Portrety na porcelanie - Zofia Mossakowska - ebook + audiobook

Portrety na porcelanie ebook i audiobook

Zofia Mossakowska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Granica między światem żywych i zmarłych nigdzie nie jest tak cienka jak na cmentarzu. Wie o tym doskonale strażnik Knut, który - choć żywy - całe dnie spędza w towarzystwie nieboszczyków. Mieszkańcy grobów wydają mu się chwilami bliżsi i bardziej żywiołowi niż odwiedzający ich krewni. Zwłaszcza, że Knut potrafi jak nikt inny ożywiać ich postaci w swoich opowieściach. Młoda Karina jest ich wierną słuchaczką. Błąkając się z tą parą pomiędzy grobami, czytelnik uświadamia sobie jednoczesną wartość i kruchość życia. "Portrety na porcelanie" to przejmująca i refleksyjna, lecz w gruncie rzeczy optymistyczna lektura.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 18 min

Lektor: Anna Ryźlak

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
k_baranowski

Nie oderwiesz się od lektury

Dotkliwa podróż przez dwa tuziny historii pisanych piórem tego, czego boimy się najbardziej - tęsknoty, rozczarowania, zdrady, smutku, porażki i śmierci. Ukłony dla autorki za sprawnie manewrowanie między tym, co wybrane a tym, co nieuniknione z zachowaniem oddechu i przestrzeni na własną niepewność, lęk i interpretację niewypowiedzianego.
00

Popularność




Zofia Mossakowska

Portrety na porcelanie

Saga

Portrety na porcelanie

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Copyright © 2004, 2022 Zofia Mossakowska i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728291849 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Tym, czym wy jesteście, my byliśmy

Tym, czym my jesteśmy, wy będziecie

Napis na bramie cmentarza Père-Lachaise

- Znamy się bardzo długo. Dwa, może trzy lata – odpowiedziała dziewczyna.

- To dwa czy trzy? – spytał człowiek w mundurze. – Proszę mówić dokładnie.

- Dokładnie dwa lata i siedem miesięcy.

- Przypomniała sobie pani?

- Tak. Poznaliśmy się krótko potem, jak wzięłam do siebie psa.

- Tego psa?

- Nie! Mojego psa. Przyszłam z nim na spacer.

*

Patrząc na tego psa, Karina nie mogła pozbyć się myśli, że wygląda jak składanka wszystkich możliwych brzydot świata. Niezgrabny, długi, na krótkich nóżkach, z długą szarawą sierścią, która mimo starań nigdy nie wyglądała na wyczesaną, niesymetrycznie opadłymi uszami i wyblakłymi oczami. Stuprocentowy kundel. Gdyby sądzić po zewnętrznej nędznej powłoce, powinien być wredny. A jednak zabrała go ze schroniska, gdzie przeżył ponad dwa lata tylko dlatego, że trafił na takie, w którym nie usypiano zwierząt. Karina zdecydowała się na niego, ponieważ był żywym dowodem na to, że nigdy nie należy tracić nadziei. Miał tyle energii... W swoim języku krzyczał do każdego przychodzącego człowieka z pasją i oczekiwaniem, których nie zmieniły te dwa, dla psa nieznośnie długie, lata. Wśród ładniejszych od niego, bardziej pokornych i często rasowych towarzyszy odróżniał się tym, że nie pozwalał się ominąć. Rzucał się na ściany klatki z plecionego drutu i wołał, a Karina, usłyszawszy go i zobaczywszy, jak wspina się na swych niezgrabnych, króciutkich kończynach pomyślała, że gdyby miał dłonie, chwytałby przechodniów za ręce.

Teraz prowadziła go na spacer i chociaż była jego oficjalną właścicielką już od ponad tygodnia, ciągle bała się spuścić go ze smyczy. Nie była pewna, czy jej nie ucieknie, nie znała go i dopiero uczyła się rozumieć. Pies wykazywał niezależny charakter i mimo wdzięczności za zabranie ze schroniska, wcale nie był wylewny. Umiarkowanie machał ogonem, nie rzucał się na jedzenie, leżał w kącie i nie od razu reagował na wołania. Wyglądało na to, że i on czujnie bada reakcje swej nowej pani, ustalając własną pozycję. Teoretycznie surowo nastawiona do zwierząt Karina była rozczarowana. Mimo wszystko wolałaby, by kładł jej głowę na kolana, prosząc o pieszczoty, i wbrew zasadom higieny pozwoliłaby zapewne, by ułożył się w nogach jej łóżka. Dlatego przecież zabrała go ze schroniska – miała nadzieję, że w swoim nowym mieszkaniu poczuje dzięki niemu czyjąś bliską obecność.

Jak dotąd nie nadała mu imienia, nazywając go po prostu Psem. Tak też zawołała za nim, gdy pociągnął ją w stronę cmentarnej bramy, oddzielającej ruchliwą ulicę od ukrytego za wysokim murem świata umarłych. Pies lepiej od niej wyczuł to jedyne w okolice miejsce wolne od warczących pojazdów, obfite w zieleń drzew i spokój żwirowanych alejek. Karina chętnie przeszłaby przez szeroką bramę, jednak ogarnęły ją wątpliwości dotyczące psa. Nie wiedziała, czy miejsce wiecznego spoczynku ludzi dostępne jest zwierzętom. Mimo że dawniej często bywała na cmentarzu, jej pamięć nie zapisała informacji na ten temat.

Zdecydowała się podejść do niewielkiej wartowni przy bramie. Siedział w niej ubrany w ciemny uniform mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, znakomicie widoczny przez cztery szyby szklanej budki, w której prócz niego, dwóch półek z segregatorami oraz stołu z telefonem i z kawą nic już nie mogło się zmieścić. Na widok Kariny wartownik podniósł oczy znad gazety i natychmiast otworzył małe, okrągłe okienko.

- Przepraszam pana – powiedziała – nie wiem, czy można tu wchodzić z psami.

- Można, jeśli są trzymane na smyczy – odpowiedział.

Jego głos był oficjalny i bez wyrazu. Karina podziękowała i chciała odejść, przemilczawszy, że nie zamierza spuszczać ze smyczy psa, którego ciągle mało zna, jednak wartownik pośpieszył z dalszymi wyjaśnieniami:

- Jeśli pies nabrudzi, musi pani posprzątać, na przykład w woreczek. Za pozostawienie psich odchodów grozi kara pieniężna.

Karina kiwnęła głową na znak, że rozumie i zaczęła się oddalać.

- Wszystkie zasady obowiązujące na cmentarzu zebrane są na tej dużej tablicy – zawołał jeszcze za nią, wskazując gablotę umieszczoną na murze obok bramy.

Cmentarz był piękny. Nie tylko wysoki mur bronił go przed hałasem ulicy - także równy szpaler starych drzew wyciszał warkot przejeżdżających samochodów i skutecznie walczył z falami spalin. Dumne platany rosnące tuż za murem nosiły ślady tej zwycięskiej walki w postaci liści bardziej pożółkłych niż te, które rosły w głębi cmentarza.

