Władcy światła - Ewelina Kasiuba - ebook + książka

Władcy światła ebook

Kasiuba Ewelina

5,0

Opis

Miłość silniejsza niż śmierć.

Gabriel Montan ponad sto lat cierpi po stracie Eilis. Mimo dostatniego życia i długowieczności, nic nie ma dla niego sensu. Pragnie jedynie znaleźć antidotum na przeklęty dar, który sprawił, że nie jest już człowiekiem. Pewnego razu jednak spotyka dziewczynę łudząco podobną do zmarłej ukochanej...

„Jeśli szukasz mrocznej tajemnicy, pasji, poszukiwania własnej tożsamości i walki o odzyskanie miłości, która zdawała się nieodwracalnie stracona, zdecydowanie polecam!” Agata Suchocka, autorka cyklu wampirycznego Daję Ci Wieczność.

Ewelina Kasiuba – etnolożka zafascynowana dawnym legendami i mitami. Autorka „Władców ciemności”, w których pierwszy raz pojawiają się Eilis i Gabriel, mroczni bohaterowie wampirzej sagi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gaga1405

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, dobrze napisana, trzyma w napięciu. polecam
00

Popularność




Copyright © Oficynka & Ewelina Kasiuba, Gdańsk 2023

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2023

Redakcja: zespół

Korekta: Anna Marzec

Skład: Dariusz Piskulak

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcia na okładce: © shutterstock/Berkomaster,

shutterstock/bluefish_ds

ISBN 978-83-67204-51-4

www.oficynka.pl

e-mail:[email protected]

Prolog

Nowy Orlean, 1889

Mroczny cień poruszał się pośród zabudowań, zostawiając ciemną poświatę na murach domów. Niestrudzenie zaglądał do każdego z nich. Szukając zemsty, pragnął odkupienia, wiedząc, że nigdy nie znajdzie już ukojenia.

Dotarły do niego głosy z przydrożnej tawerny. Biesiadnicy wiwatowali, choć część żałowała tego, czego się dopuścili. Nie zamierzał dać im żadnej szansy ani się ukrywać. Wyłonił się z ciemności, gdy wielkie drewniane wrota stanęły dla niego otworem. Gwar ucichł momentalnie, a mieszkańcy wsi spojrzeli w złote oczy przeznaczenia. Dezorientacja szybko zmieniła się w strach, radość w niezrozumienie, a animusz uleciał z ciężkim oddechem. Wraz z podmuchem zimnego powietrza pogasły wszystkie lampy i świece. W oberży nastała ciemność.

Gwałtownie ścisnął w dłoni medalion odnaleziony wśród zgliszczy spalonego kościoła. Wyjął z kieszeni płaszcza swą starą broń, metalowy szpon. Skórzany pasek pozwolił mu idealnie dopasować pazur do nadgarstka. Los nigdy nie bywa tak łaskawy, jakbyśmy tego oczekiwali, przeszłość upomina się o swego straceńca, więc podda się jej woli. Nie odpowiedział na żadne z ich nawoływań, nie miał w sobie miłosierdzia.

– Wiemy, kim jesteś, potworze. Dokończmy robotę! – wrzasnął rosły brunet, ten sam, który wcześniej pomagał przy budowie dzwonnicy. O blat stołu rozbił butelkę i rzucił się ku Montanowi.

Połacie skóry rozeszły się tuż pod potylicą, ostrze dotarło do kości i rozłupało prężny kręgosłup, uszkadzając bez problemu rdzeń. Krew trysnęła na ubranie i włosy mężczyzny. Jego głowa opadła bezwiednie na piersi, nim sparaliżowane ciało runęło na podłogę. Śmierć wieśniaka wznieciła okrzyki wśród pozostałych, ale nie pozostawił im możliwości ucieczki. Niezwykłe ostrze zanurzył w gardle mera i przeciągnął nim aż do ust, pozwalając, by łapczywie pragnący powietrza mężczyzna udusił się własną posoką.

Przeszedł pomiędzy nimi jak fala, zalewając wszystko czerwienią. Zwinnie i szybko podcinał gardziele, nie pozwalając nikomu na odwet. Jego szpon był jednością z dłonią, nigdy nie zapomniał jego siły, bo ciało nieustannie pamiętało. Raz za razem trafiał w czyjąś tętnicę, rozpruwał szyję, oddzielał cienką skórę od kości, tworzył szramy i wyprowadzał na tamten świat. Gardził litościwymi spojrzeniami, a oni w ciemności nie mogli dostrzec jego twarzy. Tylko oczy, całkowicie pogrążone w mroku.

Ich krew spływała po jego rękach. Nie reagował na panikę, słabości kobiet, lament ukrywających się chłopów. Pozwalał, aby nic niewarte zwłoki osuwały się na ziemię, zasłaniając śliską od brudów podłogę. Czuł ulgę, godząc się na to, co nastąpi, poczuł się wolny, bez narzuconych granic i ram moralnych. Jako łowca, przynosił ciemność, w której dostrzegał znacznie więcej, stając się bestią, nie musiał się już ukrywać. Zaspokoi swój głód, długo na to czekał.

Przekręcił mocno do tyłu głowę wątłego mężczyzny, a krąg szyjny pękł głośno. Kruche ciało z hukiem runęło na deski, a na jego twarzy na zawsze uwiecznił się wyraz niedowierzania. Spojrzał przez ramię na zwłoki, nie miał dla nich współczucia. Ludzie ci stali się dla niego obcy, kiedy bezdusznie odebrali mu ukochaną. Otworzyli skrzętnie ukryte drzwi, uwalniając demona, który w nim tkwił. Nie zamierzał dłużej się przed nim bronić. Spokój i opanowanie zastąpiła nieokiełznana wściekłość.

Jeden po drugim padali u jego stóp. Kobiety i mężowie, w jakże nierównej walce.

– Coś ty zrobił? – Margaret spojrzała na Montana, stając we wrotach oberży. Tuż za jej plecami pojawił się William. Santon nie musiała przekraczać progu karczmy, żeby poczuć zapach śmierci. Ucichły głosy, a odór krwi rozszedł się po okolicy.

Montan stał pośród pokaleczonych ciał. Ich piersi już nigdy nie uniosą się pod wpływem oddechu. Rozszarpane ubrania, zmasakrowane twarze, ciała ułożone w nienaturalnych pozach. Czerwone smugi, rozbite szkło i ciemność, ukrywająca jego czyn. Przez tawernę przeszedł jak huragan, nie czując nic. Pokryty obcą krwią tkwił w miejscu, ze złowieszczą furią, a w jego oczach dostrzegła palący ogień.

– Zamierzasz wywołać wojnę? – krzyknęła.

Gabriel spojrzał na nią karcąco. Spuściła wzrok, zdając sobie sprawę, że w dużej części dzięki jej występkowi zdarzenia przybrały taki bieg. Dodała już znacznie ciszej:

– Oboje za to odpowiemy. Dowiedzą się prędzej czy później. Zakończ to. Spal to miejsce i zatrzyj ślady.

– Nie skończyłem. – Montan opuścił budynek i spojrzał Williamowi prosto w oczy. – Caslera tu nie ma – wyjaśnił, kierując się przed siebie, w głęboki, czarny las.

– Nie zamierzasz go ścigać, prawda? Will, wytłumacz mu, że to niedorzeczne… – oświadczyła, ale ukochany jej przerwał. Jego oczy momentalnie rozbłysły złotym blaskiem. Wściekłość miał wypisaną na twarzy. Po raz pierwszy od lat pałał żądzą i nienawiścią.

– Zapolujmy! – rzekł, a na ustach Montana pojawił się złowieszczy uśmiech.

Rozdział 1

Pierwszy raz

Egipt, XV wiek p.n.e., Nowe Państwo

– Błagam, nie zabijaj go. To wszystko moja wina, to ja go uwiodłam. – Amira klęczała u stóp swego pana, żebrząc o życie kochanka.

– Milcz, kobieto! Nikt za mojego panowania nie zhańbi mego imienia. A zdrada musi zostać ukarana.

Tutmosis powstał z tronu i nalał sobie wina. Oparł się o ciężki kamienny stół, spoglądając z pogardą na kobietę tkwiącą na marmurowej podłodze.

Amira była piękna. Podziwiali ją zarówno poddani, niewolnicy, jak i najbliżsi zgromadzeni wokół niego. Kapłani wielbili żonę faraona jako miłościwą i dobroduszną, ale pomimo uwielbienia świty, on sam już od dawna nie przejawiał zainteresowania swą wybranką, nie mogła dać mu potomka, więc wkrótce znajdzie sobie nową żonę.

– Bardziej pochłaniają cię podboje, rozszerzanie wpływów niż ja, głupie malowidła w Karnaku są dla ciebie ważniejsze…

– Te głupie malowidła to dzienniki wojenne i tworzę je dla potomnych. Przez wieki będą mnie wielbić, a co pozostanie po tobie? – Ze złośliwym uśmiechem Tutmosis spojrzał na swą królową. – Amiro, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo mi się przysłużyłaś… – Amira uniosła mokre oczy, nie wierząc w to, co usłyszała – choć oboje poniesiecie tego konsekwencje. – Faraon zawsze był nieugięty, nie przebaczy jej, nie uratuje ukochanego, nie musiała więc niczego ukrywać.

– Przez wiele miesięcy rozpaczałam, winiąc się za twoją oziębłość, pragnęłam dać ci szczęście i syna, teraz już wiem, bez miłości nie było to możliwe, a prawda jest taka, że nie darzyłam cię tym uczuciem, mój panie. – Amira powoli podniosła się z podłogi. – Radża mnie kocha, a ja kocham go jak nikogo wcześniej. Jesteś zimny i oschły i nigdy nie zaznasz prawdziwej miłości. Potrafisz zniewalać i brać, wzbudzasz strach, nie oferując nic w zamian, wiecznie będziesz sam, nawet na swoich malowidłach.

– Uważaj, co mówisz, moja pani…

– Jest dowódcą twoich wojsk, zawsze był ci oddany… – nie wiedziała, jak ma do niego dotrzeć.

– Uwodząc mi żonę? Hamza miał rację, zwracając moją uwagę na Radżę, teraz to on zajmie jego miejsce i przywróci wszystkiemu ład.

Amira zacisnęła mocno pięści. Generał Hamza był zdrajcą, Radża mu ufał, gdyż był jego głównym zastępcą. A ten, zazdrosny, wydał ich faraonowi. Od lat z zawiścią przyglądał się swemu dowódcy, śledząc każdy jego krok, a kiedy ten zdobył poważanie wielkiego faraona, zapragnął zająć jego miejsce. Odkrywając, jak Radża bezcześci związek pana, jak zdradza jego zaufanie, z uśmiechem powiadomił go o poczynaniach żony i najwyższego dowódcy. Marzenie Hamzy spełniło się, gdy Radża na oczach Tutmosisa przyznał się do winy, a faraon mianował go nowym dowódcą, skazując jednocześnie Radżę na śmierć.

– Przestań go już torturować i tak ma umrzeć. Bądź miłościwy, o wielki, zaklinam cię. – Amira gotowa była powiedzieć wszystko i zrobić wszystko, by tylko ulżyć ukochanemu. – Weź moje życie zamiast jego. – Faraon spojrzał ponownie na swą królową, gotową poświęcić wszystko dla tego zdrajcy. Wielbiła go bardziej niż swego władcę.

– Straż – wrzasnął, nie spuszczając z niej wzroku. – Wezwać generała Hamzę – rozkazał żołnierzowi.

Natychmiast wykonano polecenie. Hamza pojawił się momentalnie, wyprostowany jak posąg, wysoki i silnie zbudowany, dumnie wkroczył do komnaty swego pana.

