Wiza do piekła - Anna Bardzińska - ebook

Wiza do piekła ebook

Anna Bardzińska

5,0

Opis

Zaufałaś komuś, kogo pokochałaś, i nagle przestajesz poznawać świat dookoła ciebie. Zaczynasz odnosić wrażenie, że karuzela zdarzeń pędzi za szybko. Diabelski młyn porywa cię na sam szczyt, boleśnie przypominając, jak bardzo boisz się wysokości. Zastanawiasz się, czy to ty kroczysz wąską kładką nad otchłanią szaleństwa, a może obłęd jest epidemią, która dotknęła wszystkich wokół.

Czy amerykański sen stał się koszmarem na jawie? Jak cienka jest granica między rzeczywistością snu i zupełnego obłędu? Czy miłość okaże się tragiczną pomyłką, a szczęście zwykłym obłędem? W czyjej głowie czają się prawdziwe demony?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 273

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wacha11

Nie oderwiesz się od lektury

Wiza jest przyjemną książką. Napisana tak by każdy znalazł w niej coś dla siebie… Jak zaczniesz czytać to nie można się oderwać… szczerze polecam!
00
ladyM85

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo udany debiut! Polecam także kolejną książkę autorki.
00

Popularność




Tytuł: Wiza do piekła

Autor: Anna Bardzińska

 

ISBN: 978-83-970052-0-4 (druk)

 

Redakcja i korekta: Joanna Fifielska

Skład i łamanie tekstu do druku: Lena Wójcik

Przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum

Projekt okładki i strony tytułowej: Lena Wójcik

Pomysłodawca okładki: Anna Bardzińska

Zdjęcia na okładce: ChocoBerry Studio Marcin Kaptur

 

Wydawnictwo: Anna Bardzińska

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

e-mail: [email protected]

 

Chodzież 2023

Mormoni

O tej grupie wyznawców słyszał prawie każdy, ale prawie nikt nie potrafi niczego o nich powiedzieć. Kojarzą się ze spokojnymi, lubiącymi pokój ludźmi, za to praktykującymi poligamię. Ta skromna wiedza pochodzi głównie z filmów i seriali.

Wszystko zaczęło się w XIX wieku za sprawą niejakiego Josepha Smitha. W 1830 roku ogłosił on swoje posłannictwo i stworzył nową formację. Smith twierdził, że w 1823 roku ukazał mu się „niebiański wysłannik” – anioł imieniem Moroni (syn Mormona), wskazując miejsce ukrycia złotych płyt, czyli dekalogu napisanego przez proroka w 421 roku. „Księga Mormona” ogłoszona została w roku 1830 i od tamtej pory stanowiła zbiór zasad, którymi kierowali się członkowie rodziny mormońskiej. Najważniejszą zasadą w tej doktrynie jest tak zwany „wieczny postęp”. Według niej każdy, kto będzie prowadził wartościowe życie i wypełniał obrzędy kościoła mormońskiego, zdobędzie „tron wiecznej mocy”.

Oprócz poligamii najwięcej kontrowersji budził w Księdze Mormona zapis mówiący o tym, że kolor skóry to kara za grzechy. Zostało to zniesione dopiero w roku 1978, kiedy uznano, że ciemnoskórzy ludzie nie powinni być pozbawieni przywilejów, jakie daje wiara mormońska. Zmiana ta wynikała raczej z potrzeby załagodzenia krytyki ze strony opinii publicznej, gdyż coraz głośniej zarzucano temu kościołowi rasizm. Do dziś wśród ortodoksyjnych wyznawców tej grupy panuje przekonanie, że biali stanowią rasę pod względem intelektualnym nadrzędną nad pozostałymi. Dopuszcza się jedynie, że poprzez wiarę można rozjaśnić kolor skóry.

Mormoni głoszą również inne kontrowersyjne poglądy religijne, jak to, że Jezus jest bratem Lucyfera. Akceptują przyjmowanie chrztu w imieniu osoby zmarłej. Wierzą, że tak jak za czasów pierwszych chrześcijan oraz wydarzeń z przekazów Starego Testamentu, tak obecnie Bóg porozumiewa się z ludźmi poprzez żyjących proroków. Odrzucają oni uznawany przez większość wyznań chrześcijańskich dogmat, że objawienie zakończyło się wraz ze śmiercią ostatniego z apostołów. Stąd tak ważna jest u nich rola przywódcy wspólnoty. Wierni mają też kaplice, w których gromadzą się w każdą niedzielę na nabożeństwo, na które składają się modlitwy, pieśni, kazania i Wieczerza Pańska. Diakon błogosławi wtedy wszystkich obecnych i podaje im pokruszony chleb na talerzu oraz wodę z kielicha.