Karina mimowolnie zwolniła kroku i choć pies, który ją tu zaciągnął, nie poddawał się wcale nastrojowi spokoju, szła jak zaczarowana śladem smugi światła, łamiącego się w miękką tęczę odcieni wśród gałęzi drzew. Pies zapamiętale węszył z nosem tuż przy ziemi, a ona śledziła wszystko, co zielone, odnajdując miejsca, w których kolor ten mnożył się w całe palety barw, od mlecznej bieli po niebieskawy odcień antracytu. Kwiaty, nagrobne płyty z marmuru lub granitu oraz zwykłe, polne kamienie, luźno ułożone wśród nagrobków, jedynie podkreślały dominację zieleni, nadawały ostatni szlif kompozycji drzew i krzewów, zbyt pięknej, by poprzestała na roli tła.

Utraciwszy poczucie czasu, Karina zagłębiała się coraz dalej w ten magiczny świat i w jej głowie zakręciło się od myśli, że cmentarz może być miejscem wcale nie smutnym, lecz pełnym uroku, zdolnym wywołać w sercu uczucie, które, choć z lękiem, nazwałaby radością. Jeszcze zaskoczona odkryciem oceniła myśl jako nową w kontekście dawnych przeżyć i informacji, według których cmentarz jawił się jej wyłącznie jako finał i początek tragedii.

Minęło sporo czasu, nim zdecydowała się na powrót. Nie wiedząc dokładnie, w jakim miejscu cmentarza się znajduje, odszukała główną aleję. Wtedy dostrzegła idących z przeciwka dwóch chłopaków w wieku około osiemnastu lat i uświadomiła sobie, że są pierwszymi żywymi ludźmi, których - jeśli nie liczyć strażnika – spotyka za cmentarnymi murami. Zdziwiła się, gdy zatrzymali się na jej widok, ale nie czuła strachu w jasny, słoneczny dzień w miejscu przestrzennym i spokojnym. Stan ten zmienił się gwałtownie, kiedy młodzieńcy zastąpili jej drogę.

- Pani wie, że nie wolno tu chodzić z psami? – zapytał jeden z nich.

- Nie – odpowiedziała sucho.

- Możemy panią spisać.

- Nie – powtórzyła.

- Co to znaczy „nie”? Mamy tu dyżur i pilnujemy porządku – oświadczył chłopak, podchodząc do niej.

- Tu wolno wchodzić z psami – powiedziała, siląc się na spokój i odstępując kilka kroków do tyłu – a porządku pilnuje strażnik przy bramie.

- Właśnie, przy bramie – wycedził drugi z wyrostków. – Natomiast na samym cmentarzu porządku pilnujemy my. Sprawdzamy, czy ktoś nie kradnie kwiatów, nie niszczy nagrobków albo czy jakieś psy nie zanieczyszczają alejek. A ten kundel właśnie zanieczyścił alejkę. Proszę o dokumenty! Musimy panią spisać.

Karina rozejrzała się, ale nie dostrzegła nikogo. Strach coraz szybciej pulsował jej w skroniach. W oczach chłopaka, który stał nieco dalej, odnalazła coś bardzo złego. Mierzył ją wzrokiem od czoła do stóp, rozglądając się przy tym ukradkiem, jakby sprawdzał, czy nikt nie nadchodzi. Jego spojrzenie było zimne, a na ustach czaił się złowróżbny uśmiech. Karina poczuła, że właściwie powinna zacząć krzyczeć, jednak była pewna, że żaden głośniejszy dźwięk nie przejdzie jej przez gardło.

- Mój pies niczego nie zrobił. Patrzyłam na niego cały czas – powiedziała, lecz zamiast zamierzonej arogancji w jej głosie zabrzmiała histeria. - Zresztą i tak już stąd wychodzę.

Udając stanowczość, zrobiła dwa kroki na drżących nogach, lecz tamci znów zastąpili jej drogę.

- Nie tak szybko – powiedział chłopak z lodowatym, sadystycznym uśmiechem.

Pies, który już od dłuższego czasu nie ciągnął za smycz i kręcił się tuż przy jej nogach, nagle zaczął zachowywać się jeszcze dziwaczniej. Głośno skowycząc, położył się na plecach między nią a chłopakami i przebierał łapami w powietrzu, jakby o coś prosił. Uciszył się w jednej chwili, kiedy na alei niespodziewanie pojawił się strażnik cmentarza.

Zbliżył się szybkimi krokami, w jednej, lekko uniesionej w górę dłoni ściskał telefon komórkowy z przezornie wysuniętą anteną, w drugiej trzymał mały pojemnik gazu obezwładniającego. Nie spuszczając badawczego wzroku z chłopaków, zapytał Karinę, czy wszystko jest w porządku i nazwał ją przy tym „panienką”. Kiedy potwierdziła, upewnił się raz jeszcze, dodając, że gotowy jest wezwać policję, jeśli cokolwiek zakłóca spokój jego cmentarza. Karina uspokoiła go raz jeszcze, poparta przez jednego z wyrostków, który nagle stał się układny i nawet chciał pogłaskać psa.

Pragnęła już jedynie znaleźć się daleko od cmentarza i jego oszukańczego spokoju. Wdzięczni za dyskrecję młodzieńcy zaczęli żegnać się pospiesznie, na co wartownik dodał mimochodem, że wszystkich przychodzących pamięta dokładnie i nie zdarzyło się jeszcze, by miał z kimkolwiek kłopoty. Razem ruszyli w milczeniu ku bramie, za psem, ciągnącym Karinę, od której nie odstępował wartownik. Chłopcy jednak systematycznie zwalniali kroku, aż odległość do nich wydłużyła się do kilkudziesięciu kroków.

- Może napije się pani czegoś? – spytał wartownik, kiedy dotarli do cmentarnej bramy i szklanej budki. – Wody albo kawy? Dobrze pani zrobi po tych... emocjach.

- Jakich emocjach? – zapytała sucho, lecz nie zaczepnie, nie chcąc prowokować dalszej rozmowy.

Jeszcze drżały jej kolana. Stała przy nim w milczeniu, aż wyrostki zniknęły za bramą. Odczekała jeszcze parę minut i pożegnała się. Wartownik spoglądał za nią, gdy oddalała się w kierunku przeciwnym do tego, w którym udali się tamci.

Wróciła po trzech dniach. Starannie maskując skrępowanie, dźwigała siatkę w wolnej ręce, w drugiej jak poprzednio ściskała smycz, szarpaną przez swego kudłatego i niewyszczotkowanego psa. Strażnik zobaczył ją z daleka przez szybę budki i wyszedł jej na spotkanie. Nie wiedział nawet, czy dziewczyna zamierza z nim rozmawiać. Jednak skierowała się wprost do niego i kiedy podniosła oczy – różnica wzrostu między nimi wynosiła przynajmniej dwadzieścia centymetrów – mimo ostrego makijażu i dorosłej fryzury wydała mu się zupełnym dzieckiem.

