Władcy ciemności - Ewelina Kasiuba - ebook + audiobook + książka

Władcy ciemności ebook i audiobook

Kasiuba Ewelina

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Miłość i śmierć – co zwycięży w odwiecznym boju?

Eilis Ormond, córka bogatego mieszczanina, za sprzeciwianie się woli rodziny zostaje wysłana do klasztoru, gdzie ma się nauczyć pokory. Tu poznaje Gabriela Montana, któremu się oddaje, wierząc, iż w ten sposób pokona nieustępliwych rodziców.

Pełny namiętności, burzliwy romans ma swoje tragiczne skutki. Montan nie może związać się z kobietą, jego mroczna i pełna tajemnic przeszłość nauczyły go, aby nie ulegać słabostkom. Tym bardziej że tropi go pewien płatny morderca…

Ewelina Kasiuba – wychowana na romantycznych sagach Margit Sandemo, dziś fanka powieści Jamesa Rollinsa. Pisze i czyta od dziecka. Jako etnolog z krwi i kości, wielbicielka historii i ludzi, dużą wagę przywiązuje do obyczajów, dawnych kultur, ich wierzeń i tradycji. Chętnie sięga też do słowiańskich korzeni. Dzięki bujnej wyobraźni i nieskończonym pomysłom tworzy barwne powieści łączące ze sobą romans, thriller, fantastykę i oczywiście historię.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 492

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 32 min

Lektor: Masza Bogucka

Oceny
3,0 (5 ocen)
0
2
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Odnajdę cię! – w jej głowie rozbrzmiewały jedynie te słowa. Nic więcej.

Pierwszy oddech sprawił jej ogromny ból w klatce piersiowej. Z każdym następnym ciało powracało do życia. Powietrze wdzierało się we wszystkie zakamarki jak wicher, rozpalając ponownie czucie. Drgnęła, uświadamiając sobie, jak bardzo jest odrętwiała, jak ciężko poruszyć się choćby o centymetr. Nie wiedziała, co się stało! Nie wiedziała, gdzie jest. Nie umiała przypomnieć sobie, kim była. Tylko ta dziwna obietnica. Przyrzeczenie zwiastujące stratę.

Budzący się ponownie umysł ożywił jej zmysły, ledwie dochodzące dźwięki sprawiły, że zapragnęła usłyszeć więcej. W ustach poczuła cierpki smak. Wilgoć i zgnilizna przyprawiły ją o mdłości. Na krótką sekundę odważyła się podnieść powieki, wszędzie panowała jednak ciemność, więc i ona powróciła do swego mroku. Nieśpiesznie wyciągnęła rękę przed siebie, lecz zawahała się, napotykając przed sobą miękką ścianę. Kilka grudek ziemi osunęło się, kiedy zaczęła skrobać. W rodzącej się panice usiłowała ponownie otworzyć oczy. Wciąż mrugając, powoli przyzwyczajała wzrok. Uniosła dłoń, by otrzeć powiekę, ale zmuszona była przedrzeć się wpierw przez czarny grunt. Z cichym krzykiem na ustach po omacku rozsypywała to, co zbudowano wokół niej. Drapała i uderzała histerycznie w ścianę przed sobą. Ziemia i kamienie wpadały jej do oczu i ust, nadgarstki bolały bezlitośnie. Szloch, który nią wstrząsnął, jeszcze mocniej rozbudził zapomniane odczucia. Nagle w głowie pojawiła się myśl, zradzając najczarniejszy lęk – zakopano ją!

Światło wtargnęło jasnym promieniem przez niewielką rozpadlinę do wnętrza jej pieczary. Próbowała przecisnąć dłonie na zewnątrz, ale otwór był wciąż za wąski. Kopała jeszcze intensywniej. Nogi i ręce słabły, jakby nie używała ich od wieków. Mimo to pomogło i ściana rozsypała się na miliony kawałków.

Wysunęła się z tej nory, jaskini, czymkolwiek to miejsce było, ale zamiast stanąć, upadła na mokre podłoże. Mech pokrył się poranną rosą, gdy słońce wschodziło bardzo powoli. Las zalewała światłość, przebijając się przez konary drzew i przywracając wszystko do życia. Różnorodne odcienie zieleni i brązów sprawiły, że gaj wydał się przyjazny oraz ciepły. Wzięła głęboki, przynoszący ulgę, orzeźwiający oddech. Siedziała, przyzwyczajając oczy do słońca. Chłód, który wzbudził dreszcze, uzmysłowił jej, jak zniszczone ma na sobie ubranie. Szara, wypłowiała szata była w wielu miejscach rozdarta, odsłaniając ubrudzone nogi. Spojrzała w dół na równie brudne dłonie. Pod bardzo długimi paznokciami ciągle znajdowała się ziemia wymieszana z zaschniętą krwią. Popękana i wyschnięta skóra była wręcz szara. Powtórnie zadała sobie pytanie, co się z nią stało. W odpowiedzi usłyszała jedynie znowu: „Odnajdę cię!”. Tłumiąc panikę, po raz kolejny wzięła głęboki wdech. Wstała i podążyła przed siebie na oślep. Światło raziło coraz bardziej nieprzyzwyczajone oczy, nie odwracała jednak wzroku. W oddali usłyszała złowrogie wycie wilka. Dźwięki, kolory, zapachy, wszelkie impulsy docierały do niej coraz intensywniej. Mokre podłoże przynosiło ulgę obolałym stopom. Śpiew ptaków i szum poruszających się liści były jak muzyka. Przedzierając się pomiędzy zaroślami i konarami drzew, upadała i podnosiła się niezliczoną ilość razy. Przestała myśleć, bo bała się jeszcze bardziej. W niewielkiej odległości dojrzała błyszczący, pusty i szeroki trakt. Droga, od której odbijały się promienie słońca, zdawała się nie mieć końca. Podążając twardą nawierzchnią, wzdłuż białych pasów, nie zważała na to, w którą idzie stronę. Nieopodal na poboczu zauważyła niezwykły pojazd, czarny jak ziemia. Mrugające żółte światła nie pozwalały jej oderwać wzroku. Czuła się jednak coraz gorzej, ciężej stawiając kolejne kroki. Potykała się, tracąc równowagę. Przed oczami przemykały cienie, mrocznie oraz złowieszczo zabrzmiał teraz szelest drzew. Upadając, zdążyła jeszcze usłyszeć czyjś głos. Ktoś do niej podbiegł, krzyczał, wymachując rękoma, była jednak zbyt słaba, by unieść się choć trochę. Już tylko prześladowały ją koszmarne pytania. Kim jest? Co się ze mną stało? I ten krzyk: „Odnajdę cię!”, który odbił się donośnym echem w jej głowie.

I znów zapadła w ciemność.

ROZDZIAŁ IZAWIERUCHA

Nowy Orlean, schyłek XIX wieku

Szybkim krokiem przemierzyła nieskończony korytarz, kierując się w stronę biblioteki, w której czekali już na nią rodzice. Ponownie będą chcieli przemówić jej do rozsądku. Delikatnie pchnęła mahoniowe drzwi i śmiało przekroczyła próg, gdy oczy wszystkich skupiły się na niej. Nie lubiła być w centrum uwagi, nie lubiła być do czegokolwiek zmuszana.

W pomieszczeniu, które zwano główną biblioteką, znajdowały się olbrzymie regały sięgające pod sam sufit. Na półkach zalegały setki książek. Kolekcjonować zaczął je przed laty jej dziadek, a ojciec podtrzymywał tradycję. To dzięki nim tak wiele się nauczyła, zrozumiała i myślała racjonalnie. Lektury pochłaniały ją całkowicie, przy książce zapominała o tym, gdzie jest, o mijającym czasie czy zwykłych codziennych potrzebach. Kochała stan upojenia czymś nowym i nieznanym, czymś, co mogła odkrywać. Nie było tylko nikogo, z kim mogła się tym dzielić.

Rozejrzała się po pomieszczeniu. Byli tu rodzice oraz ciotka Felicja, która zapewne przyjechała uświadomić młodej powinności względem rodziny.

– Eilis, twoja chrzestna matka, zdumiona twą odmową, postanowiła odwiedzić nas, by wysłuchać twego zdania. Spróbuje zrozumieć twoje postępowanie.

Spojrzała na ciotkę, a ta obrzuciła ją srogim spojrzeniem. Felicja jako osoba stanowcza zdecydowanie nie znosiła, gdy jej odmawiano, i szczerze wątpiła, by cokolwiek wpłynęło na zmianę jej planów. Wybrała dla młodziutkiej Eilis narzeczonego, a teraz ta smarkula chciała wszystko zaprzepaścić. Edward Casler pochodził z zamożnej francuskiej rodziny, rozmowy z jego ojcem były długie, a sam ślub byłby bardzo kosztowny dla rodziny Ormond. Eilis weszłaby do poważanej i wpływowej familii, ale ona nie chciała Edwarda, śmiała nawet twierdzić, że to kandydat nie dla niej.

– Ciociu, znam twoje zdanie – Eilis postanowiła od razu dać do zrozumienia, że nie zamierza się ugiąć – i mogę z całą śmiałością przyznać ci rację. Nie mylisz się co do propozycji państwa Caslerów ani samego Edwarda oraz tego, co to małżeństwo dałoby temu szanownemu gronu. – Kiedy Eilis, by podkreślić wagę swoich słów, dłońmi wskazała na słuchających, Felicja poruszyła się niepewnie w fotelu i poprawiła nienagannie upięty, srebrny kok. – Jednak ten człowiek nie będzie moim mężem. Nie wyjdę za mąż za kogoś, kogo widziałam raz w życiu, za kogoś, z kim nie potrafię rozmawiać, kogoś, kto nie podziela żadnej z moich pasji. Po naszym ostatnim spotkaniu twój kandydat dał mi jednoznacznie do zrozumienia, czego oczekuje od przyszłej żony, a ja spełnić tych wymagań nie potrafiłabym.