Wyjątkowe poglądy Mormonów powodują, że wielu nie uznaje ich za chrześcijan. Głoszą oni na przykład koncepcję otwartego Pisma, albowiem poza tymi księgami przyjmują również za natchnione słowa wypowiedziane lub napisane przez prezydenta-proroka, który wybierany jest spośród specjalnej grupy, określanej jako Kworum Dwunastu Apostołów.

Ma to związek z tym, iż Mormoni mają wiele zastrzeżeń do obecnej formy Pisma Świętego, ponieważ uważają, że Słowo Boże zostało zniekształcone i sfałszowane przez błędy kopistów. Ich zdaniem objawienia, a także inne cuda opisywane w starożytnych pismach, są na ziemi wciąż obecne w ludziach, którzy szczerze wierzą w Boga. Dla tych ludzi przestrzeganie norm i zasad oraz siła wiary stanowią wartości, od których zależy łaska Boża. Nie ma bowiem życia w raju lub piekle. Niebo to jedynie miejsce spotkania po życiu, w którym dostępne są różne stopnie Chwały Bożej.

Zatem każdy człowiek poprzez swoje wybory dnia codziennego podejmuje walkę o najwyższy stopień Chwały Bożej. Życie to ciągły rozwój, a od każdego mormona wymaga się, by dbał o codzienny postęp w wierze. Skoro zaś człowiek składa się ze śmiertelnego ciała oraz nieśmiertelnego ducha, to znaczy, iż dziedziczy on swoje ciało i geny po rodzicach ziemskich, a Ojcem jego ducha jest Bóg. Mormoni uważają więc, że są dosłownie dziećmi samego Boga, a w związku z tym ich możliwości intelektualne są nieograniczone. Według nich człowiek nie rozpoczyna życia w chwili poczęcia lub narodzin, albowiem żyje jeszcze przed urodzeniem w stanie preegzystencji, jako duch w Niebie razem z Ojcem i innymi duchami. Życie na Ziemi stanowi tylko pewien odcinek do pokonania, wyrwany z drogi życiowej w Niebie. Jest czasem, w którym człowiek powinien osiągnąć jak najwyższą chwałę w Niebie, by powrócić tam do prawdziwego życia.

Mormoni są wyjątkowo tolerancyjni i darzą szacunkiem każdego człowieka. Jak twierdzą, każdy z nich jest synem Boga – tylko niektórzy po prostu tego jeszcze nie wiedzą. Ponieważ małżeństwo na wieczność należy do najważniejszych warunków otrzymania chwały celestialnej, mormoni kładą ogromny nacisk na życie rodzinne, w przekonaniu, że jeśli małżonkowie dochowają sobie wierności, a związek całej rodziny będzie tak silny, że nawet śmierć jej nie zniszczy, to ich rodzina będzie trwała przez całą wieczność.

Co więcej, mormoni chrzczą tylko te osoby, które ukończyły ósmy rok życia. Dopuszczają także chrzest pośmiertny, a w takim przypadku ktoś z rodziny lub członek Kościoła przyjmuje chrzest „w imieniu” osoby zmarłej. Wyjątkowość tego wyznania polega też na tym, że za sprawą zwartości swojej grupy potrafią szybko wzbogacać się oraz rozwijać społecznie. Socjologowie już dawno zauważyli, że grupa ta, choć charakteryzuje się izolacją od reszty społeczeństwa, posiada własną hierarchię wartości oraz zespół norm i zachowań silnie akcentowanych rolą przywódcy. Bywa jednak krytykowana za stopniowanie wiedzy w zależności od stażu i pozycji w kościele. Jednym z przykładów jest dostęp do świątyń, do których wejście mają wyłącznie członkowie z odpowiednim stażem i spełniający określone wymogi. Ich solidarność oraz przerażająca nienaruszalność czyni ich bezkonkurencyjnymi liderami społeczności, w jakiej osiadają. Mormoni ponadto nie piją alkoholu, kawy i herbaty. Mają zakaz używania tytoniu i innych szkodliwych substancji. Przywiązują wagę do starannego wychowania i wykształcenia swoich dzieci, realizując przesłanie swojego drugiego prezydenta, Brighama Younga, że człowiek przez całe życie powinien kształcić się, zdobywać wiedzę oraz pogłębiać i umacniać swoją wiarę.

Takimi właśnie ludźmi są rodzice Roba. Robert Joseph Brown – jedyny i wyczekany syn Isabelle oraz Daniela Brownów. Isabelle – znana i poważana prawniczka o smukłej sylwetce i wysokim wzroście. Zawsze ubrana w wytworne garsonki, których krój wskazywał na jej nienaganne maniery i rozważność w zachowaniu. Odkąd jej mąż Daniel awansował w strukturach mormońskiej rodziny, Isabelle postanowiła odłożyć na bok karierę i zająć się typowymi obowiązkami pani domu.