- Ja wtedy... wie pan, wcale panu nie podziękowałam za to, że pomógł mi pan z tymi gówniarzami– powiedziała nieskładnie.

- Pomógł? – zapytał. – Przecież mówiła pani, że wszystko jest w porządku.

- Bo było – odpowiedziała szybko – ale i tak...

Plątała się w słowach, co wzbudzało w niej rosnącą irytację. Rola dziękującej dziewczynki niezbyt jej chyba odpowiadała, bo nawet niepewny uśmiech na jej ustach nie mógł się zdecydować na jakąś trwałą formę. Zadarła w końcu podbródek i rzuciła szybko:

- Przestraszyłam się jak głupia, sama nie wiem dlaczego. Było tak pusto, a tyle słyszy się o napadach.

- I miała pani rację – potwierdził spokojnie – ponieważ napady się zdarzają. Na cmentarzach bywa sporo samotnych, zamożnych wdów, które z zasady są bezbronne.

- Właśnie! Wcale nie miałam ochoty stracić portmonetki.

Uśmiechnęła się do niego szerokim, wystudiowanym uśmiechem, jednak ruch, którym wyszarpała z reklamówki zgrzewkę półlitrowych puszek piwa, znów okazał się dość niezdarny. Gwałtownie wyciągnęła prezent w jego kierunku.

- To takie małe podziękowanie. Za oszczędzoną portmonetkę.

Machinalnie zrobił dwa kroki w tył.

- Nie mogę tego przyjąć. Mówiłem już, pilnowanie porządku na cmentarzu to mój obowiązek.

Znowu straciła pewność siebie i znowu próbowała to ukryć.

- Proszę. To drobiazg – powiedziała i nieśmiały uśmiech pojawił się na jej ustach. – Nie miałam pomysłu, co mogłabym przynieść lepszego... Sama wiem, że piwo to nic oryginalnego.

Wziął od niej puszki, ponieważ zrobiło mu się jej żal.

- Nie mogę pić na służbie - powiedział, ale panią mogę poczęstować.

- Nie mogę pić wcale - odpowiedziała z ulgą - bo właściwie to nie jestem pełnoletnia.

Na chwilę wrócił do budki, aby wstawić piwo do środka. Ona tymczasem bawiła się z psem.

- Jak ma na imię pani pies? – zapytał, ze względu na mundur, przezornie trzymając się z daleka od zwierzęcia.

Zrobiła śmieszną minę, by pokryć nią zakłopotanie.

- Beks – odpowiedziała.

- Sympatycznie – pochwalił, nie rozumiejąc jej niepewności.

Zastanowiła się kilka sekund, nim wyjaśniła:

- On jeszcze wcale nie reaguje na to imię, już prędzej na Pies. Dopiero niedawno go tak nazwałam, wtedy, no wie pan, tutaj...

- Tak?

- Bo wcale mnie nie bronił... jak pan – dokończyła szybko. – Tylko skowyczał i piszczał, tchórz jeden.

Uśmiechał się, więc i ona odpowiedziała uśmiechem pełnym ulgi. „Karina” - odpowiedziała od razu, kiedy zapytał o jej imię. I dodała, że nie musi do niej mówić „pani”. Kiedy i on się jej przedstawił, zdziwiła się - Knut? - otwierając swe niebieskie, jeszcze bardzo dziecinne oczy.

- Nie myślałam, że spotkam kogoś o takim imieniu! Skandynawskie, prawda?

- Fryzyjskie – odpowiedział.

*

Mężczyzna w mundurze nie spuszczał oka z Kariny. Mijała druga godzina ich rozmowy. Dodawszy do tego czas czekania na twardym krześle w korytarzu, były to prawie trzy godziny słonecznego letniego popołudnia, które gdyby tylko mogła, znowu spędziłaby spacerując z Beksem po cmentarzu. W towarzystwie Knuta.

Od tamtego pierwszego, niefortunnego razu nigdy już nie chodziła po cmentarzu sama. Właściwie wcale nie chciała tam wracać, choć spokój tamtego miejsca głęboko zapadł w jej pamięć. Wspomnienie zieleni i prawie nierealnie doskonałej ciszy okazały się silniejsze od przeżytego strachu. Gdy wróciła, Knut sam zaproponował jej towarzystwo, na które nie od razu ośmieliła się zgodzić. Jednak on z wielką radością opuszczał swą szklaną budkę, by spożytkować w ten sposób przysługującą mu przerwę w godzinach pracy i przechadzki z psem wkrótce nabrały rangi rytuału dla nich obojga.

- I co robiliście podczas takich spacerów? – zapytał mężczyzna w mundurze, jak Karina zdradzający objawy zmęczenia.

- Rozmawialiśmy – odpowiedziała.

- O czym?

- O ludziach z cmentarza.

- O ludziach?

- Tak, to znaczy... On opowiadał mi o nich.

Mężczyzna zniecierpliwił się.

- O jakich ludziach? Spotykanych, znajomych? Proszę mówić precyzyjnie!

- On opowiadał mi o zmarłych, którzy leżą na cmentarzu. Całe historie... Potrafił doskonale opowiadać i wiedział wszystko. To znaczy, tak mi się wydaje, że wiedział.

Grób numer 459  Jon

- Na dziś wymyśliłem dla Państwa temat dość nietypowy. Myślę, że nawet trochę nim Państwa zdziwię. Dotyczy tematyki „Blisko domu”, ale będzie nim... kompost. Chciałbym porozmawiać z Państwem o kompoście w ogrodzie. Trochę się przygotowałem, a poza tym mam nadzieję, że ci z Państwa, którzy są już doświadczonymi ogrodnikami, pomogą mi w udzielaniu rad tym, którzy dopiero debiutują. Zapraszam do wymiany doświadczeń.

Ogród jest wspaniałą rzeczą, o czym wszyscy wiemy. Jednak dlaczego kompost, zapytacie Państwo. Odpowiadam: kompost jest spokojnym, ekologicznym, domowym cmentarzykiem ogrodu. Zapewnia równowagę. Sprawia, że przekwitłe rośliny, zamiast lądować na śmietniku, otrzymują szansę na ponowne narodziny. A ogród kwitnie dzięki naturalnemu nawożeniu bez stosowania sztucznych, toksycznych mieszanek ze sklepu ogrodniczego.

Proszę dzwonić do mnie. Nie tylko w sprawach ogrodu i kompostu. Powiedzmy, we wszystkich sprawach z nimi związanymi. Czekam na wasze telefony, zamieniając się w skrzynkę kontaktową dla wszystkich chętnych do odkrycia tajemnic kwitnienia drzew, kwiatów, owoców, warzyw albo nawet przepowiadania pogody. Cieszę się na każde interesujące pytanie!

