Willa na Zehlendorfie - Zofia Mossakowska - ebook

Willa na Zehlendorfie ebook

Zofia Mossakowska

0,0
52,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy odważysz się sprzeciwić duchom przeszłości?

Berlin, 1936 rok. Eva-Marie ma dwa lata i arystokratyczne pochodzenie, co jednak nie uchroni jej przed grozą nazistowskiego terroru. Przeczekuje wojnę w rodzinnej willi na Zehlendorfie, a po latach, już jako dojrzała kobieta, przeżywa tam swą jedyną miłość. Zapętlona w ogrom uczuć do młodszego od siebie pisarza Heriberta, nie opuszcza go nawet po swojej śmierci.

Berlin, 2003 rok. Śliczna Karolina emigruje z Polski do stolicy Niemiec, aby podbić miasto żarliwością dwudziestolatki. Zostaje żoną podstarzałego powieściopisarza Heriberta i jej życie wydaje się spełnione. I może tak by pozostało, gdyby nie Yahel, poznany przez nią w podróży po Afryce izraelski obieżyświat… Huraganowy romans Karoliny budzi duchy zamieszkujące willę na Zehlendorfie.

W swojej nowej powieści Zofia Mossakowska zabiera Czytelników w fascynującą podróż. Berlin, Izrael i Namibia oraz ich ciernista przeszłość stają się tłem dla historii dwóch skrajnie różnych kobiet.
To opowieść o przemijaniu, o pomostach łączących żywych z umarłymi, dziedzictwie traum i o miłości – wartej walki z przeznaczeniem, silniejszej niż śmierć.

Od początku każde z nas wiedziało, że w końcu ulegnę. I kiedy tak się stało, Heribert przyjął moją zgodę jako zaległą oczywistość. W przydzielonej szafie porozkładał swoje rzeczy, wypełnił zapachem łazienkę i znaczącym odbiciem warg podpisał ulubioną filiżankę. Ostatecznie zajął sobą moją przestrzeń. Nasz ukrywany związek stał się faktem, a dom, bardziej nawet niż moim – jego domem.
Niejako przy sposobności wydarzyło się też coś egzystencjonalnego. Jak zawsze w willi na Zehlendorfie w Berlinie. W nowych Niemczech. Ale konkretnie w gabinecie mojego ojca, za drewnianym, rzeźbionym biurkiem mojego ojca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 411

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jackowi, mężczyźnie idealnemu, który istnieje naprawdę.

Prolog

Karolina otworzyła oczy. Półsen rozmywał się łagodnie, coś wyciągało ją z mgły. Przebudzeniu towarzyszył jakiś zapach. Jednak bardziej zdziwiło ją własne ciało. Sprawdziła je z niedowierzaniem – twarz, tułów, nogi, ramiona. A potem poczuła na sobie światło i spojrzała w jego stronę. Zamrugała, choć nie oślepiało. Było inne niż w jej pamięci – mleczne i matowe. Sączyło się z wielkiej pomarańczowej kuli. W końcu je rozpoznała, z dziecinną ulgą, która też wzięła się nie wiadomo skąd. Słońce! Takie bliskie i znajome. Afrykańskie.

Wyciągnęła rękę jak do obrazu. Tak je wtedy pojmowała – słońce jako część malowidła. Tłem był namibijski krater, po niemiecku Der Rote Kamm, Czerwony Grzebień. Powstał, gdy niebo rzuciło w ziemię kamieniem.

Karolina zastygła w połowie ruchu. Po mgle, zapachu i słońcu nareszcie uświadomiła sobie także jego. A przynajmniej dotarła do niej ta dodatkowa obecność. Przygniatało ją ciężkie ramię. Dostrzegła palce i paznokcie, potem całą dłoń. W jej głowie eksplodowały wspomnienia. Czy słońce w połączeniu z obrazami ma moc dynamitu?

Pamiętała człowieka, który miał takie dłonie. Wytarte jak polna droga, ozdobione jak przydrożne słupy. Sama tak je kiedyś określiła. Rozmowy kochanków… Dłonie były ciemne, podrapane i jakby posypane pyłem. Do tego te obdarte paznokcie. Znajome bransoletki na przegubie sprawiły, że jej myślenie znowu się zatrzymało.

Gdy wróciło, musiała zacząć od początku. Znowu: światło, zapach, ona i ciężar męskiego ramienia. I tym razem nie odważyła się go dotknąć, poprzestała na oglądaniu. Dwie znajome głębokie blizny, od nadgarstka po łokieć. Wysunęła język, chciała sprawdzić słony smak tego miejsca. Ale było za wcześnie, na razie musiała jej wystarczyć obecność tego drugiego ciała. Zrozumienie, że nie jest snem, prawie zabolało. Potem tęsknotę zastąpiła ulga. Karolina zaczęła wierzyć, że jej przestrzeń poszerzyła się o drugą istotę.

Znów upłynął czas. Karolina w końcu zdobyła się na odwagę i obróciła całym ciałem. Jej szaroniebieskie oczy zrobiły się większe niż kiedykolwiek wcześniej.

– To niemożliwe – powiedziała, choć z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. Patrzyła w twarz mężczyzny. – Ty nie możesz oddychać. Ani ja. Oboje od dawna nie żyjemy!

CZĘŚĆ I

Rozdział 1

Berlin

Urodziłam się tu, w moim domu. W secesyjnej willi na Zehlendorfie, w Berlinie. Był upalny wieczór i akurat niespodziewanie – a może właśnie z mojego powodu? – rozszalała się letnia burza. Przez tę burzę zamknięto wszystkie okna. Ktoś potem żartował, że zmarnowano tym samym szansę dowiedzenia się, czy i jaka chciała zajrzeć do mnie wróżka. Jednak dla mojej matki, Emmy, nie miało to wielkiego znaczenia. Był rok 1936 i jej zdaniem nie tylko na niebie, ale przede wszystkim na niemieckiej ziemi pojawiła się już dostateczna ilość znaków. Teraz matka modliła się już o to, by przynajmniej część z nich się nie spełniła.

Ojciec oczekiwał mojego przyjścia na świat w korytarzu. Był, jak to przyszli ojcowie, niespokojny, choć nie tylko za sprawą porodu. Już wkrótce miał mnie wpisać do rodzinnej biblii: Eva-Marie von Mülverstedt, córka Emmy Marie Salome oraz Moritza Wilfrieda Johanna. Przygotował już tę księgę, pachniała farbą drukarską. I właśnie ta jej dziewiczość bolała i upokarzała Moritza. Imię pierworodnego dziecka wolałby kaligrafować gdzie indziej – w wiekowej i wytartej biblii von Mülverstedtów. Tej samej, w której na końcu listy urodzin kolejnych potomków rodu widniały także jego imiona i nazwisko. Tymczasem on rozpoczynał od początku – nowy rejestr i nową historię. Bez pomocy, na własną rękę, samolubnie. Za to z moją matką. Z Emmą. Moritz był smutny, ale niczego nie żałował. Kobieta, w której zakochał się bez pamięci, była tego warta.

Poznał ją, gdy była już wdową. Wiedział o niej, że pierwsze małżeństwo – z miłości i niezwykle bogato – zawarła jako siedemnastolatka. Oszołomiła go. Wysoka blondynka o zdecydowanych rysach twarzy, aż przesadnie wyprostowana, wyzywająca. Miała niski głos, zmysłowy i lekko chrapliwy. To od śpiewu i papierosów, jak mu prowokacyjnie oświadczyła. Natychmiast jej uwierzył, bo to jej śpiew najbardziej zawrócił mu w głowie. I jeszcze jej cygańskie pieśni, których, gdyby nie ona, nigdy by nie usłyszał. Ponoć nauczyła się ich od samych Cyganów. Ponoć Cyganie byli dla niej najlepszymi przyjaciółmi.

Emma nosiła ekstrawaganckie stroje, paliła papierosy i zioła. Wygłaszała kontrowersyjne opinie i z nikim się nie liczyła. Była silna i zniewalająca. W towarzyskich elitach Berlina mężczyźni jej pożądali, a kobiety jej zazdrościły i podziwiały ją jednocześnie. Moritz, introwertyczny i łagodny jedynak pryncypialnych rodziców, natychmiast stał się jedną z jej licznych ofiar. Wpadł w tę miłość, trudną i od początku kolczastą, jak w głęboką studnię. Zwiastowała kłopoty, ale on to zlekceważył. Nieoczekiwaną, rewolucyjną burzę uczuć także uznał za doskonałą. Jak Emma. Jak wszystko, co jej dotyczyło.