Niezwykła determinacja oraz żywy intelekt w zawrotnym tempie doprowadziły ją na sam szczyt. Już jako młoda studentka wyróżniała się ponadprzeciętną inteligencją i rozległą wiedzą. W krótkim czasie otworzyła własną kancelarię, którą przez lata prowadziła z pełnym sukcesem. Obecnie szefuje w tym miejscu jej syn Robert.

Isabelle okazała się do tego kobietą charyzmatyczną, co doskonale współbrzmiało z jej urodą. Mimo upływającego czasu jej wdzięk nie przemijał. Faktycznie są tacy ludzie na świecie, dla których czas jest wyjątkowo łaskawy. Zimowa uroda, urok klasycznej królewny Śnieżki – tak najłatwiej określić jej typ urody. Jasna karnacja kontrastowała u niej z ciemnymi włosami, a błękitna tęczówka z ciemną oprawą oczu. Wyrazista uroda idealnie wpasowała się w jej charakter. Doskonale skrojone garsonki podbijały atuty jej piękna oraz podkreślały smukłą sylwetkę. Soczysta czerwień i elegancka czerń stanowiły dominujące kolory w jej garderobie.

Wygląd zawsze był dla niej bardzo ważny. To jej zdaniem jeden z ważniejszych czynników decydujących o stosunku wobec drugiej osoby, bo atrakcyjność fizyczna jest silną determinantą sympatii i lubienia. Wpływa także na przypisywanie ludziom określonych cech osobowości. Według Isabelle wygląd odgrywał taką rolę zwłaszcza w początkowych fazach przyjaźni, miłości czy partnerstwa. Stąd jej ogromna dbałość o nienaganny wizerunek swój, jak i członków jej rodziny.

Od zawsze była też surowa w obyciu i powściągliwa. Mało mówiła o uczuciach w domu, nie zwierzała się koleżankom podczas babskich wypraw na kawę. Nie była typem cierpiętnicy czy ofiary. Nie próbowała jednak na siłę dominować, choć sterowanie innymi ludźmi miała chyba we krwi. Być może to zawód prawnika wyrobił w niej tę cechę, a być może to właśnie bezkompromisowy charakter pomagał jej w tym niełatwym prawniczym świecie. Miało się wrażenie, że jedyną osobą, której Isabelle szczerze ufa, jest jej mąż.

Pomimo silnej osobowości i zawodowej niezależności znała swoje miejsce w małżeństwie. W swoich wypowiedziach i podejmowanych decyzjach była zawsze w pełni lojalna w stosunku do Daniela. Nigdy też głośno nie kwestionowała jego zdania.

Isabelle świetnie odnalazła się w roli pani domu. Pomimo iż kochała swoją pracę i była w niej naprawdę świetna, potrafiła odłożyć ją na bok na rzecz bycia matką. W doskonały sposób dbała o sprawne i szczęśliwe funkcjonowanie tej rodziny. Była dumna, że mogła przekazać pałeczkę swojemu synowi w kancelarii.

Była chyba typem człowieka, którego żadna sytuacja w życiu nie zaskoczy, bo potrafi się szybko dostosować. Wydawała się irytująco nieskazitelna, ale taka właśnie była. Mało mówiła o swojej przeszłości, jakby jej życie było nieciekawe, nie miało żadnego znaczenia, lub jakby skrywała ogromną tajemnicę. Na pytanie Roberta o czasy młodości zawsze krótko odpowiadała w ten sam sposób – że młodzieńczy wiek poświęciła nauce, a później budowaniu kancelarii i kariery prawniczej. Coś w tym musiało być, ponieważ kancelaria należała do najbardziej cenionych w całym mieście. Jej klientami byli najwięksi biznesmeni. Dzięki temu Isabelle prowadziła niejedną głośną sprawę, co wielokrotnie przynosiło profity kancelarii, budując jednocześnie świetną opinię.

Daniel był głową rodziny Brownów, a także aktualnym przywódcą mormońskiej wspólnoty w Salt Lake City. Miał zapaśniczą sylwetkę, był bowiem bardzo wysoki i postawny i mimo wieku wciąż przystojny i zadbany. Jego groźny wygląd w połączeniu z talentem oratorskim nadał mu wizerunek naturalnego lidera. Wysoki wzrost, jak wiadomo, jest silnie kojarzony z autorytetem. Ponadto od zawsze charakteryzowało go poczucie odpowiedzialności. Już w młodym wieku twardo stąpał po ziemi, nigdy nie uciekał od problemów i nie unikał konsekwencji. Jeżeli był z jakąś kobietą w związku, to pomagał jej odnaleźć się w trudnej sytuacji. Tak właśnie było z Isabelle.

