Kolonia mężczyzn - Anna Bardzińska - ebook
NOWOŚĆ

Kolonia mężczyzn ebook

Anna Bardzińska

3,4

Opis

"Kolonia mężczyzn” to pełna bólu opowieść pisana w pierwszej osobie przez Annę, młodą kobietę urodzoną w sekcie bezwzględnie zarządzanej przez mężczyzn. 

Anna opowiada o uwięzionych w niej kobietach, które z aniołów stróżów dla swych rodzin stają się katami dla samych siebie. Piekło oswaja zło, które wkrada się w życie każdej z nich, stając się rutyną. Walcząc z trudami życia obnażają różne oblicza. Czy tylko jedno jest prawdziwe, a to drugie wymusza na nich sekta? 

Pośród złych ludzi przestajesz ufać swojemu rozumowi i sercu. Czy matka może przestać kochać swoje dziecko? Czy córka może nienawidzić swoją matkę? Czy kobieta w ogóle potrafi szczerze pokochać drugą kobietę? A może my kobiety faktycznie jesteśmy stworzone dla mężczyzn i dlatego jesteśmy sobie największymi wrogami?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (7 ocen)
3
1
1
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wacha11

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wielowątkowa, nie należy do łatwej literatury, jednak będzie doceniona przez wymagającego czytelnika. Polecam!!
00
ladyM85

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna historia z wątkiem kryminalnym i psychologicznym. Do tego tajemnica i przewrót wydarzeń na sam koniec. Naprawdę wciągnęła mnie i przeczytałam momentalnie. To już druga książka autorki i napewno przeczytam kolejne gdy tylko się pojawią 😉
00
biedronka51

Nie polecam

do 80 strony przeczytam...mialam wrazenie ze krece sie w kolko....przyspieszylam do 280....zeby przeczytac koniec,..co mnie rozbawilo to co rusz uzywane Borys Vel Piotr...czy nie mozna bylo napisac tylko Borys? rozumiem ze to debut?no to pomine....
00

Popularność




Autor: Anna Bardzińska

Tytuł: Kolonia mężczyzn

 

ISBN: 978-83-970052-1-1

 

Redakcja i korekta: Joanna Fifielska

Skład i łamanie tekstu do druku: Lena Wójcik

Projekt okładki i strony tytułowej: Lena Wójcik

Pomysłodawca okładki: Anna Bardzińska

Zdjęcia na okładce: Krzysztof Kito Wierzbicki

Przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum

 

Wydawnictwo: Anna Bardzińska

Wszelkie prawa zastrzeżone

e-mail: [email protected]

www.annabardzinska.pl

 

Chodzież 2024

Mama

Był rok 2002, a może 2003… Nie wiem. Nikt z nas nie wiedział, a raczej żadna z nas. Domyślam się, że mężczyźni wiedzieli, a przynajmniej tak zwani Ojcowie na Górze. Mam jednak podejrzenie, że wszyscy wokół wiedzieli. I nie tylko to, jaki mamy rok…

Helena urodziła się wiosną. Wiem to na pewno, bo zapach wiosny jest niepowtarzalny. Daje nadzieję, która w niektórych z nas już dawno umarła. Ja wciąż wierzyłam, że będzie inaczej. Gdy byłam mała, zapytałam mamę, jak to jest ze śmiercią. Czy faktycznie jest coś poza życiem, coś po drugiej stronie tego zepsutego przez mężczyzn świata. Usłyszałam wtedy słowa, które zapadły mi na zawsze w pamięć:

– Dziecko, widzisz ten złoty liść na drzewie? Jesteś jak on. Budzisz się do życia, będąc nicością przed, i opadasz na jesień, stając się niczym po. Przykrywa cię ziemia i znikasz. Nie ma nic. Jesteś i cię nie ma…

Pamiętam jej piękną, młodą twarz, zwykle bardzo smutną i zamyśloną. Chciałam widzieć ją taką po prostu rozmarzoną, lecz błysk w jej oku nie był oznaką radości. To była łza, która nieproszona cisnęła się do jej wielkich, zielonych oczu. Chciałam także wierzyć, że odpowiedź na pytanie o to coś istniejące poza życiem nie jest jednak tak przytłaczająco oczywista, że życie ma jakiś większy sens. Z drugiej strony bałam się wtedy okrutnie śmierci i ta odpowiedź pomagała mi oswoić się z jej obecnością. Dziś, wierząc słowom mojej mamy, czekam na śmierć z radością. Czasami nawet z utęsknieniem, mimo iż wiem, że po drugiej stronie nie czeka mnie już nic. Wolę zniknąć i przestać czuć.