Kiedy się oświadczał, jak to on nieśmiało, nie wierzył w powodzenie. A ona, z pozoru nieosiągalna, po prostu go przyjęła. Podobno przede wszystkim się zdziwił. A potem, choć żaden był z niego hulaka, upił się do nieprzytomności w jednej z tych berlińskich knajp, w których nikt nikogo nie zna. Nie zrobił tego ze szczęścia. Ani nawet w zamiarze uczczenia sukcesu. Moritz von Mülverstedt zwyczajnie wiedział, co go czeka w domu. Jego skostniała arystokratyczna rodzina i nawet jak na ówczesny szalony Berlin skandalizująca Emma? Bliżej do siebie miałyby dwie osobne góry! Pijąc, Moritz przymierzał się do najbliższej przyszłości. Oto zatrzaskiwały się przed nim wszystkie rodzinne drzwi. Von Mülverstedtowie odtrącą jego Emmę niezależnie od jej urody, inteligencji, pozycji towarzyskiej i wdzięku. Oraz nawet tego, że jej majątek rozwiązałby choćby część familijnych problemów.

I dokładnie tak się stało. Dziadek – z wymienionych powodów nigdy go nie poznałam – Rudolf Frederik von Mülverstedt, odmówił jedynakowi błogosławieństwa. Wygłosił za to sofistyczną przemowę o nieważności pieniędzy. W rodzie zdarzały się, przypomniał, trudne i nietłuste lata. Nieuniknione fatum, ciężar, który znosiliśmy z godnością. Ród przetrwał, ponieważ jego siłę wspierały kardynalne wartości. Imperatywy i wzorce takie jak tradycja. Jak wiara i patriotyzm. Oraz strategiczny fundament, który u nas, Mülverstedtów… W takich momentach Rudolf Frederik zawsze prostował się z godnością. Lubił sławić czystość krwi. Nasz ród pielęgnował ją od pokoleń, a nie, jak inni w obecnych zaburzonych czasach, posługiwał się nią niczym tanią wymówką.

Podczas krótkiego narzeczeństwa z moim ojcem matka nosiła jeszcze czarne wdowie suknie. Co z tego, że inni uważali to za pokrętne lub wręcz perwersyjne? Ona wyrażała tym szacunek dla pierwszego męża. Żegnała go tak, w ten jeden, tylko im dwojgu wiadomy sposób. Ten kilkanaście lat starszy od niej mężczyzna wiedział, jak bardzo nienawidziła czerni. Dlatego też żałobę po nim zrzuciła dopiero w dniu ślubu z następnym mężczyzną. To, że odtąd należy do niego, zademonstrowała spektakularną żółtą suknią. Jaskrawiła się na niej jak otwarta rana purpurowa szarfa. Krwawsze od niej były tylko róże ślubnego bukietu. O różach, o wyrafinowanym ślubnym stroju, choć przede wszystkim o urodzie Emmy, pisały wszystkie kroniki towarzyskie Berlina. Monochromatyczność towarzyszących im zdjęć zmarnotrawiła jednak siłę kolorów. Wszystko zbladło – suknia, szarfa, purpurowe ozdoby. Oraz piekące rumieńce oblubienicy. Czarno-białe zdjęcia zataiły fakt, że w dniu swojego ślubu piękna Emma burzyła się ze złości.

Moja matka inaczej wyobrażała sobie swój dzień weselny. Kochając mojego ojca, była gotowa pokochać także jego rodzinę. Zaprosiła wszystkich, ale oni nie uznali za stosowne zaszczycić jej swoją obecnością. Nie pojawili się nawet w kościele, a ze swych podupadłych tybińskich majątków posłali jej jedynie wzgardliwe milczenie. Wszyscy – rodzice i dziadkowie Moritza, jego wuj, ciotki, także kilku kuzynów, z którymi bawił się w dzieciństwie – zmówili się przeciwko Emmie. Odwrócili się od niej i ją znieważyli. Ukarali. Do tego za coś, za co karać się nie powinno.

Choć mogło się tak wydawać, przyczyną ostracyzmu wobec Emmy nie był brak błękitnej krwi. Ani nawet jej niearystokratyczne zachowania. Moritz był pupilkiem rodziny i jego narzeczonej wiele by darowano. To, że nie miała szlacheckich korzeni, nie była dziewicą albo przynajmniej panną. Także – choć już z pewnym trudem – że wcześniej miała męża. Jednak ten jej mąż nie był kimś, kogo można było tak po prostu wymazać. On był Żydem. Nawet jeśli dołożył starań, by udawać prawdziwego Niemca. Formalnie przeszedł na katolicyzm na długo przed ich ślubem. Pozwolił Emmie ochrzcić w kościele ich wspólną córeczkę.

Właśnie, córeczka. Dziecko z pierwszego małżeństwa. To dlatego Emma nie miała szans u von Mülverstedtów. Dla nich była nie tylko wdową po Żydzie – Scheißegal, że konwertowanym! Ten przynajmniej przeniósł się na łono Abrahama… Ale jego córka żyła. Do tego zaślepiony miłością Moritz oświadczył, że ją adoptuje. Czy istniała jakaś większa niedorzeczność? Żydowskie dziecko miało się stać jednym z von Mülverstedtów. Niemiecki ród zarażony żydostwem.

Rozdział 2

Na założenie rodziny moi rodzice wybrali sobie najgorszy z możliwych czas. Ich wspólna ojczyzna, od 1933 określająca się jako Drittes Reich, strząsała z siebie wszystko, co żydowskie. W ciągu dwunastu lat, między trzydziestym trzecim i czterdziestym piątym, wypędzono z kraju prawie trzysta tysięcy Żydów. Uciekali do Ameryki Łacińskiej, Stanów Zjednoczonych, nawet do Afryki. Niektórzy – najbardziej wierzący albo zdesperowani – decydowali się na wyjazd do Palestyny. W Rzeszy pozostawali jedynie ci, którym zabrakło pieniędzy albo odwagi.

Diabeł macha ogonem, mawiała moja matka, gdy nastawał szczególnie podły czas. W Niemczech bies rozszalał się tuż po wielkiej wojnie. Kiedy w trzydziestym trzecim tupnął kopytem, wykrzesał coś, co opatrzono nazwą „zaostrzenie kwestii nie-Aryjczyków”. Zalegalizowało to i tak trwającą już nagonkę. Zorganizowane okrucieństwo – pozbawianie Żydów pracy, wyrzucanie ich ze szkół i z uniwersytetów, zakaz prowadzenia kancelarii i lekarskich gabinetów – systematycznie się doskonaliło. Aż do swojej eksplozji – Kristallnacht.

Tej nocy z 9 na 10 listopada 1938 dziś już nikt nie nazywa kryształową. Nowe pokolenia posługują się określeniem Novemberpogrome, pogrom listopadowy. Jakby to miało jakieś znaczenie. Jakby polityczna poprawność mogła odczarować grozę tamtych godzin. Przemianować mordy, palenie synagog, domów i noclegowni, dewastację żydowskich mieszkań i sklepów. I zmienić kolor następującego po tej nocy świtu. Symbolicznego jak całe ówczesne Niemcy, brunatnego ze smugami czerwieni. Ów świt zwiastował nową erę. Wśród niedopalonych zgliszczy ruszyły pierwsze wywózki Żydów do obozów śmierci.

Mój ojciec pracował wówczas dla berlińskiej administracji. Miał wykształcenie prawnicze, jego kariera dopiero się zaczynała. Nie wiem, czy miał jakiś wkład w kolejne projekty rozwiązania kwestii żydowskiej. Może w ten ogłoszony w styczniu 1939? Był to plan emigracji, rzekomej szansy dla ostatnich Żydów pozostałych jeszcze w kraju. Jeśli tak, Moritz musiał też wiedzieć o fikcyjnej realizacji tych może i humanitarnych postanowień. Prawda była taka, że niemiecki aparat nigdy nie zamierzał pomagać Żydom. Ani w ewakuacji, ani w niczym innym. Nadal pozbawiano ich środków do życia, odcinano od służby zdrowia, komunikacji i przydziałów żywności, odbierano im ciepłą odzież. Na efekty systematycznego terroru nie trzeba było długo czekać, wystarczyło wyjrzeć na berlińską ulicę. Gdy pierwszego września 1941 nakazano Żydom opaski z gwiazdą Dawida, w stolicy Niemiec prawie nie było ich komu nosić.