Obojga cechowały inteligencja oraz zaradność, za to różnił stopień empatii. Pomimo srogiego wyglądu Daniel był naprawdę uczuciową osobą. Posiadał niebywałą umiejętność przejmowania sposobu myślenia innych osób oraz spojrzenia z ich perspektywy na daną kwestię. W roli przełożonego wspólnoty odnajdywał się więc doskonale. Potrafił rozwiązać niejeden problem. Każdy mógł liczyć na jego wsparcie. Był opiekuńczy, a jednocześnie nigdy nie tracił zimnej krwi.

W tej kwestii świetnie dopasowali się z Isabelle, gdyż ona także była zawsze rzeczowa i konkretna. Nie podejmowała zbędnych dyskusji, nie emocjonowała się nazbyt sprawami innych ludzi. Potrafiła na chłodno ocenić sytuację, niezbyt dobrze współodczuwała emocje innych. Swoją troskę o najbliższych wyrażała w wyjątkowy dla siebie sposób, który członkowie rodziny zdołali jakoś zaakceptować – jako świetna organizatorka i logistyk dbałość o nich okazywała poprzez narzucanie im swoich rozwiązań. Zamiast rozmawiać o emocjach wolała działać. O dziwo, jej patenty na rozterki najbliższych okazywały się trafne i skuteczne, być może dlatego nikt nie zarzucał jej autorytaryzmu. Dzięki temu małżeństwo Brownów było zgodne, przykładne i przepełnione wiarą. Wspólnota, której przewodził Daniel, stała się nie tylko rodziną, lecz i źródłem sensu w ich życiu.

Życie Isabelle nie było jednak usłane różami. Po tragicznym wypadku samochodowym, w którym zginęli jej rodzice, a podczas którego to ona była kierowcą, jej los całkowicie się odmienił. W domu Brownów nigdy nie rozmawiało się na ten temat. Robert nie znał nawet szczegółów zdarzenia. Gdzieś coś słyszał, ale choć nikt wprost nie zakazał mu rozmów na temat wypadku i śmierci dziadków, to czuł, że nie wolno mu – lub nie powinien – tego tematu poruszać. Domyślał się, jakie brzemię musi dźwigać jego matka od momentu wypadku, dlatego iż tego feralnego dnia prowadziła samochód. W domu rodzinnym Roberta niewiele zresztą mówiło się o czasach młodości rodziców. Ten pragmatyzm zwyciężył nad sentymentalnością, szczególnie po tragicznych wydarzeniach związanych z dziadkami. Życie „tu i teraz” było ważniejsze od wspomnień, co może dawało ulgę jego matce i siłę do życia. Dlatego wszyscy Brownowie solidarnie nie poruszali tematów z przeszłości. Tu i teraz byli zgodną rodziną.

Po tych koszmarnych wydarzeniach Isabelle potrzebowała ostoi. Kiedy poznała Daniela, starszego o 16 lat mężczyznę, był już wtedy członkiem familii mormońskiej. Daniel zaoferował jej wsparcie. Od tamtej pory byli nierozłączni, uzupełniając siebie doskonale i dając sobie poczucie bezpieczeństwa. Dzięki opiece męża Isabelle zrozumiała wszystko. Wiedziała, jak chce żyć i wcieliła to w życie. Zawsze powtarzała, że bez jej męża u boku nigdy nie stałaby się osobą, którą jest teraz. Szczęśliwą, spokojną i spełnioną.

Z tego uczucia dwa lata później narodził się ich syn Robert. Jako wychowany w wierze mormońskiej nie poznał innego życia. Wiara, w jakiej został wychowany, nigdy mu nie przeszkadzała. Dzieciństwo wspominał jako szczęśliwe i przepełnione miłością. Uczęszczał do szkoły, do której chodziły dzieci ze wspólnoty. Dyscyplina obecna w domu Brownów była główną strategią wychowawczą. Jednak Rob nigdy nie miał potrzeby, by przeciwstawiać się woli rodziców. Lubił swoje życie i to, co robił. Z przyjemnością przejął obowiązki swojej mamy w kancelarii. W tej pracy znalazł upodobanie.

Od jakichś trzech lat, gdy zbliżały się jego urodziny, odczuwał jednak pewną pustkę w sercu. Miewał przelotne związki, ale żaden nie okazał się na tyle trwały, aby zakończył się małżeństwem. Co prawda, Robert nie szukał żony, bo czuł, że musi coś jeszcze w życiu od siebie dać.

Isabelle nigdy nie ukrywała rozczarowania z tego powodu. Pragnęła zostać babcią. Pragnęła szczęścia dla swojego syna, a przede wszystkim stałości. Niepokoiły ją słowa syna, w których nierzadko wspominał o konieczności zrozumienia celu swojego życia. O wewnętrznej potrzebie niesienia innym pomocy. O powinności wobec świata. Te słowa wywoływały u niej obawę, że jej jedyny syn będzie chciał ją kiedyś opuścić. Ona tymczasem marzyła o domu wielopokoleniowym. O takim, którego sama nigdy nie miała okazji doświadczyć. A ich dom był ogromny. Kiedy go budowali z Danielem, mieli nadzieję, że zamieszka w nim więcej niż jedno dziecko, a później rodziny połączą się i różne pokolenia będą żyć razem. Niestety Robert okazał się pierwszym i jedynym dzieckiem Brownów, więc sama myśl o jego ewentualnej wyprowadzce wywoływała w niej duży niepokój.