Rzeczywiście pierwsze, i zapewne ostatnie, zaaranżowane przez ciotkę, spotkanie młodych nie należało do najromantyczniejszych. Edward był wysokim blondynem o nieskazitelnie błękitnych oczach, mocno zbudowany poruszał się z gracją jak na właściciela dóbr ziemskich przystało. Caslerowie posiadali wiele plantacji oraz dwie olbrzymie posiadłości. Jedną tu, w Nowym Orleanie, a drugą na północy Luizjany. Mężczyzna z całą pewnością wywarł na niej wrażenie, ale po rozpoczęciu pogawędki szybko okazało się, że Edward oczekuje posłuszeństwa oraz stanowczo pogardza nauczaniem kobiet. Według niego niewiasta powinna być żoną, matką i panią domu, umieć spełnić zachcianki męża oraz wychować mu synów, zdecydowanie nie ma tu miejsca na nowoczesne poglądy czy poświęcenie się czemuś innemu. W książkach opisywano wiele rzeczy, które dla tak młodej dziewczyny były co najmniej niestosowne i mogłyby wywoływać pokusy oraz późniejsze kłótnie. Eilis szybko uzmysłowiła sobie, że małżeństwo z młodym plantatorem byłoby dla niej pełne trosk i konfliktów, a przecież nie należało sprzeciwiać się mężowi. Wbrew rodzinie postanowiła więc odmówić i do zaręczyn nie doszło.

Zdegustowana Felicja odparła atak:

– Moja droga, jesteś jeszcze młoda. Twoje dwadzieścia lat nie uprawnia cię do występowania przeciwko woli ojca, a ty bardzo go zasmuciłaś. Ponieważ, jak mówią twoi rodzice, jesteś bardzo uparta, podjęliśmy pewne działania, które, miejmy nadzieję, sprawią, że chętniej podejdziesz do tego małżeństwa. Thomasie, opisz proszę córce naszą propozycję!

Eilis niechętnie spojrzała w stronę ojca. Zawsze bał się Felicji, która jako dużo starsza siostra po śmierci rodziców dysponowała całym, zresztą niemałym, majątkiem. Przeciwstawiając się woli rodziców, sprzeciwiała się całej rodzinie, a gniew matki chrzestnej mógł nie mieć granic. Thomas odchrząknął, wstając ze swego miejsca. Momentami bardzo przypominał siostrę. Ostatnimi laty postarzał się, a częste podróże sprawiły, że skórę miał mocno opaloną i bardzo suchą. Czarne, oprószone siwizną włosy okalały okrągłą twarz z podobnie jak u Felicji brązowymi oczami. W tej chwili wydawał się straszy, niż w rzeczywistości był. Nim rozpoczął, upił łyk ze swej szklanki. Brązowy trunek o mało co nie rozlał się, gdy energicznie odstawił go na stół, gotowy na rozmowę z córką.

– Zgadzając się zostać żoną młodego Caslera, otrzymasz wysoki posag, który zagwarantuje ci moja siostra. Otrzymasz stosowną pozycję, poznając inne życie, którego my ci nie zapewnimy. Jeśli jednak będziesz upierać się przy swojej niezrozumiałej decyzji, znaleźliśmy pewne miejsce, do którego się udasz.

– Miejsce? – Wstrzymała oddech, nie odrywając oczu od ojca.

– To miejsce to francuski klasztor – wtrąciła oschle Felicja, widząc wahanie brata. – Pozostaniesz w nim do momentu, aż postąpisz właściwie. A decyzja może być tylko jedna i musisz ją podjąć jeszcze dziś.

– Jak to dziś? – Raz po raz spoglądała to na ojca, to na ciotkę, nie wierząc w to, co słyszy.

– Miałaś wystraczająco czasu, by to przemyśleć. Skoro nie potrafisz podjąć właściwej decyzji, pomożemy. – Felicja pochyliła głowę, ale nie dało się nie dostrzec nieprzyjemnego uśmiechu na jej twarzy. – Jutro pod waszym domem będzie czekał woźnica, który zabierze cię na prowincję. Na miejscu spotkasz się z przełożoną klasztoru, siostrą Marią. Jeśli nie zdecydujesz się do rana, z pewnością w zakonie zmienisz zdanie. Niejedna nieuległa pod naporem ciężkiego życia zakonnego zgadzała się spełniać swe powinności – wraz z demonicznym uśmiechem na twarzy matrony pojawiły się zmarszczki, dodając jej lat. Wyraźnie zadowolona z obwieszczonych nowin wbiła wzrok w bratanicę.

– Matko! – Eilis drżąc, podeszła do rodzicielki. – Nie sądzisz chyba, że to dobre wyjście? Mogę przecież wyjść za mąż za kogoś równie bogatego. Na tym wam zależy!

– Ja…

Marta nie zdążyła dokończyć, gdy przerwała jej ostro szwagierka:

– Podjęliśmy już wspólnie decyzję. Eilis powinna dostosować się albo przyjąć nasze warunki, nie widzę innego rozwiązania.

Felicja ukracając dalsze dyskusje, podniosła się z wielkiego fotela. Również rodzice wstali ze swoich miejsc, udając się w stronę wyjścia.

Eilis została sama z burzą myśli w wielkiej bibliotece. Do czego to oni chcieli ją zmusić? Ona w klasztorze. Jak do tego doszło? Dlaczego w ogóle jej nie bronili, stojąc po stronie ciotki? Zawsze myślała, że sama wybierze sobie męża, kiedy przyjdzie na to czas. Była co prawda jedną z najstarszych panien w okolicy, ale nie chciała zrezygnować z samodzielności i niezależności. Felicja zdecydowanie miała w tym ukrytą korzyść, tego młoda panna Ormond mogła być pewna. Ciotka nigdy nie robiła niczego bezinteresownie.

Zaskrzypiały drzwi i do pokoju ponownie wkroczył Thomas, wybijając ją z rozmyślań. Głośno, bardzo wyraźnie oznajmił córce, że wydziedziczy ją z majątku, jeśli nie podporządkuje się woli familii. Pochmurna twarz i zaciśnięte usta wskazywały, że nie żartował. Zesłanie, tak można było to nazwać.

Nie zamierzała już jednak dłużej tego słuchać. Wybiegła do przedpokoju, a potem do swej sypialni. Wiedziała, że odmowa będzie wiązała się z konsekwencjami, ale pobyt w zakonie nie był czymś, co wzięła pod uwagę. Na jak długo chcieli ją tam zostawić? Ciotka uznała, że na miejscu szybko zmieni zdanie, a po powrocie szczęśliwie rzuci się w ramiona niedoszłego narzeczonego. Tak się nie stanie, ale jeśli rodzice tego chcą, pojedzie do klasztoru i pozostanie tam do momentu, aż to oni nie zatęsknią za jej towarzystwem. Miała nadzieję, że Marta i Thomas ulegną, po czym pozwolą córce wrócić. Skoro już podjęła decyzję o wyjeździe, będzie musiała przez ten czas nauczyć się nowego życia. To było nowe wyzwanie. Siostry miały swoje rygorystyczne reguły postępowania, ale potrafiły także uczyć. Jednakże bała się zamknięcia, ciasnych pomieszczeń, tak zresztą wyobrażała sobie to miejsce za murem. Rano ją zabiorą, więc musiała się pakować.

Niechętnie wyjęła wielką walizkę i uniosła jej wieko. Już po chwili jednak waliza z hukiem runęła na podłogę. Dziewczyna uklękła obok, ukrywając twarz w dłoniach i szlochając. Starała się być silna. Szczególnie nie chciała pokazać ciotce Felicji, jak bardzo poruszyły ją jej słowa. A klasztor? Czegokolwiek pozytywnego by się w nim nie doszukiwała, to nic nie zmieni faktu, że panicznie bała się tego miejsca. Ciemny, zimny, z zamkniętymi kobietami, z którymi z pewnością nie będzie mogła nawet swobodnie porozmawiać. No i codzienna modlitwa. Czy ona w ogóle wierzyła w Boga? Tego dnia nawet tego nie była już pewna. Otarła jednak łzy i wróciła do pakowania. Nie wiedziała, co będzie tam niezbędne. Przecież nie będzie nosić swoich sukien, tego mogła być pewna. Za murami zakonów panują ścisłe reguły dotyczące ubioru. Noszono tam zapewne zakrywające wszystko, ciemne lub wręcz czarne habity. Spakowała więc bieliznę oraz kilka drobiazgów, które sprawiały jej radość. Wzięła także ulubioną książkę, bez której nigdzie nie wyjeżdżała. I tym razem będzie jej towarzyszką.

ROZDZIAŁ IIDEBIUT

Woźnica zatrzymał powóz przed ogromną bramą. Mur okalający cały klasztor wydawał się sięgać nieba. W otwartym wejściu pojawiła się starsza kobieta ubrana w przepasany skórzanym paskiem, biały habit, na który narzuciła czarny płaszcz. Na głowie miała tak samo ciemny welon otoczony białą lamówką. Z boku tali zwisał mleczny różaniec. Ciężka praca odcisnęła na niej swoje piętno, wyraźnie widoczne na pomarszczonej, lecz przyjemnej twarzy.

Eilis wysiadła powoli z powozu. Niechętnie wzięła bagaż i podeszła bliżej. Kobieta czekała bez ruchu na dziewczynę, bez uśmiechu, bez życzliwego powitania. Woźnica pośpiesznie zatrzasnął drzwi wozu i szybko, nie żegnając się, odjechał. Ostatni raz spojrzała w jego kierunku, uświadamiając sobie, że to wszystko dzieje się naprawdę. Nie było już odwrotu. Rodzice nie przyszli się z nią pożegnać, nikt nie życzył jej szczęśliwej podróży. Widziała tylko w oknie matkę, która delikatnym gestem pomachała do niej. Zawsze bardzo kochała rodzicielkę, choć ta, będąc pod dużym wpływem męża i ciotki Felicji, nie miała nigdy swojego zdania. Jako bardzo młoda dziewczyna poślubiła Thomasa Ormonda, wchodząc do klasy posiadaczy ziemskich. Nie był to żaden mezalians, jej rodzina także posiadała odpowiedni status, ale straciła znaczną część majątku przez uzależnienie ojca Marty od hazardu i alkoholu. Babka Eilis, która zaaranżowała to małżeństwo, była bardzo wdzięczna, że Thomas zdecydował się przyjąć młodziutką żonę, po której zresztą córka odziedziczyła niecodzienną urodę i czarne, lekko kręcone loki. Prawda była taka, że młody wówczas Ormond był zafascynowany przedstawioną mu dziewczyną, a w tamtych czasach nie zależało mu jeszcze na majątku, którego panna nie posiadała.

– Nazywasz się Eilis Ormond, prawda? – spytała starsza zakonnica, mimo że znała odpowiedz. Dziewczyna kiwnęła tylko głową na potwierdzenie. – Pośpieszmy się więc. Wszyscy czekają, a ty jesteś dziś ostatnia. Jestem siostra Klara, zastępuję naszą matkę przełożoną, kiedy tego potrzeba. Jeśli nie będziesz mogła się poradzić przeoryszy, przyjdź do mnie. – Jej wielkie oczy zaświeciły się przyjaźnie, a delikatny, lekko chrapowaty głos sprawił, że zrobiło się nieco milej.