Mama widziała ten ciągły niepokój w moich oczach. Martwiła się, że na tle innych dzieci jestem zbyt poważna, a moje myśli są mroczne. Nie pytała, skąd je w sobie mam, gdyż odpowiedź znałyśmy obie. Martwiło ją tylko to, że przyszły do mnie tak wcześnie, za wcześnie…

Moja mama była piękna, dla mnie najpiękniejsza. Pamiętam, że gdy byłam jeszcze niespełna sześcioletnim szkrabem, chwyciłam za jej młodą dłoń i malusimi, pulchnymi paluszkami zaczęłam dotykać jej skóry. Zadałam jej wtedy pytanie, czy umiera, bo miała taką miękką w dotyku, lecz bardzo cienką skórę, która podczas pocierania marszczyła się. Wtedy wydawało mi się, że jest już taka stara, a miała wówczas trzydzieści parę lat, tyle co ja teraz. Niestety już wtedy dłonie zdradzały trud jej życia.

Jej uśmiech do dziś ogrzewa moje zimne serce. Była osobą pełną miłosierdzia wobec innych, niepojęcie wyrozumiałą. Była także bardzo inteligentna, jednak w życiu ta nieczęsto spotykana u ludzi cecha doprowadziła ją tylko do jednego – konieczności dostosowania się i podporządkowania woli innych, z czym nigdy nie umiałam się pogodzić. Z jednej strony w obliczu tylu niebezpieczeństw, które na nią czyhały każdego dnia, jak również na nas – moją siostrę Helenę i mnie – potrafiła wychowywać nas na odważne, niezależne kobiety. Pełne buntu wobec otaczającego nas świata oraz posiadające swoje zdanie. Z drugiej zaś była zamknięta na to, co nowe. Wydawało mi się, że w ogóle brakuje jej odwagi. Bała się ludzi, a może ich nie lubiła. Była w tym wszystkim irytująco pokorna i unikała wszelkich rozmów na trudne tematy.

W pewnym momencie jej życia miałam wrażenie, że wewnętrznie zamknęła drzwi przed całym światem. Nie chciała już rozmawiać nawet z nami. Wiedziałam, że nas kocha, ale już tego nie czułam. Miałam do niej o to żal, bo w miłości trzeba ciągle czuć, a ja właśnie tak bardzo chciałam czuć jej więcej. Z roku na rok, gdy stawałyśmy się starsze, ona stawała się coraz bardziej oschła. Czułam – obie z Heleną czułyśmy – że oddala się od nas, choć tak naprawdę oddalała się od świata, w którym żyła. Niestety my byłyśmy jego częścią.

Mama była wysoka i bardzo szczupła. Odkąd pamiętam, miała krótko obcięte włosy. Kiedyś nie wiedziałam, dlaczego. Dziś niestety już wiem. Dziś znam całą prawdę na ten temat. Do dziś próbuję poznać moją mamę. Dowiedzieć się, jaką była kobietą. Zrozumieć jej postępowanie i myśli. Wydaje mi się, że gdyby miała szansę urodzić się na nowo lub wybrać swoje życie, nie zostałaby matką, a już z pewnością czyjąś żoną. Widzę ją jako szczęśliwą, wolną od związków z mężczyznami kobietę. Samą, lecz nigdy samotną. Niezależną, kochającą siebie i swoje życie na wolności. Znam ją tylko z tego świata, ale bardzo chciałam poznać tę część jej osobowości, która to sprawiała, iż często myślami uciekała do innego świata, którego wyobrażenie pielęgnowała głęboko w sercu. Nigdy nie zaprosiła mnie w to skryte miejsce, choć wiem, że robiła wszystko jako matka, abyśmy stworzyły sobie z Heleną swoją własną krainę szczęśliwości, do której będziemy uciekały, kiedy nasze myślenie o świecie obezwładni na dobre mroczna rzeczywistość.