Jestem uspokojony po pierwszych telefonach, proszę Państwa. Temat kompostu zainteresował wielu z Was i są już pierwsze pytania, w tym podstawowe: jak to się robi?

Natychmiast służę odpowiedzią, ponieważ, jak wspomniałem, przygotowałem się do tematu. Proszę Państwa, kompost powstanie, gdy wykopiemy dół pilnując, by był względnie szczelny i aby nic nie wyciekało na zewnątrz, to znaczy nie przesiąkało w ziemię dookoła. Nad kompostem należy mieć pełną kontrolę. Dalej sprawa jest prosta: jeśli wrzucimy do kompostu rzeczy martwe i poczekamy, aż się przetrawią i przemieszają, uzyskamy gwarantowaną pożywkę dla nowych roślin.

Kompost powinien stać w miejscu zacienionym, najlepiej pod drzewem. Nie należy go jednak przykrywać ani przesadnie uszczelniać. Kompost potrzebuje powietrza, by nie wyginęły w nim bakterie, niezbędne do przetrawiania zawartości. Bakterie te wytworzą pożyteczne nawozy i pożywki.

Jeżeli jednak zaniedbamy hodowlę bakterii, rozmnożą się w sposób niekontrolowany i powstanie nie kompost, lecz nieużyteczna i kłopotliwa masa zanieczyszczeń. Będzie ją trzeba wyrzucić, wraz ze zdziczałymi bakteriami i wszystkim, na czym się rozsiadły. To już duży kłopot oraz - wiecie Państwo, że jestem dość wrażliwy na tym punkcie – potworny zapach... Jeśli jeszcze doliczyć zniszczenie ziemi, niepotrzebne kopanie dołu i inne starania, okaże się, jak wiele pracy poszło na marne. Nie zapominajmy więc o następującym zestawieniu elementów: cień, powietrze, odpowiedni otwór, kontrolowana ilość bakterii. Wtedy wszystko się uda: kompost przetrawi prawie wszystko, co do niego wrzucimy. Wyliczmy dla porządku: resztki jedzenia, odpadki roślinne i zwierzęce, liście, trawę, stare papiery, bawełnę, wiskozę, len, jedwab, węgiel, kwasy roślinne, tłuszcze roślinne, cukry, białka, aminokwasy, łatwo rozkładające się metale, witaminy.... Wszystko - tylko w odpowiednich proporcjach.

Pamiętajmy: w niepozornym, wykopanym przez nas dole zatętni prawdziwe życie.

- Jon, czytasz dzisiaj wiadomości. Jean jest chora.

- Dlaczego ja? Przecież wiesz, że pracuję nad drugą częścią programu o kompoście! Muszę jeszcze posklejać kilka wypowiedzi i ustalić muzykę z operatorem.

- Nie wściekaj się! Szef powiedział, że masz to zrobić i koniec. Ja tu nie jestem od dyskusji, jeśli chcesz się z nim kłócić, idź sam.

- Dobra, dobra... Daj tę cholerną kartkę.

Drodzy państwo, mhhm, mhmm, przepraszam, czas na nasze dzisiejsze wiadomości o szesnastej pięć. Jean jest nieobecna, spróbuję ją zastąpić, liczę na to, że wykażecie państwo wyrozumiałość, liczne o tej porze roku zgniłe pomidory zamiast w okno mojego redakcyjnego pokoju wrzućcie proszę do kompostu, o którym rozmawialiśmy dwa dni temu. Tak, tak, kolega zza szyby pokazuje mi właśnie, że oddalam się od tematu, przepraszam, może drugi raz nie powierzą mi tak trudnego zadania. Więc zaczynamy:

„Dwudziestosześcioletni Lukas Tjerg z miejscowości Grudde wyłowił wczoraj na wędkę plastikową torebkę, w której znajdowały się dwa kilogramy wyrobów ze złota. Uczciwy wędkarz oddał swoją zdobycz na najbliższym posterunku policji, której zadaniem będzie ustalenie właściciela. Wędkę, która utrzymała tak grubą rybę, wyprodukowała firma Wirrington”.

„Dziś o godzinie dziesiątej rozpoczęło się zebranie rady miejskiej z udziałem przedstawicieli ważniejszych firm naszego okręgu. Radzić będą nad utworzeniem nowych miejsc nauki zawodu. Przypominamy, że pomimo stosunkowo niskiej stopy bezrobocia w naszym mieście bez pracy pozostaje cztery tysiące siedemset ludzi”.

„Na placu Gandhiego doszło do kolizji, w której kolejka miejska wjechała na samochód prowadzony przez siedemdziesięcioletnią gospodynię domową. Ucierpiał głównie pies, którego pani wiozła do fryzjera, oraz jadący do pracy pasażerowie kolejki, zmuszeni do piętnastominutowego oczekiwania na policję. Winnego dotychczas nie ustalono”.

„Trwa akcja wysyłania paczek do Hindu-khuiu, indonezyjskiego miasteczka, które padło ofiarą trzęsienia ziemi”.

*

Karina protekcjonalnie poklepała rzeźbę stojącą u szczytu grobu.

- I kto postawił mu taki piękny nagrobek? – zapytała. - Koledzy z radia czy wdzięczni słuchacze?

- Siostra.

- Miał siostrę?

- Tak. Starszą od niego o osiem lat. Praktycznie zastępowała mu rodziców.

- Znasz ją?

- Przychodzi tu bardzo często. Możliwe, że widziałaś ją wiele razy.

- Dlaczego zastępowała mu rodziców? Byli sierotami?

- Nie, na pogrzebie byli oboje, i matka, i ojciec, ale teraz sporadycznie przychodzi tylko matka. Jest już bardzo stara, a ojca nie było tu od lat.

- Ale siostra przychodzi.

- Tak. Zawsze sama.

*

- Podać ci kawę, Evelyn?

- Nie, dziękuję. Masz dziś wolne popołudnie?

- Owszem.

- Słyszałam cię wczoraj we wiadomościach.

Jon zaśmiał się gardłowo. Zasłonił usta ręką, aby kropelki kawy przypadkiem nie zabrudziły mu jedwabnego krawata.

- Poruta, co? Wiem o tym. Wiadomości nie są moją specjalnością. Robiłem to na stażu, ale potem... Nie rozumiem, jak jeszcze mogą mnie o to prosić. Nie nadaję się do odczytywania czyichś słów.

- Wcale nie zastanawiasz się nad tym, co czytasz.

- Nie. Za to bardzo zastanawiam się nad tym, co i jak mówię od siebie. I w tym, jak się zapewne domyślasz, tkwi tajemnica mojego sukcesu. Ale wiadomości...

- Wiesz, że tam w Indonezji zginęło jak dotąd piętnaście tysięcy ludzi?

- W jednym miasteczku? Chyba żartujesz.