Za bramą weszły na wirydarz, wielki plac, z którego przechodziło się z jednego skrzydła zabudowań do drugiego. Na jego środku rosło całkiem pokaźnych rozmiarów drzewo. Klara nie zamierzała zwalniać, pokazując zakątek dziewczynie, więc szybko przeszły plac.

– W ramach wstępu powiem tylko, że klasztor ten stworzono na wzór wielkich, francuskich zakonów dominikańskich. Pierwszy z nich założył na początku trzynastego wieku Dominik Guzman na południu Francji. Tak jak u dominikanów, praktykujemy tu kontemplację, jesteśmy skupione na modlitwie i pokucie. Wyznajemy śluby ubóstwa i posłuszeństwa, bez którego nie mogłybyśmy współżyć, niepotrzebne nam tu dobra materialne. Mimo że nieraz zetkniesz się z mężczyznami w naszym stowarzyszeniu, żyjemy w celibacie. Reszty dowiesz się później – mówiąc to, otworzyła drzwi do niedużego pomieszczenia wyglądającego na izbę gościnną.

Surowe wnętrze zdawało się całkowicie wypełnione zebranymi w środku kobietami. Kilkanaście młodych nowicjuszek posadzono w podwójnych ławach przypominających te szkolne, ale nieco większych rozmiarów. Gdy tylko Eilis przekroczyła próg sali, pośpiesznie zamknięto za nią drzwi. Próbowała jak najszybciej wtopić się w tłum, uciec od spojrzeń zgromadzonych, ale niestety zwróciła już uwagę wszystkich. Zdjęła podróżny, granatowy płaszcz i usiadła w ostatnim rzędzie. W pomieszczeniu powtórnie rozległy się szepty. Po chwili drzwi znowu otworzyły się, a do sali wręcz wtargnęła starsza zakonnica, korpulentna i z ponurym wyrazem twarzy. Wyprostowaną postawą oraz zdecydowanymi ruchami przyciągała spojrzenia, jednoznacznie dając wszystkim do zrozumienia, że tu rządzi. Matka przełożona przeszła pomiędzy ławkami, stając w szczycie izby. Przebiegła wzrokiem po zgromadzonych kobietach i gardłowym głosem powitała zebrane:

– Witajcie w naszym zgromadzeniu. Od dziś rozpoczyna się wasze spotkanie z Bogiem. Poznacie nowe aspekty życia duchownego, ascezy i medytacji. Pobyt ten nauczy was wyciszenia oraz modlitwy, jakiej jeszcze nie znacie. Jesteście tu z różnych powodów. Jedne – by służyć wierze, inne – by się kształcić, jeszcze inne z powodów osobistych. Jedne z was pozostaną tu na zawsze, inne odejdą lub zrezygnują. Czas pokaże. Zamieszkacie w oddzielnych celach. Na początek przydzielimy każdej z was opiekunki, które przez pierwsze tygodnie wyjaśnią wam zawiłości naszej egzystencji w klasztorze. Nie tolerujemy krnąbrności czy nieposłuszeństwa, za złamanie zasad grozi wydalenie. Nie ma od tego odstępstw. – Przerywając wywód, ponownie zmierzyła wzrokiem zgromadzone kobiety, chcąc wyczuć reakcje na własne słowa. Zastukała palcami o blat mównicy, na którym się oparła, i kontynuowała: – Zapewne wcześniej już was poinformowano, że od jutra przystąpicie do postulatu. To będzie wasz czas próby i refleksji. Część z was po tym okresie dostąpi obłóczyn, po których nastąpi okres nowicjatu. Te, które postanowią poświęcić się Bogu, złożą wreszcie śluby wieczyste. Ślubujemy życie w czystości, posłuszeństwie i ubóstwie. Tymi zasadami będziecie się kierować już od teraz. Wszystkie rzeczy osobiste, w tym stroje, w których przybyłyście, do końca tygodnia złożycie na ręce siostry. Oddamy je wam, jeśli zdecydujecie się odejść z klasztoru. Jeśli pozostaniecie za naszymi murami, przekażemy je ubogim lub przerobimy na potrzebne wyposażenie zakonu. Wasze opiekunki objaśnią wam rozkład dnia, a także opowiedzą o przydzielonych już pracach, które wykonywać będziecie dla zgromadzenia. O tak, musicie zapracować na swój pobyt, a praca jest najlepszą formą medytacji. Zapoznajcie się z regułami klasztoru. Jutro wstajemy o świcie, spotykając się na porannej modlitwie oraz późniejszej ceremonii. Życzę dobrego dnia! – Po zakończeniu przemowy wyszła z pomieszczenia, a na sali dało się słyszeć gwałtowne dyskusje.

Dosłownie chwilę później zebrano wszystkie przybyłe na wewnętrznym placu, gdzie oczekiwały już ich przewodniczki. Bardziej życzliwie powitane szybko rozdzielono.

– Eilis? – Zakonnica, która podeszła do niej, zdawała się jeszcze młodsza od niej samej. Okolona białym welonem, delikatna, dziewczęca twarz i niepewny uśmiech sprawiły, że dziewczyna wydawała się bardziej skrępowana i zatrwożona niż nowo przybyła. – Tak myślałam, że to ty, ponieważ jesteś najładniejsza, a powiedziano mi, że uchylasz się od małżeństwa. Tylko dziewczyna z niezwykłą urodą gotowa byłaby odrzucić kandydata do jej ręki.

Eilis uśmiechnęła się zażenowana, zastanawiając się, czy wszyscy tu już wiedzą o jej problemach. Nieśmiały grymas nieznajomej utwierdził ją w przekonaniu, że zapewne tak było. Tymczasem młoda zakonnica postanowiła się przedstawić:

– Jestem Rossalin Smith, bliscy mówią do mnie Ross. Zwracaj się do mnie, jak ci będzie wygodniej. Ponieważ wszyscy rozeszli się już do swoich cel, może najpierw pokażę ci klasztor, nim pojawią się tu zwiedzające tłumy. – Widząc zdumioną minę nowo przybyłej, Rossalin dodała: – Wierz mi, proszę, jeszcze nigdy nie widziałam tu tylu przybywających naraz kobiet. Chodź, uważam, że zakon jest piękny, oby i tobie przypadł do gustu, bo spędzisz tu zapewne trochę czasu.

– Nie sądzę – odparła Eilis i niezadowolona podążyła za zakonnicą. Niezbyt uważnie wsłuchiwała się w słowa młodej przewodniczki, czując narastającą rozpacz. Zmusiła się jednak, by odsunąć niepokojące myśli, i przyjrzała się uważnie młodziutkiej towarzyszce. Dorównywały sobie wzrostem, ale Ross była zdecydowanie pulchniejsza, zarówno w tali, jaki na buzi. Miała lekko różową skórę szczelnie zakrytą białym habitem. W cieniu długich, gęstych rzęs kryły się piwne oczy, lekko podpuchnięte, ale pałające radością i dziecięcą wrażliwością. Co to dziecko robiło w klasztorze? Eilis nie odważyła się jednak zapytać. Zresztą nie zamierzała się tu asymilować, nie potrwa to przecież długo, pocieszała siebie samą. Wąskimi schodami wspięły się na górne piętro.

Klasztor wraz z kościołem tworzył regularny czworobok. Od zewnątrz poza wejściem oraz dzwonnicą nie można było dostrzec niczego więcej. Wydawało się, że budowla to niekończące się mury, które ukrywały swe wnętrze. Skrzydła klasztorne dobudowano do korpusu świątyni, tworząc tym samym wewnętrzny dziedziniec, klasztorny wirydarz. Na plac można było dostać się od strony wjazdu, przez reprezentacyjną bramę, lub od strony pola i podwórza przez dużą furtę i sień przelotową. Skrzydła budynku klasztornego na parterze okalały otwarte, bezokienne krużganki wychodzące na wirydarz. Nad głowami niczym baldachim rozpościerały się żeglaste sklepienia, zbudowane tak, jak i mury, z kamienia. Kiedyś białe, dzisiaj już były przybrudzone i poszarzałe. Górne piętro także posiadało swoje półokrągłe okna ciągnące się długimi korytarzami wokoło, lecz miejscami pozamykano je szczelnie, chroniąc się przed wiatrem i deszczem. Tylko drewniany kościół zdawał się kruchy i delikatny. Na piętro prowadziły kamienne schody po dwóch przeciwnych skrzydłach. Mimo że klasztor sprawiał wrażenie zbitego, tudzież ciasnego, mieściło się tu wiele pomieszczeń. Na górze znajdowały się izby zakonne, natomiast dół zajmowała piekarnia, kuchnia, spiżarnia, różnego rodzaju składy, jak również pracownie rzemieślnicze. Swoje miejsce znalazły tu także archiwum, izba gościnna i biblioteka oraz pomieszczenie przeoryszy. W refektarzu zakonnice zbierały się na wspólne posiłki, a także oddawały się przyjemnościom, takim jak haftowanie czy inne robótki ręczne. Główna kancelaria z osobnym wejściem od strony dziedzińca wraz z pomieszczeniem mieszkalnym należała do proboszcza. Przy kościele znajdowała się też zakrystia z chórem zakonnym. U boku świątyni usytuowana była stara dzwonnica. Przez wiele lat niszczała nękana przez tutejsze zimne podmuchy, teraz podtrzymywały ją tylko drewniane wsporniki błagające o odnowienie i odbudowę. Korytarze zakonu były tak ze sobą połączone, że można było przebiec wręcz z jednego końca na drugi, nie schodząc na dół. Od pola, od zewnętrznej strony, dobudowano na piętrze balkon, po części w celach rekreacyjnych, a właściwie po to, by przełożeni mogli obserwować pracujące tutaj kobiety. Widoczność z tej wysokości była doskonała, więc idealnie pozwalała kontrolować zdarzenia w czasie prac polowych. Z balkonu można było zejść bezpośrednio tylko na dziedziniec, z którego dopiero wychodziło się na pola uprawne. Korytarze i krużganki służyły nie tylko za przejścia. To tu głównie można było spacerować w zimowe dni czy nawet przeprowadzać procesje. W zakonie przebywało około trzydziestu kobiet, a teraz przybyło dwanaście nowych, by odbyć postulat. Mimo to wiele komnat wciąż pozostawało pustych, gotowych w każdej chwili na przyjęcie gości. Bywało, że zagubieni podróżni potrzebowali noclegu, więc z reguły, jeśli nie widziano przeciwskazań, pozwalano im zatrzymać się w klasztorze.