W takim kraju miała dorastać Hanna-Noemi, moja starsza przyrodnia siostra. Nikogo nie obchodziło, że była, jak jej matka, chrześcijanką. Albo że przybrany ojciec, niemiecki arystokrata i katolik, dał jej swoje rodowe nazwisko. Jako córka katolickiej matki w świetle praw Mojżeszowych wcale nie była Żydówką – jednak nie dla Niemców. Według ustaw norymberskich Żydem był każdy, kto do trzeciego pokolenia posiadał choćby jednego przodka z żydowskiej diaspory. Hanna-Noemi miała wielu takich przodków, a w jej rysach przetrwała ich uroda. Moja siostra była krucha i czarnowłosa jak jej ojciec. Miała smoliste oczy, jego spojrzenie i nawet zamiłowanie do muzyki. Żyła w niej też jego miłość. Kiedy nikt nie przeszkadzał, Hemi siadała do pianina, zostawiając wolną połowę taboretu. Jakby ojciec grał z nią na cztery ręce. Próbowała też śpiewać, tęsknie i po hebrajsku. Aż łzy całkowicie zacisnęły jej gardło.

Jej nowy, potem nasz wspólny tata Moritz również był dobrym ojcem. To on skrócił jej imię do pieszczotliwego Hemi. Potem, gdy po dwóch latach urodziłam się ja, postąpił tak z moim. Wszystko po to, abyśmy się ze sobą rymowały – Hemi i Evi, panny von Mülverstedt. Moritzowi nie przeszkadzało, że różnimy się od siebie jak chleb ciemny i biały. Hemi z masą czarnych kędziorów i semickim smukłym nosem oraz ja, tłuściutka, niebieskooka Evi o jasnych, prawie białych włosach. Dwie dziewczynki, dwie dobre, małe Niemki.

W trzydziestym ósmym, na wiele miesięcy przed kryształowym pogromem, szwagier matki, Simon Noam Kohn, wykupił bilety na statek. Celem była Afryka Południowo--Zachodnia, gdzie rodzina nadal prowadziła część interesów. Z Simonem jechała żona, troje dzieci, rodzice oraz teściowie. Moja matka, po nieprzespanych nocach i dniach pełnych rozpaczy, zdecydowała się do nich dołączyć. Ratowała swoją małą Hemi.

Człowiek planuje, Pan Bóg żartuje.

To również należało do ulubionych powiedzonek matki, ale wątpię, żeby wtedy miała do nich głowę. Wymierzony prosto w nią żart okazał się szczególnie okrutny. Emma nigdy nie odpłynęła do Afryki, nie wsiadła nawet na statek. Jej wielka podróż zakończyła się w porcie w Hamburgu. Matka pozostała na kei, mimo ważnego paszportu, zapasu gotówki i kufrów odpowiedzialnie skompletowanej garderoby. Za to ze mną, swoim młodszym dzieckiem. To z mojego powodu nie mogła wsiąść na statek. Już w drodze z Berlina do Hamburga poczułam się źle, a w porcie zdiagnozowano u mnie odrę. Rodzinne plany runęły i ta chwila zaważyła na kolejnych wydarzeniach. Był ostatni dzień czerwca 1938 roku. Przeze mnie – i wyłącznie z mojej winy – moja matka Emma i jej córka, a moja przyrodnia siostra Hanna-Noemi, nigdy się więcej nie spotkały.

Rozdział 3

Świetlisty

Czerwony Grzebień z pewnością zasłużył sobie na to imię takiego właśnie popołudnia. W godzinie, w której płowe kolory Afryki zasłaniają się karmazynową mgłą. Kiedy purpurowieje niebo, a z nim reszta świata. Gdy skały, kwitnąca i sucha roślinność, schowana w nielicznych strumieniach woda, piasek i nawet afrykański wszechobecny pył zanurzają się w czerwieni.

Karolina obserwowała przyjaciół. Jeszcze niedawno było ich czworo – dwie kobiety, dwóch mężczyzn. Teraz kobiety były same, ich mężczyźni oddalili się od obozowiska. Stały tak blisko, że słyszała, co mówią. Gdyby chciała, mogłaby do nich podejść. Wyciągnęła nawet rękę w ich kierunku. Ramię wykonało dziwny, szybki ruch, jakby porwał je strumień wody.

Jedna z kobiet, rudowłosa, drgnęła.

– Stało się coś, Beti? – zapytała druga.

Zapytana pokręciła głową.

– Nie, nic – powiedziała. – To przez to słońce.

Obie kobiety były przyjaciółkami Karoliny. Poznała je na swojej pierwszej wyprawie do Afryki, dokładnie przed rokiem. Ona i Beata stały się sobie bliskie. Były w tym samym wieku, fizycznie kompletnie różne. Beti miała burzę kasztanowych włosów i przyciemnioną, jakby lekko miedzianą skórę. Malowała usta na karminowo i nosiła obcisłe ciuchy. Ładnie się poruszała, była jedną z tych kobiet, w których żyje gotowość do tańca. Teraz też lekko się kołysała, a jej nogi i biodra wykonywały płynne ruchy.

– Beti?

Druga kobieta była jasnowłosa i delikatna, miała na imię Magda.

– Tak?

Magda przez chwilę przyglądała się Beacie, potem podała jej nóż.

– Jesteś niespokojna, a to mi się udziela – powiedziała. – Jak chcesz się wyładować, weź nóż.

– Niby po co?

– Wyobraź sobie największego wroga i tnij. To cię uspokoi.

Nóż był solidny, najmniej trzydziestocentymetrowy. Miał drewnianą rękojeść, wytartą do koloru khaki. Pasował do Magdy, która cała była khaki, od kapelusza po wysokie buty. Przypominała baronową von Blixen, a raczej grającą ją w filmie aktorkę – prawdziwa Karen von Blixen nie była przecież szczególnie urodziwa.

– Za dużo wspomnień, za dużo dziwnych sił – powiedziała Beata. – Poza tym ja nie mam wrogów.

Wzięła jednak nóż od Magdy i trzymając go za koniec ostrza, zakołysała nim jak wahadełkiem. Od stali odbiły się czerwone promienie, jakby grała ze słońcem w ping-ponga.

– Karolina chciała tu przyjechać już w zeszłym roku, pamiętasz? Marzyła o tym, prosiła, byśmy nadłożyli drogi.

– Zgadza się. Dlatego tu jesteśmy. Specjalnie dla niej.

Nasłuchująca Karolina zmarszczyła lekko brwi.

– Chciała szukać meteorytów. Czegoś, co naprawdę jest pozaziemskie.

Beata uśmiechnęła się smutno.

– No i znalazła. Nie coś, ale kogoś.

– Pamiętam… – Magda pokiwała głową. – Słynne spotkanie pośrodku drogi.

Karolina drgnęła. Słynne spotkanie? Podeszła bliżej. Patrząca w jej kierunku Beata zmrużyła oczy. Potem przesunęła się na bok, jakby zasłonięto jej pole widzenia.

– Powiedziała, że napisze o tym książkę – dodała.

Karolina przechyliła głowę w geście nasłuchującej antylopy, chociaż i bez tego doskonale słyszała. Dźwięki w powietrzu były niemal przejrzyste.

– Lepiej weźmy się do roboty – powiedziała szorstko Beata.

Pochyliła się nad składanym stołem. Leżał na nim owinięty w kraciastą ścierkę, posolony kawałek grzbietu antylopy. Zaczęła go kroić i do uszu Karoliny wpadł dźwięk jej noża. Brzmiał jak syk drapieżcy. Potem pojawił się jakby śpiew chrabąszcza – Magda przecierała szklanki suchą płócienną ścierką.

– Jestem na nią zła – oświadczyła nagle Beata. – Jestem zła na Karolinę.

Poprawiła szpaler równo pociętych kawałków antylopiego mięsa. Przyglądająca się im Karolina znowu poruszyła nozdrzami. Potrafiła już rozplątać mieszankę woni – osobno zapach włókna, osobno smugi krwi.

– Kiedy oni wreszcie przyniosą ten chrust?! – wybuchła nagle Beata. – Zaraz będzie ciemno!

– O co jesteś na nią zła? – spytała spokojnie Magda. – Że nie napisze tej książki?

Karolina uśmiechnęła się do Magdy. Jej delikatna przyjaciółka była niepoprawną estetką. Podczas poprzedniej wyprawy wymagała, by jadali na serwecie i zapalali świeczki.