Właśnie za to byłam na nią zła – że pozwalała sobie na kłamstwo, które karmiło jej zranioną duszę. Nie chciałam, żeby moje i Heleny poczucie szczęścia było jedynie wymysłem naszych umysłów, rozpaczliwie pragnących zaznać spokoju i normalności. Pytanie czymże jest normalność? Czy ja i Helena umiemy jej poszukać, stworzyć lub o nią zawalczyć, jeżeli nie wiemy, czym ona tak naprawdę jest. Normalnością stała się pętla na szyi każdej kobiety, którą mężowie, ojcowie i bracia każdego dnia zaciskali coraz mocniej. Czułam nienawiść, byłam nią wypełniona po same brzegi. Wylewała się słowem i myślą, która budziła mnie co rano. Helena była inna i tylko ona sprawiała, że wiedziałam, czym jest normalność. Ona nie czuła nienawiści. Nigdy tego nie rozumiałam i wciąż nie rozumiem. Często zadaję sobie to samo pytanie. Czy mam żal do mamy za to życie, czy do życia, że tak skrzywdziło moją matkę i nas?

Dziś noszę w sobie tylko ból. Cierpienie to moje drugie imię. Próbowałam wszystkiego, aby odmienić nasz los. Zostało we mnie już tylko jedno uczucie, które czyni ze mnie jeszcze człowieka. To uczucie to strata, pustka, zupełna nicość.

Helena

Helena była najpiękniejszą osobą, jaka przytrafiła mi się w życiu. Dzień, w którym przyszła na świat, był dniem mojego odrodzenia i choć dzieli nas pięć lat różnicy, już od samego początku poczułam z nią wyjątkową więź. Zanim mnie opuściła, każdego dnia po przebudzeniu czułam, że nie jestem sama na tym świecie. Dla niej moje myśli nie musiały być ubrane w słowa, by nieść właściwe znaczenie. Wystarczyło spojrzenie, jakiś gest, by wiedziała, co myślę lub czuję. Nasze rozmowy zdawały się nie mieć końca.

Była bardzo wysoka i przeraźliwie szczupła. Miała sarnie nogi, długie i zgrabne, do tego ciemne, duże oczy i przepiękne kasztanowe, bujne włosy. Uwielbiała konie. Czasami byłam o nie zazdrosna, bo bardzo potrzebowałam obecności siostry u boku – kiedy było mi źle, uciekałam w rozmowę z nią. Kiedy zaś ona była smutna, uciekała raczej w towarzystwo koni. Choć czułam ogromną miłość z jej strony, to jednocześnie wiedziałam, że Helena nie potrzebowała mnie do życia tak bardzo, jak ja jej.

W rzeczywistości wcale nie byłyśmy do siebie podobne. Ja nie umiem wybaczać, a ona potrafiła racjonalnie wytłumaczyć każde złe zachowanie drugiego człowieka. Poza tym, że trafnie znajdowała argumenty na jego obronę, to jeszcze z autentyczną szczerością pragnęła go zrozumieć i prawie zawsze zdolna była mu wybaczyć. W tym względzie różniłyśmy się chyba najbardziej. Ja nie znajdowałam – a nawet nie chciałam – szukać usprawiedliwienia dla ludzkiej podłości. Uważałam, że ludzie dzielą się na dobrych i tych z gruntu złych. Źli ludzie nie różnią się wyglądem od nas. Po prostu czasami nie da się od razu poznać prawdy. Na to Helena z uporem tłumaczyła mi, że ludzie z naszego świata być może wcale nie są źli, bo jak mogą być źli, skoro nie wiedzą, co to jest dobro. Kiedy twierdziłam, że ludzie są źli, odpowiadała, że wobec tego pozostaje mi wierzyć, że nie wszyscy. Do tego wszystkiego była niesamowicie inteligentna. Chyba nigdy nie poznałam drugiej tak mądrej osoby jak ona.

Moim zdaniem każdy człowiek stoi przed naturalnym wyborem, czy być dobrym, czy pozostać złym. W związku z tym jeżeli wyrządza komuś krzywdę, robi to świadomie, bo takie postępowanie wybrał. Nigdy nie pojmowałam, dlaczego to właśnie źli ludzie nieustannie powtarzają, że zostali stworzeni na podobieństwo nieskończenie dobrego Boga. Helena kiedyś powiedziała: „Mówisz, że ludzie są źli, a przecież ty też jesteś człowiekiem”.

Ja wierzyłam w Anioły, a nie ludzi. Wierzyłam, że Helena nie jest zwykłym człowiekiem. Pojawiła się na tym złym świecie dla mnie jako mój Anioł. Wiele razy śniłam o takim Aniele, a potem pojawiła się ona. Helena kochała dla samego kochania. Jej uczucia były krystalicznie czyste jak pierwsza niezmącona łza. Ja kochałam, aby poczuć się lepiej. Kochałam, żeby nie czuć samotności i pustki. Helena wypełniała ludzi i miejsca miłością. Ja byłam tą, która tę miłość zbierała i chowała do swojego magicznego pudełka zwanego sercem na czarną godzinę, kiedy przyjdzie mi być zupełnie samej i nie będę umiała pokochać siebie.