– Wzywałeś, Najwyższy?

– Natychmiast wypuścisz zdrajcę z katakumb. – Hamza spojrzał niepewnie na królową. – Na prośbę władczyni przestaniemy zadawać mu ból. – Amira wypuściła wstrzymywane przez dłuższą chwilę powietrze. Czyżby bogowie ją wysłuchali?

– Radża zatęsknił już zapewne za słońcem, więc obdarujemy go nim. Na placu ceremonialnym, dla przestrogi, powieście go w klatce dla lwów, niech błaga Ra o ocalenie. Jeśli nie będzie tego godzien, Bóg spali go sam.

Po policzkach Amiry spłynęły gorzkie zły. Jak bardzo myliła się co do swojego króla, wielbiła go ponad wszystkich, wierząc, że jest wybrany przez bogów, niezrównany, niezwyciężony i miłościwy, a był tylko zimnym, podstępnym i bezwzględnym władcą, kolejnym w szeregu.

– Umrzesz tak jak my wszyscy.

Na mocy rozkazu najwyższego Radża został uwięziony i pozostawiony w klatce na powolną śmierć. Jako przestroga dla wszystkich przeciwników potężnego króla Egiptu. Amira zaklinała bogów o łaskę, ale nie otrzymując potrzebnej pomocy, pogrążyła się w żalu i żałobie. Dwie noce później znalazła siły, by ostatni raz spojrzeć na ukochanego. Niezmiennie towarzyszył jej generał Hamza, nie opuszając jej na krok. Niechciana obecność przyprawiała ją o mdłości, ale nie pójdzie kolejny raz do faraona i nie będzie go już o nic błagać. W jej oczach stracił swą boskość.

Blada i zdesperowana podeszła do klatki, w której ledwo siedział Radża. Wydawał się nieżywy. Generał trzymał się na dystans, więc mogła swobodnie porozmawiać z kochankiem. Klatka piersiowa mężczyzny wolno uniosła się i ciężko opadła. Wycieńczony, obdarty i w łachmanach, poparzony gorącymi promieniami, nie przypominał dumnego dowódcy wielkich zastępów faraona. Serce bolało ją niemiłosiernie, nie mogła stłumić napływających łez, a słowa grzęzły głęboko w gardle.

Hamza uśmiechnął się, nie kryjąc radości z zaistniałej sytuacji. Zmieniło to i umocniło jego pozycję na dworze, zdobył poważanie, którego tak zazdrościł młodemu przełożonemu. Nakazano mu pilnować władczyni, ale nie obchodził go los ani jej, ani tego nieszczęśnika. Zapewne faraon niedługo znajdzie sobie nową, młodszą żonę, a Amirę odsunie od tronu. Spojrzał w niebo, mając dość smętnego przedstawienia. Zareagował dopiero, kiedy królowa uchwyciła się prętów, błagając o coś straceńca.

– Moja pani, odsuń się od klatki! – nakazał.

Amira posłusznie spuściła głowę.

– Nie w tym życiu, ale w następnym już zawsze będziemy razem. – Uniosła suknię, odsłaniając biodro, a na nim przypięty sztylet. Nim ktokolwiek zdołał zareagować, dobyła ostrza, wbijając je głęboko w swoją pierś. Radża jęknął bezradnie i osunął się w ciemność. Nic już nie miało znaczenia, nie miał po co żyć, tak jak jego ukochana nie chciała istnieć bez niego.

Hamza nie zareagował, mimo że Amira oddychała jeszcze przez chwilę. Patrzył, jak jej oczy stają się puste, sycił się bólem swego przewodnika i jego kochanki. Nie spodziewał się tego. Królowa zdobyła się na tak odważny czyn. Sama zdecydowała o swym losie, więc nie zamierzał jej powstrzymywać. Dopiero gdy umarła, wezwał straż.

Wwielkim gniewie Tutmosis nakazał swym kapłanom zabić byłego generała, jednak gdy słudzy przybyli na ceremonialny plac, mężczyzna już nie żył. Mówiono, że spowodowała to sama Amira, której tajemnicze szepty uznano za klątwę. Egipt słynął z magicznych ceremonii, a przekleństwo wypowiedziane na jego ziemi miało podwójną moc. Bano się śmierci, wierząc, że zmarły mógłby powrócić do życia pod postacią potwora. Szybko nakazano więc pozbycie się obu ciał. Amirę pochowano w świątyni, ogłaszając państwową żałobę. Udano, że władczyni została pokonana przez śmiertelną chorobę. Tak też zapisano w kronikach. Radżę wyrzucono poza granice państwa, jego przeklęta dusza nigdy nie powinna odnaleźć drogi powrotnej.

Jednak niespodziewanie generał ocknął się pod piaskami pustyni, w wielkim bólu, konał i rodził się niezliczoną ilość razy, w szale tracąc zmysły. Kiedy już oprzytomniał na dalekiej libijskiej ziemi, był wolny, ale na wygnaniu stale będzie poszukiwać swego odkupienia.

Nowy Orlean, rok 2018

Eili westchnęła kolejny raz, całkowicie zatapiając się w czytanej legendzie. Do tej romantycznej, a zarazem dramatycznej historii wracała wielokrotnie. Czasy wielkich dynastii imperium egipskiego, faraonów, księżniczek i wielkich podbojów pochłaniały ją całkowicie, dla nich traciła poczucie czasu w bibliotece. Gdy tylko zgromadzi wystarczające fundusze, będzie studiować historię, obiecała sobie to wiele miesięcy temu i teraz ciężko pracowała, aby zdobyć pieniądze na czesne.

Niechętnie odłożyła książkę na półkę i machinalnie spojrzała na zegar wiszący w wielkiej sali. Spóźni się, znów się zapomniała. Pośpiesznie odniosła przejrzane książki i podziękowała bibliotekarce, zazdrościła jej tak cichej i spokojnej pracy. Przed gmachem uniwersyteckim odpięła rower i jeszcze ostatni raz spojrzała na monumentalny budynek. Bardzo pragnęła się uczyć, jednak dopiero, kiedy uzyska wszystkie pozwolenia, a zdała już państwowy egzamin, będzie mogła przystąpić do rekrutacji. Westchnęła.

– Jeszcze rok, a później się spotkamy – powiedziała do siebie.

Założyła kask i ciaśniej spięła ramiona plecaka. Do bazy dojechała w niecałe piętnaście minut, mimo iż omijała korki, i tak była na styk. Dzisiaj pracowała tylko do siedemnastej, ale zanosiło się, że te cztery godziny spędzi niezwykle intensywnie.

– Eili, wiem, że powinnaś już skończyć, ale czy mogłabyś dostarczyć jeszcze jedną przesyłkę?

Eili spojrzała wpierw na niewielką kopertę, a później znów na Jeremayę, swojego szefa. Zostało jej dziesięć minut pracy, ale była tu nowa, więc nie wypadało odmówić.

– Jer, daj dziewczynie spokój, dziś już się najeździła – krzyknęła za kantorka Eva, zastępczyni i współwłaścicielka Speedypack. – Lacky zacznie za chwilę, to go tym obarczysz.

– Luz, ludzie, chodzi o to, że to paczka do One Shell Square, a czy tam właśnie nie pracuje twoja przyjaciółka, Eili? – pojednawczo zapytał Jeremaya, chcąc się usprawiedliwić. – Mogłabyś się z nią zobaczyć!

– Tak, to prawda. Nie ma problemu, dostarczę paczkę w drodze do domu.

– Zuch dziewczyna. – Szef poklepał ją po ramieniu i wręczył kopertę. Posłał Evie złośliwy uśmieszek i wszedł do swojego gabinetu w głębi sali.

– Eili – Eva podeszła cicho – nie musisz zgadzać się na wszystko, co proponuje ci ten dupek. Nie czuj się w obowiązku, tylko dlatego, że zaczęłaś dwa miesiące temu. On taki po prostu jest, ale nic się nie stanie, jeśli powiesz „nie”.

– Ten, dupek, jak go nazwałaś, jest twoim mężem!

– Tymczasowo. Ok, nie zatrzymuję cię, bo twój czas prawie dobiegł końca. Wybacz, ale nie płacimy nadgodzin, zmykaj i zapamiętaj moje słowa, nie daj się wykorzystywać, dzieciaku. Widzimy się jutro.

Eili pożegnała się z szefową, spakowała do plecaka pozostały lunch i wsiadła na swój trekkingowy pojazd. Rowerem pokonywała kilometry tras, codziennie jeżdżąc do firmy i pod wskazany adres, jeśli przesyłki były wystarczająco małe, brała ich kilka naraz, duże dowoziła pojedynczo. Jazda była tym, co sprawiało, że odżywała, więc im dłuższa trasa, szybsza droga, tym chętniej przyjmowała zlecenie.

Do wieżowca było niecałe pięć minut jazdy. Jeśli nagięłaby trochę przepisy i pojechała na skróty, zmieściłaby się w dwóch, ale nie chciała. Nawet po dobrych ośmiu godzinach ciągle mogłaby pracować w ten sposób, choć ta praca miała być tylko sezonowa. Koszmarny był za to kask, z którym nie mogła się rozstać. Brakowało jej wiatru we włosach. Niestety ubezpieczenie nie obejmowało odszkodowania, gdyby go nie użyła, a zdarzyłby się wypadek.

Wyprowadziła pojazd z budynku wprost na malutką Lafayette Street. Po chwili mknęła, mijając samochody i pieszych. Skręciła energicznie na wielkim skrzyżowaniu i była prawie na miejscu. Poydras to ulica olbrzymów, zatłoczona i bardzo ruchliwa. Przepoławiał ją pas zieleni, gdzieniegdzie przełamany metalowymi, futurystycznymi rzeźbami. Z daleka widziała biel One Shell Square, tuż za krzyżówką rozpoczynały się schody prowadzące do jego wejścia. Z oddali budynek sprawiał wrażenie bardzo jasnego, wręcz białego, w rzeczywistości pokryty był włoskim trawertynem i brązowym szkłem. Najwyższy w całej Luizjanie składał się z pięćdziesięciujeden pięter, w których siedziby miał bank, firmy ubezpieczeniowe, biznesowe, prywatne gabinety i różnorakie biura.

Przypięła rower do jednej z bocznych barierek i uwiązała kask do kierownicy, a niech go ukradną. Przelotnie zerknęła na zegarek, który dostała od Susan, było już po piątej, miała nadzieję, że jest jeszcze w pracy. Wbiegła po schodach i weszła w progi wysokiego marmurowego holu. Po lewej stronie była recepcja, mężczyzna za kontuarem pochmurnie zmierzył ją od góry do dołu. Poczuła się nieswojo. No cóż, była w stylowym miejscu, a jej dżinsy, bluza z kapturem i przeciwdeszczowa kurtka nijak miały się do wytworności, no i jeszcze te potargane, kręcone włosy, których nie miała czasu układać. Poprawiła kucyk i wygładziła ubranie, ale śmiało podeszła do recepcjonisty.

– Dzień dobry, mam przesyłkę do Falcon Industry.

– Atak, proszę zostawić, dostarczymy na górę. Dziękuję. – Podpisał pokwitowanie i wyczekująco spojrzał na nią ponownie. Miała wrażenie, że szybko chciał się jej pozbyć. – Coś jeszcze?

– Tak, na dwudziestym piętrze pracuje Susan Carroll, chciałabym się z nią zobaczyć. Czy byłby pan tak uprzejmy i zadzwonił do siedziby banku, informując ją, że czeka na nią Eili Cannigam? – Mężczyzna westchnął bezgłośnie, ale podniósł słuchawkę telefonu. Po chwili poprosił o rozmowę z panną Carroll.