Prezent urodzinowy

Zbliżały się 26. urodziny jedynego potomka seniora Browna. To niespotykane wśród mormonów, by mieć jedno jedyne dziecko. Zazwyczaj mormońskie rodziny są wielodzietne. Stan zdrowia Daniela spowodował jednak, że małżeństwo nie mogło mieć więcej dzieci. Isabelle nigdy głośno nie rozpaczała z tego powodu, może to z braku zdolności do przeżywania i okazywania jednocześnie uczuć, a może nie chciała sprawiać przykrości ukochanemu. W każdym razie nigdy nikomu się nie skarżyła i na nic nie narzekała.

Od wielu tygodni rodzice planowali urodzinową imprezę-niespodziankę dla syna. Zazwyczaj nie obchodzili hucznie swoich urodzin, ale tym razem poczuli, że musi być inaczej, wyjątkowo. Jakby mieli przeczucie nadchodzącej zmiany. Intuicja to chyba podstawowa cecha rodzica.

Tego dnia pogoda nie rozpieszczała mieszkańców Salt Lake City. Za oknem padał deszcz, a chmury niespokojnie gromadziły się nad miastem. Isabelle od rana krążyła po domu podenerwowana, zerkając kątem oka na włączony telewizor. W tle leciały poranne wiadomości, a zaraz po nich prognoza pogody. Isabelle miała nadzieję, że słońce jeszcze tego dnia odbije się promiennym uśmiechem w niespokojnym z powodu silnego wiatru Jordanie.

Była niedziela. Tego dnia wszyscy członkowie rodziny zostali w domu, relaksując się dłuższym porankiem. Następnie spotykali się na wspólnym śniadaniu, co od lat stanowiło rodzinną tradycję.

Rob tej nocy spał niespokojnie. W związku z tym pozwolił sobie dłużej poleżeć w łóżku. Czekał, aż powieki same nabiorą sprężystości i powitają dzień. Nie zamierzał się z niczym śpieszyć. Tym bardziej, że czekało go wyjątkowo trudne zadanie. Musiał wyjawić swoim rodzicom długo skrywaną tajemnicę i obawiał się ich reakcji. Ta myśl już w nocy nie pozwalała mu spokojnie zasnąć.

Z dołu jednak dobiegał hałas. Zwykle opanowana Isabelle dziś była bardzo rozdrażniona. Rozczarowana kaprysem pogody, która pokrzyżowała jej wielkie plany, nerwowo krzątała się po domu strofując służbę. Daniel doskonale znał nastroje żony i postanowił schować się w swoim biurze przed ewentualnym atakiem gniewu, z którym nie chciałby zmierzyć się sam diabeł. Uznał, że to idealny moment, aby dopracować przemówienie na dzisiejszą mszę. Jego kazanie miało być wyjątkowe, ponieważ skierowane także do jego syna. Członkowie wspólnoty wiedzieli o urodzinach Roberta i wyrazili pełne poparcie dla modlitwy w jego intencji.

Deszcz coraz głośniej uderzał w niebotycznych rozmiarów okna domu, które wychodziły na równie okazały ogród. Był to wspaniały zieleniec, wysadzony mnóstwem pięknych kwiatów kwitnących do późnej jesieni. Oczko w głowie Isabelle. To w nim odbywały się spotkania najstarszych członków kościoła i to właśnie w nim ochrzczono Roberta Josepha Browna. Nawet w tak ponury dzień jak ten, ogród wyglądał przepięknie. W strugach deszczu przyciągał swoją tajemniczością. W zależności od pogody miał dwa oblicza: jedno nieco przerażające, ale jednocześnie szalenie intrygujące, zaś drugie – piękne, kojące, wprowadzające gości wręcz w spirytualny stan.

Ogród Isabelle był przyjazny naturze, także tej dzikiej i nieokiełznanej. Stąd może brały się jego baśniowość i mistyka. Z jednej strony kusił swoim pięknem, z drugiej w ten pochmurny i deszczowy dzień odsłaniał swoje surowe i gniewne oblicze. Barwne kwiaty nagle gdzieś znikły, a na pierwszy plan wysunęły się stare, pomarszczone drzewa, które wyglądały jakby machały, zachęcając ludzi do wejścia głębiej w mroczne zakamarki ogrodu. Każdy jego zakątek został szczegółowo zaplanowany przez Isabelle. Żadna roślina i rzeźba nie była dziełem przypadku.