Musiało być jej bardzo ciężko tutaj. Niełatwo być Aniołem i dorastać wśród demonów. Czasami jednak miałam wrażenie, że poza miłością nie pielęgnowała w sobie innej filozofii życiowej. Może to dzięki temu sprawiała wrażenie szczęśliwszej ode mnie. Ja we wszystkim szukałam logiki, a jej wystarczała wiara.

Mizeria naszego życia tutaj była przytłaczająca. Jednak czy funkcjonowanie w odizolowanej od świata zewnętrznego wspólnocie, zarządzanej przez hordę potworów, można w ogóle było nazwać jeszcze życiem, czy już tylko niekończącą się próbą przetrwania? Podobno ludzie żyjący w tej kolonii wierzyli, że człowiek jest przeznaczony przez Boga albo do zbawienia, albo do potępienia. Wszystkie jednak dobrze wiedziałyśmy, że los kobiet tutaj z góry był przesądzony i nawet nie przez samego Pana Boga, Stwórcę Najwyższego, lecz mężczyznę, twór Jego, który mocą swej decyzji sam ustanowił wyższość nad nami.

Helena była typem chłopczycy, choć z powodu naturalnego piękna, pomimo mało dziewczęcego ubioru i zachowania miała spore powodzenie u chłopców. Jednak nie była zainteresowana związkami, wolała towarzystwo zwierząt i moje. Godzinami siedziała w stajni, czasami nawet nie wracała do domu na noc. Uwielbiała spać na sianie, wśród koni.

Marzyła o tym, aby wystąpić w zawodach jeździeckich, i miałaby spore szanse na wygraną. Słuchały jej wszystkie konie, na których jeździła. Potrafiła na nich skakać, ujeżdżać je, powozić. Jednak w naszym świecie było to niemożliwe. Mogła zapomnieć o tym, że kiedykolwiek weźmie udział w jakimś konkursie, a jej marzenia szybko były sprowadzane do postaci totalnych mrzonek, które nigdy nawet nie otrą się o rzeczywistość. Heleny wciąż jednak nie opuszczała nadzieja. Trenowała w każdej wolnej chwili. Później musiała się nawet z tym ukrywać. Czasami miałam wrażenie, że mimo iż były to jej marzenia, to ja próbowałam o nie otwarcie walczyć, a nie ona. Przeciwstawiałam się ojcu i starszyźnie. Buntowałam się okrutnie. Boże! Ile we mnie jest goryczy! Helena na każdą odmowę uśmiechała się i szła dalej trenować. Ja za każdym razem kazałam jej wsiąść na najszybszego konia i pogalopować, ile tylko tchu w piersiach miał jej zwierzęcy przyjaciel, i nigdy tu nie wracać.

Sama bałam się koni. Do dziś boję się zwierząt większych od siebie. Mimo wielu prób namowy ze strony Heleny nigdy nie nauczyłam się jeździć.

Tak jak mówiłam, różniłyśmy się bardzo, ale to nie przeszkadzało nam być blisko siebie.

Dzieciństwo

Nie wszystko kiedyś było złe. Nasze dzieciństwo nosiło cechy beztroski. Szczególnie w tym najmłodszym okresie życia. Nie wszystko miało zły początek. Pamiętam zabawy w zbożu, kiedy słońce ogrzewało nasze roześmiane buzie. Wtedy nie była ważna płeć. Nie liczyły się żadne podziały. Wszyscy byliśmy tylko dziećmi. Wszyscy mieliśmy po równo, czyli każdy z nas niewiele, ale to nie przeszkadzało nam w dobrej zabawie. Żadne z nas nie wiedziało, czym jest pieniądz, a już z pewnością nie znało jego wartości.