– Pani Carroll właśnie skończyła pracę i będzie tu za kilka minut, proszę poczekać. – Wskazał na lobby, w którym mogła usiąść.

– Dziękuję. – Uśmiechnęła się wdzięcznie, ale się nie odwzajemnił. Odeszła od lady i przeszła się pokaźnym holem.

– Co cię sprowadza w moje progi? – krzyczała Su już od windy.

Wraz z nią wielkie pomieszczenie zalała fala menadżerów, sekretarek, biznesmenów i wszelakich pracowników, kończących pracę na dziś, jakby nagle wszyscy lawinowo wylewali się z górnych pięter i parli do wyjścia, pragnąc chwili oddechu.

– Cześć, kończę tu pracę, więc pomyślałam, że wpadnę po ciebie.

Susan obdarzyła przyjaciółkę promiennym uśmiechem i objęła ją ramieniem. Były prawie tego samego wzrostu.

– Cieszę się, że cię widzę, poczekaj chwilę, muszę jeszcze nadać kilka papierków i uciekamy. Może wpadniemy do Johna na kawę?

Eili zmrużyła oczy i niechętnie pokiwała głową, zgadzając się.

– OK – westchnęła – ale tylko na moment.

Su roześmiała się ponownie, w grafitowej garsonce wyglądała poważnie i elegancko. Odbierała telefony i podawała napoje, ale pewnego dnia zostanie zauważona, dlatego musiała wyglądać nienagannie.

Eili pozwoliła Susan zająć się niedokończonymi sprawami.

– Zaczekam na zewnątrz – rzuciła.

Powolnym krokiem, ciągle podziwiając rozmiary gmachu, w którym była po raz pierwszy, udała się ku wyjściu. Nie pasuję tu, pomyślała, popychając szklane drzwi. Katem oka zauważyła jeszcze mężczyznę wpatrującego się w nią uporczywie. Ciężkie wrota szybko się za nią zamknęły, więc nie zarejestrowała niczego więcej. Przyciemniane szkło od strony ulicy nie pozwalało bezkarnie zaglądać do wnętrza One Shell Square i nie zamierzała wracać z tego powodu. Może to jakiś znajomy Susan i widział, jak rozmawiały?

Słońce było wysoko na horyzoncie, dzień zmierzał ku końcowi, ale było słonecznie i przyjemnie. Wysunęła twarz w stronę promieni i przez chwilę delektowała się ich ciepłem. Minęło ponad dziesięć minut, nim przyjaciółka pojawiła się w wyjściu. Rozradowana praktycznie biegła w jej stronę. Jak ona robiła to na tak wysokich obcasach?

– Nie uwierzysz, co się stało? Zaproszono mnie na spotkanie… – piszczała z radości.

– Służbowe? Dostaniesz nową pracę?

– Nie, głuptasie, stałam przy recepcji, adresując te głupie koperty, kiedy podszedł do mnie zabójczo przystojny facet. Simon, wiesz ten z recepcji, przywitał się z nim, zdradzając jego nazwisko, nie miałam pojęcia, z kim rozmawiam.

– No, więc? – Eili nie mogła doczekać się zakończenia tej historii, chciała już iść.

– To był William Cane, jeden z właścicieli potężnej firmy na ostatnim piętrze, kupują i sprzedają nieruchomości, są niesamowicie bogaci, zaprosili nas na lunch…

– Aty tylko o jednym – karcąco pokręciła głową. – Susan, skoro taka osoba zaprasza cię na spotkanie, to wyłącznie w jednym celu. Zaraz… jak to nas?

– Mam przyprowadzić przyjaciółkę, a on przyjaciela. Właśnie dlatego nie będzie to nic zdrożnego.

– Nie ma mowy, weź kogoś innego ze sobą – Eili kategorycznie odmówiła. Podeszła do przypiętego roweru, ale Susan błagała:

– Nie daj się prosić. William widział nas w lobby i powiedział, że mam przyjść z tobą, napijesz się kawy, zjesz ciastko i jeśli nie będzie ci się podobać, wrócisz do domu, a może dla mnie coś z tego wyniknie. Proszę, El, zrób to dla mnie…

Eili odpięła kask i spojrzała w roześmiane oczy Su. Nigdy jej jeszcze nie odmówiła, no może poza umówieniem się z jej bratem. Faktycznie, sytuacja nie wydawała się groźna. Westchnęła z rezygnacją.

– Ten jeden raz będę twoją przyzwoitką, więcej mnie o to nie proś. I umów nas w jakimś znanym nam miejscu. Wolę być u siebie i czuć się swobodnie.

Susan klasnęła w dłonie.

– Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Uwielbiam cię.

– Nie ciesz się tak bardzo, spacer przed nami – wskazała na rower i szpilki koleżanki. – Długi spacer – dodała złośliwie.

Minęło czterdzieści pięć minut, nim przyjaciółki dotarły do małego mieszkania, które dzieliły. Kamienica była ostoją samotnych studentów i kawalerów. Dziewczyny zajmowały po pokoju, kuchnia z salonem stanowiły wspólną przestrzeń. Wystrój vintage, stare meble, gdzieniegdzie odpadające kafle i tynk ze ścian nie zachęcały, aby zapraszać znajomych, ale czynsz był niski i pozwalał na przeprowadzkę z ośrodka. Poznały się dwa lata wcześniej w sierocińcu, w którym Su wraz z bratem Johnem byli niemal od zawsze. Eili trafiła tam, mimo iż nie była już dzieckiem, z powodu powypadkowej utraty pamięci, która skutecznie utrudniła poznanie jej tożsamości. Natomiast zakład ułatwiał młodym dorosłym uczciwy start. Nie miały jednak zaplecza finansowego, więc póki co taki komfort musiał im wystarczyć.

Susan cały wieczór chodziła z głową w chmurach, była podekscytowana i śpiewała pod nosem. Niestety Eili nie podzielała jej dobrego humoru. Ekscentryczne spotkanie zapewne nie wiązało się z niczym dobrym, dlatego kiedy zadzwonił telefon, aż drgnęła. Su odebrała.

– Umówiłam nas na czwartek w godzinach lunchu – krzyknęła po chwili z salonu.

– Skąd miał twój numer? Podałaś mu? – Eili była wyraźnie zaniepokojona.

– Najwyraźniej nie potrzebował pytać, sam znalazł. Chyba bardzo mu zależy, widzisz, stara się. Nie chciał czekać i zaprosił nas na jutro, ale powiedziałam mu, że pracujesz cały dzień, więc mógłby spotkać się tylko ze mną. Powiedział, że poczeka.

– Gdzie się spotkamy? – zapytała, krzątając się po kuchni, by ukryć niepokój.

– WGalliano Cafe, a później niech oni proponują. – Susan zakręciła się wokoło przyjaciółki i ją uścisnęła. – Dziękuję, że robisz to dla mnie. Jesteś najlepszą przyjaciółką pod słońcem. Nie wiem, co z tego wyniknie, ale zawsze warto spróbować, nieprawda?

– Wiem, co chodzi ci po głowie, ale z tego, co mówiłaś, ten mężczyzna jest od ciebie dużo starszy. Proszę cię, postępuj rozważnie, nie chcę, aby ktokolwiek złamał ci serce.

– Nie martw się, postaram się zbytnio nie angażować. – Puszczając oczko, rzuciła się na sofę w maleńkim salonie. – Ale nie miałabym nic przeciwko zakochaniu się, uwielbiam ten stan, a on jest tak szaleńczo przystojny. Szkoda, że go nie widziałaś.

– Ito, że jest bajecznie bogaty, nie ma znaczenia? – Eili postawiła przed przyjaciółką ciepłą herbatę.

– To nieistotny dodatek. Byłoby pięknie… – rozmarzyła się, układając stopy na drewnianym stoliczku. Mebel często służył za podnóżek. – Idziesz spać? – zapytała znienacka.

– Niedługo, poczytam jeszcze.

– Wypożyczyłaś coś ciekawego?

– Nie zdążyłam.

Eili nie chciała przyznać się przyjaciółce, jak bardzo zapomniała się w bibliotece, zatraciła poczucie czasu i nie zdążyła zrobić tego, po co tam właściwie przyszła. Miała jeszcze kilka zaległych lektur, więc było, co czytać. Zasnęła jednak już po kilku pierwszych stronach.

***

Wielkie, wykute w ogniu wrota stanęły dla niego otworem niemal natychmiast po ogłoszeniu jego przybycia. Rada go oczekiwała. Chcieli, aby jak najszybciej wykonał powierzone mu zadanie.

Montan stanął pośrodku wielkiej jaskini, przystosowanej do funkcji audytorium i schronu. Dokładnie przed nim zasiadła Wielka Rada.

Miejsce to miało swoją krwawą historię, wiało chłodem, cuchnęło wilgocią i zgnilizną. Wiekowe, jak i jego mieszkańcy, nie zmieniło się mimo upływu lat. Rada trwała tu, chełpiąc się swą nieskończonością i nieomylnością. Zmiany mogły zachwiać jej filarami i wprowadzić zamęt w szeregach. Te kolumny były świadkami wielu niegodziwości, marmury wchłonęły wszechobecne zło. Oczywiście, nieumarli korzystali z nowoczesności, ale tylko w cieniu własnych przybytków. Razem istnieli dzięki prastarym zwyczajom i upodobaniom, dla których wielu oddało życie.

– Jakie przynosisz nam wieści? – echo zwielokrotniło głos Lucjusza.

– Film i jego kopie zostały zniszczone. Nic już wam nie zagrozi.

– Rozumiem, że świadek został zneutralizowany!?

Montan stanowczo uniósł głowę.

– Nie było takiej potrzeby. Starzec nie jest w stanie niczego udowodnić. Bez zdjęć zostanie uznany za szaleńca. Nie było konieczności…

– Nie tobie o tym decydować! – ryknęła kobieta zajmująca miejsce obok Lucjusza, wysuwając w jego stronę swą kościstą dłoń.

Pod ukrytą za kapturem twarzą nie mógł dostrzec jej emocji, ale wzburzony głos zdradzał strach.

Cała Rada lękała się zdrady, reagując na każdy przejaw nieposłuszeństwa wściekłością. Zmiany nadchodziły wielkimi krokami, ale próbowali nie dostrzegać postępu, ukrywając się za swymi kolumnami. Mieli prawo się bać. Nie dysponowali już taką potęgą, jak w przeszłości.

– Spokojnie, moja droga. – Lucjusz pohamował furię swej poplecznicy. – Niepotrzebnie się unosisz. Montan dotrzyma warunków i usunie świadka. Nieprawdaż?

Gabriel zacisnął pięści. Nie zamierzał zabijać niewinnego człowieka.

Kilka dni temu jeden z pupili Rady, Abraham Lund, pozwolił sobie na zbyt wiele. Wiodąc upojne życie, nadużywał cierpliwości swego klanu. Huczne imprezy, bogactwo, narkotyki powodowały, że często nie kontrolował swych popędów. Jako spokrewniony z członkiem starszyzny, był jednak nietykalny.

Tamtego dnia brązowe opium rozrzucone zostało po całej posiadłości. Specjalnie podane do palenia w długich fajkach lub rozcieńczone w strzykawkach. Lund zmodyfikował substancję, dodając do niej licznych ziół i grzybów, ale w jej składzie przeważała belladonna. Halucynogenna roślina powodowała zaburzenia świadomości, równowagi, bełkot i dezorientację. Niczego nieświadomi goście z radością wchłaniali narkotyk.