- Zaczęło się od jednego miasteczka, tego Hindu-khuiu, o którym z taką obojętnością wspomniałeś. Trzęsienie ziemi powtórzyło się następnej nocy i objęło szeroki teren na północy kraju. Ponad sto tysięcy ludzi straciło dach nad głową.

- To... rzeczywiście tragiczne.

- A wszystko niecałe pięć lat po erupcji wulkanu. Cud, że teraz nie odezwał się ponownie.

- Cud, cud. Ale dlateczego oni tam żyją? Co chwila coś tam się dzieje: trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, powodzie. Ginie ich połowa, a ci, co zostają, zamiast uciekać, gdzie pieprz rośnie, odbudowują swoje bambusowe chatynki i pilnie rozmnażają się dalej. Pomimo że ta ukochana Ziemia ich z siebie spłukuje, wypala, wysusza, wytrząsa, a już na pewno nie karmi!

- Pewnie dlatego, że innej nie mają.

Evelyn zamknęła trzymany na kolanach egzemplarz „Science”. Przed wejściem Jona przewertowała szybko artykuł o znalezieniu wody w Kuanali Tuot, jednym z kolejnych miejsc na świecie, o którym wiedziała, że nie jest szczęśliwe.

- Jon, nasz szpital dołączył się do akcji pomocy Indonezji. Wysyłamy leki, środki opatrunkowe, koce i odżywki. Przyrzeknij mi, że przyślesz do nas kogoś z radia, by zrobił dłuższą audycję, która zachęci ludzi do współpracy.

- Ja się tym nie zajmuję! Moja działka to rozmowy ze słuchaczami...

- Przyrzeknij mi. To naprawdę niewiele, co możesz zrobić dla tych, którzy urodzili się mniej korzystnie od ciebie!

- Już dobrze... Przyrzekam. Muszę już iść. Cześć, siostrzyczko.

- Zrobisz to dzisiaj? Zadzwonię do ciebie do redakcji.

- Dzisiaj, dzisiaj.

- Jon, my zbieramy też pieniądze.

- Jak mogłem o tym zapomnieć?

- Jon.

- Wyłóż za mnie setkę. Zwrócę ci pojutrze.

- Dziękuję ci. Mimo wszystko dobry z ciebie chłopiec.

*

Beks skoczył na nogi Knuta, zanim zdążyła zareagować i teraz z przerażeniem liczyła plamy tłustej ziemi na nieskazitelnie wyprasowanych mundurowych spodniach. Knut uspokajająco machnął ręką, jednak była przekonana, że jest niezadowolony.

- Przepraszam cię, Beks chyba nigdy nie nauczy się kultury. On tak z miłości, wiesz...

- Z miłości, wiem.

- Twoja żona będzie wściekła.

- Na pewno nie.

Knut zamknął za sobą drzwi budki i wolno ruszyli alejką. Popołudniowe słońce statecznie towarzyszyło im zza wysokich drzew. Beks zapomniał o obojgu i myszkował między roślinami; czasami rozpędzał się i wbiegał na nagrobki, a wtedy Karina wołała go do nogi, na co on reagował połowicznie, nieznacznie zmniejszając odległość.

- Ten dziennikarz... Jak on umarł?

- Zginął na wojnie.

- Dziennikarz?

*

Jean nadal nie było, wyglądało na to, że jej złapana podczas letnich upałów grypa należała do jakichś szczególnie złośliwych i Jon, pomimo upomnienia szefa za, jak się tamten wyraził, zbytnią dezynwolturę, nadal czytał wiadomości. Ciągle na nowo pojawiały się w nich wzmianki o kolejnych ofiarach trzęsienia ziemi. Trzeciego dnia Jon zrozumiał, że nie zdoła odepchnąć od siebie przyrzeczenia danego Evelyn, więc niechętnie zaczął rozpytywać wśród kolegów, szukając ochotnika do zrobienia reportażu o akcji pomocy. Był jednak okres urlopowy, wszyscy albo wyjeżdżali, albo zajęci byli swoimi sprawami, tak więc w końcu Jon chcąc nie chcąc sam stanął w drzwiach naczelnego. Jak się spodziewał, szef rozpłynął się w zachwytach.

- Proszę, proszę, nasz etatowy ulubieniec damskiej części słuchaczy, najlepiej ubrany dziennikarz redakcji zainteresował się czymś takim, jak zbieranie starych ciuchów dla biedaków na końcu świata!

Jon spojrzał wymownie na koszmarny krawat w maki na niezbyt świeżej koszuli naczelnego i zrezygnowany cicho westchnął. Nie istniał nawet cień szansy na to, by oni dwaj polubili się kiedykolwiek.

- Oczywiście, że to mnie interesuje – odpowiedział bezczelnie. – Jako mieszkańcy lepszej strony świata zobowiązani jesteśmy myśleć także i o innych. I nie tylko stare ciuchy zbierane są przez tę szpitalną organizację, ale też leki, środki opatrunkowe, koce. Oczywiście także pieniądze i gdyby szef zechciał sam...

- Zobaczę, co da się zrobić. W ramach rozgłośni, oczywiście – uciął naczelny. – Nie mam nic przeciw, by zrobił pan reportaż na temat zbiórki darów. To społecznie pożądane. Proszę jednak uważać na to, by pański materiał nie był zbyt nachalny. Nasi słuchacze nie mają czuć się winni, że to nie ich spotkało trzęsienie ziemi. Jeśli chcą pomóc, niech robią to z własnej woli.

- Oczywiście.

- A pan naturalnie użyje swego słynnego osobistego wdzięku, by złagodzić ciężar tematu...

- Naturalnie, szefie. Bez niego nawet nie ruszam się z miejsca.

*

Karina obserwowała Beksa, obwąchującego stokrotki w niewielkim wazonie na grobie Jona. Tego dnia Knut miał więcej czasu, nie wiedziała dlaczego i nie pytała go o to. Znalazła go dalej niż zwykle, w północnej części cmentarza, był jakby roztargniony, ale ucieszył się na jej widok. Przy głównej alei sama zatrzymała się przy grobie Jona, zafascynowana nagrobną fotografią, z której wyłaniały się głęboko brązowe oczy dandysa o twarzy przystojnej, choć może zbyt poprawnej. Chłopak z reklamy od fryzjera, uznała spojrzawszy na zdjęcie, kilka sekund przedtem, nim przeczytała, że był dziennikarzem radiowym.

Knutowi także podobały się oczy Jona. Dawniej najbardziej lubił jego głos, którego Karina zbyt młoda nie miała okazji poznać. Knut zawsze słuchał radia w swojej budce, właściwie grało mu na okrągło. Zapamiętał Jona jako typowego radiowego uwodziciela, uwielbianego przez kobiety, z wielką ochotą dzwoniące do redakcji podczas każdego z jego programów, niezależnie od tematu. Wydawało się jednak, że i Jon nie przywiązuje szczególnej wagi do tego, o czym traktuje dana audycja. Nigdy nie wgłębiał się w szczegóły, zachęcając do dyskusji gości, a w chwilach ostatecznej potrzeby odwoływał się do ekspertów. Sam ograniczał się do błyskotliwego rozwinięcia tematu, rozwiązującego innym języki.