Tutaj wartością była ciężka praca. Większość rzeczy, niezbędnych do przeżycia na farmie, pozyskiwało się w ramach barteru. Przysługa za przysługę. Chleb za mleko. Każde dziecko było ubierane skromnie. Nie wiedzieliśmy, czym jest moda, a każda oznaka próżności była duszona w zarodku. Gdy sam Bóg obdarował nas pięknem zewnętrznym, należało pamiętać, żeby również budować swoje piękno wewnątrz siebie. Tutaj dusza była najważniejsza, a wszelkie wysiłki w celu podniesienia atrakcyjności fizycznej uznawane za grzech. Jeżeli mężczyzna poczuł, że jego żona stała się nagle bardziej atrakcyjna, niż przyszło jej być z natury, a promienny wygląd i lekko zaróżowione poliki nie były wynikiem noszenia pod swym sercem dziecka – najlepiej, syna! – to miał prawo ją ukarać. Mało tego, miał prawo uczynić to publicznie. Jeżeli nie był pewien swojej decyzji, udawał się do starszyzny, która po przedstawieniu przez niego swojego punktu widzenia orzekała wymiar kary.

Do szkoły na nauki uczęszczali wyłącznie chłopcy. Dziewczynki w tym czasie miały zajęcia praktyczne w domu lub na gospodarstwie. Uczono nas gotowania, sprzątania, zajmowania się małym dziećmi, oporządzania trzody chlewnej lub szydełkowania. Tym zajęciom towarzyszyły czasami lekcje śpiewu. Jeżeli uznano, że dziewczynka ma talent, to dawano jej dyspensę na rozwijanie śpiewu poprzez pobieranie lekcji, aby mogła umilać mężczyznom wieczory przy winie.

Ja nie miałam żadnego talentu. Poza jednym – pisaniem. To dzięki naszej mamie razem z Leną umiałyśmy czytać i pisać, ale nie wolno było nam się tym chwalić. W kolonii dziewczynki miały kategoryczny zakaz uczenia się pisania i czytania. To była jedna z wielu form uciemiężenia kobiet. Ja byłam szczególnie dobra w pisaniu, ona z kolei przepięknie malowała i to dzięki niej mogłam rozwijać swoje pisanie w ukryciu, ponieważ miała dostęp do papieru i ołówków.

Potrafiłyśmy godzinami spędzać razem czas na łące, gdzie ukryte w wysokiej trawie leżałyśmy z głowami w chmurach. Ja pisałam, a Lena malowała. Marzyłyśmy, że kiedyś razem stworzymy piękną książkę. Romantyczną opowieść z pięknymi ilustracjami. Obie wymyślimy historię. Je będę pisać, a Helena stworzy przepiękne obrazki. Wymyślałyśmy wspólnie, jak będą wyglądać nasi bohaterowie.

Mama dała nam odpowiednie narzędzia do tego, byśmy były w ogóle zdolne do odczuwania wolności mimo przebywania w zamknięciu. Dzięki pisaniu i malowaniu mogłyśmy z Heleną zmieniać światy. Podróżować po różnych przestrzeniach, wymyślając w głowach każdy ich szczegół. Nie znałyśmy świata innego niż ten, zatem każda wymyślona przez nas kraina ostatecznie była podobna do naszej kolonii, z taką różnicą, że każde odczuwalne zło zamieniałyśmy w dobre rzeczy. Po zabawie zakopywałyśmy nasze narzędzia zbrodni w lesie.

Sama kolonia była pięknym miejscem do życia. Szczególnie dla dzieciaków. Mnóstwo zieleni, lasów i jezior. Mama twierdziła, że zimą kolonia stawała się jeszcze bardziej dla niej przytłaczająca. Nie było widać horyzontu, przez co sprawiała wrażenie nieskończenie wielkiej. Tak wielkiej, że ucieczka z niej wydawała się po prostu niemożliwa. Sina dal rozmywała resztki nadziei. Do tego zimy w kolonii były śnieżne i mroźne. Miałyśmy z Heleną swoje drewniane sanki. Uwielbiałam, kiedy mama zabierała nas na spacery i długimi godzinami ciągnęła nas po śniegu. Pamiętam, jak beztrosko bawiła się z nami, lepiąc bałwany. Rzucałyśmy się śnieżkami. Pamiętam, jak zmarznięte wracałyśmy do domu i siadałyśmy przy kozie, gapiąc się na rozpalone w niej drewno. Sok z malin zimą stawał się słodkim dodatkiem do gorącej herbaty. Po powrocie mama piekła nasze ulubione racuchy. Siedziałyśmy razem w kuchni i rozmawiałyśmy. Mama opowiadała nam niestworzone historie o dinozaurach. Pamiętam to uczucie ciepła, jakie ogarniało wtedy moje serce. Tych chwil nie zapomnę na wieki.