Na Lunda, odpornego na większość trucizn, zadziałała jednak inaczej. Zaskoczony działaniem swego wynalazku, euforycznie palił fajkę za fajką. Kiedy zaproszeni goście wpadli w stan błogiego odprężenia, on zdawał się niezwykle pobudzony. Jego zmysły wzmocniły się, słuch i wzrok wyostrzył. Samo opium wzmagało pragnienie dotyku. I głód. Niezaspokojony i niebezpieczny. Opętany ekstazą z łatwością zatopił swe kły w pierwszej ofierze. Młoda kobieta nie zdążyła krzyknąć, gdy bezsilnie opadła w jego ramiona. Ponętne ciało, leżące teraz u jego stóp, rozbudziło naturę drapieżnika. Zapach krwi unosił się w powietrzu. Pragnął jej więcej, mocniej i bezlitośnie.

Zabijał ich po kolei. Nie zwracając uwagi na krzyki, walkę czy próby wydostania się z domu. On był tu panem i jeśli pozwoli im wyjść, to tylko, gdy się zaspokoi. Rozszarpywał ich ciała, kalecząc skórę jak żyletką. Czerwony odcień pokrył meble, dywany, szyby i kryształy. Wszechobecna woń krwi jeszcze bardziej dodała mu werwy.

Wkońcu, zaspokojony, rozsiadł się w skórzanym fotelu, zerkając na zmarłych. Białym rękawem koszuli starł spływającą z brody krew. Odrzucił głowę do tyłu i zapadł w narkotyczny letarg.

Nieszczęśliwie dla niego i Rady w sąsiednim domu zamontowane były kamery, które nagrały całe zdarzenie. Przeszklone ściany nie stanowiły żadnej przeszkody i samotny, starszy mężczyzna, zaraz po obejrzeniu niecodziennego filmu, zawiadomił policję. Fartownie ta kontrolowana jest nie tylko przez rząd.

Informacja momentalnie dotarła do starszyzny, a oni powierzyli to zadanie najbardziej doświadczonemu wasalowi. Montan miał zniszczyć dowody, pozbyć się nagrania, wyczyścić wraz z Lundem posiadłość i pozbyć się świadka.

– Nie ma takiej potrzeby – powtórzył doniośle. – Nikomu nie zaszkodzi. Policja już go przesłuchała, a ponieważ nie miał nic na potwierdzenie swych słów, zarzuty oddalono. Nikt mu nie uwierzy.

– Chłopcze, musisz zrozumieć. Trwamy, ponieważ chronimy nasze istnienie przed ludzkimi oczami. Im mniej osób orientuje się w podziale władzy, tym świat jest spokojniejszy. Panować będziemy znacznie dłużej, niż ludzkość, ale pod warunkiem, że nikt nie stanie na naszej drodze.

– Wtakim razie wpierw zajmijcie się własnymi szeregami. Nie pierwszy raz Lund sprawia problemy.

– Abraham jest wdzięcznym poplecznikiem. Oddaje się tylko uciechom życia, którymi ty gardzisz. Nie winimy go – dodała matrona, tym razem tłumiąc tembr głosu.

– Sami więc powinniście rozwiązywać swoje problemy. – Gabriel obrócił się do wyjścia.

– Uważaj, Montan. Nie jesteś niezastąpiony – wykrzyczała, na co cała Rada pokiwała zgodnie głowami.

– Niech Lund sprzątnie po sobie – rzucił, znikając za bramą.

Nie mógł lekceważyć ostrzeżeń starszyzny, ale nie pozwoli sobą dyrygować. Dawno temu złamał reguły, dzięki którym trzymał się od nich z daleka. Od tego czasu jak niewolnik wypełniał ich rozkazy. Z biegiem lat coraz trudniej było mu konsekwentnie trzymać się swoich zasad. Nie zabijał bezpodstawnie, nie zabijał niewinnych. Jeżeli to się powtórzy, odejdzie albo to oni będą musieli go zabić.

***

Zdjęła białe sandały, wchodząc na jasną plażę. Zmierzchało. Ciepły jeszcze o tej porze piasek wsypał się swobodnie pomiędzy palce stóp. Delikatnie uniosła długą sukienkę i podeszła do brzegu. Morze odeszło już daleko, pozwalając wybrzeżu się rozciągnąć. Lato było gorące, cały dzień odpoczywali tutaj plażowicze, korzystając z pięknej pogody, ale teraz to miejsce opustoszało, tłumy przeniosły się do klubów i pubów. W oddali słyszała grupę młodych turystów, ale i oni zbierali się już do domu. Mewa przeleciała tuż nad jej głową, witając ją doniośle, po czym żwawo zanurkowała do wody. Gdy nie udało jej się niczego złowić, osiadła na tafli morza. Spokojnie czekała. Eili przyglądała się ptakowi, aż do chwili, gdy coś go nie spłoszyło. Ptaszysko zaskrzeczało głośno i poderwało się do lotu. Obróciła się, chcąc odnaleźć źródło lęku stworzenia, ale nie dostrzegła nikogo. Robiło się coraz ciemniej i tylko latarnie przy deptaku posyłały tu nikłe światło.

Zamoczyła stopy w słonej wodzie, ruszając wzdłuż jej granicy. Odetchnęła głęboko świeżym powietrzem. Po gwarnym dniu koiła swoje zmysły, chłonąc spokój oceanu. Malinowa sukienka powiewała w takt jej kroków i choć był bezwietrzny wieczór, kilka razy odczuła zimną bryzę. Wpierw na ramionach, a później na plecach i szyi. Wiatr otulił jej sylwetkę i na chwilę uwięził w swoich podmuchach. Objęła się i przyśpieszyła kroku. Na plaży nie było już nikogo, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że nie jest sama. Obróciła się kilka razy, nadal nikogo nie dostrzegając. Próbowała myśleć logicznie, jednak przeświadczenie było coraz silniejsze. Nie mogła się opanować, ktoś ją obserwował, a być może i nawet za nią podążał, tylko tego nie uchwyciła. Czuła się osaczona, zdecydowała się zawrócić i jak najszybciej opuścić ukochaną plażę.

– Eiliii… – ktoś przeciągle wypowiedział jej imię.

Momentalnie obejrzała się przez ramię, wokoło nie było jednak nikogo. Zaszumiało jej w głowie, bała się, ale nie rozumiała czego. Biegiem wróciła na deptak, z wycieńczenia brakło jej tchu. Nie miała odwagi ponownie spojrzeć w stronę fal, przerażone serce waliło wystarczająco mocno, a gdyby kogoś dojrzała… Nie chciała nawet o tym myśleć. Przystanęła na moment na ulicy, ale ta także opustoszała, nagle wszyscy zniknęli.

Weszła powoli pomiędzy zabudowania, wszędzie było cicho. Otrząsnęła się, wciąż czując strach. Nie tak to wyglądało, gdy tu szła. Chyba nie było tak późno. Gdzie powszechny gwar, gdzie krzyki i śmiech? Przebiegła przez puste skrzyżowanie, kierując w stronę domu.

Na miejscu odsunęła żelazną bramę i weszła na niewielkie podwórze. Kamienica także wydawała się uśpiona, w żadnym oknie nie zauważyła bodaj poświaty lamp. Wbiegła na schody, a wtedy przez jej ciało przeniknął zimny dreszcz, zadrżała i jeszcze szybciej pokonała stopnie na piętro, przerażona coraz bardziej. Jak zahipnotyzowana przystanęła przy balustradzie balkonu. Pewna, że ktoś jest na podwórzu, że ktoś szedł za nią i teraz ją obserwuje. Jeśli spojrzy i zobaczy kogoś w dole, zacznie panikować, a jeśli nikogo nie będzie, uzna się za wariatkę, mimo to będzie spokojniejsza. Wbrew pierwotnym instynktom powoli obróciła się, ale nie dostrzegła niczego poza małym wirem z piasku i liści. Co najmniej niespotykanym przy braku wiatru. Otrząsnęła się z zamyślenia i powoli włożyła klucz do zamka.

– Eilisss… – zagrzmiało ponownie tuż ponad jej głową. Chryste! Podskoczyła zaszokowana.

– Czego od mnie chcesz? Kim jesteś? – Czyste powietrze przeniknął jej krzyk.

Wdalszym ciągu nikt za nią nie stał. Postradałam zmysły? Jednak była pewna, że się nie przesłyszała. Mocno naparła na drzwi i szybko zamknęła je za sobą. W mieszkaniu było cicho i ciemno. Podeszła do włącznika, ale nie zapaliła go, zbyt zmęczona na jakiekolwiek prace domowe. Pozasłaniała kotary i usiadła na niewielkim łóżku, zsuwając letnią sukienkę. Pomimo gorącego powietrza na zewnątrz, w pomieszczeniu panował chłód. Przetarła spoconą twarz i położyła się na poduszkę. Przekręciła się na plecy, wbijając wzrok w półmrok na suficie.

Co się przed chwilą wydarzyło? Zamknęła zmęczone oczy i w tym samym momencie ogarnęło ją paraliżujące, znajome uczucie. Bała się poruszyć, bała się spojrzeć. Wrażenie, że ktoś obcy jest obok, blisko na wyciągnięcie ręki, nie chciało się ulotnić. Z dużym wysiłkiem uniosła powieki. Krzyknęła, gdy dwa żółte punkty zawisły tuż nad jej głową. Mężczyzna uciszył ją, kładąc palec na wargach. Próbowała zsunąć się z łóżka, lecz położył dłonie po obu stronach jej nagich ramion. Wcisnęła się mocniej w poduszkę, widząc coraz wyraźniej zarys jego twarzy, bladość, która kontrastowała z czerwienią ust i jarzącymi się oczami.

– Dokąd teraz pójdziesz, maleńka?

Eili podniosła się na posłaniu, zadając sobie sprawę, jak bardzo przemokła jej koszulka. Nigdy nie krzyczała po przebudzeniu, mimo że koszmary nawiedzały ją zdecydowanie za często. Niestety wbrew powszechnej opinii, że sny pamięta się niezwykle rzadko i krótko, ona pamiętała każdy z nich ze szczegółami. Napięcie, strach, przerażenie, ciemność i zimno. Nachodził ją zawsze ten sam żółtooki mężczyzna. Śmiertelnie niebezpieczny, mroczny i małomówny, do którego czuła niewytłumaczalny pociąg. Mimo odczuwanego niepokoju, wzbudzał w niej nieodpartą potrzebę bliskości, nienasycenia, a wręcz żądzę. To był rodzaj ciekawości, której nie mogła się przeciwstawić, jej własny głos natury.

Nie mogła już zasnąć, świtało, więc miała czas, by przygotować się do pracy. Dziś będzie jeździć osiem godzin. Od jakiegoś czasu rower zastępował jej wszystkie ćwiczenia fizyczne, które wykonywała w celach rehabilitacyjnych. Potrzebowała tego orzeźwienia.

Eili zaraz po pracy pojechała na kolejną z terapeutycznych wizyt. Spotkania z psychologiem od niemal dwóch lat stanowiły jej codzienność. Do mieszkania wróciła całkowicie wyczerpana rozmową.

– Jak wizyta u psycho? – rzuciła Susan tuż po wejściu do domu.

Przyjaciółka usiadła na kanapie, opierając łokieć na zagłówku i podkurczając kolana. Leniwie podparła głowę.

– Doktor Perez uważa, że wewnętrzny ból, który w sobie noszę, nie pozwala mi na odzyskanie pamięci. Według niego za bardzo się boję tego, co mogę odzyskać. Chce, abym zgodziła się na hipnozę…

– Odmówiłaś?! – Su znała przyjaciółkę całkiem dobrze.