– Nie! Jestem na nią wściekła, że się tak głupio wplątała. Z facetem… Sama wiesz. To prawie niemożliwe…

– Coś takiego jak niemożliwe nie istnieje, droga Beti – przerwała jej łagodnie Magda. – Poza tym Karolina wcale tego nie chciała. Tak wyszło.

Karolina prawie prychnęła. Przyjemne rozbawienie jakby ją rozgrzewało.

– Wyszło, wyszło – burknęła Beata. – Tak każdy może powiedzieć! Karo nie powinna do tego dopuścić. Trzeba było uciekać od tego faceta, schować się przed nim choćby w mysią dziurę!

Karolina znowu się uśmiechnęła, szeroko i prawie czując napięcie swoich warg. Jej myśli ułożyły się w jasny kształt.

Schować się… Przed nim? Śmieszne. Uciec? Jeszcze bardziej. To, co się wydarzyło, miało swoją przyczynę. I powód. A poza tym… Karolinie nigdy nie przyszłoby do głowy chować się przed tym mężczyzną.

A tym bardziej od niego uciekać.

Rozdział 4

Berlin

Po wysłaniu Hemi do Afryki moja matka prawie oszalała. Wciąż słyszała krzyki i płacz swojego dziecka. W tamtym czasie przy życiu trzymała ją tylko myśl, że jest przede wszystkim matką. Najlepszą na świecie, odpowiedzialną i taką, która za każdą cenę przetrwa. Zamiast pacierza – kto modli się do Boga, który odbiera rodzicom dzieci? – ułożyła sobie kilka własnych modlitw.

Po pierwsze, rozłąka jest tymczasowa. Niedługo wypłynie następny statek. Byle tylko kupić bilety. Byle tylko młodsze dziecko – czyli ja – szybko wyzdrowiało.

Po drugie, Hemi nie jest sama. Jest w dobrych rękach, pod opieką rodziny swego ojca. Troszczy się o nią babcia, czuwają ciotki i wujkowie. Dwie kuzynki zastępują jej siostrę.

Po trzecie, to przecież dobrze, że Hemi odpłynęła. Uciekła z Niemiec. Już na statku przestała być żydowskim bachorem, niepożądanym elementem, zawadą na ulicy i semicką prowokacją. Znowu jest panienką z dobrego domu, dystyngowaną małą damą. To nawet więcej niż uratowanie życia, to zbawienie dziecięcej niewinności. Mała Hemi nigdy nie stanie się zagonionym zwierzątkiem. Oszczędzone jej będą próby sił i sumienia, nawet kłamstwa. Nikt jej nie uderzy ani nie obrazi. Nie splugawi.

Jednak matczyne modlitwy okazywały się tylko po części skuteczne. Najczęściej pokonywała je zwykła tęsknota, desperacka i usuwająca wszystko w cień. W tym mnie. Matka pielęgnowała mnie jakby z obowiązku, myślami będąc gdzie indziej. Jej serce goniło statek uwożący moją przyrodnią siostrę. Chciała na nim być, na statku, nie przy moim łóżeczku.

Moja choroba okazała się wstępem do serii nowych nieszczęść. Najpierw podobno prawie umarłam. Zanim doszłam do siebie, minęło kilkanaście długich tygodni. Wykurowawszy mnie, matka zabrała się do organizowania nowej podróży. Nabrała optymizmu, tym bardziej że teraz miałyśmy jechać z ojcem. Za pierwszym razem odmówił, powołując się na urzędnicze obowiązki: Mnie nie wolno uciekać, musicie popłynąć beze mnie. Za drugim jednak mój łagodny tata Moritz zdecydował się przeskoczyć własny cień. Płynę z wami – oświadczył – nie puszczę was samych na morze.

Nie mógł wiedzieć, że nie dotrzyma obietnicy. Jak w poprzednich pokoleniach, tak i teraz los sprzysiągł się przeciwko von Mülverstedtom. Najpierw podczas listopadowego pogromu zginął powinowaty matki, ten, który organizował pierwszą rodzinną emigrację. Potem, zanim udało się nawiązać nowe kontakty, ojca wcielono do wojska. Podróż do Afryki okazała się chwilowo niemożliwa, pozostaliśmy w Berlinie. Życie w stolicy z dnia na dzień stawało się gorsze.

Na początku matka jakoś sobie radziła. Czerpała siłę z wieści od Hemi i rodziny opiekującej się nią w Afryce. Dopóki przychodziły. Kiedy systematycznie słabnący kontakt ostatecznie zamarł, matka zaczęła odchodzić od zmysłów. Przestraszony jej stanem ojciec ryzykował głową, nawiązując nowe, często podejrzane znajomości. Z racji stanowiska w armii jego sytuacja była podwójnie skomplikowana, jednak i tak zdobył jakimś cudem bilety na ostatni statek. Wówczas – matka właśnie pakowała nas w podróż do Afryki – ojca wysłano z misją do Warszawy. I zginął tam już drugiego dnia po przyjeździe w zamachu przeprowadzonym w jakiejś kawiarni. Zamiast do Afryki matka, płacząc i złorzecząc jednocześnie, pojechała po jego ciało.

W 1943 roku matka i ja, wówczas siedmioletnia, mieszkałyśmy same w Berlinie. Matka zamknęła się ze mną w rodzinnej willi i nie opuściłyśmy jej przez cały rok. Ani wówczas, gdy w marcu przyjaciółka matki Martha Liebermann, żona malarza Maxa, przedawkowała weronal i zmarła w żydowskim szpitalu przy Iranischer Strasse. Ani po rozpoczęciu bombardowań miasta w sierpniu, gdy nakazano ewakuację wszystkim cywilom w dzielnicy. Ani na wiadomość o śmierci w obozie Sachsenhausen innego przyjaciela, Theodora Wolffa, redaktora naczelnego „Berliner Tageblatt”. Ani w listopadzie, gdy brytyjski marszałek lotnictwa Arthur Harris jako cel walki o Berlin określił zrównanie miasta z ziemią. Podczas tych bombardowań obróciło się w gruz ponad osiemdziesiąt procent domów w dzielnicy. Jednak nie nasza willa… Jej ocalenie wywarło wielkie wrażenia na mojej matce. Emma ostatecznie uwierzyła w magiczną moc swojego domu. Upierała się przy niej aż do kapitulacji Berlina i wkroczenia Rosjan.

O tym, co w 1945 roku działo się Berlinie, napisano już mnóstwo książek i publikacji. Nakręcono też wiele filmów. Moja pamięć z tamtych dni jest niejasna, oprószona dymem. Po latach przeczytałam, że czerwonoarmiści zgwałcili około sześciuset tysięcy kobiet. Czterdzieści procent z nich zostało zgwałconych wielokrotnie, około dziesięciu tysięcy zmarło, także w wyniku samobójstwa. Sądzę, że do tych rachunków nie dopisano samobójstw przesuniętych w czasie, jak to, które popełniła wiele lat później niewiele ode mnie starsza Hannelore Kohl. Nosiła w sobie taką pamięć prawie do starości. Jako dorosłe kobiety poznałyśmy się kiedyś w Berlinie. Rozmawiałyśmy jednak o innych sprawach niż to, ilu żołnierzy zgwałciło ją jako dwunastolatkę. I który z nich wyrzucił ją potem przez okno jak, według jej własnych słów, worek cementu.

Moja matka Emma nie popełniła samobójstwa. Przeżyła wojnę i rosyjską okupację, umarła dopiero w 1956 roku. Opiekowałam się nią aż do końca. Znosiłam jej nocne krzyki i fizyczną niesprawność. Wysłuchiwałam jej pogmatwanych opowieści i raz lepiej, a raz gorzej przeganiałam powracające demony. Matka już dawno przestała być zjawiskowo piękną, zachwycającą panią von Mülverstedt. Była złamaną kobietą, zagubioną w teraźniejszości i nękaną przez przeszłość. Myliła czas, okoliczności oraz zmarłych mężów. A także, co było szczególnie trudne dla mnie – swoje dwie córki.

Ostatnie lata życia matki były moim sprawdzianem cierpliwości. Nie wiedziałam już, kim dla niej jestem. Kiedy brała mnie za moją starszą siostrę, wyznawała mi jakby w tajemnicy: „Ty wiesz, moja słodka Hemi, jak bardzo, bardzo cię kocham”. O ile rzadziej mówiła tak do mnie… Na krótko przed śmiercią jej mamrotanie całkowicie się rozmyło. Już nie sposób było rozpoznać, do której z nas się zwraca. Do Hemi? Czy może jednak do mnie, wycieńczonej Evi.