Koledzy, nie bez zawiści, pokpiwali z damskiego charakteru jego audycji, aczkolwiek nikt nie odważyłby się zarzucić mu zniewieścienia. Przeciwnie, gdyby tylko istniała najmniejsza szansa, niemal wszyscy dziennikarze z radia chętnie zamieniłaby się z nim na wiele rzeczy, a szczególnie na publiczność. Natomiast najbardziej znacząca - czyli damska - część publiczności chętnie zmieniłaby sposób komunikowania się z Jonem i oddała wiele, by zamiast za pośrednictwem radia dyskutować z nim, siedząc mu na kolanach.

- I taki facet pojechał do Afryki? – spytała Karina z niedowierzaniem

- To podobno był przypadek. Zaczęło się od tego, że zrobił doskonały materiał o konieczności pomocy ofiarom tego trzęsienia ziemi. Naprawdę świetny. Sam go słyszałem. Były wywiady z ludźmi pracującymi w miejscowej organizacji pomocy, opowiadania lekarzy o następstwach urazów po takiej katastrofie, o stosunkowo niedrogiej pomocy, którą można ludziom zapewnić. Młode panie doktor wychodziły z siebie, by Jon dostrzegł w nich zalety aniołów miłosierdzia. A potem rozszalały się telefony, niektórzy bez uprzedzenia zaczęli przynosić dary i pieniądze wcale nie do organizacji siostry Jona, ale do radia. Przypuszczam, że wiele pań po prostu ucieszyło się z okazji zobaczenia Jona na własne oczy.

Knut poprawił przerzedzone włosy koloru wypłukanej ziemi. Tak naprawdę to są bez koloru, myślała o nich Karina. Zdawało się, że i on nie potrafi pozbyć się zawiści w stosunku do kogoś, kto jeszcze po śmierci rozsiewa wokół siebie niepokojące poczucie piękna i mocy. W głosie Kunta, gdy opowiadał o Jonie, brzmiał jednocześnie szacunek i uraza. Wspominał tamten czas, rzeczywiście gorące chwile w życiu miejscowego radia, wiele lat temu, gdy wierzył jeszcze w swój awans w hierarchii cmentarnej administracji, w budce pijał kawę tylko w ściśle określonych godzinach i z wyszukaną uprzejmością zwracał się do każdego z przychodzących ludzi.

Tak, starał się naśladować Jona w sposobie intonowania zdań, wyobrażał sobie uśmiech i ubiór tamtego. Zapamiętywał też jego drobne żarciki i powiedzonka, choć nigdy nie ośmielał się zastosować ich w praktyce. Teraz też nie bez nutki zazdrości opowiadał Karinie o błyskawicznie rozrastającym się punkcie pomocy, spontanicznie zorganizowanym w rozgłośni. Przypominał sobie tłumy ludzi, głównie kobiet, obładowanych darami, zagadujących, uśmiechniętych, gotowych do pomocy. On sam słuchał o tym wszystkim zamknięty w czterech ścianach budki, podobnej przecież do radiowego studia. I choć był bardziej niż tamten wystawiony na ludzkie spojrzenia, to nie interesował nikogo oprócz tych nielicznych, którzy zagubili się w labiryncie cmentarza.

- To jego szef położył koniec wszystkiemu. Jedni mówili, że popularność Jona była mu kolcem w oku, inni, że nie chciał, by radio z komercyjnej stacji zmieniło się w filię organizacji charytatywnej, jeszcze inni, że tłumy odwiedzających zakłócały pracę... W każdym razie doprowadził do tego, że inna organizacja dobroczynna zwróciła się do Jona. Chodziło o Afrykę. Dostał bardzo atrakcyjną propozycję, której jako dziennikarz nie mógł odrzucić. No i pojechał zrobić materiał.

- Nie chciał, a musiał?

- Może była w tym przekora, może chciał udowodnić, że nie taki znowu z niego dandys. A może w końcu sam zaraził się tym bakcylem pomocy biednym... W każdym razie miał mieszkać w luksusowym hotelu, mieć do dyspozycji jeepa z kierowcą i wszelkie możliwe wygody. Nikt nie wie, także jego siostra, jak znalazł się w najuboższej dzielnicy, sam, w dniu największych zamieszek.

*

Temperatura przekraczała czterdzieści stopni. Jedynym miejscem, w którym dawało się ją znieść, był hotel, klimatyzowany mimo racjonowanych dostaw prądu. W barze nie brakowało lodu do drinków, Jon uważał więc, że dopóki te dwie rzeczy są zapewniane, przeczeka jakoś czas, który przyszło mu spędzić w Afryce. Złość ogarniała go na myśl o szefie, który wymusił na nim zgodę na ten wyjazd, oraz na samego siebie, ponieważ do tego dopuścił. Dał się zmanipulować i tyle, w końcu żadnemu z nich nie chodziło przecież o interes redakcji. W zespole było dość dziennikarzy, którzy możliwość zrobienia materiału o wojnie domowej uznaliby za życiową szansę. Nie wszyscy aż tak jak on cenili sobie czystość garnituru. Jednak szef wybrał jego – chcąc go poniżyć lub po prostu się go pozbyć.

Drugiego dnia pobytu wybrał się wraz z niewielką grupą dziennikarzy różnych gazet i narodowości na rundę po mieście o kilkanaście minut jazdy od enklawy białej dzielnicy, w której znajdował się hotel, bezpieczny w sąsiedztwie luksusowych rezydencji i klubów. Miejscowy kierowca oraz znakomicie mówiący po angielsku pilot zawieźli ich busem do tętniącego życiem miasta, o którym zaniepokojeni rozwojem wydarzeń obcokrajowcy mówili, że powinno zostać objęte godziną policyjną.

Jon uważał to za zbędne. Jego zdaniem - a był to jeden z poglądów znienawidzonych przez Evelyn - wszelkim wydarzeniom winno się zostawiać własny tor i tempo. Tak podpowiadała mu natura pogodnego fatalisty –tak określał samego siebie – sprzeczna z osobowością jego nieustająco poprawiającej świat siostry, zarzucającej bratu karygodną obojętność. Inaczej niż on, Evelyn zawsze znajdowała dość powodów do ulepszenia owego świata, w którego problemy angażowała się tak dalece, że zapominała o samej sobie.