Eili potwierdziła, zamykając oczy.

– Ma rację, nie wiem, czy chcę się tego wszystkiego dowiedzieć. Początki były koszmarne i teraz, kiedy stanęłam na nogi, nie zamierzam wszystkiego zepsuć.

– Nie bądź niepoważna. Kochana, na pewno posiadasz także dobre wspomnienia, te o rodzicach, może jakimś rodzeństwie, dzieciństwie i dorastaniu. Nie wszystko musi być tragiczne i mroczne. – Eili utkwiła wzrok daleko poza szybą. – Nie wiemy, co się wydarzyło, więc może ta cała amnezja jest wynikiem jakiegoś nieszczęśliwego wypadku, nie sądzisz?

Nie była. Czuła to pod skórą, ale nie skomentowała sugestii współlokatorki. Jej ciało pamiętało, gęsia skórka i chłód na plecach, nocne koszmary coś oznaczały, ale jeszcze nie wiedziała co. I nie było to nic dobrego.

Doktor Perez się mylił. Nie bała się wspomnień, tylko bólu, które ze sobą przyniosą. Pewna, że tego nie przetrzyma, uparcie nie dawała się przekonać.

– Możliwe, że wszystko należy zatrzymać na dotychczasowym etapie, tak jak jest, i nie drążyć głębiej. – Gorąco pragnęła, aby przyjaciółka ją poparła. – Kiedyś przyjdzie taki dzień, kiedy pamięć wróci…

– Więc nie musisz od razu poddawać się jakimś hipnozabiegom, a wyraźnie widzę, że tego nie chcesz. Daj sobie czas.

Susan ruszyła w stronę kuchni po kolejny kieliszek wina. Trzeci, odkąd przekroczyła próg mieszkania. Miała dziś wolne i spędziła ten dzień, pomagając w ośrodku. Tak jak Eili czuła, że jest im to winna. Nie naciskała na przyjaciółkę, widząc, że sesje mocno ją męczą, nie przynosząc żadnego ukojenia. Spotkania w sierocińcu, w którym się poznały, koiły jej duszę lepiej niż specjaliści i ich nic nieznaczące porady. Uznana jak ona sama i jej brat za znajdę, mogła liczyć tylko na pomoc państwa. Nie miała wyboru, mimo że poziom niektórych „profesjonalistów” nią się zajmujących mocno nadszarpnął nerwy i tak już niespokojnej dziewczyny.

Susan nie zamierzała nigdzie dziś wychodzić, poddała się błogiemu stanu relaksu, niecierpliwie czekając na jutrzejsze spotkanie. Zaplanowała lunch w pubie, w którym pracował John, w razie, gdyby potrzebowała pomocnej dłoni. Kiedy Eili zniknęła w swojej sypialni, zgarnęła dopiero co zakupiony kolorowy magazyn i wróciła na ciągle ciepłą sofę. Wtuliła się w pluszowy koc, jedyną pamiątkę po babci, jaką miała.

Obie pracowały do późna, ale Eili starała się chodzić wcześniej spać. Męczyły ją koszmary, na które dostawała coraz to nowe tabletki nasenne. Nienawidziła leków, które jeszcze do niedawna łykała garściami. Książki relaksowały ją bardziej i to przy nich zasypiała najczęściej. Wprowadzając się do mieszkania, wspólnie zdecydowały, że nie kupią telewizora, muzyka płynąca z małego radia internetowego i czterech olbrzymich głośników, będących prezentem od Johna, zapewniały im wyjątkową rozrywkę. Denerwowała się jutrzejszym spotkaniem. Nie powiedziała o tym przyjaciółce, ale męczyła ją perspektywa tej randki. Susan zbyt dużo oczekiwała i jeśli coś pójdzie nie tak, długo będzie leczyć swoje rany, nie po raz pierwszy zresztą. Tacy mężczyźni zazwyczaj mieli piękne żony i narzeczone wyjęte prosto z żurnali, z innymi kobietami umawiali się na jedną noc, a one tego im nie zapewnią. Zasnęła z tą niepokojącą myślą.

***

– Chciałbym, żebyś zjadł dziś ze mną lunch. Kiedy skończysz zebranie, pojedziemy do Galliano Cafe, i to bez wymówek – twardo postawił na swoim William. Gabriel Montan nieufnie spojrzał na przyjaciela.

– Nie sądzisz, że to trochę za daleko, żeby wyskoczyć na szybki obiad? Poza tym to chyba nie jest odpowiednie miejsce?

Galliano Cafe było malutką restauracyjką mającą opinię baru. Dojazd z biura na drugi koniec miasta w czasie największego ruchu oznaczał pół godziny drogi, a miejsce nie słynęło z najwykwintniejszego jedzenia. Montan był zaskoczony tym wyborem. Spojrzał pytająco na kolegę i wtedy zrozumiał. William nie pozwolił mu zaprotestować.

– Nie ty wybrałeś to miejsce!

– Chciałbym, żebyś kogoś poznał, ufam, że sprawi ci to ogromną przyjemność. – Od razu dostrzegł w oczach Gabriela złość. Wielokrotnie próbował poznać go z jakąś dziewczyną, ale Montan był nieugięty. Nie planował poważnych i długoterminowych związków, więc wszelkie jego próby zwykle kończyły się już na pierwszym spotkaniu. – Nie zdradzę ci nic więcej, sam zobaczysz, tym razem się nie rozczarujesz, zaufaj mi.

– Dobrze – westchnął zrezygnowany. – Niech to będzie ostatni raz Will.

– Możliwe, bardzo możliwe – dodał uradowany.

Czterdzieści minut później jechali czarnym suvem Montana do restauracji. Droga pomimo dużego ruchu przebiegła sprawnie i już po dwudziestu minutach byli na miejscu. Lokal położony na skrzyżowaniu dwóch ulic, fasadą przypominał francuską kawiarenkę. Tanie trunki i uliczne, szybkie jedzenie przyciągało okolicznych mieszkańców. Dlaczego William zgodził się właśnie na to bistro? Po raz wtóry Gabriel zadał sobie to pytanie, ale kolejny raz, widząc zagadkowo uśmiechającego się towarzysza, nie miał ochoty o nic pytać. Będę tego żałował, pomyślał.

Zajęli zarezerwowane miejsca i przyglądali się wnętrzu. Mimo niewielkiej powierzchni i wielu stolików, lokal nie był zatłoczony. Lazurowe ściany przeplatane białymi pionowymi pasami nadawały mu marynarski charakter. Dopełnieniem tego wizerunku z pewnością były zdjęcia francuskich tankowców, morskich latarni czy poławiaczy wielorybów. Półokrągły bar zaraz naprzeciw wejścia zachęcał sporą liczbą kolorowych butelek oraz sznurem zawieszonych nad nim kieliszków. W dzień powszedni nie było tu tak tłoczno jak w weekendy, pomimo że nie można było zjeść tutaj wykwintnego obiadu, barowa kawiarenka serwowała słodkie ciasta i croissanty do jak najbardziej smacznej kawy.

– Co mogę podać? – zapytała młoda kelnerka.

– Czekamy na kogoś, dziękuję – odpowiedział William, szeroko uśmiechając się do dziewczyny. Nieczęsto widywała w swojej knajpie tak eleganckich klientów.

– To może coś do picia? – zagadnęła, chcąc przedłużyć rozmowę. Ukradkowo spojrzała w stronę Gabriela.

– Napijesz się czegoś, może coś mocniejszego, Montan?

– Wiesz, że nie piję o tej porze – skwitował krótko.

– Dobrze, to dwie kawy poprosimy.

Kiedy kelnerka oddaliła się po zamówienie, Gabriel pogrążył się w gazecie. Nie uszło jednak jego uwadze zniecierpliwienie kolegi. William nerwowo stukał palcami o bok skórzanego fotela.

– Ta wizyta mocno cię stresuje…

– Nie, jestem po prostu zniecierpliwiony, powinny już tu być.

– Co cię tak niepokoi?

– Twoja reakcja!

– To tylko towarzyskie spotkanie, nieprawdaż? A moja reakcja zapewne będzie taka jak zawsze – rozczarowanie.

William poderwał się z siedzenia, kiedy wejściem wtargnęła Susan. Poczekał, aż go zauważy i uśmiechnął się do niej promiennie. Była sama. Gdzie, u licha, jest jej towarzyszka?

– Mam nadzieję, że nie spóźniłam się zbytnio, straszne korki na ulicach…

– Nic się nie stało, moja droga, a twoja przyjaciółka przyjdzie?

– Tak, tylko niestety wraca z pracy, a to kawałek. – Widząc zawiedzioną minę nowo poznanego mężczyzny, pośpiesznie dodała: – Będzie na pewno, obiecała, a ona zawsze dotrzymuje słowa.

– Dobrze, Susan, poznaj Gabriela Montana, to mój partner i wieloletni przyjaciel, Gabriel to jest Susan, pracuje w naszym budynku.

– Miło mi. Proszę usiąść. Napije się pani czegoś?

– Może poproszę kawę, tak jak panowie. – Gabriel nieśpiesznie wstał, aby zamówić napój, ale dziewczyna w białym fartuszku podbiegła do nich znacznie szybciej.

– Jeszcze jedną kawę poprosimy.

– Już podaję. – Skinęła głową i w podskokach ruszyła do baru. Nieznośna cisza przedłużała się niemiłosiernie.

– Rozejrzę się na zewnątrz, może już idzie.

– Nie może pani zadzwonić?

– Ona nie ma telefonu, przepraszam, zaraz wracam.

Gabriel spojrzał na zegarek. Kobieta w dzisiejszych czasach nieposiadająca telefonu?

– Chyba nie chcesz spędzić tu reszty popołudnia? – gorzko zapytał.

– Spędzimy tu, ile będzie trzeba, uwierz mi, warto.

– Czyli tak naprawdę umówiłeś się z Susan, by poznać jej koleżankę? Co tak bardzo zainteresowało cię w tej dziewczynie?

– Powiem tak, to ktoś, przy kim zabraknie ci oddechu, pomimo że go nie masz. Gwarantuję ci, że spodoba ci się to, co zobaczysz.

– Jesteś bardzo pewny siebie. Zaczynasz mnie intrygować.

– Załóżmy się. Jeśli będzie, jak mówię, oddasz mi swoje niebieskie camaro. – Gabriel parsknął śmiechem.

– Do tego nigdy nie dojdzie, a co, jeśli będzie odwrotnie?

– Taka możliwości nie wchodzi w grę. – Will spojrzał nad ramieniem kolegi i ponownie radośnie się uśmiechnął. – Oto i ona!

– Gdzieś ty była? Czekają ponad kwadrans… – Susan podniosła głos.

– Spokojnie, nie mogłam złapać żadnego autobusu, więc musiałam przyjść pieszo, przepraszam.

– No już dobrze, chodź, tylko nie zrób nic głupiego, oni są naprawdę bogaci.

Eili roześmiała się cicho. Wiedziała, co chodziło po głowie współlokatorki. Zamierzała bogato wyjść za mąż. Zgodziła się na to spotkanie, tylko dlatego, że przyjaciółka ją o to błagała. Sama nigdy nie pójdzie w jej ślady.

Przekraczając próg lokalu, Eili od razu dostrzegła Johna za ladą. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby był świadkiem tego przedstawienia. Brat bliźniak Su nie znosił, kiedy ta próbowała swatać ją z nieznajomymi. Odkąd półtora roku temu poznali się w ośrodku, podkochiwał się w niej i doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale nie mogła nic poradzić na to, że nie potrafiła odwzajemnić tego uczucia. No może poza braterską przyjaźnią, on jednak nie chciał dać za wygraną. Na powitanie John, jakby zaznaczając swe terytorium, przechylił się przez barowy blat, składając na jej policzku całusa. Siostra trzepnęła go w ramię, posyłając mu równie wymowne spojrzenie. Zmierzyła przyjaciółkę od stóp do głowy.