Był maj, od zawsze najpiękniejszy miesiąc w rodzinie Brownów. W maju Isabelle wstąpiła do wspólnoty. W maju urodził się Robert, a Daniel został faworytem wspólnoty duchowej. Ten wyjątkowy miesiąc kojarzył się z wieloma pozytywnymi zmianami w ich życiu. Maj był poza tym symbolem odnowy i lepszego początku. Nie tylko ogród budził się do życia, ale też wielokrotnie ich serca na nowo zaczynały bić. Cudownie jest mieć taki „swój maj”, który co roku przynosi nowe przyjemne doznania, by potem czekać na ciebie ze wspaniałymi wspomnieniami, które ożywają w tym samym momencie, co cały świat wokół.

Leżenie w łóżku stawało się coraz bardziej męczące. Do tego odgłosy huczącego wiatru nie nastrajały pozytywnie. Robert postanowił w końcu wstać. Pomyślał, że gorący prysznic będzie idealny na rozkręcenie się w tak przygnębiający poranek. Jeden skok z łóżka i od razu udał się pod prysznic. Gorąca kąpiel pozwoliła mu przeciągnąć jeszcze przez chwilę ten leniwy stan przebudzenia.

Schodząc na śniadanie poczuł woń świeżo upieczonych rogali z różaną marmoladą. Ach, co to był za zapach! Połączenie zapachu świeżo upieczonego ciasta drożdżowego z lukrowaną polewą oraz jeszcze gorących, własnoręcznie smażonych konfitur.

Maria, wieloletnia gosposia w domu państwa Brownów, zaczęła swoją pracę w tej rodzinie, gdy Rob miał dwa lata. Przez te lata była bardziej jak członek rodziny niż pomoc domowa. Z pochodzenia Meksykanka, miała przepiękne, wciąż czarne, długie, gęste włosy, które codziennie zawijała w mocno spięty kok. Była niskiego wzrostu i lekko okrągła, co dodawało jej urodzie miękkości. Nosiła zazwyczaj ulubiony fartuszek w kolorze liliowym, przewiązany z tyłu. Nie znosiła koloru czarnego. Uważała, że ludzie zasługują na to, by rozpieszczać się kolorami. Miała bardzo małe dłonie, które zdradzały lata ciężkiej pracy.

Maria pachniała jak marmolada z rogalików, co Robertowi w dzieciństwie kojarzyło się bardzo przyjemnie. Nie miewała złych nastrojów. Przeciwnie – należała do osób, które swoim pozytywnym nastawieniem poprawiały humor innym. Nigdy nie dawała nikomu odczuć, z jakimi problemami się zmaga, a życia usłanego różami nie miała.

Na widok chłopaka uśmiechnęła się. Gdy podszedł do stołu, cmoknęła go w sam środek czoła, jakby miał wciąż 10 lat. Robert odwzajemnił uśmiech. Traktował ją jak swoją babcię. Domownika, bez którego nie wyobrażał sobie ogniska domowego.

Maria poprosiła go, aby spoczął, i podsunęła mu sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy.

– Rodzice zaraz do ciebie dołączą – powiedziała.

Nie minęła chwila, kiedy uśmiechnięty senior sprężystym uściskiem dłoni przywitał się z synem. Przyciągając go drugą ręką do siebie, zawołał na cały dom:

– 100 lat, staruszku! – Po czym skierował się w stronę Marii i lekko pochylając się, ucałował ją w policzek.

Daniel usiadł wygodnie na swoim miejscu. Na to weszła nieco zasmucona mama. Z jednej strony ogarnęło ją wzruszenie na widok syna, a z drugiej denerwowała ją perspektywa przeniesienia imprezy-niespodzianki do domu. Skinęła ręką na Roba, by ten nie wstawał. Ucałowała go, wyszeptując do ucha:

– Wszystkiego najlepszego, synku! – Następnie gestem dłoni wysłała zalotnego buziaka w stronę męża.

Zajęła miejsce przy stole, sięgając po bawełnianą serwetę i kładąc ją na swych kolanach. Maria, widząc wszystkich w komplecie, dokończyła podawanie śniadania. Jubilat zdążył już nabrać apetytu i zamaszystym ruchem ręki chwycił po parującego jeszcze rogala. Rozmarzył się przez krótką chwilę nad jego smakiem.

– Ach, ta Maria! Będzie mi jej brakowało!

W tym momencie zapadła cisza. Wymowna i trwająca dłuższą chwilę. Daniel w końcu wyrwał się z tego stanu chwilowego otępienia i zapytał:

– Co miałeś na myśli, mówiąc, że będzie ci brakowało Marii? Przecież ona nigdzie się nie wybiera.