– Opowiem ci o jutrzejszej ceremonii przyjęcia do postulatu. Wiesz, na czym to polega? – zagadnęła Rossalin.

– To obłóczyny? Wydaje mi się, że to wcielenie do zgromadzenia. Czy tak?

– Obłóczyny to uroczyste przyjęcie i poświęcenie habitu, który kiedyś może założysz. Postulantki nie mają obowiązku nosić habitu, tak jak my, nowicjuszki. Sam obrzęd będzie bardzo skromny, więc nie musisz się martwić.

Ross szczegółowo opisała Eilis przebieg wydarzeń zaplanowanych na pierwszy poranek w nowym miejscu. Mimo że cicha ceremonia nie wydawała się groźna, młoda panna Ormond była przerażona. Pocieszała się, że nie będzie sama.

Późnym popołudniem Rossalin odprowadziła swą podopieczną do jej własnej celi, położonej w lewym skrzydle budynku, i niezwłocznie pożegnała się, obiecując powrócić z samego rana. Cała ta sytuacja także dla niej była stresująca.

Pomieszczenie z małym świetlikiem, który wprowadzał do środka odrobinę światła, mimo że było niewielkich rozmiarów, mieściło posłanie i małą, służącą również za stolik nocny komodę. Naprzeciwko łóżka stał kwadratowy stoliczek, przy nim krzesło oraz całkiem pokaźnych rozmiarów skrzynia. Światło zapewniały porozstawiane na stole i komodzie nowe świece i wisząca przy drzwiach lampa naftowa. Nad wejściem umieszczono spory, drewniany krzyż, a na ścianie nad łożem powieszono obraz z Najświętszą Panienką. Pościel starannie złożono w zagłówku łóżka. Wkrótce będzie musiała oddać swoje stroje, więc zawiesiła płaszcz przy drzwiach, na jedynym haku, jaki tu odkryła, i rozłożyła na posłaniu wszystkie rzeczy, które przywiozła z domu. Nie było tego wiele. Kilka sukni, wszystkie uszyte przez matkę, oraz halka, którą odziedziczyła po babce, wciąż śnieżnobiała i bez śladów zużycia. Nie była co prawda zbyt ciepła, ale Eilis uwielbiała materiał, z którego była uszyta. Przesunęła dłonią po delikatnej tkaninie, wspominając zmarłą opiekunkę. Matka Marty była dla niej wsparciem w czasach, kiedy zatwardziale walczyła, rywalizując z bratem. Babka, choć żadnego z nich nie faworyzowała, wiedziała, jak młodą wnuczkę męczy i rani brak zainteresowania ze strony ojca. Popierał on wszelkie pomysły syna, ignorując zapędy młodszego dziecka. Eilis uważał za beztroską i nierozgarniętą, mimo że chłonęła wiedzę jak gąbka. Mając zaledwie pięć lat, nauczyła się pisać, a rok później bezbłędnie czytać. Niebagatelny wpływ miała na to właśnie jej babcia. Opowieściami i wspomnieniami odkrywała przed dziewczynką nieznany jej dotychczas świat. Równie ważną rolę odegrały także książki, które kolekcjonował dziadek rodzeństwa, zwożąc lub sprowadzając je z różnych stron świata. Młodziutka panienka spędzała całe godziny zamknięta w swoim magicznym świecie, zapominając o teraźniejszym dniu. Już jako nastoletnia dziewczyna zaczęła tracić z Michaelem bratni kontakt. Oddalali się od siebie zarówno pod względem emocjonalnym, jak również intelektualnym. Starszy brat wiedział, że po śmierci ojca powinien zapewnić rodzinie utrzymanie oraz odpowiedni status, więc wcześnie rozpoczął prowadzenie rodzinnej firmy handlowej. Niedługo po tym poznał przyszłą żonę i opuścił rodzinny dom. Był jednak pod ciągłą opieką ciotki Felicji, której był ulubieńcem, a która dbała także o interesy swego brata.

Eilis poskładała najlepiej jak potrafiła suknie. Machinalnie dotknęła medalionu na szyi. Powinna go zdjąć, ale nie mogła. Najcenniejsza rodzinna pamiątka należała teraz do niej. Odziedziczyła go po babce, która dostała go od swojej babki, a ta z kolei od swojej. Przez prawie czterysta lat kobiety z tego samego rodu przekazywały go sobie z pokolenia na pokolenie. Pogańskie symbole kłóciły się z miejscem, w którym teraz zamieszkała. Zrobiony z brązu medalion, o okrągłym kształcie przedstawiał otoczone plecionką czarne słońce z promieniami. Towarzyszyły mu cztery mistyczne runy umieszczone w czterech kierunkach świata. Nikt nie wyjaśnił jej nigdy znaczenia medalionu, więc sama rozpoczęła poszukiwania informacji w książkach. Odnalazła wzmianki o inskrypcjach z okresu starożytnego Babilonu, które wspominały o istnieniu dwóch słońc: białego – dającego światło życia, oraz czarnego – pojawiającego się podczas zachodów, a mającego swą siłą zapewniać wiedzę. Runy miłości, siły, równowagi i nieustraszenia miały wspierać właścicielkę medalionu. Niestety wierzono również, że czarne słońce może mieć także niszczycielską moc niczym niebezpieczna gwiazda. Eilis nie chciała być potraktowana jak czarownica, więc nie chwaliła się posiadaniem tej niezwykłej biżuterii. Nie wierzyła, że amulet może wyrządzić krzywdę. Raczej traktowała go jako talizman, który ją chronił. W jej rodzinie był od lat, więc nikt już nie pamiętał, skąd się tak naprawdę wziął. Nie zamierzała też się go pozbywać. Dawał siłę, której teraz potrzebowała. Zresztą może to dzięki jego magicznym właściwościom kobiety z rodu miały znacznie więcej do powiedzenia, przekazując córkom swą mądrość, błyskotliwość czy spryt. Żadna z jego wcześniejszych posiadaczek nie pozbyła się go bezmyślnie. Był wręcz celebrowany jako rodzinna pamiątka. Babka nie zdążyła opowiedzieć jej, co tak naprawdę znaczył dla niej ów talizman, i choć Eilis sama podchodziła do podobnych dziwactw sceptycznie, zamierzała podtrzymać rodzinną tradycję. Mogłaby zostać spalona na stosie za taką relikwię, ale już dawno postanowiła, że nigdy jej nie zdejmie. Schowała więc medalion pod koszulą, mając nadzieję, że będzie przypominać wszystkim chrześcijański medalik.

Jeszcze tego samego dnia dostała dwa komplety koszul i spódnic oraz dwie szare, bardzo skromne suknie, jedną z nich miała włożyć z samego ranka. Do tego białe, przypominające nieco welon chusty, kilka kompletów bielizny, obuwie i ciemny płaszcz. Powiedziano jej, że w chłodniejsze dni może prosić o dodatkowe koce. Spakowała wszystko do skrzyni i zmęczona usiadła na łóżku, rozglądając się po pomieszczeniu. To miał być jej nowy dom. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek przywyknie do niego i go polubi. Dlaczego życie doprowadziło ją właśnie do tego miejsca? Jak do tego doszło? Przez jej upór? Skąd mogła jednak wiedzieć, że rodzice tak łatwo ulegną żądaniom ciotki? Czemu młody Casler była dla nich tak ważny? Eilis wciąż była zbyt naiwna, by brać pod uwagę to, że wszystko sprowadzało się tylko do bogacenia się i powiększania majątków obu rodzin. Ten zaaranżowany związek został skrupulatnie przedyskutowany pomiędzy ciotką Felicją a ojcem Edwarda, Marcusem Caslerem. Wystarczyło tylko poznać, a następnie połączyć dwoje nieznajomych sobie ludzi. Starsza pani Ormond nie uwzględniła jednak temperamentu i zawziętości młodej bratanicy.

Wczesnym rankiem Rossalin zapukała do drzwi celi Eilis. Pozwoliła towarzyszce na leniwe ociąganie, wiedziała bowiem, że młoda kobieta jest przestraszona pobytem w klasztorze, przyszłe zdarzenia traktując jak przymus. Rossalin pomogła nałożyć suknię, nie zakrywając jednak włosów. Miała to zrobić uroczyście przełożona w czasie obrzędu. Ross przyniosła także odświętną świecę, a wkładając paschał w drżące ręce dziewczyny, uścisnęła ją pocieszająco. Głowę udekorowała wiankiem. Specjalnie na tę okoliczność przygotowały go wspólnie z resztą sióstr.

– Nie martw się, będzie dobrze – próbowała pokrzepić roztrzęsioną, nową koleżankę. Eilis westchnęła tylko głośno i podążyła w ciszy za zakonnicą.

Obie powoli zeszły na dziedziniec, gdzie oczekiwało już kilka innych sióstr wraz z pozostałymi postulantkami. Gdy wszystkie zgromadziły się na placu, ustawiono je w rzędzie, a siostra Anna poprowadziła korowód w stronę kościoła. W klasztorze była jedną z najstarszych zakonnic. Sama twierdziła, że pamięta czasy jego założenia, choć nie mogła być aż tak stara. Lekko przygarbiona, całkiem żwawo poganiała całą resztę. W złączonych na piersi rękach dzierżyła pokaźnych rozmiarów, drewniany krzyż. Wkraczając w bramy świątyni, dołączyła do zebranych tam zakonnic odśpiewujących hymn na cześć Najświętszej Dziewicy.

Eilis, nie uczęszczając wcześniej do kościoła, nawet nie udawała, że zna którąkolwiek z religijnych pieśni. Podczas procesji udała się wraz z całą kompanią przed ołtarz, gdzie oczekiwał już na nie szafarz zgromadzenia, ojciec William. Pod stołem ofiarnym, tak jak każda jej poprzedniczka, ustawiła swą świecę. Oczekując na błogosławieństwo, wszystkie stanęły na wprost księdza. Ręce Eilis nie przestawały drżeć, a nie mogła ich nigdzie ukryć. Miała nadzieję, że nie tylko ona się denerwuje. Spojrzała na swoje skupione towarzyszki. Czy tylko ona nie czuła się tu na swoim miejscu?

– Moje drogie! – rozpoczął przeor. – Pragnę serdecznie powitać was w Zgromadzeniu Sióstr Dominikanek. Przez długi czas będzie to wasz nowy dom, niejedna pozostanie tu już z nami na zawsze. Wszyscy będziemy się wspólnie modlić o wasze przyjęcie do wspólnoty, byście w czystości, posłuszeństwie i ubóstwie dotrwały do nowicjatu, a potem ślubów wieczystych, okazując się godne obietnic Chrystusowych. Uklęknijcie.