Przez okno autobusu Jon obserwował z umiarkowanym zainteresowaniem otoczenie, usiłując składać w głowie słowa w formę błyskotliwego komentarza. Znalazł się tu, by przygotować relację o Afryce i zwątpił już, że czyni słusznie, oglądając ją przez szyby samochodu, skoro wygodniej byłoby za pośrednictwem hotelowego telewizora. W wysokiej temperaturze brakowało mu tchu. Chętnie odetchnąłby świeżym powietrzem, jednak wiedział, że na zewnątrz jest jeszcze gorzej. I na pewno mniej bezpiecznie. Jon nie miał poczucia bezpieczeństwa, teoretycznie zapewnianego przez krzykliwe słowo „Press”, na drzwiach samochodu, powtórzone na identyfikatorze na jego własnej piersi. Klasyczne prasowe insygnia w postaci magnetofonu oraz sporego aparatu fotograficznego z enigmatyczną instrukcją obsługi wydały mu się teraz dodatkowym zagrożeniem w sytuacji, gdyby zaszła potrzeba opuszczenia busa i wmieszania się w głodny i wyraźnie rozdrażniony tłum.

Na szczęście żaden z kolegów nie wpadł jeszcze na ten pomysł. Jon podejrzewał, że nabrali respektu na widok czarnych twarzy ludzi, zbitych w gromadki na rogatkach miasta. Bus czekał tam prawie pół godziny, z dziennikarzami zamkniętymi w środku jak małpy w klatce, wystawionymi na widok tubylców, wyraźnie niechętnym wszystkim przybyłym z daleka. Czarni nie byli agresywni, ich twarze były dumne i nie wyrażały żadnych gwałtownych uczuć, jedynie tę niechęć... Nie spuszczali wzroku, patrzyli w głąb busa z niemym pytaniem: „Czego tu szukasz, nikt cię tu nie prosił”. Jon czuł się bardzo niepewnie. Przestrzegano go przed żebrakami i bandytami, jednak nikt nie powiedział mu, że może być obiektem pogardy.

Biedę, katastrofalną, niewyobrażalną, zobaczył dopiero wtedy, gdy zrujnowaną drogą wjechali w granice miasta. Dostrzegł tamtejsze domy, a raczej coś, co miejscowi ludzie tym mianem określali. Zbite z kawałków starych desek, blachy falistej i plastiku lepianki w rozmiarach odpowiadających połowie europejskiego garażu, sklecone bezpośrednio na ziemi, dawały dach nad głową licznym, wielopokoleniowym rodzinom. Nawet obcy mógł się domyślić, że są schronieniem jedynie na czas nocy, ponieważ w dzień żadne ludzkie stworzenie nie wytrzymałoby temperatury panującej we wnętrzu.

Za dnia życie toczyło się przed chałupinkami, na twardo ubitej, wysuszonej ziemi. Kobiety karmiły niemowlęta, ucierały ziarna lub obierały owoce i warzywa nieznane Jonowi nawet z nazwy. Silnymi rękami prały kolorowe rzeczy w miskach lub innych przedziwnych naczyniach, pełniących funkcję miednicy. Albo gotowały, a wtedy wokół dymiącego kociołka zbierały się mimo upału spore gromadki dzieci, chłonące zapach jedzenia, którego i tak nie mogło wystarczyć dla wszystkich.

Jednak tylko część społeczności skupiała się wokół swych namiastek domów. Istniała także inna, potężna masa ludzi, o których Jon przypuszczał, że nie są przypisani nigdzie. W miarę jak bus zbliżał się do centrum miasta, rosły tłumy czarnych okupujących ulice, pozostałości dawnych skwerów i skrawki wysuszonej, dzikiej trawy. Były to skupiska ludzi naznaczonych wyrazem beznadziei w oczach, trzymających się razem, by czerpać siłę ze zbiorowości. W niektórych grupkach ktoś coś mówił, inni słuchali, potakując. Być może były to obietnice.

Jon przyglądał się wszystkiemu z niedowierzaniem. Wolałby móc myśleć, że ogląda film. Nie chciał tu być, nie chciał przynależeć i nie chciał brać odpowiedzialności za widziane obrazy. Ani za okaleczonych starców na kulach wyciosanych z kawałków drewna, ani za wychudzone kobiety w nieokreślonym wieku, wyciągające dłonie do każdego, nawet równie biednego przechodnia. Nawet na śliczne dzieci o rysach regularnych jak z elementarza czarnych aniołków, krzykliwe i pełne energii zbyt wielkiej jak na ich wynędzniałe ciała Jon nie chciał patrzeć z obawy, że ich wizerunek utkwi mu w sercu. Bronił się przed tym, zamknął swe wszystkie wewnętrzne śluzy, zmuszając się do profesjonalnego rejestrowania obrazów, ad hoc nadając im gotową formę dziennikarskiego sprawozdania. Aby zabić nieuchronne fale współczucia, bolesnego buntu i złości na własną, białoskórą bezczynność, skoncentrował się na czekającym w barze potrójnym ginie z tonikiem, jakby myślą o nim odpierał ataki wyrzutów sumienia.

Wtedy zauważył kobiety. Kiedy mało wprawne oko Jona zaczęło w końcu rozpoznawać i rozgraniczać zbity tłum, wciągnął się on mimowolnie w obserwację żeńskiej części tej niewyobrażalnej masy. Była bardziej kolorowa i o wiele mniej gwałtowna, jakby złość, niechęć i zwątpienie miało do niej utrudniony dostęp. Jon nie wyczuwał napięcia w czarnych kobietach, mimo wszechobecnych w mieście wibracji i podniecenia, typowych dla czasów szczególnych. Znany wszystkim samcom od początków świata wojenny zew nie działał na kobiety. Pozostawały elementem stałym, nawet tu, na ubogiej ziemi pod palącym słońcem, trwały niezmiennie, karmiąc dzieci, i nigdy nie zapominały starannie upiąć swych perkalowych sukni. Były to kobiety, które układają włosy i, choć głodne, wpinają kolczyki w uszy, a przeguby rąk i kostki nóg ozdabiają bransoletkami.

Afrykańskie kobiety, które opanowały uwagę Jona, miały pełne usta i nieprawdopodobnie piękne oczy. Jednak nie od razu stało się tak, że spocony i zrezygnowany, sprawił sobie prezent w postaci wyszukiwania tych egzotycznych stworzeń, radowania nimi oczu i cieszenia się ich ruchem jak tańcem na scenie. Dokonało się to w wyniku długiego procesu, spowolnionego upałem, strachem i niechęcią do tego miejsca na Ziemi. Iskrą dla tych nowych uczuć stało się muśnięcie czarnej chusty muzułmańskiej kobiety w chwili, gdy Jon, wraz z kolegami opuściwszy na krótko bus, przyglądał się świątyni w mniej przepełnionej dzielnicy miasta. Ulicą przechodziły dwie muzułmanki, w swych czarnych, szczelnych okryciach drepczące za mężczyzną. Wyglądały jak wieże do gry w szachy, od czubka głowy do stóp spowite materią, spod której tylko wąska szpara na oczy nad metalowym elementem skrywającym nos dawała możliwość zerknięcia na świat. Nie one, lecz Jon przestraszył się, kiedy na wybrukowanej ulicy niemal potrącił jedną z nich. W ułamku sekundy, w którym skrzyżowały się spojrzenia, Jon zadrżał, jakby poraził go prąd. Nigdy przedtem, w całym jego życiu, nic nie wstrząsnęło nim z taką siłą, jak to jedno spojrzenie pulsujących jak rozgrzana lawa oczu, rzucone zza zasłony rytualnej szaty.