Raz na pół roku przyjeżdżał do kolonii samochód dostawczy z nowymi ubraniami. Większość naszych sukienek szyła nam mama, ale wolałyśmy z Heleną te ze sklepu. Buty pachniały jeszcze klejem i skórą. Sukienki czy bluzki nie miały żadnych wzorów na tkaninie, ale i tak całkowicie różniły się od tych maminych. Większość matek nie pozwalała swoim dzieciom tego samego dnia zakładać ubrań. Mogły je tylko przymierzyć przed zakupem, a potem odłożyć w nienaruszonym stanie na półkę. Ubrania z miasta chłopcy mogli zakładać na uroczystości szkolne, a dziewczynki do kościoła.

Nasza mama była jak zwykle inna. Pozwalała nam cieszyć się nowymi fatałaszkami od razu po zakupie. Byłyśmy w końcu dziewczynkami. Pozwalała nam na odrobinę zakazanej płycizny. Mogłyśmy przeglądać się w lustrze. Wymieniać sukienkami i paradować w nich po domu, udając dorosłe. Nasza mama chyba to lubiła, bo na nasz widok śmiała się do rozpuku. Ale nie umiała i nie lubiła nas czesać. Przy każdej próbie rozczesania naszych długaśnych pukli po kąpieli wściekała się i wyzywała, obiecując sobie, że następnym razem na pewno obetnie nasze kudły na krótko. Śmiałyśmy się z niej, bo wiedziałyśmy, jak bardzo nie lubi tego robić, a jednocześnie uwielbia nasze długie włosy. Sama nosiła krótkie, ale o tym później.

Na całe szczęście Helena umiała pleść warkocze i bardzo to lubiła, choć sama najczęściej nosiła rozpuszczone włosy, które wiecznie tańcowały z wiatrem. Zawsze zastanawiałam się, jakim cudem posiadła te umiejętności, bo ani mama, ani ja nie miałyśmy do tego zdolności. Finezja płynąca z ułożenia jej palców potrafiła stworzyć najbardziej fantazyjny warkocz na włosach. Uwielbiałam, kiedy mnie czesała.

Pamiętam też, jak bawiłyśmy się w ogrodzie i Helena udawała, że jest koniem. Dobrze wiedziała, jak bardzo boję się tych prawdziwych, więc mimo iż była młodsza i chuda jak patyk, pozwalała mi wskakiwać na swoje plecy i uczyła mnie kłusować. Bywało, że broiłyśmy i czasami szarpnęłyśmy w złości jedna drugą za włosy, ale takie momenty nie trwały u nas długo.

Kiedy byłyśmy już starsze, Helena zaczęła z entuzjazmem piec ciasta. Idealnie się dobrałyśmy pod tym względem, gdyż ja uwielbiałam jeść jej wypieki. W ogóle sporo czasu spędzałyśmy razem w kuchni, szczególnie wtedy, kiedy zachorowała nasza mama. Kuchnia była dosłownie i w przenośni najcieplejszym miejscem w domu. Panowała tam największa wrzawa, którą bardzo lubiłam, gdyż dawała mi pewność, że w domu wszystko jest w porządku.

Nie lubiłam hałasu. Byłam uczulona na hałas, gdyż nasi rodzice często się kłócili. Nie lubiłam też ciszy, gdyż zbyt przypominała mi kilkudniową, mrożącą krew w żyłach ciszę po kłótni. Ciszę, która świdruje dziurę w twojej głowie i sercu. Wrzawa za to była oznaką radości. Panującej harmonii i względnego spokoju.

Lubiłyśmy spędzać czas w swoim towarzystwie. Zresztą mama nie miała koleżanek. Czasami przyszła do niej sąsiadka z domu obok wymienić się produktami lub po jakieś lekarstwo, jeżeli jej zabrakło, ale nawet taka wizyta nie trwała długo i raczej nie miała znamion koleżeństwa. Nie rozumiałam wtedy, dlaczego z nikim się nie spotyka. Miała nienaganne maniery, była uprzejma i raczej nie wychylała się ze swoimi poglądami. W domu panował porządek. Fakt, że lubiła popalać papierosy. Ukrywała się z tym, ale sądzę, że i tak wszyscy wiedzieli. Nie spotkałam w kolonii żadnej kobiety, poza moją mamą, która by paliła. Tylko czy sporadyczne palenie papierosów mogło być wystarczającym powodem do niechęci wobec niej? W tamtym momencie nie zastanawiałam się nad tym wnikliwiej. Teraz już wiem, jak było.