– Dobrze, że się przebrałaś – rzuciła zaczepnie, ciągnąc ją do stolika. – Nie pozwólmy im więcej czekać, Eili – ponagliła. Nieśmiało, czując wyraźny dyskomfort, Eili podniosła oczy i… Chryste, nie tego się spodziewała.

Gabriel siedział tyłem do wejścia, dlatego nie widział nadchodzących koleżanek. Mimo zapewnień Williama nie był w stanie uwierzyć, że tym razem miałoby być inaczej. Nieśpiesznie podniósł się z fotela i odłożył czytaną gazetę. Kiedy zauważył nachylającą się kobietę nad kontuarem, zamarł. W tym jednym momencie wszystkie wspomnienia do niego wróciły.

– Czy to jakiś żart? – Wyraźnie zdenerwowany rzucił w kierunku Willa, nawet na niego nie spoglądając.

– Nic z tych rzeczy. Jest niemal identyczna.

Nie wierząc w to, co widzi, nie mógł odrywać od niej wzroku.

Gdy na niego spojrzała, raptownie stanęła także i ona. Jak przez mgłę ujrzała zjawę ze snu. Zadrżała, bowiem powróciły wszystkie wizje z jego udziałem. Oniemiała, nie mogła zrobić kroku. Ciemne oczy mężczyzny spowodowały, że ugięły się pod nią nogi. To był on. Mara nawiedzająca ją od miesięcy, pozbawiająca ją oddechu, mrożąca krew w żyłach, rozbudzająca zmysły, a przy tym wzbudzająca nieopisane pożądanie. Znała to spojrzenie, mimo iż innego koloru, czerwone usta, zadziorny, złowieszczy uśmiech. Jedynie włosy były krótsze. Pomimo że wcześniej się nie spotkali, widywała go niepomiernie często. Momentalnie poczuła na plecach lodowaty dreszcz.

– Eili, chodź, nie rób sobie żartów, zawstydzasz mnie – szeptem poprosiła Susan, łapiąc kurczowo rękę przyjaciółki. Pozwoliła zaprowadzić się do stolika.

– To jest Eili, moja przyjaciółka…

– Masz na imię Eili? – Will zapytał zaskoczony. Jak na życzenie.

– Tak – szepnęła zdezorientowana. – Eili Cannigam.

– William Cane, a to jest…

– Oco tu chodzi? – Gabriel krzyknął wściekle, nie pozwalając dokończyć koledze. Zdecydowanie nie podobało mu się to przedstawienie. Nieliczni goście kawiarenki zerkali na nich z zainteresowaniem.

– Gabriel! – Will nie spodziewał się takiej reakcji, był pewien, że zadowoli go nowa nieznajoma. Wyglądała identycznie jak Eilis Ormond, ukochana, którą stracił dawno temu. Wiedział, że to spotkanie może wywołać u niego to szok, ale nie spodziewał się agresji.

Eili spojrzała na poruszonego mężczyznę, ale szybko obróciła głowę, widząc jego wzburzenie.

– Może już pójdę? – Widziała, że nie był zachwycony jej przyjściem. Eili czuła, że nie należeli do tego samego świata, wystarczyło tylko na nich spojrzeć, by zauważyć przepaść. Drgnęła, kiedy poczuła jego dłoń na ramieniu.

– Proszę nie odchodzić, przepraszam, że się uniosłem. Ciężki dzień. Usiądzie pani? – Zaskoczona swoją reakcją, poddała się jego dotykowi i zajęła miejsce tuż obok. – Napije się pani czegoś?

– Poproszę wodę, szłam przez całą drogę i trochę mi gorąco.

Nie tylko jej zrobiło się duszno.

– Przyniosę – zaproponowała Susan – a wy się poznajcie!

Kiedy tylko koleżanka odeszła, Eili poczuła się porzucona. Zapłaci mi za to, pomyślała.

– Wszystko w porządku? Bardzo się denerwujesz? – zapytał zatroskany William.

Eili automatycznie wsunęła drżące dłonie pod marynarkę.

– To nic, jestem zmęczona, to wszystko – skłamała.

Gabriel nieoczekiwanie sprawił na niej tak wielkie wrażenie, że nie była w stanie normalnie myśleć. Słowa grzęzły jej w gardle, a oddech był nieregularny.

– Czy my się znamy? – zapytał nagle o coś, czego sama by się chętnie dowiedziała.

Nieśmiało spojrzała w jego jasną twarz.

– Nie sądzę, pamiętałabym… – Przy tym ostatnich słowach zawahała się. Przecież nie mogła być tego pewna.

Uporczywie nie odrywał od niej swych mrocznych oczu, jak zahipnotyzowaną trzymał w uścisku, nie pozwalając na odwrót. Nie po raz pierwszy.

– Przepraszam, skorzystam z łazienki. – Nie czekając na odpowiedź, wyminęła powracającą przyjaciółkę i udała się w kierunku drzwi z napisem „Ladies”.

Gabriel wstał instynktownie, bez słowa poszedł za dziewczyną. Mocno pchnął drzwi toalety. Zastał ją z czołem przyklejonym do lustra. Zaryglował wyjście i poczekał, aż zwróci na niego uwagę.

Poczuła obecność mężczyzny niemal od razu, jego intensywny zapach mieszał jej w zdezorientowanej głowie, czuła się odurzona, sparaliżowana, pewna, że go zna. Namacalnie i nieoczekiwanie rozpalił ją. Przez wiele nocy gościł w jej przerażających snach i miała w końcu okazję rozwiązać tę tajemnicę.

Powoli oderwała czoło od szkła. Otworzyła oczy, ale nie spojrzała w stronę nieznajomego. W tym jednym momencie doznawała tyle skrajnych emocji, że nie potrafiła się uspokoić.

– Kim jesteś?

– Przedstawiłam się już! – szepnęła.

– Jak naprawdę się nazywasz? – zapytał znacznie głośniej.

– Nie rozumiem. – Obróciła się w jego stronę wyraźnie zdezorientowana. – Czy my się znamy?

– To jakaś maskarada? William cię do tego namówił? – tym razem krzyczał. Eili się cofnęła.

– Nie wiem, kim pan jest i czego ode mnie oczekuje, ale jeśli to ma być zabawa, to nie chcę być jej częścią. Przestało mi się podobać to spotkanie, błędem było tu przychodzić… – Poruszona całą ta sytuacją, próbowała go wyminąć i ponownie uciec.

Złapał ją, obracając tyłem do siebie. Stali naprzeciw lustra. Gabriel wpatrywał się w ich odbicia, ona nie mogła spojrzeć w przód.

– Dziewczyno, kim ty jesteś? – warknął ponownie. – I nie kłam, bo będę to wiedział.

Eili zastygła, już kiedyś słyszała te słowa, to ostrzeżenie. Poczuła jego dłonie na swoich ramionach, jego chłodny dotyk przenikał przez bluzkę. Nie próbowała się wyrwać, ale zrezygnowana wykrzyczała:

– Nie wiem! – Z jej oczu popłynęły łzy. – Nie wiem, jak się naprawdę nazywam… – wydukała, poddając się całkowicie jego dłoniom.

Gabriel chwycił momentalnie ją w tali i przyciągnął do siebie. Pomiędzy ich ciałami nie było już odstępu. Trwali w bezruchu, niespokojni i pobudzeni.

– Boże, czy to kolejna kara? – wyszeptał, wtulając się w jej włosy.

Natychmiast przepełnił go ich zapach, przesunął usta do kobiecej szyi i rozpoznał woń skóry. Pachniała idealnie, jak jego Eilis, tak samo. To nie działo się naprawdę, to nie mogło się stać. To nie mogła być ona.

Nie opierała się, choć powinna. Obcy mężczyzna w restauracyjnej toalecie trzymał ją w ramionach, a ona czuła tylko intensywną potrzebę bycia z nim, wzmożone uczucie szczęścia, bezpieczeństwa, żar, który rozbudził jej serce w ciągu tej jednej sekundy, kiedy ich oczy się spotkały. Jakby odnalazła utraconą tożsamość, życie, które jej odebrano.

– Należałaś do mnie i znów będziesz – wyszeptał do jej ucha.

Błyskawicznie przed jej oczami stanęła postać ze złotymi źrenicami. Ten sam tajemniczy głos wprawiający ją w drżenie. Wyswobodziła się z jego objęcia i podbiegła do drzwi.

– Skąd mnie znasz? – zapytał. Bez wątpienia jej reakcja o tym świadczyła.

– Jesteś moim największym koszmarem! – odpowiedziała bez zastanowienia, odsunęła zasuwę zamka i zabierając swoje rzeczy, bez słowa opuściła bar.

Sekundę później Montan pojawił się przy niczego nierozumiejących Susan i Williamie.

– Co się stało? – spytał William. – Właśnie opowiadałem Susan, że jej koleżanka jest bardzo podobna do twojej znajomej…

– Nie jestem pewien, to coś dziwnego, czego nie potrafię jeszcze wytłumaczyć.

– Jestem winna wam obu wyjaśnienia. – Widząc dezorientację na twarzach mężczyzn, Su musiała usprawiedliwić dziwne zachowanie przyjaciółki. – Nie chciałam o tym wcześniej wspominać, by nikogo nie uprzedzać, ale teraz widzę, że powinnam wyjawić prawdę. Poznałam ją półtora roku temu, kilka miesięcy wcześniej Eili padła ofiarą strasznej tragedii, nigdy nie poznano tego, co jej się przydarzyło, ale musiało być to na tyle straszne, że wymazała to z pamięci. Nie wie, kim jest i co się z nią wcześniej działo. Nie jest w stanie powiedzieć, skąd pochodzi, ile ma lat, jak rzeczywiście się nazywa. Wszystko bazuje na skojarzeniach i przypuszczeniach, nawet imię pamiętała tylko dlatego, że wołano na nią Eili i tak zostało. – Mężczyźni zdumieni słuchali na stojąco. – To bardzo długa i smutna historia, proszę nie osądzajcie jej bezpodstawnie. Ta dziewczyna musiała nauczyć się wszystkiego od początku, by zacząć ponownie funkcjonować, cały czas uczy się czegoś nowego, a przede wszystkim zaufania do ludzi, którego tak okrutnie jej pozbawiono. Jeśli nie będziecie chcieli już więcej się spotkać, zrozumiem. To zbyt skomplikowane i nie napotkałam sama do tej pory za wiele osób, które chciałyby się w coś takiego angażować, ale wierzcie mi, Eili jest najlepszym człowiekiem, jakiego znam, delikatnym i cudownie uczynnym, niezmienionym naszymi obłędnie chciwymi czasami. Panowie wybaczą, ale wrócę teraz do przyjaciółki.

William odprowadził Susan do wyjścia i powrócił do nieco nieobecnego Montana.

– Wybacz, nie tego się spodziewałem – dodał, widząc zamyśloną twarz przyjaciela.

Milcząc, obaj ruszyli ku drzwiom. Gabriel sięgnął do wewnętrznej kieszeni garnituru, wyjmując z niej kartę do wozu.

– Wygrałeś – rzucił, podając mu klucz do camaro.

– Wiedziałem… Tak łatwo oddajesz mi swoje ulubione auto? – Uradowany przyjrzał się Montanowi.

– Odzyskam coś znacznie cenniejszego!