Któregoś dnia przestałam łamać sobie nad tym głowę. Czułam wielką, wyzwalającą ulgę: ja i moja zaginiona w Afryce starsza siostra stałyśmy się jedną osobą.

Rozdział 5

Świetlisty

W obozie niewiele się zmieniło. Karolina krążyła wokół niczym spragnione zwierzę. Próbowała stać się zauważalna, nawet wiedząc, że to niemożliwe. Wszystko działo się zbyt szybko, a ona nie umiała ogarnąć nowej przestrzeni. Potrzebowała sił – zarówno w sobie, jak i w tych, co ją otaczały. Nadal niedostatecznie je znała. Na wszystko było jeszcze za wcześnie.

Jej przyjaciółki również były niespokojne. Ich strach był ludzki i dosłowny, z każdą chwilą bardziej czytelny. U każdej przejawiał się inaczej. Magda była bliska płaczu, Beata zmagała się z naprzemiennymi napadami rozdrażnienia i paniki. Obie czuły złość na swoich mężczyzn. I miały rację, bo w terenie takim jak ten nie zostawia się kobiet bez opieki. Już podczas poprzedniej wyprawy nauczyli się, jak złudna okazuje się afrykańska samotność. Ileż to razy w miejscach pozornie pustych znienacka składano im wizytę. Czasami były to zwierzęta, dobrze, jeśli łagodne, najczęściej jednak jak duchy pojawiali się ludzie. Przychodzili bezszelestnie i nie wiadomo skąd, przedstawiali się jako miejscowi. Tymczasem oni, przyjezdni, mogliby przysiąc, że w promieniu wielu kilometrów nie było nawet śladu wioski.

– To może chociaż napijemy się wina? – zaproponowała Magda. Niepewna i rozkojarzona, koniecznie chciała się czymś zająć. – W ramach oczekiwania.

Trzymała się blisko silniejszej Beaty. Od czasu do czasu zerkała też na jej dłonie, jakby sprawdzała, czy nadal jest w nich nóż. A potem znowu rozglądała się dookoła. Myślała tylko o tym, że zza każdej kępy traw patrzą czyjeś oczy. Karolina słyszała jej myśli.

– Czuję się tak, jakby ktoś na mnie patrzył – poskarżyła się w końcu Magda. – Tak tu jakoś… złowrogo.

Beata mimowolnie mocniej ścisnęła nóż. Obserwująca przyjaciółki Karolina smutno się uśmiechnęła. Naprawdę myślały, że w razie czego potrafią się obronić? Zrobiła jeszcze jeden krok w ich stronę. Chciałaby umieć je uspokoić.

– Już przestań się martwić, to bez sensu – odezwała się Beata. Jej głos był matowy. – Chłopaki zaraz wrócą.

Rozbili obóz w kraterze, w którym nawet roślinność niechętnie się zagnieżdżała. Czerwony Grzebień był płaski, porastały go jedynie trawy i niskie, kolczaste krzewy. Było dużo piasku i trochę rachitycznych drzew. Ludzie tu nie pasowali. Zwłaszcza tacy jak oni, turyści, wrogi desant w warkoczących samochodach. Anektowali nie swoje miejsca, tak naprawdę byli jak złodzieje.

– Poza tym… – podjęła po chwili Beata, przyjmując pozę aktorki rozglądającej się ze sceny. Jej włosy zakołysały się bujną, rudą falą. – Jeśli to lew… Mam na myśli tego, co akurat na ciebie patrzy. Przysięgam, że go załatwię. Uwiodę go i odechce mu się nas pożerać.

– Nie, to coś innego… – Magda ponownie zmieniła układ serwetek na stole. Zrobiła to już czwarty raz, jakby białą flagą wysyłała sygnały do niewidzialnego wroga. Popatrz, nakryliśmy stół, mamy pokojowe zamiary. Nie mamy broni i jeśli trzeba, podzielimy się kolacją. – Niech chłopaki w końcu wrócą!

Karolina pokiwała z uznaniem głową. Rzeczywiście, kasztanowa grzywa Beaty mogła zaskoczyć lwa. A delikatna uroda Magdy sprawić, że może nawet by się w niej zakochał. Wszystko w obozowisku było jej znane i bliskie. Dwie dziewczyny i dwaj mężczyźni, którzy zaraz przyniosą gałęzie do ogniska. Ich rozmowy i gesty, jeep, może ten sam, którym i ona podróżowała niegdyś po Afryce. Ona również spała w namiocie na dachu, rozkładała brezentowe krzesła i nakrywała stół do kolacji. A teraz była zbędna. Na podręcznym stoliku czekała napoczęta butelka wina. Paliły się świeczki oraz ognisko, któremu zaczynało brakować pożywienia.

– Karo, cholera jasna! – Beata energicznie odłożyła nóż. Popatrzyła przed siebie, chwyciła kieliszek z winem. Wypiła połowę, resztę teatralnie wylała na trawę. – Za ciebie, gdziekolwiek teraz jesteś!

Karolina, stojąca blisko i niepragnąca niczego innego jak przyłączyć się do toastu, otworzyła nieme usta. Przecież jestem…

Beata uniosła pusty kieliszek.

– Żebyś ty wiedziała, Karo – krzyknęła w czerwoną przestrzeń krateru – jak ja cholernie chciałam być w tej twojej książce!

Rozdział 6

Berlin

Heriberta, moją wielką i jedyną miłość, spotkałam w sylwestrową noc sześćdziesiątego ósmego w Berlinie. Jeszcze nic nie wskazywało na to, że zostanie znanym pisarzem. Ani nawet że w ogóle zacznie pisać. Na razie był jednym z wielu studentów na Freie Universität zu Berlin. Miał za sobą ucieczkę ze wschodniej strony Berlina, przeciętne wyniki na uczelni oraz równie przeciętny wygląd. W pewnym sensie stał na przeciwnym biegunie do mnie. Miałam skończone studia, trzydzieści cztery lata, oryginalną, jak mówiono, urodę i własną willę. Pewnie mijaliśmy się na kampusie, który mieścił się wówczas w dzielnicy Dahlem, w bliskim sąsiedztwie Zehlendorfu. Doktoryzowałam się tam z literatury, a Heribert mieszkał i studiował. Nie poznaliśmy się jednak osobiście.

W tamtych latach fizycznie przypominałam moją matkę. Byłam jak ona wysoka i szczupła, odziedziczyłam też jej długie nogi. Lubiłam te podobieństwa. Żeby je podkreślić, ubierałam się jak ona, częściej niż w spodnie – w sukienki. Upinałam też podobnie włosy, na sposób podpatrzony na rodzinnych zdjęciach. Nie przemogłam się tylko do jej ukochanego koloru. Kiedy czasem nachodziła mnie ochota na czerwień, odmawiałam jej sobie jak grubas słodyczy.

Byłam związana z dwoma mężczyznami. Jednym był starszy ode mnie profesor, promotor mojego doktoratu, wdowiec o imieniu Ralph. Drugi, Adam, amerykański Żyd, wykładał lingwistykę w bostońskim MIT. Obaj byli przystojni i wpływowi, obaj we mnie zakochani. Lubiłam ich, także w łóżku. Z Ralphem sypiałam mniej więcej raz w tygodniu, z Adamem przy okazji jego zawodowych wizyt w Berlinie. Obaj proponowali mi małżeństwo, ale nie miałam ochoty na stały związek. Od śmierci matki minęło już dwanaście lat i późno zdobyta wolność okazała się dostatecznie bogata. Teraz permanentna obecność drugiego człowieka najbardziej kojarzyła mi się z brakiem powietrza. Przyrzekłam sobie wieczną wolność. W mojej willi, na Zehlendorfie, w Berlinie.

O Heribercie usłyszałam od przyjaciółki. Ta kobieta, wykładowczyni z uniwersytetu i osoba zamężna, miała z nim krótki i szczęśliwie zakończony romans. Mocno wstawiona, opisała mi anatomiczne atuty kochanka, a także jego niesamowity ponoć zapach. Absolutnie naturalny, zapewniła, żadne perfumy. Jej paplaninę potraktowałam jak każdą inną. A jednak… Jeszcze tej nocy przyśnił mi się obcy, młodszy ode mnie mężczyzna. Intensywność przeżyć była aż wstydliwie prawdziwa. Tego dnia pierwszy raz spóźniłam się na uczelnię.