Ksiądz obszedł ołtarz i zszedł dwoma schodkami do klęczących kobiet. Na czole każdej z nich uczynił znak krzyża. Skinieniem głowy dał znak kroczącej tuż przy jego boku przeoryszy. Ta zdejmowała uroczyście wianek z głowy antenatki, zamieniając go na skromną, białą chustę, przypominającą mnisi welon. Zawahała się, podchodząc do Eilis. Burza czarnych, kręconych włosów, którą miała na głowie dziewczyna, była niełatwa do ujarzmienia, nie chciała dać się schować pod welonem. Przeorysza niechętnie poprosiła o pomoc w ich ułożeniu. Eilis wepchnęła loki pod szorstki materiał. „Te włosy powinny zostać ścięte” – pomyślała zazdrośnie siostra Maria. Dzisiejsza ceremonia jednak nie wymagała tego. Dopiero śluby zakonne, po dwóch latach nowicjatu, kiedy to już kandydatka przyrzeknie oddanie się Panu po kres swoich dni, obligowały do poddania się ścięciu włosów.

W trakcie jednej z niekończących się modlitw nakazano im położyć się w pozycji krzyża przed ołtarzem i uroczyście złożyć przysięgę o swoim podporządkowaniu regułom. Na koniec pozwolono dziewczętom powstać, co każda z nich przyjęła z nieskrywaną wdzięcznością, i odśpiewano kolejny hymn.

Rossalin ponownie wręczyła Eilis świecę i wraz z pozostałymi wyprowadziła ją ze świątyni. Tam reszta sióstr złożyła młodym koleżankom życzenia, a błogosławieństwom nie było końca. Eilis rozluźniła się nieco, kiedy zaczęły odchodzić od ołtarza. Ta farsa dobiegała końca. Wiedziała, że nigdy nie zostanie zakonnicą. Nie poznała jeszcze swego powołania, ale nie pozwoli zamknąć się na zawsze między tymi murami. Przyszło jej nagle do głowy, że jeśli dalej będzie sprzeciwiać się rodzicom, może już jednak wcale nie opuścić tego miejsca. Odrzuciła szybko tę myśl, by się nie zadręczać.

– Nie było chyba tak źle? – widząc niezadowoloną minę nowo uświęconej, Ross spróbowała pocieszyć koleżankę.

Eilis, kolejny raz żałując samej siebie, spojrzała ponuro w twarz dziewczyny. Próbowała być dla niej miła, ale nie chciała jej współczucia.

– Daj sobie spokój, nie sprawisz, że zacznie mi się tu podobać. Wybacz, ale nie jestem w nastroju do świętowania. – I bez pożegnania udała się do swej komnaty.

Ten dzień, mimo że zaczął się o brzasku, minął nadzwyczaj szybko. Po podniosłym, późnym śniadaniu pozwolono wszystkim dziewczętom na odpoczynek w zaciszu swoich pokoi, gdzie zmęczona Eilis zapadła w spokojny sen. Nie obudzono jej na kolejne posiłki, a potrzeba odpoczynku okazała się tak silna, że ocknęła się dopiero następnego poranka, mając nadzieję, że śniła jeden ze swych koszmarów. Ciemna cela szybko zgasiła jej nadzieję.

***

Podziemny korytarz, w którym kazali mu czekać, przyprawiał go o ciarki. Tunel nie był ciemny, był wręcz czarny. Nie docierało tu żadne światło. Wymagali całkowitej dyskrecji, nawet za cenę życia każdego, kto tylko naruszył tę prywatność. W tym miejscu nikt nie zasługiwał na drugą szansę, nie było przebaczenia, tylko absolutne posłuszeństwo. Powietrze było ciężkie, namacalnie mokre. Po ulepionych z gliny i ziemi ścianach spływała strużkami woda. W ustach poczuł słony smak. Nie był typem, który się bał, ale te wizyty zawsze wywoływały w nim wahanie, nie mógł być pewny, czy wyjdzie stąd o własnych siłach. Wystarczyło drobne przewinienie, aby podać w wątpliwość jego oddanie. Rada władała, wyznaczała cele, decydowała o dalszym życiu lub je odbierała, była nieomylna, wieczna i nieskalana.

Znudzony czekaniem podszedł do olbrzymich, wykutych ze stali i ozdobionych wyrzeźbionymi antycznymi symbolami wrót. Były tak samo czarne jak reszta tego pomieszczenia, na szczęście jednak widział doskonale, więc mógł przyjrzeć się dziełu. Sześć różnych demonów splatało się ze sobą swoimi długimi, wijącymi się jak węże ogonami. Każde monstrum było odmienne i na swój sposób przerażające. Najbardziej zatrważające było jednak to, jak patrzyły na oglądającego wrota. Niezależnie od kąta, pod którym się przyglądał, wbijały w niego ohydne ślepia, przeszywając paraliżująco. Zdawało się, że mówiły swoimi powykrzywianymi ustami, wysuwając ostre zębiska i długie jęzory. Wyrywające się w stronę obserwatora szpony chciały rozedrzeć skórę, wedrzeć się we wnętrze, rozpłatać ciało i pochłonąć swą ofiarę. Parsknął szyderczo, ale delikatnie odsunął się od wejścia.

Ciszę zmącił szept tuż za jego plecami. Gwałtownie obrócił się, przygotowany do starcia, ale nie było tam nikogo. Wyraźny powiew zimnego powietrza smagnął mu policzek i poruszył długie włosy, a wtedy brama za nim drgnęła i zaczęła się otwierać. Mrok zalał ciepła łuna.

W przejściu stanął strażnik. Długi, skórzany płaszcz stanowił jego drugą skórę, poruszając się w takt jego ruchów. Na plecach mężczyzny spoczywały dwa długie miecze, przygotowane do zadawania śmierci. Widział już armie takich sługusów, posłusznych swym panom, gotowych zadowolić ich za wszelką cenę. Uczył się podobnie jak oni. Ciężki trening pozbawił go cielesnych odczuć, wyzbył moralności, wskazując mu za to nową drogę, cel. Poprzysiągł, że osiągnie go nawet po śmierci. Musiał tylko zdobyć pozwolenie. Strażnik przypatrywał się przybyszowi, nie spuścił go z oczu do momentu, gdy nie otrzymał formalnego rozkazu. Wreszcie ustąpił, przepuszczając go w wejściu.

Pomieszczenie, do którego wszedł, było zgoła odmienne od tego, w którym oczekiwał na audiencję. Wysoka sala na planie koła, wsparta na mocarnych kolumnach zakończonych egipskimi głowicami, oddawała potęgę, z którą przyszło mu się zmierzyć. Żwawo przeszedł do środka po marmurowej podłodze, ale zwolnił, dostrzegając wpatrzone w niego oczy. Kątem oka zobaczył jednego ze strażników wleczonego przez jego pobratymców. Smugi krwi wyłaniały się spod ciała, tworząc podłużne, krwawe linie na jasnej posadce. Przecięły marmurową posadzkę, aż zniknęły za mocarnym filarem.

Przystanął dokładnie pośrodku okręgu, choć czuł, że to i tak zdecydowanie za blisko. Kilka kroków od niego, w jednej linii, zasiadała Rada. Tak samo mroczna i przeklęta jak to miejsce. Można by pomyśleć, że są z jednego łona, z czarnymi włosami, chudymi twarzami i kościstymi dłońmi, kruchymi ciałami, a jednak na tyle potężnymi, by zdmuchnąć każdego z tego uniwersum. Ciemne, obszerne szaty, za którymi się skrywali, były starannie ułożone. Niczego tu nie pozostawiono przypadkowi. Byli niczym jedno ciało, jeden umysł, decyzje podejmując zawsze jednogłośnie.

– Zamierzasz więc wywołać wojnę! – rzekł chrapliwym głosem przywódca Rady siedzący pośrodku.

Przybyły próbował mu odpowiedzieć, ale uciszył go szybko, grożąc mu palcem. Badawczo spojrzał na swoich towarzyszy. Siedmioro wpatrywało się jednak tylko w nowo przybyłego. Kobieta obok przywódcy przytknęła palec wskazujący swej lewej dłoni do ust i, spuszczając głowę, ostentacyjnie go oblizała. Powoli, jakby nad czymś się zastanawiała, zjechała nim po brodzie, po czym pogładziła palcami szyję i dekolt, wyzywająco się uśmiechając. Przeszyła go fala zimna. Pomimo jej nieskazitelnej urody, emanowała niegodziwością, zachłanną obsesją władzy, a w jej oczach odbijały się żądze i upojenie cielesnymi torturami, z których czerpała energię.

– Martwi nas twe pragnienie… – ciągnął mężczyzna siedzący pośrodku.

Przybysz nie śmiał nic powiedzieć, choć pragnął przedstawić im swoje argumenty. Starannie przygotował się do tej wizyty, ale teraz nie był już pewny, czy go wysłuchają. Raz po raz spoglądał to na demoniczną kobietę, to na przywódcę.

– Do tej pory nie zawiodłeś nas, choć jesteś tak młody. Skrupulatnie wykonujesz zadania, jesteś doskonale wyszkolony, ale twoja wola… Zbyt wiele myśli poświęcasz niewłaściwym celom.

– Lucjuszu, twój podopieczny gorączkowo pragnie coś powiedzieć, wysłuchajmy go – zażądał mężczyzna zasiadający najdalej po lewej.

Wszyscy jednocześnie na znak zgody skinęli głowami, dając mu nieme przyzwolenie.

– Całym sobą mogę zaświadczyć, iż moje cele nigdy nie wpłyną ani nie zakłócą posłannictw Rady. Niemniej jednak proszę o pozwolenie…

– Wiemy, czego pragniesz – wyszeptała kobieta. – Ale to niemożliwe. On jest nam niezbędny, cenniejszy niż twe ambicje.

W narastającym gniewie zacisnął mocno pięści. Nie mógł więc liczyć na ich zgodę. Domyślał się tego, a teraz musiał być nad wyraz ostrożny. Nie mogą dowiedzieć się, że znalazł już alternatywę.

– Nie martwi was, jak bardzo posunął się w poszukiwaniach? – zapytał, mimo wszystko próbując. – Jeśli go oszczędzicie, a on wraz z towarzyszem dowie się czegoś istotnego, a to doprowadzi go do rozwiązania, może nie być już odwrotu. Wiecie, że zniknął jakiś czas temu i nikt nie wie, gdzie jest. Może być niedaleko celu… – Nie wiedział właściwie, o czym mówi, ale domyślał się, czym w istocie było jego zadanie. Ten epizod mógł przerodzić się w nic nieznaczący incydent, ale w równym stopniu mógł wywołać chaos. Tak został poinformowany na samym początku, który sprowadził go ponownie przed ich oblicze.