– Proszę, proszę, a więc udało mi się? Wszystkiego najlepszego, Montan. Chwila, co znaczy odzyskam? Wiem, że tęsknisz za nią i dlatego z nikim nie chcesz się związać, ale ta dziewczyna ci jej nie zastąpi. To, że wygląda niemal tak samo… Ona nigdy nie będzie twoją Eilis!

– Ona jest Eilis Ormond. To ta sama osoba.

William błyskawicznie zbladł, pomimo że jego skóra i tak była niemal alabastrowa. Gabriel nie czekając na kolejne pytania, wsiadł do samochodu. Jeszcze tego samego dnia musi ją odszukać.

– Za pół godziny będę w biurze – rzucił do telefonu. – Na moim biurku mają się znaleźć wszelkie informacje, jakie zdołasz odszukać na temat Eili Cannigam. Dwa lata temu prawdopodobnie uległa jakiemuś wypadkowi, więc powinieneś natknąć się na dokumentację medyczną. Mieszka tu w Orleanie, chcę wiedzieć, gdzie pracuje i przebywa.

– Myślisz, że Mason zdoła się do czegoś dokopać? – zapytał Will, kiedy przyjaciel rzucił telefon na siedzenie. Rozsunął poły marynarki, przeczesał bujne włosy i nachylił w stronę Gabriela. – Bardzo tego pragniesz, to zrozumiałe, ale Eilis Ormond umarła sto dwadzieścia sześć lat temu i nic ani nikt nie przywróci jej życia. Nienależnie jak usilnie tego pragniesz, ta dziewczyna nie jest twoją ukochaną!

– Nie rozumiesz, Will. Znam Eilis jak nikogo innego, cały czas czuję jej zapach, słyszę jej głos i śmiech, pamiętam gładkość jej skóry. To jak twój odcisk linii papilarnych, nie do podrobienia.

– Twierdzisz, że ona pachnie tak samo? – Normalnie takie pytanie byłoby niedorzeczne, ale nie dla nich, byli inni, bardziej uwrażliwieni, a każdy zapach był niepowtarzalny.

– Nie wiem, jakim cudem jest tutaj, ale to ona, jestem pewny. Bez względu, czy w to uwierzysz i czy mi pomożesz, dowiem się, skąd się tu wzięła i co jej się przytrafiło.

– Aco, jeśli się mylisz? – Gabriel pokiwał nerwowo głową, zależało mu, aby przyjaciel mu w końcu zaufał. – Rozumiem, ale przyjmijmy, że jednak się myślisz…

– Oddasz mi camaro, ale nie mylę się!

Dwadzieścia minut później Montan zasiadł przed swoim mahoniowym biurkiem i zabrał się za czytanie przygotowanych przez pracownika dokumentów. Łatwo odnalazł interesujące go informacje. Ośrodek imienia św. Alberta działał od lat osiemdziesiątych. Z pomocą inwestorów przetrwał kryzys, bardziej jednak pomogło to, że skupiał w swych ścianach starszych wraz z niechcianymi dziećmi. Spełniał rolę sierocińca, przytułku i domu dla starców. Tylko tu mogła trafić Eilis Ormond vel Cannigam. Państwo nie wiedziało, jak poradzić sobie z jej przypadkiem. Po domniemanym wypadku straciła pamięć. Nie pamiętała własnego imienia. Nikt nie potrafił dokładnie określić jej wieku. Odciski palców nie figurowały w żadnej kartotece, nie tylko w Stanach. Nie posiadała żadnych dokumentów, polecono sprawdzić ją w każdym angielskojęzycznym kraju, ale na nic. Nikt nie zgłosił zaginięcia.

Dziewczyna była niezwykłym przypadkiem i dopóki sama nie odzyska pamięci, nie mogli zrobić nic więcej. Nie pomogli dotychczas ani psychiatrzy, ani psychologowie, ani neurolodzy. Miał przed sobą raporty od każdego z nich, z których nic znaczącego nie wynikało. Żadna z przeprowadzonych terapii nie przyniosła zadowalających rezultatów. Wykluczono wszelkie choroby metaboliczne, infekcje układu nerwowego, a także choroby mózgu, mogące mieć wpływ na stan panny Cannigam. MMSE, test przesiewowy oceniający orientację, funkcje językowe, przypominanie czy liczenie, przeszła bezbłędnie. Niedobory witamin uzupełniono, wykluczając przy tym także nowotwory i urazy okolicy głowy. Tomografia komputerowa niczego nie wykazała. Początkowo szpitalny ordynator u przywiezionej pacjentki stwierdził miastenię, którą szybko zamieniono na obniżone napięcie mięśniowe. Z niewiadomych przyczyn u Eili doszło do osłabienia prawidłowej siły mięśniowej, stwierdzono ogromny niedobór elektrolitów i żelaza w jej organizmie. Wystarczyły jednak trzy miesiące, by dzięki fizjoterapii zaczęła ponownie chodzić. Fizycznie nic już jej nie dolegało.

Jednak leku na amnezję jeszcze nie wynaleziono, więc podawano jej głównie donepezyl czy dekstramfetaminę, leki mające poprawić funkcje poznawcze, które szybko okazały się zbędne. Cannigam powracała do zdrowia w zawrotnym tempie, pamięci jednak nie odzyskiwała. W konsekwencji uznano, że za jej stan odpowiada wstrząs psychiczny i trauma nim wywołana.

Gabriel przeczytał po raz kolejny opis sesji sprzed dwóch dni:„Pacjentka wyraźnie utrudnia podjęcie dalszego leczenia, nie pozwala na rozpoczęcie hipnoterapii, która mogłaby przynieść wymierne rezultaty. Stany lękowe i depresja najprawdopodobniej zostaną pogłębione bez kontynuacji badań. Skutki traumy, jakimi są lęk przed wejściem na teren leśny oraz trudności związane ze snem, nie uległy dotychczas poprawie. Przyczyna pozostaje nieznana. W ramach dalszej farmakoterapii zalecono mirtazapinę, nie częściej niż raz dziennie…”.

Doktor Aron Perez był szóstym psychiatrą panny Cannigam podczas jej dwuletniej tułaczki od drzwi do drzwi kolejnych specjalistów. Najwyraźniej nikt nie mógł jej pomóc, dopóki sama tego nie zechce. Miała w sobie barierę hamującą. Jeśli była Eilis Ormond, to tylko Gabriel będzie w stanie przypomnieć jej wydarzenia sprzed stu lat. Dopiero wtedy dowie się, jakim cudem przetrwała. Wtedy także zmierzy się z jej demonem, którym był on sam.

Rozdział 2

Ogień

Nowy Orlean, sierpień 2018,tydzień później

– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego postanowiłeś zainwestować właśnie w ten ośrodek. Zająłeś się filantropią? Bo pieniądze, które w niego wpakujemy, nigdy się nie zwrócą.

Margaret Santon podążała za Montanem jak cień, odkąd wysiedli z samochodu przed obskurnym, trzypiętrowym gmachem, do którego wiodły podwójne drewniane drzwi, przeszklone matowymi szkłami i sklejone od wewnątrz w miejscach potraktowanych z niepohamowaną siłą. Skrzywiła się, wchodząc po schodach, gdy dostrzegła zaniedbane podwórko przy bocznej ścianie. Montan nie odpowiadał.

– Jeżeli zamierzasz im pomóc, to może wybudujemy tu coś od nowa? – zapytała ponownie, zmęczona jego tajemnicami.

– Rozeznamy się i wtedy zdecydujemy. Chcę, żebyś kogoś poznała – powiedział w końcu, kiedy weszli do środka.

– Awięc dla tego kogoś tu jesteśmy, nie dla samej inicjatywy – rzuciła, uśmiechając się zalotnie. – Powiesz mi, co chodzi ci po głowie, czy mam sama sprawdzić?

Gabriel zmierzył ją wzrokiem, więc szybko się poddała. Granice zostały wyznaczone już dawno temu i były nienaruszalne. Nie była jego strażnikiem, tylko przyjaciółką i oboje w ten sposób siebie traktowali.

– Dobrze już, cierpliwości mi nie brakuje, ale mógłbyś czasem mi zaufać.

– Ufam ci, Margaret, dlatego tu jesteś. – Nie dodał nic więcej, bo zbliżyli się do recepcji.

– Czy mogę państwu w czymś pomóc? – Zza kontuaru wysunęła się niewysoka, około pięćdziesięcioletnia blondynka.

Montan, jak zawsze, sprawy formalne pozostawił swojej wspólniczce.

– Nazywam się Margaret Santon, a to jest Gabriel Montan. Jesteśmy z CaMoSa Construction, chcielibyśmy porozmawiać z zarządcą tego przybytku.

– Proszę zaczekać, wezwę panią dyrektor. – Gdy podniosła słuchawkę telefonu, Margaret zerknęła przez korytarz prowadzący w głąb budynku. Białe, nieco szpitalne ściany i zimny klimat nie zachęcały do wejścia.

Ośrodek był nie tylko domem spokojnej starości, jak informował szyld, ale na jego tyłach mieścił się skromny dom dziecka. Połączenie tych dwóch siedzib miało mieć właściwości terapeutyczne.

Szefowa pojawiła się niemal natychmiast.

– Witam państwa, nazywam się Elizabeth Harden, zarządzam tym ośrodkiem. Przyznam szczerze, że bardzo zaskoczył mnie państwa telefon. Zdaje się, że rozmawiałam z panem Canem?

– Dzwonił do pani trzeci ze współwłaścicieli. A to jest Gabriel Montan, ja nazywam się Margaret Santon. Chcielibyśmy obejrzeć to miejsce, nim podejmiemy decyzję o współpracy.

– Tak, oczywiście. – Kobieta była niezwykle podekscytowana. – Mogłabym wcześniej zapytać, dlaczego wybrali państwo nas?

– Co roku wybieramy jeden charytatywny projekt i w niego inwestujemy – odpowiedział rzeczowo Montan.

– Po raz pierwszy postanowiliśmy zainwestować w istniejący już budynek, przeważnie stawiamy je od zera. – Z uśmiechem dodała Margaret. – Dlatego wpierw musimy go ocenić. Później omówimy szczegóły.

– Tak, tak, oczywiście – powtórzyła po raz kolejny Harden. – Proszę za mną.

Nigdy jeszcze nie trafiła jej się lepsza gratka. Darmowe pieniądze wielkiej korporacji, które poprawią jej wizerunek i może nawet dzięki temu trafi do zarządu. Może także coś skapnie do jej kieszeni?

Gabriel i Margaret spojrzeli na siebie dyskretnie, słysząc bardzo wyraźnie myśli kobiety. Podążyli za nią wzdłuż ko­rytarza.

– Proszę opowiadać – zarządziła Santon.

– Atak, otóż w ośrodku, jak już zapewne państwo się orientują, prosperują dwa domy. Dom starości mieści obecnie czterdziestu trzech mieszkańców. Większość z nich to ludzie samotni, bez rodzin lub porzuceni. Podobnie jest w przypadku domu dziecka.

– Zajmujecie się adopcją?

– Trafiają do nas raczej starsze dzieci, często z rozbitych rodzin, takie, których nikt nie chciał zaadoptować, a nawet nastolatkowie z jakiegoś powodu bez domu. Staramy się przystosować je do dorosłości i pomóc się usamodzielnić. Mamy już dorosłych wychowanków, którzy ochotniczo pomagają w ośrodku.

Montan zatrzymał się, spoglądając ponad głową przewodniczki ku pierwszemu pomieszczeniu. Margaret momentalnie dostrzegła zmianę w jego zachowaniu. O co mu chodziło?