Zaaranżowałam spotkanie z nieznajomym. Nie było to trudne. Przyjaciółka nadal utrzymywała z nim kontakt, ponadto na uniwersytecie przygotowywano bal sylwestrowy dla studentów i młodszych pracowników. Wszystko potoczyło się według planu. Heribert Schnödewind został mi przedstawiony. Wkrótce – minęła godzina, może dwie – zamiast ponownie na parkiet poszliśmy ze sobą do łóżka.

O tym, że Berlin wita nowy 1969 rok, dowiedziałam się w ramionach Heriberta. Przez długą chwilę nie byłam zdolna do rozróżnienia źródeł hałasu. Świat pękał od krzyków i wybuchających w niebo fajerwerków. Ja też krzyczałam i ja również oderwałam się od ziemi. A kiedy już na nią wróciłam, zrozumiałam, że jak poprzedni rok, tak skończyło się moje dotychczasowe życie.

Rozdział 7

Świetlisty

Było ich dwóch. Przyjechali wysłużoną toyotą i wzbijając tumany pyłu, wyhamowali tuż przed wracającymi z chrustem mężczyznami. Karolina widziała ich już wcześniej. Obserwowali obozowisko od dłuższego czasu, ze sporej odległości. Kiedy się ujawnili, ich lornetki leżały na tylnym siedzeniu samochodu. Stały się widoczne, kiedy opadł kurz wzniecony podczas hamowania. One oraz dwie strzelby.

– Tu nie wolno obozować – oświadczył jeden z czarnych. Patrzył niby na Andrzeja. Jego wzrok jednak wciąż zawracał w kierunku kobiet.

Andrzej bez pośpiechu odłożył gałęzie. Karolina wiedziała, że wykorzystuje czas na otaksowanie okolicy. Nie wyglądało jednak na to, by nadciągało wsparcie – dla żadnej ze stron.

– Hello guys – powiedział. Starał się nie patrzeć na strzelby. – How are you?

Jako częsty bywalec Afryki wiedział lepiej od innych, że komunikacja z miejscowymi podlega szczególnym zasadom. Przede wszystkim nie należało przekładać ich na standard europejski. Błędem było też zbyt wiele oczekiwać. A tym bardziej wpadać we frustrację, jeśli starania na niewiele się zdadzą.

– Nie wolno tu obozować – usłyszał w odpowiedzi.

Jeden z czarnych powoli wysiadł z samochodu. On i jego kolega wyglądali dość podobnie. Nosili takie same militarystyczne spodnie i czarne, sprane koszulki z napisami. Ten, który rozmawiał, miał dodatkowo kamizelkę z wieloma kieszeniami. Drugi, milczący, siedział w jeepie. Z nieruchomą, niezdradzającą uczuć twarzą przyglądał się Beacie. Andrzej zauważył to wcześniej niż ona sama.

– Przecież nikomu nie przeszkadzamy – powiedział.

Czarny w toyocie jakby go nie słyszał.

– Skąd jesteście? – zapytał jego kumpel.

– Poland – odpowiedziała Magda. Na wszelki wypadek uśmiechnęła się pojednawczo. Niezbyt szeroko i szczerze.

– Holland?

– No, Poland, Pologne…

Czekali na odpowiedź, którą  – według ich doświadczenia – serwował w podobnych kontekstach co drugi Afrykańczyk. A, Poland, mój kuzyn mieszkał w Polsce. Albo: Mój szwagier miał dziewczynę z Polski. Łarsawa, Cra… Cra-cow? Ewentualnie Walesa lub John Paul the Second.

– Rozumiem, Poland. – Czarny kiwnął głową. – A w tej waszej Polsce to możecie obozować, gdzie wam się podoba?

– No, raczej…

– Ale tu jesteście w Namibii. Tu nie wolno.

– Przecież nie robimy nic złego…

– Robicie. Obozujecie poza oznaczonymi kempingami. To zabronione.

– To co mamy teraz zrobić?

Czarny w toyocie przeniósł wzrok na rozstawione już na dachu jeepa namioty. Potem na nakryty stół. Potem znowu na Beatę.

– Nocowanie tylko na kempingach.

– Słuchaj, nie możemy teraz jechać na kemping, jest za późno… – Magda nadal dzielnie się uśmiechała. Andrzej miał nadzieję, że Beata nie zacznie jej naśladować.

– Zabronione.

– Nie słyszysz?! – wściekł się w końcu milczący dotąd Bogdan. – O tej porze nie dojedziemy do żadnego kempingu. Nie mamy nawet co próbować. Poza tym jeżdżenie po ciemku też jest zabronione!

Wtedy drugi czarny otworzył drzwi i z wytrenowaną flegmą zaczął wysiadać. Karolina poruszyła się niespokojnie. Wiedziała, że jest szybki jak pantera. Broń na tylnym siedzeniu niepokoiła ją, podobnie jak motyki i zwoje linek w bagażniku. A także to, że obaj czarni pili. Zapach nieprzetrawionego piwa ułożył się w zielonkawą otoczkę wokół głowy każdego z nich.

– Zabronione – potwierdził czarny w kamizelce. – A w tej waszej Polsce to wszystko wolno, tak?

– Nie wszystko – odpowiedział Bogdan, zapewne o wiele za szybko.

Jego agresja zaniepokoiła Karolinę. Obejrzała się w poszukiwaniu swojego mężczyzny. Przecież powinien gdzieś tu być. Całkiem niedawno obok niego się obudziła. Gdzieś… Tu. Teraz był jej dramatycznie potrzebny.

Uspokoiła się dopiero, gdy próba sił dobiegła końca. Obyło się bez broni i zagrożenie rozeszło się po kościach. Czarnoskórzy mężczyźni podali się za rangers, strażników tego terenu. Na szczęście Andrzej w porę uprzedził Bogdana, który już chciał żądać legitymacji. Karolina z uznaniem pokiwała głową. Andrzej wybrał najlepsze rozwiązanie – dwadzieścia dolarów ze wspólnej kasy przeniosło się do kieszeni rozmowniejszego z rangersów. Oczywiście, nie podziękował. Zrewanżował się za to ostrzeżeniem: W okolicy grasują dwa lwy, są wygłodzone. Powinniście spać na kempingu. Tu jest wiele niebezpieczeństw. Cały krater jest niebezpieczny. A potem odjechali.

Karolina zajęła się czym innym. Wiedziała, że przybysze rzeczywiście nie powrócą.

Może jednak w końcu wróci on?

Rozdział 8

Berlin

I tak cały mój świat stał się nagle innym światem. Był noworoczny poranek. Obudziłam się wprawdzie we własnym łóżku, ale obok nieznanego mi chłopaka. Niebo odpoczywało po sylwestrowym ostrzale, a w mojej sypialni nadal paliła się nocna lampka. Niewiele godzin wcześniej któreś z nas – ja albo ten łapczywie rozbierający mnie smarkacz – zarzuciło na nią jedwabny szalik. W domu panowała cisza. Czułam się jak pijana, jednak z pewnością nie za sprawą szampana. Byłam odurzona cała, od czubka głowy po stopy. Pulsowałam i frunęłam, wszystko we mnie zamieniło się w euforię.

Heribert spał. Leżał na plecach, spokojny jak ukołysane dziecko, oddychał miarowo przez uchylone usta. Na czoło spadł mu kosmyk włosów, prawa dłoń schowała się pod policzek. Wyglądał na mniej niż dwadzieścia lat. W niczym nie przypominał dzikiego i zarazem wyrafinowanego kochanka z tej nadal trwającej nocy. Patrząc na niego, próbowałam uporządkować myśli. Gdy się obudzi, znowu wyciągnie po mnie ręce. Otaczający nas kosmos znowu zmniejszy się do naszego rozmiaru. Zamieni najpierw w fosforyzujące schody, potem w fajerwerki. Chciałam tego do bólu w podbrzuszu, jednak oczekiwanie było równie fascynujące. Chciałam, by sam otworzył oczy. A kiedy to zrobił, w jego źrenicach odbiło się ciemne światło. Dotarło do mnie, że odtąd tak właśnie będzie. Oczekiwanie i spełnienie. Oczekiwanie na spełnienie, spełnione albo i nie.