– Czyżbyś wątpił w nasze możliwości, podważając nasze zaangażowanie? – szept kolejnej z kobiet był jak sztylet w serce.

Wszystkie słowa wypowiadane przez członków Rady mąciły umysł, mimo iż szeptane, docierały do każdego zakamarka ciała, przyprawiając je o zimny dreszcz. Intuicyjnie cofnął się o krok.

– Nigdy nie odkryje prawdy, nie ma możliwości, aby dotarł do źródeł. Zadbaliśmy o to osobiście… – ponownie wtrącił się Lucjusz, nie pozwalając mu odpowiedzieć. Jego głos nadal był powolny i nieporuszony.

Sprawiali wrażenie obojętnych, choć sprawa musiała ich wzburzyć. Zlecili mu obserwację, ale nikt nie zamierzał wyjawić mu, czego tak naprawdę poszukiwał ich człowiek. Bez pytań powinien przecież wypełniać powierzone obowiązki, jednak gdy odkrył, kogo ma śledzić, jego krew ponownie zawrzała. Odnalazł go i teraz mógł spełnić swoją obietnicę. Nic nie mogło stanąć mu na drodze. Nic oprócz Rady, a dla nich, z niezrozumiałych mu powodów, jego cel był niezwykle wartościowy. Pragnęli, aby znów do nich należał.

– Będziesz dalej go obserwował. Poinformujesz nas o każdym jego niecodziennym kroku – ciągnął Lucjusz, a wszyscy ponownie skinęli na znak aprobaty. – I nie podejmiesz żadnych decyzji bez naszej zgody. Rozumiesz? – Ostatnie pytanie rozbrzmiało w jego głowie tysiącem głosów.

– Absolutnie – wydukał przez zaciśnięte zęby.

Rada nie musiała tłumaczyć nic więcej, znał doskonale konsekwencje zdrady. Śmierć byłaby tylko wybawieniem. Nie mógł się sprzeciwić, nie wyszedłby już nigdy na zewnątrz.

Lucjusz wskazał na strażnika, odprawiając przybysza do wyjścia. Nie będą już dyskutować, uznają debatę za zakończoną. Nie dane było mu nic udowodnić, bo nie chcieli słuchać. Nie był głupcem, nie zbuntuje się, ale miał nowego, równie silnego sprzymierzeńca. Pana, który poprze jego wolę za niewielką cenę, i cholerny Montalvo spocznie w wiecznym grobie. Mimo iż nim wzgardzili, wyszedł z sali z podniesioną głową. Dopnie swego, nawet jeśli miałby poświęcić własne życie.

***

Październikowe dni mijały niesłychanie szybko. Pogoda była kapryśna w tym roku, a izolacja dawała się wszystkim we znaki. Każda z nowo przybyłych ciężko znosiła odosobnienie, więc wiele z kobiet poszukiwało bratnich dusz.

Życie w zakonie toczyło się leniwie, a Eilis każdy dzień wydawał się nieskończenie długi. Mimo jej niechęci Rossalin powoli wprowadzała nową koleżankę w świat zakonnego życia. Była niezwykle wyrozumiała dla niekiedy opryskliwej postulantki.

Ranek rozpoczynał się wspólną modlitwą, następnie zakonnice udawały się na śniadanie w refektarzu. Prawdopodobnie było to najdłuższe pomieszczenie w przybytku. Tylko tu zmieścił się drewniany, długi stół, przy którym mogło zasiąść kilkadziesiąt osób. Nikogo nie rozsadzano, więc wszyscy jedli wspólnie. Wierzchołek stołu zajmował proboszcz William Cane. Jeśli był nieobecny, jego miejsce dzierżyła przeorysza, zwykle siedząca po lewej stronie. Prawy bok należał do pozostałych mężczyzn: przyjaciela księdza, Gabriela Montana, oraz młodszego księdza, Alberta Grahama. Rzadko jednak można było spotkać ich razem przy jednym stole. Nikt nigdy nie zdradzał powodów nieobecności mężczyzn, a pytać raczej nie wypadało. Siostry zakonne nie dociekały.

Po posiłku rozpoczynano przydzielone obowiązki. Część sióstr, oczywiście w zależności od potrzeb czy pogody, zmierzała do ogrodów albo na pole, gdzie uprawiano warzywa. Zakon starał się być w miarę samowystarczalny, ale pewne produkty, jak pieczywo czy mąkę, musiał uzyskiwać od okolicznych mieszkańców. Hodowano tu dwie krowy, dwie kozy, kury dla jajek, a w stajni królowały dwie nie pierwszej młodości klacze. Zwierząt doglądał starszy mężczyzna imieniem Frank. Ponad trzy lata temu, gdy z powodu śmiertelnej choroby odeszła jego żona, brodacz postanowił przenieść się do niedalekiego klasztoru, aby wspomóc zgromadzenie sióstr swoimi umiejętnościami gospodarskimi. Teraz już zakonnice nie wyobrażały sobie życia bez nieocenionego pomocnika.

Eilis, choć opornie, powoli zaprzyjaźniała się z młodą Rossalin. Polubiła ją, mimo że nie okazywała jej tego za często. Doceniała jednak jej wysiłki. Dziewczyna starała się wręcz usilnie sprawić, żeby panienka nie czuła się tu gorzej niż w swoim domu. Sama panna Smith urodziła się osiemnaście lat temu pośród rdzennych mieszkańców terenów Arizony, Indian z plemiona Anasazi. Od czternastego wieku, migrując, zaczęli mieszać się z innymi szczepami, a w następnych stuleciach z kolonistami. Mimo nastania nowych porządków, pozostali w zgodzie ze swoimi tradycjami i zwyczajami.

– Już w szkole zaczęłam fascynować się religią chrześcijańską, a jako dziecko wierzyłam w Boga i podania, które tak skrzętnie odrzucali moi rodacy. Byłam jeszcze młodą dziewczyną, gdy postanowiłam wstąpić do klasztoru. Nie widziałam dla siebie lepszej przyszłości – Rossalin postanowiła zwierzyć się Eilis, mając nadzieję na to, że może tym samym zbliżą się do siebie choć trochę. – Wierz mi, pochodząc z mieszanej rodziny, mając indiańskie korzenie, spotykałam się z przykrościami. Często wytykano mnie palcami, a dzieci potrafią być okrutne, raniąc dogłębnie. Dorastając, nie spotkałam się wcale z lepszym traktowaniem, więc pewnego zimowego dnia w wieku szesnastu lat postanowiłam opuścić rodzinny dom, udając się do odległego klasztoru. Zostałam postulantką, potem nowicjuszką i chyba już dokonałam wyboru. Tu odnalazłam wewnętrzny spokój.

Eilis potakiwała tylko głową, mimo że nie podzielała fascynacji koleżanki. Nie potrafiła być tak oddana religii, po cichu jednak podziwiała Ross. Niejednokrotnie słyszała, jak inne zakonnice wychwalały ją nad podziw. Niezwykle otwarta i miła, była podporą, a także wielką pomocą dla starszych mieszkanek. Cierpliwie znosiła trudne życie, ale nie tęskniła, wiedząc, że ma wszystko, czego mogłaby oczekiwać. Klasztor kształcił młode dziewczęta, rzadko jednak trafiały one tu na dłużej niż kilka miesięcy, więc nie szukały przyjaźni, wiedząc, że nie będzie ona kontynuowana. Ross ucieszyła się, kiedy poproszono ją o opiekę nad młodą panną Ormond. Miała nadzieję, że szybko się zaprzyjaźnią. Jej podopieczna niestety nie była łatwym kompanem. Nonszalancka i wyniosła, bywała niemiła. Nie miała jej tego za złe, zdając sobie sprawę, że klasztor był dla Eilis jedynie karą.

Na początek przydzielono nowo przybyłym wspólne dbanie o wewnętrzny ogród, a także o dziedziniec. Eilis nigdy tak naprawdę nie pracowała samodzielnie. Wszystko było tu więc nowym doświadczeniem, do którego podchodziła sceptycznie i niezbyt entuzjastycznie. Ciągle miała nadzieję, że rodzice wkrótce przyślą wiadomość, pozwalając córce wracać do domu.

Tego dnia Ross zapukała do jej celi bardzo wcześnie rano. Właściwie wschód słońca dopiero co się rozpoczął. Frank, zaznajomiony z pogodą jak nikt inny, twierdził, że zapowiada się deszczowy tydzień, więc Ross chciała jeszcze tego samego ranka posadzić kwiaty i zioła wokół dziedzińca. Październik był ciągle ciepły, więc nie musiały obawiać się, że plony nie wyrosną. W tym rejonie kraju nie dbano o cykliczne czy staranne planowanie siewów. Z powodu ciepłego i mokrego klimatu wszystko rosło nad wyraz dobrze. Od kilku dni kobiety usuwały chwasty, oczyszczając ziemię pod nowe rośliny. Miejsca było sporo, mimo że wirydarz pokrywała kostka. Na placyku wyodrębniono pasmo dla zieleni. Obszar wokoło centralnie położonego drzewa także nadawał się do obsadzenia.

Eilis nieśpiesznie otworzyła Ross, wpółprzymkniętym okiem mierząc koleżankę. Dziewczyna faktycznie coś wspominała poprzedniego dnia o wczesnej pobudce, ale niezbyt uważnie słuchała pochłonięta własnymi myślami. Ospale przetarła oczy, spostrzegając w rękach dziewczyny wiadro, a w nim kilka przetartych starych rękawic ogrodowych i szpadle.

– Nie jesteś jeszcze gotowa? – zapytała zdziwiona Ross. – Obiecałaś mi pomóc. Chyba nie zmieniłaś zdania?

Panna Ormond właściwie nie pamiętała nic z wczorajszej rozmowy z Rossalin. Nudny dzień doprowadził ją do skrajnego odrętwienia, a wtedy samoczynnie wyłączała się z życia i najchętniej zanurzyłaby się w łóżku z jakąś książką. Nie chciała jednak zawieść uczuć nowej przyjaciółki.

– Daj mi minutę – poprosiła.

Rossalin nie musiała długo czekać. Jej podopieczna szybko uwinęła się z poranną toaletą i ukryła nieokrzesane loki pod białą chustą. Wkrótce obie ruszyły na plac boju, chcąc własnymi rękoma okiełznać szary dziedziniec.

Wspólnie postanowiły pod drzewem posadzić krzaki czerwonych róż. Wykopanie dołków i zasadzenie maleńkich krzewów poszło znacznie szybciej oraz sprawniej, niż zaplanowały. Następnie podzieliły się pracą. Eilis, mając do dyspozycji pięćdziesiąt różnej wielkości donic, zdecydowała się umieścić w nich rozmaite zioła, które zdecydowanie przydadzą się w kuchni. Niektóre wymagały siania, inne jedynie posadzenia sadzonek. O pracach tego typu miała mgliste pojęcie, jej wcześniejsza styczność z ogrodem wiązała się ze spacerami oraz odpoczynkiem w czasie letnim, także często dopytywała się o to, które rośliny posadzić razem, jak je umieścić w donicy, jakie głębokości i odległości uwzględniać. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że sprawia jej to przyjemność.

– Proponuję, żeby na naszym pasie po obu stronach bramy posadzić calycanthus, bo ma piękne kwiaty, a więc będzie śliczną ozdobą. Wtopimy w niego gaurę, odmianę wiesiołka, z biało–różowymi kwiatkami, na fioletowych łodyżkach. Będą razem wyglądać wspaniale, nie sądzisz?

– Nie znam się tak dobrze na roślinach jak ty. Skąd tyle o tym wiesz?

– Moja matka była ogrodniczką, nauczyła mnie wiele na temat ziół i kwiatów.

– Skoro mówisz, że będzie pięknie, to będzie. A co z croomią?

– Posadzimy ją na tym skrawku przy schodach. Myślę, że tam najlepiej się ukorzeni i ładnie rozrośnie na całej nadziemnej powierzchni. Potrafi rosnąć jak chwast, więc nie będziemy jej już z niczym sczepiać.

Eilis uklękła i rozejrzała po podwórku. Kiedy to wszystko w końcu zakwitnie, to miejsce niesamowicie się ożywi, nie będzie tu już tak ponuro, jak dotychczas. Szczególnie gdy rozkwitną różane krzewy. Szare jednolite mury były posępne, więc kilka dodatkowych barw wyraźnie rozbudzi ten teren.

– Uśmiechasz się – stwierdziła Ross.

– Czy to dziwne?

– Chyba pierwszy raz widzę cię uśmiechniętą.

Pomimo że obie kobiety pochodziły z różnych klas społecznych, od początku postanowiły zwracać się do siebie po imieniu. Eilis nie chciała nikogo traktować wyniośle ani protekcjonalnie, jednak często sama łapała się na tym, że nie jest miła.

– Mówisz poważnie? – zapytała, a Ross pokiwała potakująco głową. – Przepraszam, musiałam wydać ci się zarozumiała, byłam samolubna.

– Nic podobnego. Zapewne jest ci bardzo smutno, że musiałaś tutaj przyjechać, i nie czujesz się tu dobrze.

– Dlatego próbowałaś wszelkimi sposobami umilić mi czas – westchnęła Eilis. – Ross, wynagrodzę ci to, obiecuję. Pierwsze dni faktycznie były katorgą, ale zrozumiałam, że muszę pobyt tutaj potraktować jako wyzwanie i nowe doświadczenie. Nauczę się choć czegoś nowego. Nigdy wcześniej nic nie posadziłam. Znam zioła, bo mama mi o nich opowiadała, ale nie znam się na żadnych pracach domowych, tym zawsze zajmowała się służba. Teraz jednak myślę, droga Ross, że chcę spróbować wszystkiego, potraktuję to jak… – nagle zamilkła.

Głównym wejściem wszedł wysoki mężczyzna. Ubrany był w czarny długi płaszcz, miał czarne opadające na ramiona włosy i bardzo jasną skórę. Na prawym ramieniu zwisała mu wielka torba podróżna.

– Dzień dobry – przywitał się, po czym zniknął w drzwiach do jednej z izb.

– Kto to był? – zapytała lekko oszołomiona Eillis.

– To jest właśnie Gabriel Montan. – Ross uśmiechnęła się, widząc zdziwioną minę przyjaciółki. – Niesamowity, prawda? Nieczęsto jednak tu przebywa. Tym razem nie było go prawie dwa miesiące. Jeśli zostanie, będziesz mogła pójść ze mną na jego wykład.

– Wykład? Jest nauczycielem?

– Można tak powiedzieć, ale uczy tylko nas, zakonnice. Opowiada o świecie i o tym, jakie jest życie poza tymi murami. Myślę, że warto go posłuchać, bo jest niesamowicie zajmujący.

Eilis nie wątpiła. Wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić, że jeszcze nigdy nie miała do czynienia z kimś podobnym. Pewny siebie, roztaczający wokół niesamowitą energię, a jednocześnie dziki. Nie był podobny do nikogo z poznanych przez nią dotychczas mężczyzn. Eleganckich, ułożonych, bogatych snobów, dla których liczyło się tylko to, jak majętna jest rodzina ich wybranki. Wystarczyły tylko dwa słowa nieznajomego, by jego głos nieustannie rozbrzmiewał w głowie Eilis. Nie uchwyciła właściwie jego rysów i nie przyjrzała mu się dokładnie, ale te kilka sekund wystarczyło. Wystarczyło, by poczuła dziwne mrowienie w podbrzuszu.

ROZDZIAŁ IIIFATUM

Dopiero co wrócił, a już kazano mu zająć się postulantkami i nowicjuszkami. Nie był przygotowany, ale wiedział, od czego powinien zacząć, by zainteresować każdą z nich. Nie był księdzem, tak jak William, nie wierzył także w Boga, o czym oczywiście milczał. Nie oznaczało to jednak, że nie był otwarty na wszelkie filozofie, jakimi raczył go świat. Jego zajęcia miały pokazać tym młodym kobietom, jakie życie wybierają, a także co tracą, decydując się na kontemplację w zakonie. Matka przełożona tolerowała go z dwóch powodów. Po pierwsze był najlepszym przyjacielem jej przełożonego, a to samo czyniło go nietykalnym. Po drugie, choć sama go nie lubiła, zdawała sobie sprawę, że dzięki jego lekcjom w klasztorze pozostaną tylko prawdziwe powołane przez Boga. Te niezdecydowane czy niepewne, wysłuchawszy go, z pewnością zmienią zdanie i odejdą. Pokazywał im drogę, o której nikt im wcześniej nie opowiadał. Zazwyczaj wszystkie chętnie uczęszczały na te spotkania. Przeorysza widziała, jak niektóre siostry regularnie zakradały się, przerywając swe zajęcia, by posłuchać wykładów Montana. Dla niej samej człowiek ten był nieodgadniony. Nigdy nie wiedziała, co myślał, i czuła się nieswojo w jego towarzystwie, może ze względu na jego przenikliwe spojrzenie, otwarty umysł oraz szeroką wiedzę. A może po prostu ze względu na to, że był mężczyzną, nie księdzem w żeńskim zakonie. Nie zgadzała się na to, ale nie miała wyjścia.

Montan wszedł do sali niezauważony i stanął naprzeciwko głośno rozmawiających kobiet. Młoda, pulchna dziewczyna, siedząca najbliżej jego biurka, spostrzegła go pierwsza. Głośno chrząknęła, by zwrócić uwagę pozostałych. W salce zrobiło się bardzo cicho. Oczy wszystkich skupiły się na wykładowcy. Któraś z dziewcząt na końcu sali poruszyła się niezgrabnie, a jej strój zaszeleścił, burząc nastrój pozostałym. Napięcie wzrastało, a Gabriel przez chwilę jeszcze podtrzymywał ten stan, zupełnie się nie odzywając. Przyglądał się im. Dwanaście nowych niewiast to wiele jak na jeden przyjazd do klasztoru. Kilkanaście młodych dusz szukających ukojenia za ciemnymi murami. Z doświadczenia wiedział, że ich powody mogły być błahe i łatwo było wtedy je odesłać. Bywały tu jednak też te bardzo naznaczone przez życie, szukające ucieczki. Dla nich był bardziej wyrozumiały. Te prawdziwie wierzące można byłoby w klasztorze policzyć na palcach jednej ręki. Tolerował to, sam nie był świętym. W zakonie był kimś w rodzaju przewodnika. Zdawał sobie sprawę, że niejedną z nich przerażał, a w innych wzbudzał zachwyt lub znacznie skrajniejsze emocje. Wielbiono go lub nienawidzono, nie zamierzał jednak zmieniać ani swego sposobu bycia, ani tym bardziej przekonań. Na dzisiejsze spotkanie przysłano nowe uczennice, więc był zmuszony zacząć od podstaw. Jedynie Rossalin była weteranką, ale zapewne nie będzie jej to przeszkadzać, lubiła go słuchać, uczęszczając na każdy z wykładów. Rozpoczął cytatem z Biblii:

– „…z żebra, które wyjął z mężczyzny, zbudował niewiastę. A gdy ją przyprowadził do mężczyzny, mężczyzna powiedział: Ta dopiero jest kością z moich kości i ciałem z mego ciała! Ta będzie się zwała niewiastą, bo ta z mężczyzny została wzięta!”1. I tak Bóg uczynił mężczyźnie odpowiednią dla niego pomoc. Czy uważacie, że Bóg się pomylił? – Zdumienie, które pojawiło się na twarzach słuchających kobiet po tym pytaniu, sprawiło, że musiał się uśmiechnąć. Odczekał chwilę, ale żadna nie próbowała podjąć wyzwania. Montan oparł się o swoje biurko, krzyżując ręce na piersiach. Zmarszczył brwi i przebiegł oczami po zgromadzonych.

– Dobrze, spróbujemy inaczej. „Bóg nie stworzył kobiety z głowy, by mu rozkazywała, ani z jego nóg, by była dla niego niewolnicą, stworzył ją z jego boku, by była bliska jego sercu”2. Tak podają judaiści. Dwie różne, w przeszłości walczące ze sobą religie przypisują kobiecie podobną rolę. – Absolutna cisza zmusiła go do kontynuacji. – Mogę opowiadać wam o historii, dogmatach, wierzeniach czy filozofii, ale chciałbym usłyszeć także wasze opinie. Nie musicie się niczego obawiać, nikt nie będzie was oceniać. Jeśli usłyszycie tu słowa krytyki, to tylko po to, by nauczyć się czegoś nowego. Na tym będą polegać nasze spotkania. Bez waszego uczestnictwa nie mają sensu.