I Jon zaczął dostrzegać i inne kobiety, identyczne, niemożliwe do rozpoznania w strojach z dokładnością do milimetra maskujących ciało. Jednak nie udało mu się już pochwycić żadnego spojrzenia, w płynnym ruchu tkaniny sunęły ulicą same czarne duchy, a on, pokonawszy pierwszy szok, usiłował kpić z samego siebie i wymyślał im w myślach. Szczeniackimi żartami rozładowywał rozczarowanie, porównując muzułmanki do antycznych kolumn, przykrytych przez kogoś, by się nie zakurzyły. I do wież szachowych, i do garbów wielbłąda osłoniętych materiałem, jak u zwierzęcia, które tuż obok ktoś, jakby nigdy nic, przeprowadzał przez ulicę. Tak dokonał się początek.

W drodze powrotnej Jon pogrążył się w myślach o kobietach. Początkowo skoncentrowany na postaciach zakwefionych muzułmanek, w swoim poszukiwaniu posunął się dalej, by zacząć odkrywać w tłumie Murzynki o pierwotnej urodzie ptaków i strojach barwnych jak egzotyczne pióra. Zachłysnął się spektaklem sukien i kunsztownych fryzur. Jego umysł odnalazł potrzebny wentyl – w kataklizmie zła, wojny, nędzy i śmierci odnalazł enklawę piękna.

Evelyn – napisał w swoim pierwszym liście, nagryzmolonym późną nocą w barze koszmarnym charakterem pisma, który sprawił, że Jon od dziecka zamiast pisać wolał koncentrować się na mówieniu – Evelyn kochana, jak cholernie jestem tu nie na miejscu... Jeszcze tego by brakowało, bym zaczął wstydzić się moich czystych koszul, ba, nawet czystej bielizny. Czuję się winny, że jem posiłki – bardzo smaczne, naprawdę, w hotelu mają angielskiego kucharza, czarnoskóry, ale wyuczony w starej Anglii – smakują mi przez to o wiele mniej. Czuję się winny, że jestem tu, w hotelu, i zarazem boję się go opuszczać, jakby był chybotliwym stateczkiem na morzu pełnym rekinów. To nie jest strach przed tym, że mogą mnie skrzywdzić, Evelyn, to jakoś jeszcze nie przyszło mi do głowy, ja po prostu boję się wpaść do tej wody. Oni są głodni, biedni i bardzo czymś wkurzeni. Naturalnie, że wiem czym, poinformowałem się dokładnie co do przyczyn tutejszej rewolty, ale mój instynkt mówi mi, że gdyby nie to było powodem, na pewno znaleźliby jakiś inny. To czas i ochota, kochana Siostrzyczko, w tym miejscu na Ziemi po prostu coś musi się co jakiś czas wydarzyć. Nic tak nie uspokaja jak pełny żołądek, a ich żołądki są boleśnie puste. Aha, i jeszcze słońce przynosi spokój, słońca niby mają w nadmiarze, a mimo to wszystko funkcjonuje tu inaczej niż u nas w godzinach sjesty.

Gin jest w porządku. Korzystam nawet z kostek lodu, bo w hotelu robią je – podobno – z mineralnej wody. Zresztą mógłbym pić i czysty gin, to naprawdę jedyne wyjście. Gin jest dobry. I kobiety. Jeszcze żadnej nie posmakowałem, ale są piękne, Evelyn, niesamowicie piękne. Sama chciałabyś mieć jedną taką w domu. Coś by Ci posprzątała, coś ugotowała, ale przede wszystkim mogłabyś sobie na nią patrzyć, kiedy porusza się tak spokojnie, z muzyką w każdym ruchu, jak fala, albo gałąź drzewa.

Tęsknię za Tobą, Siostrzyczko. Nie wiem, czy Ci coś przywiozę. Mógłbym kupić Ci coś z krokodyla, ale wykopałabyś mnie z domu, bo teoretycznie są pod ochroną, albo jakąś hebanową rzeźbę. Są naprawdę piękne, jak tutejsze kobiety, takie czarne i gładkie. Jednak choć wiem, że moje pieniądze bardzo by się tu przydały, wstydzę się ich posiadania i wyciągania ich przed tymi ludźmi, wstydzę się zabierania im czegokolwiek za moje łatwo zdobyte pieniądze. To wszystko jest takie beznadziejne, Evelyn, co mnie podkusiło, by się tu znaleźć? Czy nie ma w tym przypadkiem odrobiny i Twojej winy?

Pierwszą kobietą, której skosztował Jon, była zwyczajna hotelowa prostytutka. Zabrana z baru, w którym czekała na zagranicznych klientów, ubrana po europejsku w obcisłe dżinsy, naciągnięte na zbyt pełne pośladki i uda. Jej kręcone włosy były - zapewne dużym nakładem pracy - ściągnięte w ciasny kok, który nie rozsypał się na poduszce łóżka w hotelowym pokoju Jona. Świetnie znała układ hotelu, bez omyłki odnajdowała drzwi do łazienki oraz minibar. Była dokładnie wymyta, pachnąca mydłem, szamponem i niezłą wodą kolońską, świeża do przesady, a mimo to natychmiast weszła jeszcze raz pod prysznic, jakby – wedle trywialnego dowcipu Jona - chciała dopucować się do białości. Przyniosła ze sobą kilka prezerwatyw do wyboru i znała swój fach, co sprawiło, że Jon w gruncie rzeczy zadowolony był z jakości usługi. Jednak pragnął czegoś innego. Dziewczyna, która została u niego na noc, nie różniła się wiele od innych znanych mu panienek lekkiego prowadzenia, a jej oczy nie przypominały w niczym tych, których łapczywie szukał w czarnym mieście. Zapłacił jej chętnie i pokręcił odmownie głową, kiedy kulejącym angielskim zapytała, czy ma przyjść następnej nocy.

Kiedy zaniepokojony barman zapytał o przyczynę niezadowolenia, Jon wychylał właśnie trzecią szklaneczkę ginu. Przy czwartej zwierzył się z ochoty na muzułmankę w czarnej sukni i roześmiał się z własnej naiwności.

- Bo te tutaj nie są prawdziwe, wiesz? A jak już tu jestem, w Afryce, to właściwie powinienem zobaczyć lwa albo słonia, co? Rozumiesz mnie? Nie rozumiesz...

Zrezygnowany Jon uczynił nieokreślony ruch ręką.

- To wszystko jest takie nieprawdziwe... A najbardziej ja. Tu.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.