– Zapraszam, to główna sala – kiwnęła ręką Harden i przepuściła gości przodem.

Pomieszczenie całkiem stosownych rozmiarów mieściło około dwudziestu stołów, kilkanaście podstarzałych kanap, foteli, stół bilardowy, piłkarzyki, niewielką biblioteczkę, wiszący telewizor i głośniki rozmieszczone na każdej ze ścian. Pod najdłuższą z nich stało dość wysokie podwyższenie, służące za scenę.

Przyjemny gwar zagłuszał radiową muzykę. Tylko dwa niewielkie okna wpuszczały słoneczne światło, nie dostarczając wystarczającej ilości świeżego powietrza. Nikt nie wrócił uwagi na przybyszy.

– Przejdźmy dalej. – Kierowniczka wskazała korytarz po przeciwnej stronie sali.

– Apracownicy także mieszkają w ośrodku?

– Nie, wracają do swoich domów. Mamy, jak już wspomniałam, także wolontariuszy, więc nie jest tak ciężko – dodała.

– Proszę prowadzić – zarządził nagle Montan, wyraźnie znudzony wycieczką. Nie podobały mu się te przestoje, chciał już ją zobaczyć. Tylko czy mógł być pewien, że dziś tu będzie?

Kobieta skinęła głową i ruszyła przodem.

Wyraźna granica dzieliła oba ośrodki. Zdecydowanie widoczne było przejście do świata dzieci. Kolorowe ściany zdobiły bajkowe postacie, gdzieniegdzie wpleciono w to graffiti, niekoniecznie rozpoznawalne i czytelne, ale bezspornie nakreślone maleńkimi paluszkami. Znacznie mniej ponure, choć pomalowane w tych samych barwach. Tak jak i poprzednio szary korytarz, tylko znacznie krótszy, poprzecinany był małymi pokojami, w których mieszkało po kilkoro lokatorów. Po holu biegały dzieci w najróżniejszym wieku. Mijały ich z krzykiem i śmiechem, kierując się do pomieszczenia na końcu. Aula wypełniona była starymi sofami, stolikami i krzesełkami dla dzieci. Zabawki leżały na niewysokich regałach lub rozrzucone gdzie popadnie. W najdalszym kącie pokoju filigranowa blondynka razem z dwójką przedszkolaków wkładała drewniane klocki do koszy. To ona pierwsza zerknęła w ich stronę. Momentalnie rozpoznała mężczyznę niedawno poznanego w pubie.

Susan podniosła się z klęczek, podając stojącemu przy jej nogach chłopczykowi ostatni klocek. Przez krótką chwilę zastanawiała się, czy ma przewidzenia. Nie dało się zapomnieć tej twarzy. Ciemnych oczu i wyraźnych rysów twarzy. Montan wydawał się jej jeszcze potężniejszy niż zapamiętała. Przyjrzała się towarzyszącej mu kobiecie. Elegancka, w dwuczęściowym kostiumie z czerwonym żakietem, przerzuconym teraz na ręce, mimo niebagatelnie wysokich obcasów, pewnie stawiała kroki na dość śliskiej podłodze. Wielkim oczami zlustrowała pomieszczenie, nim ponownie zwróciła się do szefowej.

Kierowniczka nie lubiła, kiedy ktokolwiek wtrącał się do jej rozmów, więc Su nawet nie próbowała do nich podchodzić. Niezwykle ciekawiło ją, dlaczego tu są, choć odpowiedź wydawała się oczywista. Spojrzała pod okno sali, gdzie zgromadziła się teraz pokaźna grupka dzieciaków, otaczająca szczelnie czytającą im opiekunkę. Każdy chciał być jak najbliżej Eili, a nawet wcisnąć się na jej kolana i podglądać obrazki.

Wzrok Gabriela odszukał pannę Cannigam. Osłonięta podopiecznymi siedziała na podłodze pod ścianą, Przejęta lekturą nie zauważyła nawet ich wejścia. Skupiała się na dzieciach i ich potrzebach, odpowiadając cierpliwie na ciągłe, ciekawskie pytania.

Pozbądź się Harden – rozbrzmiało w myślach Margaret. Zareagowała niemal natychmiast. Obróciła się przodem do szefowej ośrodka i spoglądając jej prosto w niebieskie oczy, powiedziała:

– Wydaje mi się, że słyszałam telefon w recepcji, muszę odebrać. Zostawię państwa na chwilę samych.

– Wydaje mi się, że słyszałam telefon w recepcji, muszę odebrać. Zostawię państwa na chwilę samych – powtórzyła Harden, po czym ruszyła biegiem przez hol.

– Powiesz mi w końcu, o co…?

Nie pozwolił dokończyć przyjaciółce, dyskretnie wskazując jej dziewczynę siedzącą w kącie.

Ponad roześmianymi głowami dostrzegła czarne, kręcone włosy, zebrane z tyłu w kok. Oporne pasma wypadały z wiązania, przysłaniając dziewczynie oczy, próbowała więc zaczesywać je za uszy. Santon spojrzała na Montana, nic nie rozumiejąc. Dopiero po chwili usłyszała jej głos, a wtedy zalała ją fala wspomnień. Zamarła, nie mogąc oderwać od Eili oczu.

Eili poczuła na sobie czyjeś spojrzenie, jeszcze zanim nieznajoma znalazła się naprzeciwko. Podniosła głowę dopiero, kiedy skończyła stronę. Tuż przed nią stała najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziała. Czarne, krótkie włosy idealnie okalały jej ciemną, okrągłą twarz, eksponując duże, brązowe oczy. Niesamowicie kobieca, pałała cudownym blaskiem. Wpatrywała się w nią przez dłuższą chwilę bez słowa. Su odezwała się pierwsza.

– Możemy państwu w czymś pomóc?

Dopiero wtedy Eili dostrzegła mężczyznę stojącego w progu. Wzięła głęboki oddech, gdy jej serce zabiło mocniej. Nie zrobił kroku ani nie wykonał żadnego gestu, usilnie się tylko w nią wpatrując, ale to wystarczyło. Krępującą sytuację przerwała nieznajoma.

– Proszę wybaczyć nam najście. Nazywam się Margaret Santon i pracuję z Gabrielem Montanem, którego, jak się wydaje, już panie poznały.

– Susan Carroll – przedstawiła się jasnowłosa, podając jej dłoń. – Nieczęsto mamy tu gości.

– Eili Cannigam. Przepraszamy za ten bałagan, już kończymy, jeśli chcieliby państwo porozmawiać z którymś z dzieci.

– Nie po to tu przyjechaliśmy – odparła Margaret. – Zamierzamy wspomóc finansowo to centrum, a właściwie to przebudować je do odpowiedniego standardu. – Zafascynowana wpatrywała się w dziewczynę.

Zaskoczona Eili spojrzała na Susan.

– Ma pani na myśli remont? – zapytała Su, chcąc upewnić się, czy aby dobrze usłyszały.

Santon potaknęła, dostrzegając uśmiech na twarzy panny Cannigam.

– Proszę mi wierzyć, spadają nam państwo z nieba. Ten ośrodek potrzebuje zmiany i to dużej. Razem z Eili i innymi pracownikami staramy się dbać o to miejsce, ale brakuje nam… – zamilkła, spostrzegając zbliżającą się Harden.

– Widzę, że poznali państwo nasze wolontariuszki. Mam nadzieję, że nie zanudziły was swymi opowieściami. Wracajcie do pracy i proszę zająć się kolacją. – Wyraźnie pozbyła się pracownic, nie dając nikomu dojść do słowa.

Susan zabrała się ponownie za układanie rozrzuconych zabawek, a Eili, przepraszając bezgłośnie, zebrała dzieci na wieczorną toaletę. Cały czas czuła na sobie jego wzrok, nie zamienili słowa i nie potrafiła przed nim stanąć, ale…

– Przejdźmy do mojego gabinetu i ustalimy szczegóły.

Montan nie zamierzał dać sobą manipulować.

– To nam dzisiaj wystarczy, odezwiemy się do zarządu, kiedy podejmiemy konkretne decyzje.

Pozbawiając dyrektorkę złudzeń i nie czekając na jej reakcję, ruszył w stronę wyjścia. Poczekał na Santon przy samochodzie. Dzień chylił się ku zachodowi, a na zewnątrz robiło się coraz zimniej. Ciągle czuł jej bijące szybko serce.

– Co do cholery? – krzyknęła Margaret, schodząc po schodach. – Kim jest ta dziewczyna? Jej wcieleniem? Wiem, co mi powiesz, ja też to czuję, ale to przecież niemożliwe.

Wrażliwość Santon była na tyle wyczulona, że był w stanie jej zaufać. Tak jak zapowiedział, właśnie po to ją tu sprowadził. Ufał jej osądowi i potwierdziła jego domysły. Nie musiała niczego tłumaczyć, całą sobą wyrażała swoje emocje. Chodziła tam i z powrotem wzdłuż zaparkowanego samochodu, nie mogąc się uspokoić. Montan wodził za nią wzrokiem, rozumiejąc jej niedowierzanie. Ani on, ani Will nie zdradzili tego, co stało się przy pierwszym spotkaniu. Od początku chciał, aby sama ją oceniła. Czuł tę pewność każdym zakamarkiem duszy, która mu pozostała, choć nie potrafił jeszcze tego wytłumaczyć. Santon jest pewnego rodzaju wyrocznią i sprawdziła się już niejednokrotnie.

Przystanęła, spoglądając w jego zimne oczy.

– Jeśli zaraz nie dowiem się, o co tu chodzi, przysięgam, że wyciągnę to z ciebie siłą. To nie jest temat do robienia żartów. Wszyscy przeżyliśmy to zbyt boleśnie, byś znów stawiał mnie w takiej sytuacji. Eilis Ormond nie miała prawa przeżyć. Nawet jeśli przetrwała jakoś zagładę w klasztorze, nie dożyłaby tych czasów, to nie może być ona, ale… – zatrzymała się w trakcie wypowiedzi.

– Ale? – Chciał usłyszeć to z jej ust.

– Jestem pewna, że to ona! – dodała, nie wierząc w to, co mówi. – Kim jest ta dziewczyna? Rozmawiałeś z nią?

– Słyszałaś. – Obszedł samochód i otworzył drzwi kierowcy. – Eili Cannigam, dwa lata temu w wyniku wypadku straciła pamięć. Niestety sama nic nam nie powie. Możemy pomóc jej odzyskać pamięć.

– Zbudowała sobie niezłą barierę, nic nie mogłam z niej wyczytać, oprócz tego, że cię kocha. – Montan znieruchomiał w trakcie odpalania samochodu. – Musisz także to czuć, nie da się tego zlekceważyć. To uczucie jest tak silne, że jestem jej pewna. To jest twoja Eilis Ormond i zrobię wszystko, żebyś ją odzyskał.

***

– Dwa miesiące temu poprosiłem przyjaciela w Rzymie o pomoc. Przesłałem mu kopie płytek, które przywiozłeś z Sofii. Niestety potwierdził on moje domysły i tekst złotej księgi Etrusków1 nie pasuje do naszych teorii. Przekopał dla nas jednak Bibliotekę Watykańską. – William wstał z fotela i podał małą karteczkę Gabrielowi.

– Testament Salomona2.

– Jeden z najstarszych tekstów magicznych, grecki manuskrypt napisany w Babilonii lub… – Will zrobił przerwę i wskazał w kierunku Montana – w Egipcie, ponad tysiąc lat po śmierci samego Salomona.

– Co o nim wiemy?

– To przede wszystkim zbiór ówcześnie poznanych demonów, złych duchów, duchów konkretnych chorób.

– O