Stan, w którym pogrążyłam się tak bez ostrzeżenia, trudno mi było zdefiniować. Nie chciałam nazywać go zakochaniem. Zawsze bałam się tego słowa, nie kojarzyło mi się z niczym odpowiedzialnym. Szukając stosowniejszego, wpadłam na „uzależnienie”. Brzmiało źle i groźnie, za to adekwatnie. Przecież spadła na mnie jakaś szczególnie trudna odmiana odurzenia. Narkotyk skuteczny już po pierwszym użyciu. Tylko dlaczego akurat ja stałam się ofiarą? Nienawidziłam uzależnień. Nie paliłam, unikałam alkoholu, prawie się nie zdarzało, bym sięgnęła po jointa. A teraz wpadłam w macki siły mającej kształt mężczyzny. Właściwie jeszcze chłopca. Skoczyłam w nie jak w źródło świętej wody, jakbym całe życie tylko na to czekała.

W takim naprzemiennie bolesnym i ekstatycznym oszołomieniu upłynęły mi pierwsze tygodnie roku. Nie widywałam Heriberta. Początkowo także dlatego, że nie przyszedł ani nie zadzwonił. Nie czułam się wykorzystana ani porzucona, na to byłam zbyt dorosła. Nasze spotkanie stanowiło prolog, od dalszego ciągu nie było odwrotu. Po jakimś czasie Heribert stanął na moim progu. Zdaje się, że nawet wykosztował się na kwiaty? Ale nie wpuściłam go do środka. Nie za karę i na pewno nie z kokieterii. Potrzebowałam czasu. Na ustalenie reguł, struktur, nawet czasowego grafiku. Dla Heriberta i dla nas dwojga. Ale przede wszystkim dla siebie.

Kiedy się w końcu spotkaliśmy, moje plany na przyszłość były dość jasno sprecyzowane. Wiedziałam, co chcę robić. Jeszcze bardziej – czego nie zamierzam. W grze, której zasady wymyśliłam, spierały się dwa żywioły. Jednym z nich była moja wypracowana niezależność. Drugim, jak się miało okazać groźniejszym, zagarniająca mnie zachłanność Heriberta. Grałam w to kilka lat. Kiedy miałam szczęście, udawało mi się coś ugrać.

Podstawową regułą było zachowanie dotychczasowego trybu życia. Nadal mieszkałam sama. Pracowałam, kończyłam pracę doktorską. Nie zrezygnowałam ani z Ralpha, ani z Adama. Pielęgnowałam utrwalone życie towarzyskie, w tym przyjęcia w willi. Nowego kochanka natomiast ukrywałam. Nie dlatego, że był ode mnie młodszy. Albo że był studentem. Chciałam trzymać go na dystans, nie utrwalać przy sobie tak długo, jak się da. I wiedziałam, że to tylko samoobrona. Oraz – że już teraz się w niej gubię.

Pierwszym sygnałem pęknięcia obronnego muru było rozstanie z Ralphem. Profesor od literatury był zbyt blisko i zanadto domagał się towarzystwa. Romans z bostończykiem przetrwał dłużej, ale tylko dlatego, że bazował na listach i telefonach. Prawie nie sypialiśmy ze sobą, gdy przylatywał do Berlina. Bylejakość przeżyć z obydwoma zdumiewała mnie teraz i porażała. Była parodią kosmosu, w który katapultowałam się z objęć Heriberta.

Po obronie pracy – i z oceną summa cum laude – nie zdecydowałam się na docenturę na uniwersytecie. Zdiagnozowawszy u siebie brak pasji wobec wszystkiego niebędącego Heribertem, nie mogłam być nielojalna wobec uczelni, studentów i siebie. A także wobec literatury, skoro moje zainteresowanie nią tak bezwstydnie się złuszczyło. Był to czas, gdy byłam sobą przerażona. Przecież nie chciałam się zgubić, poddać bez walki. Znalazłam zatem bezpieczniejszą pracę – redaktorki w wydawnictwie. Posada ta, w niepełnym zresztą wymiarze godzin, wydała mi się uczciwym kompromisem. Nie porzucałam literatury, zmieniałyśmy tylko relacje. Nadal zostawałam jej wierna. Może nawet pomocna.

Praca w wydawnictwie miała też inny niezwykle cenny aspekt. W tamtym czasie zaczęłam pilnie potrzebować miejsca, w którym nie będzie Heriberta. Moja willa na Zehlendorfie przestała już być osobistą enklawą. Przywłaszczający mnie sobie kochanek zagarniał także ją, a jego wprowadzenie się na stałe było tylko kwestią czasu. Heribertowi było u nas dobrze. W moim łóżku, przy moim stole, przy kominku i w ogrodzie. I w gabinecie ojca, być może przede wszystkim. Z tego pomieszczenia mógłby właściwie nie wychodzić.

Od początku każde z nas wiedziało, że w końcu ulegnę. I kiedy tak się stało, Heribert przyjął moją zgodę jako zaległą oczywistość. W przydzielonej szafie porozkładał swoje rzeczy, wypełnił zapachem łazienkę i znaczącym odbiciem warg podpisał ulubioną filiżankę. Ostatecznie zajął sobą moją przestrzeń. Nasz ukrywany związek stał się faktem, a dom, bardziej nawet niż moim – jego domem.

Niejako przy sposobności wydarzyło się też coś egzystencjonalnego. Jak zawsze w willi na Zehlendorfie w Berlinie. W nowych Niemczech. Ale konkretnie w gabinecie mojego ojca, za drewnianym, rzeźbionym biurkiem mojego ojca.

Heribert Schnödewind, niesprecyzowany, przeciętny student literatury, postanowił zostać pisarzem.

Rozdział 9

Świetlisty

Ognisko paliło się nierównym płomieniem. Za każdym razem, gdy wrzucano nowe gałęzie, rozlegał się jego gwałtowny protest. Przypominał strzelanie najpierw grubym, później drobnym śrutem. Potem ogień łagodniał. Pozostawały odgłosy przypominające trzaskanie rozeschłej podłogi.

Karolina ruszyła wolno w stronę ogniska. Wpatrzona w ogień Magda drgnęła i przysunęła się bliżej Bogdana. Gdyby nie oparcia ich składanych krzeseł, przylgnęłaby do niego całym ciałem. Rzuciła krótkie spojrzenie w kierunku Beaty. Ta siedziała naprzeciwko, w pewnej odległości od Andrzeja. Oni też byli zajęci zapadającą nocą.

Wszyscy chowali przed sobą myśli. Wzajemne wypytywanie się o strach było zbędne, bo wieczór okazał się wystarczająco trudny. Nie włączyli żadnej muzyki, nikt nie próbował śpiewać ani nawet rozmawiać. Żałowali decyzji spędzenia nocy w kraterze. Der Rote Kamm pokazał im swoją najciemniejszą stronę. Oni, przytłoczeni jego mocą i wystraszeni, czuli przede wszystkim wstyd.

– Ognisko dogasa – przypomniała cicho Beata. Z jej głosu zniknęła gdzieś poprzednia siła. Może było tak, że obecność mężczyzn zwolniła ją z wymuszonej waleczności. Ale mogło też chodzić o ciemność.

– To co – skwitował z bezsilną ironią Bogdan – braterski splećmy krąg…?

Pozostali zignorowali próbę żartu. Z fatalnym opóźnieniem, ale pojmowali swój błąd. W tym starannie wybranym miejscu wystawili się jak jedyne drzewo na pioruny. Dopóki było jasno, pozycja w kraterze wydawała się korzystna. Der Rote Kamm miał ponad dwa kilometry średnicy, zatem usadowieni w środku dostrzegliby każdego intruza. Jednak poczucie bezpieczeństwa zniknęło z zapadnięciem zmroku. Po rozpaleniu ognia stali się jedynym widocznym punktem w okolicy.

– Twoja kolej, mistrzu. – Andrzej wykonał uprzejmy ruch w kierunku Bogdana. Uśmiechał się, jakby przepuszczał go przez drzwi. – A ja ci przytrzymam piwo.

Podsłuchująca ich rozmowę Karolina przeciągnęła się jak kotka. Ją zajmowało ognisko. Najpierw po dziecięcemu wąchała je z pewnej odległości, potem się pochyliła. Ciepło ogarnęło ją silniej, niż się spodziewała. Ucieszona dmuchnęła w zamierający ogień, ten na krótko się zakołysał. Kiedy znowu zelżał, promienie wydały szmer ziaren przesypujących się w makówce. Karolina podniosła głowę i wyczekująco spojrzała na przyjaciół. Ognisku groziło wygaśnięcie, i ktoś powinien podsycić jego apetyt.