Kobiety spojrzały na siebie wymownie. Oto stoi przed nimi nieznajomy mężczyzna, pragnąc, by wyraziły własne przekonania. Dla wielu z nich było to niewyobrażalne. Wychowanie nakazywało im pokorę i uległość, szczególnie względem praw boskich często różnorako interpretowanych przez mężczyzn w ich rodzinach. Sprzeciw zawsze był źle odbierany. A teraz miały się otworzyć przed kimś, który wzbudzał w nich lęk.

– Kobieta powinna być matką i żoną – niepewnie odezwała się siedząca w ostatnim rzędzie piegowata postulantka.

– Brawo – pochwalił ją Montan, choć zaraz zapytał: – Czego jednak tak naprawdę Bóg chce od kobiety? Po co ją stworzył?

– Myślę, że chodzi o to, by była pomocą dla mężczyzny, wsparciem, by urodziła i wychowała mu dzieci – kontynuowała wyraźnie ożywiona dziewczyna, spoglądając ukradkiem na swoje koleżanki. Bała się jednak spojrzeć w oczy nauczyciela.

– Jak masz na imię?

– Miriam, proszę pana.

– Miriam, czy kiedykolwiek byłaś żoną, wsparciem dla mężczyzny i urodziłaś dziecko? Nie patrz na inne siostry, one nie mają nic do powiedzenia… – skarcił pozostałe pozostające w kompletnej ciszy.

– Nie, nigdy.

– Czyli nie spełniasz woli Boga?

– Jestem tutaj, przecież postanowiłam… – Miriam podniosła wzrok i zawahała się, widząc w spojrzeniu wykładowcy bezwzględność. Wiedziała, że jeśli skłamie, on będzie to wiedział. Zresztą nie miała już i tak nic do stracenia. – Nie wiem, po co Bóg miałby stworzyć kobietę taką jak ja. Większość mojego życia mężczyźni traktowali mnie, podobnie jak moją matkę, niczym nierządnicę. Przychodzili, brali, co chcieli, a później odchodzili! – wykrzyczała jednym tchem. – Żaden z nich nie zaoferował mi godnego życia, a już na pewno nie traktował na równi ze sobą. Może kobieta jest i pomocą dla mężczyzny, ale…

– …według jego własnego pożądania – dokończyła panna Ormond.

Miriam spojrzała na koleżankę, kiwając potakująco głową. Ucieszyła się, widząc, że nie tylko ona ma podobne zdanie.

Większość kobiet zgadzała się z Eilis. Mężczyźni dopominali się ich tylko wtedy, kiedy potrzebowali zaspokoić własne potrzeby. Gabriel spojrzał z zainteresowaniem na nową twarz, choć wypowiedziała tylko kilka słów, jej głos wciąż pobrzmiewał w jego głowie. Czy nie spotkali się już wcześniej?

– Przejdźmy więc do innej strony kobiecości. – nie ruszając się z miejsca, kontynuował: – „Powołaniem kobiety jest być suką albo wilczycą i należeć do wszystkich, którzy jej pragną”3. – napisał kilkadziesiąt lat temu pewien libertyn…

– I paranoik – nie podnosząc wzroku, rzuciła Eilis.

Cytat Montana wzburzył kobietami. Nie wiedziały, jak mają rozumieć jego wywody i do czego to wszystko miało prowadzić. On jednak patrzył tylko na nią. Odruchowo poprawiła włosy, wsuwając czarny kosmyk pod chustę. Ten nerwowy ruch mówił więcej, niż chciała. Zmusi ją, by na niego spojrzała, mimo że wyraźnie tego unikała, przyglądając się drzewu za oknem. Na sali podniósł się gwar. Najwyraźniej tylko młodziutka mieszczanka rozumiała, o czym mówił ten dziwny człowiek. Zarówno ten cytat, jak i postać autora, Eilis poznała kilka lat temu, nie spodziewała się jednak usłyszeć o nim w klasztorze.

– Tak mocne słowo z ust tak młodej osoby – wystarczył jego szept, by w pomieszczeniu ucichło.

– Kto to libertyn i paranoik? – zapytała pulchniutka Francuzka imieniem Katarine.

Montan na chwilę zapomniał o tym, że zgromadzone tu niewiasty pochodziły z różnych stanów, wiele z nich nie umiało czytać czy pisać. Musiał bardziej uważać na słowa, objaśniając prościej swoje teorie.

– Libertyn to człowiek, który odrzucał wiele norm moralnych czy obyczajowych, często dążył do wolności poprzez łamanie powszechnych reguł, pragnąc powrotu do natury w wielu aspektach życia. Natomiast kim jest paranoik, poprosimy o wyjaśnienie naszą erudytkę. – Uśmiechając się lekceważąco, skierował wzrok ponownie na nieznajomą. Jeśli wiedziała dokładnie, kim był Donatien de Sade, wiedziała także, co sobą reprezentował. Jeśli chciała się tylko wyróżnić z grupy, łatwo będzie ją zdemaskować.

– Paranoik to ktoś, kto nadmiernie dąży do osiągnięcia czegoś, praktycznie zawsze w negatywnym znaczeniu. W tym przypadku pan markiz – popatrzyła śmiało na prowadzącego, ale szybko odwróciła wzrok, przenosząc go na koleżanki – przesadnie pragnął powrotu do „natury” poprzez organizowanie rozwiązłych spotkań i brak zahamowań, niemoralne oraz bezwstydne upodobania. Został kilkakrotnie za te zachowania aresztowany, wielokrotnie przebywał w więzieniach, jego ruch uznano za nielegalny i nie sądzę, żeby komukolwiek przypadł do gustu.

– Czytała pani którąkolwiek z jego prac?

– Broń Boże – wzburzona, pokręciła głową.

– Trudno. Nie wie więc pani, o czym mówi. – Zacisnęła usta na tę zniewagę. Drwił z niej. – Otóż, moje drogie. Donatien Alphonse Francois de Sade był francuskim pisarzem, głośno interpretowanym w Paryżu i w całej Francji. Wasza towarzyszka nie chce wam powiedzieć wprost, dlaczego był osobą kontrowersyjną. Otóż lubował się w dążeniu do osiągnięcia swojej wolności poprzez wyzwolenie wszelkich pragnień, a także w odkrywaniu nowych doznań seksualnych. Wykorzystywał kobiety do swoich eksperymentów, często je kalecząc czy poniżając. Kochał wielokrotnie, a za niewłaściwe wybory był często karany. Nie hamowały go żadne reguły jego stulecia, wielu jednak podążyło jego tropem. Do dziś na starym kontynencie można dostrzec wpływ jego filozofii. Choć jego prace są nielegalne, czytały go tłumy, a skoro zna pani jego postać, to znaczy, że trafił też w ręce wykształconych panien – powtórnie uśmiechnął się, pochylając do przodu i wstając z miejsca. Policzki Eilis płonęły żywym ogniem. – Markiz uwielbiał płeć piękną, kobiety istniały, by zaspakajać męskie zachcianki. Może niezbyt wyszukany pogląd, ale pan de Sade nigdy nie potępiał i nie osądzał, nie szydził, a wręcz celebrował współżycie. Oczywiście nie związał się z jedną kobietą, sam był ojcem trójki dzieci, co nie przeszkadzało mu w kontynuowaniu perwersji, a to nie było akceptowalne. Proszę mi uwierzyć, wiele z was wolałoby trafić na tego typu mężczyznę niż na ciemiężcę, który w cieniu waszej sypialni uczyłby posłuszeństwa, pokory czy uległości. Chciałaby panienka jeszcze coś dodać?

Skinął na nią, ale nie śmiała podnieść nawet głowy, pokręciła tylko przecząco. Ta walka była przegrana. Nie znała tak dobrze filozofii, jak przedmówca, to prawda, ale słyszała co nieco o sadyzmie markiza, a jej pogląd na te praktyki był jednoznaczny. Nigdy nie pozwolono jej na czytanie tych pism, ale zapewne zniesmaczona nie doszłaby do ostatniej stronnicy. Niepotrzebnie się odezwała. Nie zamierzała wzbudzać zainteresowania, zbytecznie zwróciła na siebie uwagę tego mężczyzny oraz towarzyszek. Pewnie w niedługim czasie przełożona dowie się o tej nieprzyzwoitej rozmowie. Jemu natomiast najwyraźniej ta konwersacja sprawiła przyjemność. Kim jest ten człowiek? Wiedziała, że musi uważać, on wiedział dużo, a ona była tylko niedouczoną kobietą.

– Każda epoka przedstawia inny obraz kobiety i inaczej postrzega niewiastę męski świat. Zastanówcie się, czy Bóg stworzył kobietę, by zamknąć ją w ciemnych murach na całe życie. To tyle wstępu. Porozmawiamy niebawem.

Nie miał dziś więcej czasu na dłuższy wykład. Chciał jeszcze zdać Williamowi relację ze swojego wyjazdu, a nowe wieści nie mogły czekać, dlatego choć dalsza rozmowa mogłaby interesująco się rozwinąć, pozostawi ją do następnego spotkania.

Eilis nie czekała, aż się pożegna. Nadal unikając jego spojrzenia, pośpiesznie opuściła salę wykładową. Montan śledził wzrokiem kroki dziewczyny, wyraźnie wyczuwając jej zmieszanie. Zatrzymał młodziutką Rossalin.

– Jak nazywa się wasza nowa przyjaciółka?

Ross uśmiechnęła się, widząc jego zaciekawienie.

– To Eilis Ormond, proszę pana. Nie jest tu z własnej woli, więc myślę, że nie pozostanie z nami na długo. To panienka z bardzo porządnego domu.

Cóż, nie będzie tracił czasu na niewłaściwe wybory. Dawno nie spotkał jednak kobiety, z którą można by podyskutować. Może będzie jeszcze ciekawie…

***

Eilis coraz trudniej znosiła pobyt w klasztorze. Nie pozwalano jej na nudę, więc od początku uczyła się nowych rzeczy. Wykonywała prace, które w jej domu rodzinnym przeznaczone były tylko dla służby. Ciężko wyszorować posadzkę czy umyć łaźnię, gdy nigdy wcześniej nie zmuszano cię do tego. Wieczorne modlitwy były dla niej największym marnotrawstwem czasu. Każdego dnia przecież była msza i poranne modły, więc po co dodatkowo odmawiać je po pracy? Wielokrotnie zmęczona próbowała utrzymać otwarte oczy podczas czytań. Nie przywykła do regulaminu i określonych pór na wszystko. Nie mogła się dostosować. Zasypiała szybko, ale bywały takie dni, szczególnie dni wolne, kiedy tęskniła do domu jeszcze mocniej, zadając sobie nie po raz pierwszy pytanie, dlaczego.