W tym momencie świeżo upieczony rogalik stał się dla Roberta twardy niczym skała. Stracił apetyt, a odgryziony kęs utknął mu w przełyku. Odłożył resztki na talerz, chyląc pośpiesznie szklankę soku. Isabelle nawet nie mrugnęła. Patrzyła niezmiennie na syna.

– Mamo! Tato! – zaczął przeciągając nerwowo. – Całe moje życie jest wspaniałe, wręcz idealne, ale przez to, że jest doskonałe, stało się abstrakcyjne. Moje życie jest dla wielu czystą fantazją, przez co ja dla ludzi jestem czasem tylko złudzeniem. Bez przeżyć, bez skazy, moje życie jest tak gładkie, że przestaję w nim istnieć. Przestaję być widocznym dla innych, a co chyba najgorsze – dla siebie samego. Jestem jak ta książka bez zapisanych stron. Przeszedłem przy was cudowną drogę, ale to wy wyznaczaliście jej kierunek. Mam potrzebę obrać własny kierunek. Potrzebuję zwrotu akcji! Rozumiecie?

– No właśnie nie bardzo, synu – odpowiedział zniecierpliwiony ojciec.

– Kochani – kontynuował Robert. – Moje życie to wielka uciecha, ale brak w niej historii. Mojej własnej historii. Dzięki wam moje życie było sielanką, za co jestem wam niewymownie wdzięczny. Studia były wspaniałym okresem w moim życiu! Będąc waszym synem, zawsze czułem niewyobrażalne szczęście! Pokazaliście mi tyle dobra i ciepła. Jednak wiem, że życie to nie bajka. Siedzi we mnie niespokojny duch. Czuję go! Czuję, że przyszedł mój czas. Muszę samodzielnie stawić czoła światu. Podzielić się z ludźmi moim szczęściem i wiedzą… W związku z tym… jutro wyruszam na misję. Pragnę pomagać innym. Chcę pomagać budować lepszy świat tym, którzy go potrzebują!

Po policzku Isabelle spłynęła łza, choć jej ciało zdawało się zastygnąć w miejscu. Zapanowała cisza. Pierwszy odezwał się ojciec.

– Czy możesz nam powiedzieć nieco więcej o tej misji? Gdzie się wybierasz? Jaka to misja? Jaka to organizacja? Na jak długo wyjeżdżasz?

Nagle niespodziewanie Isabelle wstała od stołu, trącając rzeźbiony zagłówek krzesła. Siedzenie przewróciło się z hukiem na podłogę. Wystraszony Robert podbiegł, by chwycić krzesło i odstawić je na miejsce. Isabelle natomiast podeszła do okna, w ogóle nie zważając na hałas. Zaczęła mówić:

– Synu, stanowimy jedność. Nierozerwalną więź. Jesteśmy rodziną, ale jesteśmy również mormońską wspólnotą. Od pierwszych chwil, gdy przytuliłam ciebie, takiego maleńkiego – złączyła w koszyczek dłonie – wiedziałam, że jesteś wyjątkowy i tylko nasz. Byliśmy z ojcem cierpliwi i wyrozumiali. Sam przyznasz? – kontynuowała, nie pozwalając synowi odpowiedzieć na pytanie. – Nie mieliśmy żalu, że wciąż nie masz żony i dzieci. Nie mieliśmy pretensji, że odrzuciłeś kilka kobiet z mormońskiego kręgu, które idealnie nadawały się na twoją partnerkę. Uznaliśmy, że masz prawo w pełni sam decydować o swoim życiu. Dobrze… W porządku – dodała, jakby próbowała przekonać samą siebie. – Ale misja? 26 lat to taki dobry wiek.

– Nie przerywaj mi, synu! – odpowiedziała Isabelle. – Jestem wzruszona twoją decyzją. Misja i niesienie pomocy to wspaniała sprawa. Wiedz tylko jedno. Od kiedy pojawiłeś się w naszym życiu, ważne były tylko twoje pragnienia. Dziś w dniu twoich urodzin, kiedy stawiasz naszą trójkę na rozdrożu dróg, spośród których moja i ojca nijak nie przeplata się z twoją, pragnę i oczekuję od ciebie jednego. Ja i twój ojciec jesteśmy mormonami z wyboru. Jesteśmy mormonami z serca. Natomiast ty jesteś mormonem z krwi i kości. W związku z tym mamy wobec ciebie jako następcy faworyta oczekiwania. Jedź! Spełniaj się! Buduj ludziom lepszy świat! Ale wróć! Bądź nasz! Nie przestawaj wierzyć. Wróć i zakochaj się w ciele pięknej kobiety, ale tylko tej, której serce będzie należało do naszego świata! Pamiętaj! Jesteś Robert Joseph Brown, członek rodziny mormońskiej, syn faworyta!

Stało się

– Dobra! Czy wszystko mam? Dokumenty są, paszport jest. To najważniejsze!

Robert głośno mówił sam do siebie, biegając nerwowo po pokoju, który nieco opustoszały zwiastował jego dłuższą nieobecność. Jedynie podłoga wyglądała jak tor przeszkód, na którym stały niespakowane jeszcze w całości walizki. Pomimo że mężczyzna mieszkał wciąż z rodzicami, jego pokój nie przypominał już tego z dzieciństwa. Właściwie urządzony był w typowo kawalerskim stylu. Przeważały stonowane, raczej ciemne kolory. Łóżko jednoosobowe było nakryte kapą w kratę szaro-niebieską, która stanowiła jedyny jaśniejszy element wystroju. Biurko z litego drewna, na którym zazwyczaj stały otwarty laptop i sterta prawniczych podręczników, dziś świecił pustką. Jedna szafa. Brak telewizora. Bardzo schludnie i minimalistycznie.

Robert sporo czasu przebywał w kancelarii. Wolne chwile spędzał w gronie znajomych, choć nie miał ich wielu. Bardzo lubił podróżować. W jego pokoju niewiele było pamiątek, poza jedną fotografią, na której pozuje z rodzicami. To zdjęcie zrobiono zaraz po egzaminie mającym wyłonić przyszłych stażystów na aplikację adwokacką. Dla Roberta ten dzień był szczególnie wyjątkowy. O wiele bardziej niż uroczystość wręczenia dyplomów.

W kontaktach z ludźmi przypominał swojego ojca. Był zawsze bardzo miły i uprzejmy. Jednak podobnie jak jego matka nie analizował nazbyt życia. Nie był typem romantyka. Nie wylewał podczas lunchu swoich uczuć do filiżanek znajomych. Bywał koleżeński, ale nie nadgorliwy. Mówił konkretnie, ale nigdy za dużo. Wolał działać, niż omawiać. Tolerował jedynie prawdę i nie rozpaczał.

Świat według Roberta mógłby być czarno-biały, gdyby tylko ludzie przestali znajdować na siłę problemy. Empatia odziedziczona po ojcu idealnie łączyła się w jego zawodzie z opanowaniem i dystansem właściwym jego matce.

– Spakowałeś prezenty dla dzieci? – zawołała z dołu Isabelle. – Mam je uszykowane, leżą na łóżku.

– Położę je na wierzch walizki – odpowiedział Robert.

– Tylko nie zapomnij! – dodała.

Biegał po pokoju jak szaleniec i powtarzał w kółko: „Nie zapomnij! Nie zapomnij!” Przez chwilę wyglądał, jakby naprawdę postradał zmysły. Wyglądało to nawet śmiesznie.

– Rob, taksówka podjechała! – zawołał ojciec. – Taksówka!

– Już idę! – odkrzyknął Robert.

Dopiął walizkę i zbiegł na dół, utykając na jedną nogę. W biegu nie zdążył do końca wsunąć buta na stopę.

Drzwi od domu były otwarte. Przy wejściu czekała podenerwowana mama. Senior Brown tłumaczył coś taksówkarzowi, jakby ten był opiekunem wycieczki klasowej, na którą właśnie szykował się ich dziesięcioletni Rob.

– Brakuje, żeby ojciec zajrzał mu jeszcze pod maskę i kopnięciem nogi sprawdzał stan opon – wyszeptał do ucha mamy i zaraz po tym parsknął śmiechem.

– Oj, Robercie, ojciec się po prostu martwi – powiedziała mama.

– Wiem, ale jestem dorosły i właśnie wyjeżdżam na misję pomagać innym. Nie jadę na obóz skautów.

– Dla nas zawsze będziesz naszym małym synkiem – powiedziała Isabelle.

– Ja też was kocham. – Chłopak z wymownym uśmiechem zwrócił się do matki. Ta swoją bladą dłonią pogładziła jego policzek, a drugą przeczesała gęstą blond czuprynę.

– Pamiętaj! Masz wrócić i być z nami! Być wciąż z nami!

Robert zdjął z twarzy rękę matki i przyłożył ją do swojej piersi. W tym momencie na schody przed wejściem do domu susem niczym nastolatek wskoczył senior Brown.

– Synu…

– Ojcze… – odpowiedział Robert.

– Idź w świat głosić prawdę, w której cię wychowaliśmy. Nasze miejsce jest wśród ludzi, którzy tej prawdy potrzebują, jak niegdyś twoja mama. Bądź dla innych wsparciem i nie zapominaj o modlitwie.

Tym razem ojciec nie objął syna, lecz w sposób zdecydowany ścisnął jego dłoń. Role się odwróciły. Daniel pozostawał do samego końca opanowany, za to matka z ledwością powstrzymywała łzy. Przytuliła raz jeszcze mocno Roberta. Chwilę później taksówka w mgnieniu oka oddaliła się i zniknęła z oczu zasmuconych rodziców.