– Przytrzymasz mi piwo – powiedział Bogdan – a ja oprócz wrzucenia do ognia tych gałęzi będę musiał przynieść nowe. Dziękuję ci, stary.

Łagodnie wyswobodził ramię z uścisku Magdy. Pochylił się i odstawił w trawę puszkę z piwem. Wiedział, że chybotliwe światło ogniska wyklucza wszelką kontrolę. W mroku puszka była dostępna dla owadów, jaszczurek i małych gryzoni. Nawet przyczajony wąż mógłby się na nią połaszczyć, gdyby tylko chciał.

– Myślicie, że tu naprawdę są lwy? – zapytała cicho Beata.

Bogdan zawahał się w pół kroku. Magda drgnęła, jakby przeszył ją mróz. Andrzej wzruszył tylko ze złością ramionami. Jedynie Karolina rozumiała lęk i frustrację Beaty. Gdyby tylko mogła, wyczarowałaby jej teraz osobistego opiekuna. Drugiego prywatnego Denysa Fincha-Hattona, jakim w postaci Bogdana dysponowała rozpieszczona Magda.

– Nie zaczynaj od początku, proszę cię. – Bogdan wybierał najgrubsze gałęzie. Był podejrzanie spokojny. – Tu nie ma żadnych pieprzonych lwów.

Ognisko rozbłysło. Znowu oświetliło rozżaloną Beatę, bardziej niż zwykle małomównego Andrzeja, powstrzymującą łzy Magdę oraz zatroskanego Bogdana. Widząc ich zdemaskowane twarze, Karolina zaczęła się śmiać.

– Nie ma lwów? – zapytała, nie dowierzając. – A co to za bzdura?

Patrzyła na nich po kolei, jakby i oni mogli ją zobaczyć. Mogła sobie wmawiać, że ich rozumie, z całą ich słabością i ograniczeniami. Mimo to dziwiła ją skwapliwość, z jaką chcieli wierzyć w nieobecność drapieżników. Ich naiwność zaczynała ją irytować.

– Nie ma żadnych lwów – powtórzył z naciskiem Bogdan. – Tamtym cwaniakom chodziło wyłącznie o kasę.

Rozdział 10

Berlin

Wyszłam za Heriberta po czterech latach znajomości. Był rok 1974, właśnie skończyłam trzydzieści osiem lat. Jeszcze wierzyłam, że mam życie pod kontrolą. Było mi dobrze, czułam się szczęśliwa i czasem nawet spełniona. Tego małżeństwa nie planowałam. Więcej, zamierzałam nigdy do niego nie dopuścić. Jednak, jak zawsze z Heribertem, sprawy potoczyły się po swojemu. Zaszłam w ciążę, a on zmusił mnie do przyjęcia oświadczyn.

– Przeskoczymy swoje własne cienie, Evi!

– A dokładniej?

– Złamiemy nasze żelazne zasady! Wierz mi, to będzie cholernie zabawne.

– Nie możesz wszystkiego zamieniać w absurdalny dowcip…

– Ale dlaczego nie? Posłuchaj… Ty, zimna arystokratka, ja, zdeklarowany artysta anarchista…

Stałam się oficjalną narzeczoną Heriberta. Jego kobietą. Rozpanoszony już w moich pragnieniach i rozeznany w bezradnościach, zagarnął mnie jak ostatnie dzikie poletko. Dziwiłam się własnej pasywności, mimo to nie protestowałam. Aż do momentu, gdy zaczął nalegać na przyjęcie jego nazwiska.

– W żadnym wypadku.

– Nie, naprawdę nie?

– Bezwzględnie nie.

– Nie masz serca, wiesz? Jesteś okrutna i autorytatywna.

Nie miałam wyboru. Stare nazwisko było moim ostatnim bastionem. Tylko dzięki niemu mogłam trzymać się nici łączącej mnie z prawie nieznanym ojcem. Nie wyrzec się mojej dumnej matki. A także – i może przede wszystkim – nie pozwolić, by ostatecznie rozpadły się na osobne części dwie zagubione siostry. Berlińska, dorosła, boleśnie osamotniona Evi oraz zagubiona gdzieś we wszechświecie mała żydowska Hemi.

– Będziesz musiał się z tym pogodzić, Heribercie – powiedziałam przyszłemu mężowi. – Z moim brakiem serca i tak dalej.

Żeby go ugłaskać, podarowałam mu wtedy biurko. Było wyjątkowym egzemplarzem, odstającym od reszty przedwojennych mebli w willi. Te kupowała moja matka, a ona kochała się w nowoczesności. Uwielbiała kubizm i szkołę Bauhausu, ich oszczędne formy i obłe, geometryczne kształty. Zapełniła więc dom szkłem, chromem i bakelitem, a w lakierowanych powierzchniach i lustrach odbijały się aranżacje świateł. Były to jej niezwykle osobiste wybory, budowanie tła dla postaci purpurowej Emmy.

Biurko było inne. Pochodziło z ginącego świata stałości i tradycji. Było rodzinną pamiątką, moją jedyną schedą po ojcu. Odkąd pamiętałam, wraz z dopasowanym fotelem zajmowało centralne miejsce w gabinecie. Lubiłam je za jego znaczenie i za nostalgiczną urodę. Było ciężkie i obficie rzeźbione, miało głębokie szuflady oraz masywny, solidny blat. Zawartości ukrytej za bliźniaczymi drzwiczkami broniły skomplikowane płaskorzeźby.

Ojciec dostał je od swojego dziadka Wilhelma. Ofiarodawca był, jak mówiono, niespełnionym poetą. Pisał wiersze, których nikomu nie pokazywał. Uznawszy je za niedostatecznie dobre, palił nimi w kominku. Sam mówił o sobie, że zaledwie bawi się w artystę. Układał panegiriki na popołudniowe herbatki, rzucał fraszkami między wyłożeniami w brydżu, prawił paniom rymowane komplementy. Ale niczego po sobie nie pozostawiał. Nie przetrwał po nim choćby ślad poezji na cierpliwym przecież papierze.

– To biurko do mnie pasuje – oświadczył rozentuzjazmowany Heribert. – Cholernie pasuje, moja piękna przyszła żono.

– Niech zgadnę… Z powodu nóg w kształcie lwich łap?

– Zgadłaś, szczęściaro!

Pogładziłam gładki blat biurka mojego ojca. Mimo wszystko czułam smutek. To rozstanie okazało się trudniejsze, niż sądziłam.

– Szczęściaro?

– No tak, pomyśl tylko. Teraz będzie cię strzegł nie jeden, ale dwa doskonałe lwy!

Rozdział 11

Świetlisty

Bogdan wrzucił nowe gałęzie do ogniska. Poświęcał temu sporo uwagi. Czekał, aż ogień wystrzeli wysokim płomieniem, i nasłuchiwał. Zachowywał się tak, jakby nie spieszyło mu się do niespokojnie oczekującej żony. Kilka razy się rozejrzał, usiłując przebić wzrokiem mrok otaczający obozowisko. Kiedy jego starania spełzały na niczym, znowu grzebał w ognisku.

– Bodziu… – przypomniała o sobie cichym głosem Magda.

– Tak, tak.

Karolina miała nadzieję, że Bogdan przeczuwa obecność lwów. Były przecież tak blisko. Ich zapach atakował iskierki światła.

– Przynieść ci coś z auta? – spytał Bogdan.

– Nie, nie! Tylko chodź tu już do mnie…

Bogdan wrócił do skulonej w brezentowym fotelu żony.

– A może trzeba było im dać więcej w zamian za bodyguarding? – zapytała nagle Beata. Siedziała osobno i coraz trudniej szło jej udawanie siły. – Chociaż nie jestem pewna, co lepsze: obecność uzbrojonych rangersów czy bezpieczna od nich odległość.

– To drugie – rzucił Andrzej. – Oczywiście zakładając, że naprawdę się oddalili.

Jego głos zafalował nad ogniskiem. Karolina przyjrzała się temu, przechylając głowę.

– Boże! – jęknęła Beata. – Czy nie ma tu nikogo, kto miałby gdzieś moje nadwyrężone poczucie bezpieczeństwa?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

CZĘŚĆ II

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ III

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej

Willa na Zehlendorfie

ISBN: 978-83-8313-463-5

© Zofia Mossakowska i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk