Opowiadania letnie, a nawet gorące - Grażyna Bąkiewicz, Małgorzata Domagalik, Marek Harny, Manula Kalicka, Jarosław Klejnocki, Magdalena Kordel, Katarzyna Leżeńska, Irena Matuszkiewicz, Iwona Menzel, Zofia Mossakowska, Monika Mostowiak, Filip Onichimowski, Ewa Ostrowska, Maciej Przepiera, Dominika Stec, Bartek Świderski, Monika Szwaja, Małgorzata Warda, Janusz Leon Wiśniewski, Bartosz Łapiński - ebook

Opis

To książka szczególna. Co Polak robi, kiedy nic nie robi, czyli ma urlop albo wakacje i nie musi tego wszystkiego, co przez jedenaście miesięcy roku musi? Byczy się oczywiście na Karaibach albo pod Puckiem, zadeptuje Himalaje bądź Beskid Niski, karmi komary nad Amazonką, ewentualnie nad Biebrzą. I oczywiście czyta; przynajmniej kiedy pada. Właśnie na te mniej piękne okoliczności przyrody ta książka jest w sam raz. Na te całkiem piękne zresztą też. Jak to dobra proza spod dobrego pióra. Spod dwudziestu dobrych piór.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 638

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Copyright © 2006, 2020, Prószyński Media

 

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

 

Zdjęcie na okładce

© Judy Kennamer/Arcangel Images

 

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

 

Redakcja

Jan Koźbiel

 

Korekta

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8097-824-9

 

Warszawa 2020

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Janusz Leon Wiśniewski

NIEWIERNOŚĆ

Przesunęła się w łóżku na drugą stronę i już po kilku minutach zauważyła, że ta też jest zła. Nadal nie mogła zasnąć.

Kolejna taka noc. Najpierw winiła upał i zepsutą klimatyzację, której naprawy nie mogła się doprosić od dwóch tygodni. Personel hotelu miał tutaj tylko obowiązki, praw – oprócz zagwarantowanej umową ośmiogodzinnej przerwy na sen – nie miał żadnych. Gdy po tygodniu poskarżyła się dyrektorowi hotelu, usłyszała, że jeśli chce, to on może do niej przychodzić nocą i chłodzić ją kostkami lodu z drinków, które razem wypiją. „Obłożę cię lodem, podniosę ci sutki, zamrożę ci uda tak, że zaczniesz drżeć z zimna i prosić, abym cię ogrzał…”. Nie dała mu skończyć. Odwróciła się i wyszła z jego biura bez słowa.

Gdyby tylko chciała, z hukiem wyleciałby z tego gabinetu już jutro. Mały, wstrętny, łysy, gruby, obśliniony erotoman w wyświechtanym garniturze i kiczowato-patriotycznie chorwackim krawacie w biało-czerwoną szachownicę. Nie zdejmował tego krawatu chyba nigdy. Gdy zaczynał się nowy turnus, chodził między leżakami turystów wzdłuż basenu i przeszkadzając im, opowiadał, jak ważne jest dla niego, „aby czuli się jak u siebie w domu”. Zaraz potem się przedstawiał, ale tylko imieniem. Bożydar. Powtarzał swoje imię dwa razy i zaczynał snuć zmyśloną opowieść o tym, że urodził się dwudziestego piątego grudnia i był „gift of God”, czyli darem Boga. „Wszyscy synowie urodzeni w ten dzień dostają takie imię w Chorwacji” – dodawał z miną ministranta przed komunią. Oczywista nieprawda, na dodatek wcale nie urodził się w Chorwacji. Od Mileny pracującej w księgowości wiedziała, że nie ma na imię Bożydar, tylko Goran. I że urodził się we Frankfurcie nad Menem. Jego ojciec był muzułmaninem z Bośni, przyjechał do Niemiec za pieniędzmi. Nie zmarł śmiercią naturalną – znaleziono go z przestrzeloną głową w kradzionym samochodzie. Matka jest Niemką, pochodzi z byłej NRD i ciągle mieszka w Hanowerze. Zaraz potem z miną mędrca zmieniał temat i opowiadał o tym, że krawat wymyślili Chorwaci – co jest prawdą – i zapewniał – co wszyscy i tak już wiedzą – że jeśli na Hvar będzie padał deszcz, to za „każdy deszczowy dzień dostaną państwo pełny zwrot opłaty za koszty noclegu”. Oczywiście nie dodawał, że koszty noclegu to nie więcej niż dwadzieścia procent kosztów pobytu. Grube i biedne turystki z Anglii były wniebowzięte, dla nich dzień bez deszczu jest niemal nie do wyobrażenia, więc wydawało im się, że na tym urlopie jeszcze zarobią. Niemki i Austriaczki go nie rozumiały, bo jego niemiecki był nie do zrozumienia. Włoszki ze strachu przed mężami udawały, że go nie zauważają, i odwracały się do niego swoimi ogromnymi pośladkami, a racjonalni Polacy dopytywali się, „ile godzin musi padać, żeby dostać zwrot, i czy trzeba mieć na to jakieś zaświadczenie”.

Czasami, obserwując go, zastanawiała się, co powiedziałby Freud, gdyby wysłuchał go na swojej kanapie w Wiedniu. Miałby z pewnością doskonały materiał do kolejnego artykułu o skutkach kompleksu Edypa, fantazjach seksualnych w dzieciństwie i transferze negatywnych emocji pacjenta na otaczający go świat. Bożydar-Goran, chorwacki krawatowy patriota z niemieckim obywatelstwem, był bowiem klasycznym przykładem pacjenta, który wypychał swoją podświadomość na zewnątrz. I to wcale nie w snach. Robił to w samo południe, w garniturze i krawacie, w czterdziestostopniowym upale, przechadzając się między leżakami, molestując Bogu ducha winnych turystów ze zjednoczonej Europy. Freud musiałby być zachwycony…

Postanowiła przyzwyczaić się do upałów. Nawet do tych w nocy. To było pewniejsze, niż liczyć na to, że naprawią jej klimatyzację. Otwierała na oścież okno, skrapiała wodą meble w pokoju – tak doradziły jej dziewczyny pracujące z nią w recepcji – kładła się spać po północy, piła czerwone wino i brała gorący prysznic. Czerwone wino po prysznicu zawsze ją usypiało. Zrzucała kołdrę i naga kładła się pod prześcieradłem. Nie pomagało. Gdy po raz kolejny przekonywała się, że żadna strona łóżka nie jest dobra, wstawała i siedząc nago przy małym okrągłym stoliku, robiła notatki do pracy. Sięgała po najnudniejsze książki o Freudzie. Czytała nawet tego wymoczka Adlera. Nikt nie pisał tak nudnie o Freudzie jak Adler. Chciała go szczególnie dokładnie przestudiować, aby nikt nie mógł się podczas obrony przyczepić, że „nie zna Adlera”. Wielu znanych jej profesorów psychologii uwielbia Adlera. Jest momentami tak cholernie do nich podobny. Wylękniony facet z tytułami próbujący wydostać się z cienia rzucanego przez rozłożyste drzewo autorytetu mistrza, który ma zbyt mało czasu, aby przytulać i klepać po plecach wszystkich swoich apostołów. W odruchu desperacji i żałosnej zazdrości – tak jej się wydaje – trzeba było ten autorytet zdradzić. Gdy mistrz jest zbyt wielki, ma się bardzo mało do stracenia. Zawsze znajdzie się cała armia zazdrosnych i zakompleksionych popleczników, którzy przygarną zdrajcę. Ostatnia szansa, aby mieć swoje pięć minut i przez śmierdzącą oparami kuchnię wejść do historii. Alfred Adler swoich pięciu minut, jej zdaniem, nie wykorzystał. Był zbyt nudny w swoim uzasadnieniu zdrady. Może być, że zdrajcy, ze wstydu lub lęku przed zemstą własnego sumienia, nie potrafią interesująco krytykować zdradzonych. Najpierw wysiadywał cierpliwie jaja Freuda, aby potem sprzymierzyć się z chytrymi lisami czyhającymi na te jaja. Ale był dla nich zbyt uczciwy. I na dodatek nie dość, że był Żydem, to jeszcze marksistą. Na wiedeńskich salonach w tamtych czasach uchodziło to za poważną psychiczną przypadłość. Ani razu nie zdobył się na to, aby napisać, że Freud to wierutny kłamca, manipulator i hedonistyczny narcyz, pozujący do zdjęć najczęściej z cygarem. Zawsze pisał tak… dookoła. Nudnie i bełkotliwie o nerwicach wynikających z kompensacji braku uczucia bezpieczeństwa zamiast z nadmiaru „seksualnego libida”. Nigdy nie odważył się, na przykład, na napisanie tego, co często i chętnie powtarzał wśród swoich przyjaciół, że Freud cygar nie palił. Tylko je zapalał. I potem ostentacyjnie ssał. Demonstrując – jego, Adlera, zdaniem – w ten sposób ukryte pragnienia kobiet. Jeszcze lepiej byłoby, gdyby napisał, że ssąc cygaro, Freud demonstrował homoseksualną część swojej osobowości. Wszystko to oczywiście bzdura. Freud wypalał swoją dzienną rację – dwadzieścia! – cygar, najczęściej w odosobnieniu gabinetu.

Jednak nawet zanudzając się Adlerem, nie mogła zasnąć. Czasami przerywała czytanie i nie zdejmując okularów, wstawała od stolika i podchodziła do okna. W niektóre noce udawało się jej poczuć na skórze delikatnie chłodniejszy dotyk bryzy. Zakrywała wtedy dłońmi piersi i spoglądała na ścianę okien po drugiej stronie prostokąta zamykającego teren hotelu. W jednym z nich, na drugim piętrze, nad bramą, za którą zaczynał się ogród oddzielający budynek od ruchliwej ulicy prowadzącej na plażę, nigdy nie gasło światło. To było okno jego pokoju. Wpatrywała się intensywnie w nieregularną plamę żółtawej poświaty przedostającej się przez nieszczelnie zsunięte zasłony, próbując dojrzeć jakiś ruch lub cień. Nigdy nic takiego się nie zdarzyło. Któregoś razu, stojąc naga przy otwartym oknie, zdała sobie sprawę, że z wypatrywania znaków jego obecności o trzeciej nad ranem i rozczarowania, którego doznaje przy tym za każdym razem, zrobiła sobie jakiś nocny masochistyczny ceremoniał. Że ta utrzymująca się bezsenność to nie żadne termiczne nieprzystosowanie do upałów na wyspie Hvar. Że to coś znacznie poważniejszego.

Jeszcze nigdy nie zdarzyło się jej, żeby nie mogła spać z powodu mężczyzny, który nie był w tym czasie obok niej w łóżku. Paweł zasypiał po niej. Niezależnie od tego, czy mieli seks, czy nie. Jeśli to prawda – nie wie dlaczego, ale nie może tak do końca uwierzyć w tę chemię – z tymi narkotycznymi endorfinami zwiększającymi swoją koncentrację podczas pożądania, to w jej krwi najbardziej koncentrowała się hypnotyna. Kolejny peptyd „od czegoś”. Tym razem od spania. Czytała w Wiedniu, tuż przed przyjazdem na Hvar, jakiś mądry artykuł o hypnotynie. Wynikało z niego, że ejakulacji samca towarzyszy, z niewielkim opóźnieniem, fluktuacja stężenia hypnotyny. U niektórych badanych szczurów jej koncentracja w płynach ustrojowych wzrastała o ponad trzysta procent. Rzadko kiedy wyniki eksperymentów na szczurach różnią się od badań na ludziach. Jednym słowem, facet zasypia w łóżku zaraz po seksie nie ze swojej winy. Po prostu kobieta go zah(y)pnotyzowała. Analogia do jej zachowań była uderzająca. Najpierw z rozkoszy odpływała w krótkotrwałą nirwanę, potem przytulała się do Pawła, który ciągle jeszcze drżał z podniecenia, aby natychmiast zasnąć, nie czekając nawet, aż skończy szeptać jej do ucha te wszystkie słodkości, których inne kobiety w całym swoim życiu pewnie nie miały okazji wysłuchać. W jej wypadku spełnione pożądanie kończyło się zawsze zasypianiem. I to takim „psychoanalitycznie bezproduktywnym”, ponieważ rano, po przebudzeniu, rzadko kiedy pamiętała swoje sny. Gdy zaczęła pisać doktorat z Freuda, natychmiast założyła także swój sennik. Chciała wiedzieć, czy na sobie samej może potwierdzić jego interpretacje. Nic z tego nie wyszło. Nie śniła o niczym symbolicznym. Ani o złamanych świecach, których nie można wsunąć do otworów w świeczniku (impotencja mężczyzny), ani o przelewających się w nieskończoność wannach (ktoś jest zbędny w otoczeniu), ani nawet o tradycyjnie śnionej nagości (niespełnienie seksualne). Ze wszystkich snów pamiętała tylko te, w których pojawiała się Agnieszka. Ale snów o Agnieszce nie zinterpretowałby nawet Freud. Była zbyt skomplikowana.

Agnieszka…

Znały się od zawsze. Ich rodzice byli połączeni jakąś nierozerwalną mistyczną więzią przyjaźni. Byli świadkami na swoich ślubach, rodzicami chrzestnymi dzieci, razem płakali na pogrzebach, razem spędzali urlopy i nawzajem żyrowali sobie kredyty, aby zbudować sobie domy. I razem je budowali. Jeden obok drugiego na przedmieściach Poznania. Jej matka i matka Agnieszki dołączyły wiernie i bezwarunkowo do przyjaźni ich ojców. Czwórka jedynaków, połączona dwoma oddzielnymi ślubami, czterema powinowactwami dusz i brakiem płotu między ogródkami ich szeregowców. Nigdy tego nie sprawdzała, ale była prawie pewna, że wszyscy czworo mają tę samą grupę krwi. Nie pamięta Wigilii, na której nie byłoby „cioci Wandy i wujka Mirka”. Jeśli Freud – ojciec szóstki dzieci – ma rację i jedynactwo jest pierwotnym źródłem osamotnienia, to ich rodzice zrobili wszystko, aby się przed tym obronić, stawiając, z braku więzów krwi, na więzy przyjaźni. Sam Freud nieustannie poszukiwał przyjaźni, chociaż znany był z tego, że nie potrafił ich dochowywać. Uważał, paradoksalnie, że przyjaźń to jeden z symptomów narcyzmu. Wybierając przyjaciół, stawiamy na ich najbardziej możliwe do nas podobieństwo, aby przeglądać się w ich oczach jak mitologiczny Narcyz w zwierciadle, z którym nie potrafił się rozstać. Akurat w wypadku jej i rodziców Agnieszki zupełnie się to nie zgadzało.

Agnieszka urodziła się prawie dokładnie rok po niej. Chodziły do tych samych szkół, ubierały się podobnie ekstrawagancko, słuchały tej samej muzyki, czytały te same książki i zakochiwały się w identycznie durnowatych chłopakach. Na szczęście nie w tych samych. Gdy przed maturą ogłosiła, że chce studiować psychologię w Warszawie, to pierwsze, co usłyszała od swojej matki, było: „Jak możesz to zrobić Agnieszce?!”. Po okresie swoistej żałoby, która zapanowała w obu domach, Agnieszka powoli przyzwyczaiła się do myśli, że Warszawa wcale nie jest tak daleko. Ona została w Poznaniu i zaczęła studia na Akademii Ekonomicznej. Na początku spotykały się bardzo często. Potem, zajęte swoimi sprawami, oddaliły się od siebie. Mimo to, gdy wracała na weekendy lub ferie do Poznania, większość czasu spędzała z Agnieszką. I jej mężczyznami. Prawie za każdym razem był to inny mężczyzna. Musiała się koncentrować, aby nie mylić ich imion.

Agnieszka jest bardzo atrakcyjna. Ma wszystko, co przyciąga i pociąga. I na dodatek wzmacnia to w ostentacyjny sposób. Wyjątkowo głębokie dekolty i wypchnięte do góry piersi, rozpuszczone długie włosy, tatuaż, wyglądający spod opuszczonych na pośladki krótkich spódnic lub obcisłych spodni. I do tego twarz lolitki z wilgotnymi, obrzmiałymi wargami i ciągle zdziwionymi ogromnymi oczami. Klasyczny przykład kobiety-samicy ze snów pacjentów Freuda nękanych seksualnymi obsesjami. Gdyby zastosować do Agnieszki to, co Freud nazywał „wolną asocjacją”, bez wątpienia byłaby ona związana z seksem i wyuzdanym pożądaniem. Gdy rozmawiały o mężczyznach, to z jej strony zawsze był wokół tego tematu nastrój smutku, rozczarowania i dziwnej, nigdy niespełnionej tęsknoty wymieszanej z cynizmem. „Zastanawiam się, dlaczego mężczyźni wolą mnie wspominać, niż być ze mną – powiedziała kiedyś, gdy spotkały się w pokoju jej akademika w Warszawie. – Tak mało od nich chcę, płacę swoje rachunki, rozmawiam z nimi, często udaję, że jestem od nich głupsza, interesuję się dla nich elektroniką, żużlem, malarstwem, giełdą, internetem lub piłką nożną, uczę się dla nich gotować, nigdy nie rozmawiam z nimi o małżeństwie, nigdy nie pytam, skąd tak późno wracają, jak najczęściej wydobywam z siebie podziw dla nich, robię im kosmiczne laski, godzę się na przedwczesne wytryski, a i tak po dwóch, góra trzech miesiącach przechodzę wyłącznie do ich wspomnień i czasami używanych jak numer do seksualnego pogotowia ratunkowego wpisów w ich telefonach komórkowych; no powiedz, ty przyszła pani psycholog, co ja robię źle, na czym polegają moje kłopoty ze szczęściem?!”. Nic jej wtedy nie odpowiedziała. Agnieszka i tak sama wiedziała, że wszystko robi źle, goniąc za pragnieniami innych, wierząc naiwnie, iż w ten sposób zaspokoi swoje własne.

Potem na długi czas całkowicie zaniedbała Agnieszkę. Resztę świata zresztą też. Czasami, gdy telefonowała do domu, mama pytała ją, czy jeszcze wie, gdzie jest Poznań. Pojawił się Paweł i wszystko inne zeszło na odległy plan. Była zajęta pielęgnowaniem swojego zakochania. To było jak neuroza lękowa. Lęk, że go utraci, lęk, że nie spełni jego oczekiwań, lęk, że traci czas dla niego, lęk, że poświęca mu zbyt dużo czasu, lęk, że robi dla niego zbyt wiele, lęk, że robi dla niego zbyt mało. Lęk, że jest zbyt gruba, lęk, że nie jest dziewicą, lęk, że pozwoli mu rozebrać się za wcześnie – albo jeszcze gorszy lęk przed tym, że w ogóle nie będzie chciał jej rozebrać. Prawie cały czas się czegoś bała. Gdy spóźniał się na spotkanie pięć minut, wydawało się jej, że mija pięć lat. C.G. Jung, ten niewdzięczny, niepoprawnie zbuntowany i wielokrotnie wymieniany jako spadkobierca mistrza, pieszczoszek Freuda, miał znowu rację: prawdziwa miłość w swojej wczesnej fazie namiętności objawia się głównie neurotycznym lękiem. Sprawdziła to na sobie. Ale Paweł – naprawdę przez długi czas tak uważała – był wart tej neurozy. Powiedział, że ją kocha na dwa dni przed tym, zanim pierwszy raz obudzili się w jednym łóżku. Nie wie, na co bardziej czekała. Czy na to wyznanie, czy na tę noc.

Wprowadziła się do jego kawalerki na Mokotowie dzień po obronie swojej pracy magisterskiej. Rodzicom oczywiście nie powiedziała o tym. Dumni z córki, wyjechali z Warszawy przekonani, że na czas studiów doktoranckich ich „najmądrzejsza na świecie” córeczka zamieszka w hotelu asystenckim. Ojciec nawet przyrzekł, że sam wyremontuje jej pokój. Nigdy nie zaakceptowaliby czegokolwiek zbliżonego do „nieusankcjonowanego pożycia”. Chociaż Pawła od pierwszej chwili polubili. Szczególnie ojciec.

Agnieszka oczywiście była w Le Madame w Warszawie podczas przyjęcia, które zorganizowała z okazji magisterki. Chciała koniecznie poznać Pawła. „Pamiętaj, przyjeżdżam tylko dla niego. Chcę powąchać i dotknąć mężczyzny, który według mnie nie powinien istnieć. Tylko dla niego. Opowiesz mi, jak całuje? I pamiętaj, tak jak zawsze, zgodnie z naszą umową, zrobię wszystko, aby ci go odebrać!” – oznajmiła jej podczas ostatniej rozmowy telefonicznej.

Oczywiście, że pamiętała. Kiedyś, dawno temu, jeszcze w ogólniaku, podpisały taką perfidną umowę. Agnieszka była wtedy zakochana w Patryku, koledze z jej klasy. W Patryku oprócz minimum czterech klas licealistek były wtedy zakochane chyba również wszystkie młodsze nauczycielki, a także nauczyciel historii, o którym plotkowano, że woli chłopców.

Patryk był ładny, jeśli można tak powiedzieć o mężczyźnie. Milczący, trochę nierozgarnięty – Agnieszka twierdziła, że to jedynie skromność i nieśmiałość – chłopak o długich czarnych włosach zakrywających czoło i zamglonych smutkiem ogromnych błękitnych oczach homoseksualnych modeli z reklam firmy Joop. Miał dwa metry wzrostu, grał wyczynowo w siatkówkę, przyjeżdżał do szkoły zielonym cooperem, w którym ledwie się mieścił, z braku czasu nie należał do żadnej kliki i nie można było z nim praktycznie o niczym oprócz sportu porozmawiać. Powiedziała jej o tym. „Nie znosisz go, ponieważ cię ignoruje i jesteś poza jego orbitą” – skomentowała jej uwagę Agnieszka ze złością w głosie. Po jej zgryźliwej odpowiedzi – „Nigdy nie spadam na tak niskie orbity” – pogniewały się na całe dwa dni. Agnieszka robiła wszystko, aby Patryk zwrócił na nią uwagę. Nieustannie była w jego pobliżu. Kiedyś, na zwolnieniu lekarskim, pojechała za nim na jakieś zgrupowanie do Mikołajek. Wrócili stamtąd już jako para. Triumfalnie demonstrowała to całemu haremowi wielbicielek Patryka, trzymając go za rękę podczas przerw. Któregoś wieczoru przyszła do niej i powiedziała: „Jest cały mój, na zawsze, nikt mi go nie odbierze, nawet ty. Chcesz spróbować?”. I wtedy, tego wieczoru, podpisały tę szczenięcą umowę. To był pomysł Agnieszki. Wyciągnęła fotografię Patryka z torebki i na odwrocie spisała postanowienie „o nieograniczonym prawie do wymiany”. Do dzisiaj nie wie dlaczego, ale poczuła się wtedy bardzo dotknięta. Może dlatego, że histerycznie nie znosiła, gdy okazywano jej wyższość. Miała to po ojcu. Tak czy inaczej, postanowiła „przystąpić do wymiany”. To było idiotyczne, okrutne i egoistyczne. Bo Agnieszka, chyba po raz pierwszy w życiu, naprawdę była zakochana.

Nie pamięta, aby kiedykolwiek aż tak prymitywnie zabiegała o mężczyznę. Postawiła na wygląd, na siatkówkę i na nieustanny podziw. Trzy tygodnie później, podczas studniówki wyższej klasy, Patryk wielokrotnie zostawiał Agnieszkę przy stoliku, aby z nią tańczyć. Gdy udała, że czuje się źle i chce wrócić do domu, zaproponował, że ją odwiezie. W samochodzie udała wdzięczność i dotknęła, tylko raz, jego twarzy. Natychmiast zatrzymał samochód na parkingu przy ulicy i zaczął ją całować i obmacywać. Nie musiała wcale opowiadać tego Agnieszce. Patryk sam przeszedł do historii po kilku tygodniach jej smutku, kilku wybuchach agresywnej rozpaczy, dwóch dietach odchudzających na granicy anoreksji, dwóch postanowieniach pójścia do zakonu i po dwóch długowłosych studentach z ASP, na których Agnieszka postanowiła „zemścić się za siatkówkę”.

Od tego czasu nigdy nie rozmawiały ani o umowie, ani tym bardziej o Patryku, który po wakacjach przeniósł się do lepszego klubu w Częstochowie. Patryk, tak jej się wydawało, pozostawił tylko puste miejsce na parkingu po swoim mini. To było jedyne, co podobało się jej w Patryku. Jego samochód. Agnieszka jednakże cierpiała z powodu tego pustego miejsca. Przez bardzo długi czas. Potem rozmyło się to wszystko, zdarzyli się inni zdradzający ją mężczyźni i Patryk zniknął ostatecznie.

Agnieszka pojawiła się w Le Madame dopiero około północy. Przytuliły się do siebie. „Tak ci zazdroszczę. Wszystkiego. Jestem dumna z ciebie, siostrzyczko” – wyszeptała jej do ucha przy powitaniu. Agnieszka była bardziej rozebrana niż ubrana. Miała na sobie coś, co przypominało jedwabną czarną halkę, a miało być sukienką. Gdy nachylała się, pokazywała swe ogromne piersi. Gdy stała wyprostowana, było widać opaleniznę ud nad koronką czarnych pończoch. Miała włosy spięte w kok i przeciwsłoneczne okulary na włosach nad czołem. Gdy przedstawiała ją swoim gościom, chodząc od stolika do stolika, mężczyźni sprawiali wrażenie nagle przebudzonych, a kobiety stawały się wyjątkowo czujne. Na samym końcu podeszły do baru, gdzie Paweł rozmawiał z jej ojcem.

– Pawełku, poznaj moją Agnieszkę. Ona zna wszystkie moje tajemnice… No, prawie wszystkie – powiedziała, tuląc się do niego.

Paweł jakby od niechcenia wyciągnął rękę z kieszeni na powitanie, uśmiechnął się jednym z tych jego wyuczonych fałszywych grymasów, które opanował w czasie ćwiczeń z marketingu, i zamilkł. Odczekał cierpliwie, aż jej ojciec wycałuje Agnieszkę, którą widział trzy dni wcześniej w Poznaniu, i natychmiast wrócił do wątku przerwanej rozmowy, zupełnie je ignorując. Pierwszy raz, odkąd znała Pawła, poczuła rozczarowanie i zawód. Opowiadała mu wielokrotnie, kim dla niej jest Agnieszka. Chciała nim Agnieszkę oczarować od pierwszej chwili, a on zachował się jak gburowaty, niewychowany egocentryk. Podczas gdy ona zamarła ze wstydu przy barze, Agnieszka zdążyła zniknąć w ciemności sali. Usiadła przy pierwszym wolnym stoliku i zapaliła papierosa. Po chwili przysiadł się do niej jakiś mężczyzna z tatuażem na szyi. Wtedy zbliżyła się do stolika, nie wiedząc, co zrobić. Agnieszka zauważyła ją i powiedziała:

– Czy mógłby pan teraz wstać, pójść do baru i przynieść nam dwie dobrze schłodzone duże wódki? Proszę! Potem dobrze się panem zajmę, ale najpierw chcę porozmawiać z moją przyjaciółką. Potrzebujemy na to minimum półtorej godziny. Przyniesie pan?

Mężczyzna podniósł się z krzesła bez słowa, robiąc jej miejsce. Za chwilę wrócił z dwoma kieliszkami. Pod kieliszek, który postawił przed Agnieszką, wsunął swoją wizytówkę.

– Widziałaś go? – zapytała, gniotąc ze złością wizytówkę w dłoni. – To jest klasyczny przykład mężczyzny, którego trzeba się wystrzegać. Przed dwoma typami mężczyzn trzeba się strzec, siostrzyczko. Przed tymi, poza Japończykami oczywiście, którzy zawsze mają przygotowaną wizytówkę, i tymi, którzy mają więcej biżuterii na sobie niż ty. Ten warszawkowy artysta spełnia oba warunki. Gwarantuję ci, że będzie tutaj za półtorej godziny co do minuty. Zainwestował przecież ponad trzydzieści złotych w naszą wódkę. I gdy zechcę go wysłuchać, to mi powie, że go fascynuję, że jestem tajemnicza i że go twórczo inspiruję. I cały czas będzie przy tych kłamstwach myślał o tym, czy pojadę z nim do jego mieszkania. Ale ja nie chcę, żeby mnie dotykał w dzisiejszą sobotę ktoś obcy. Już mam dość obcych dotyków. Za dużo musiałam się ich nauczyć w ostatnim czasie. No, twoje zdrowie, pani magister…

Podniosła kieliszek i duszkiem wypiła całą zawartość. W tym momencie do ich stolika podszedł Paweł z jej ojcem. Wstała, i biorąc ojca za ramię, powiedziała:

– Chodź, tatuś, poszukamy mamy. Pewnie się o nią martwisz…

Nie wyglądało na to, żeby jej ojciec o cokolwiek się martwił. Wypił już zbyt dużo wódki. Ale wstał posłusznie i zostawili Pawła samego z Agnieszką. Tylko o to jej chodziło. Chciała, żeby sam ją przeprosił za swoje zachowanie.

Po godzinie Paweł ciągle siedział w tym samym miejscu. Agnieszka zdjęła okulary z czoła i włożyła je do szklanki wypełnionej wodą mineralną, rozpuściła włosy. Było także o wiele więcej kieliszków na stole. Facet z tatuażem na szyi niecierpliwie kręcił się w pobliżu stolika, czekając, aż Paweł się oddali.

Nad ranem, gdy wracali taksówką do domu, zapytała Pawła o Agnieszkę.

– Dlaczego ją zignorowałeś? Było mi bardzo przykro… To moja jedyna przyjaciółka.

– Przesadzasz – odpowiedział zniecierpliwionym głosem. – Przecież rozmawiałem z twoim tatą. On był priorytetem. Nie potrafię dzielić swojej uwagi. Potem podarowałem jej całą godzinę. Upijała się i opowiadała mi, jaka jesteś. Ona chyba jest w tobie zakochana. Snuła jakieś długie, dziwaczne opowieści o tym, jak to chodziłyście boso, trzymając się za ręce, po jakiejś łące w Bieszczadach czy Białowieży. Dokładnie nie pamiętam. Czy ona zawsze wszystkim pokazuje te swoje ogromne cycki? Nie mogłem momentami skupić się na tym, co mówi… – Zaśmiał się, wkładając prawą rękę w rozcięcie jej sukienki i ściskając palcami jej sutek.

Ani w Białowieży, ani w Bieszczadach. Chodziły na bosaka po rosie na łące w Zielonce w Borach Tucholskich. Powinien to pamiętać. Opowiadała mu to ze szczegółami kilka razy. Miała wtedy osiem lat i były to jej pierwsze kroki po ponadrocznym pobycie w klinice, gdzie składali, skręcali i znowu łamali jej zgruchotane biodro po wypadku samochodowym. Na tej zroszonej łące nauczyła się chodzić drugi raz w życiu. Ojciec Agnieszki niósł ją na barana, Agnieszka dreptała przy nim i mocno ściskała jej bosą piętę. W pewnym momencie stanęli na środku łąki i poczuła chłód rosy. Zamknęła oczy i zrobiła pierwszy krok. Potem drugi. Za chwilę Agnieszka podała jej rękę i zaczęła głośno się śmiać i krzyczeć z radości. Ona także. Mimo potwornego bólu. Przeszły tak całą łąkę.

Poza tym uwaga o piersiach Agnieszki była prostacka i wulgarna. Na dodatek ta dziwna koincydencja ruchu jego łapczywej ręki z jego ostatnim zdaniem… Nie była pewna, czyj sutek chciał ściskać Paweł. Jej czy ten z cycków Agnieszki. Gwałtownie odepchnęła jego dłoń i odsunęła się na drugi brzeg siedzenia. Wtedy, w tej taksówce, pierwszy raz, odkąd znała Pawła, poczuła, że ten bezwarunkowy zachwyt, którym go szczelnie otuliła, zaczyna się zarysowywać.

Pierwsze wakacje po studiach spędziła w Warszawie. Paweł zmienił firmę i nie mógł wziąć urlopu. Od października miała rozpocząć studia doktoranckie. Dawno ustaliła z promotorem, że pracę będzie pisać z Freuda. W zwykłe dni chodziła do bibliotek, czytała, robiła notatki. Czasami jeździła do Krakowa, gdzie mieszkał jej profesor. Weekendy przeważnie spędzali z Pawłem w Poznaniu. Czasami miała wrażenie, że rodzice bardziej cieszą się z obecności jego niż jej. Szczególnie ojciec.

Agnieszka, gdy była akurat w Poznaniu, zachowywała się… schizofrenicznie. Tak by to nazwała. Z jednej strony bezpośrednio i demonstracyjnie unikała Pawła, z drugiej nie pozwalała, aby nie zauważał jej obecności. Gdy oni z rodzicami koło południa jedli na tarasie spóźnione sobotnie śniadanie, potrafiła pojawić się w ogrodzie i opalać się prawie nago – nie licząc kilku sznurków wokół bioder oraz mikroskopijnego trójkąta na podbrzuszu – dokładnie naprzeciwko ich stołu. Ojciec przesuwał stopniowo i najciszej, jak się dało, krzesło, aby lepiej widzieć, Paweł przestawał mówić, ona czuła się niezręcznie z budzącą się w niej nieznaną dotychczas zawiścią; matka, odwrócona do ogrodu plecami, nie wiedziała, o co chodzi.

Obnażona seksualność przy rodzinnym śniadaniu na tarasie szeregowca pod Poznaniem! Freud miał rację. Seksualne libido jest w ludziach zawsze i wszędzie. Krytykowano go za to, że ciągle mówi o płciowości, zarzucano mu, że ta myśl nim zawładnęła, że uczynił z niej numinosum, czyli świętość, którą trzeba otoczyć bastionem i uczynić z niej dogmat. Namiętnie i bez rezultatu przekonywał do tego Junga. A jednocześnie nie potrafił zdobyć się na to, aby nadać jej mistyczny, religijny sens. Ograniczał się wyłącznie do biologicznego. Uświęcając biologię, bliżej jest się Darwina niż Mojżesza. W Darwina nie można nawet wierzyć. Darwin nie potrzebuje dogmatów i kościołów, ponieważ sam się naukowo dowodzi. Darwinowi można więc co najwyżej uwierzyć. Co nie przeszkadza, aby pragnąć go ukrzyżować. Jak najbardziej. Tego chcieliby, o prawie dwa wieki za późno, co najwyżej niektórzy bardzo zacofani farmerzy z południowych stanów USA. Może dlatego Freud, podobnie jak Darwin, był tak zgorzkniały. Obydwaj poszukiwali prawdy, niszcząc po drodze iluzje, obydwaj postawili na biologię. A to był najgorszy z możliwych wyborów. Ludzie bowiem całą mocą będą wypierać się swojej zwierzęcości.

Paweł i jej ojciec nie wypierali się jej zbytnio, jedząc jogurt, popijając kawę i wpatrując się zwierzęco w sterczący biust Agnieszki. W pewnym momencie nie wytrzymała i zapytała:

– Tatuś, mam ci przynieść okulary?

– Nie, nie… Tak tylko patrzyłem na żywopłot. Chyba go przytnę dzisiaj – odpowiedział zmieszany.

Wstała bez słowa od stołu i podeszła do Agnieszki. Klękając na trawie przed jej leżakiem, zasłoniła Freuda swoimi plecami. Mężczyźni natychmiast wrócili do rozmowy. Mama zaczęła zbierać naczynia ze stołu.

Wieczorami przeważnie wychodzili z Pawłem do jakiegoś klubu w Poznaniu albo jechali do kafejek nad Jezioro Maltańskie. Czasami pojawiała się tam Agnieszka. Nigdy sama. Za każdym razem z kimś innym. Poświęcała tym mężczyznom około piętnastu minut uwagi, tak mniej więcej na jednego drinka, po czym, zupełnie ich ignorując, zabierała ją od stolika i zaczynały rozmawiać. Paweł był wściekły. Czasami wyrażał to podniesionym głosem przy Agnieszce. Nie znosiła tego. Po trzech takich incydentach zaproponowała mu, że sama będzie odwiedzać Poznań. Najpierw się zgadzał, a potem i tak jechali razem.

Prawie pół roku później zdarzyło się w jej życiu coś niezwykłego. W lutym dowiedziała się, że następne wakacje ma spędzić w Austrii! Jej promotor jest bardzo dobrym znajomym rektora Uniwersytetu Medycznego w Wiedniu – z jego referencjami i oficjalnym zaproszeniem z Wiednia udało się jej otrzymać stypendium z europejskiego programu Sokrates. W czerwcu i lipcu badania w Wiedniu, a potem, od października, na sześć tygodni do Grazu, gdzie powstało pierwsze w świecie laboratorium psychologiczne i gdzie Freud ze swoim mentorem Breuerem publikowali nowatorskie prace dotyczące histerii. Wracała tamtego dnia do domu jak na skrzydłach. Najpierw chciała obwieścić to Pawłowi, potem zadzwonić do rodziców, a na samym końcu przegadać o tym godzinę lub dwie z Agnieszką.

Do rodziców nie zadzwoniła i wypłakać się Agnieszce także nie miała ochoty. Paweł zareagował na wiadomość z niespotykaną u niego agresją. Najbardziej dotknęły ją jego argumenty. Uważał, że jej doktorat „nie jest wart tego, aby odwoływali ich urlop w Norwegii”. Tłumaczyła mu, że sierpień i wrzesień mogą spędzić razem, że przecież do Grazu ma wrócić dopiero na jesieni, że tak naprawdę chodzi tylko o zmianę terminu ich wyjazdu. Uparcie nie chciał tego zrozumieć. Któregoś wieczoru, przy kolejnej dyskusji, wykrzyczał:

– Mamy audyt z Holandii w sierpniu, mój szef nigdy by mi tego nie wybaczył, gdybym chociaż na jeden dzień wyjechał wtedy z Warszawy. Moja praca to coś o wiele bardziej poważnego niż twój doktoracik o histerykach.

Pierwszy raz płakała z jego powodu. I pierwszy raz nie chciała zasypiać obok niego w łóżku. Następnego dnia rano zostawiła na stole w kuchni kartkę, osobiście zaniosła wszystkie dokumenty do ministerstwa i telefonicznie potwierdziła w Wiedniu swój przyjazd. Przez trzy kolejne miesiące Paweł robił wszystko, aby odczuła, że ją ignoruje. Spotykali się czasami w drodze do łazienki, zamykanej na klucz, schodzili sobie z drogi w kuchni, robili oddzielne zakupy, esemesami informowali o swoich wyjazdach, celowo nie pisząc, kiedy wrócą. Wieczorami, gdy dzwonił jego telefon, wstawał z fotela i zamykał się z nim w łazience. Słyszała jego śmiech, imiona kobiet i czasami dźwięk rozpryskiwanej wody z prysznica. Wracał pachnący jej ulubioną wodą toaletową, ubierał się i wychodził bez słowa. Budziła się, gdy przekręcał klucz w zamku. Zrzucał ubranie i kładł się na materacu, który rozłożyła i pościeliła dla niego. Pachniał alkoholem, nikotyną i obcymi perfumami. Czasami spermą. Oficjalnie miała narzeczonego, dyplom w kieszeni i świetlaną przyszłość, a nieoficjalnie powiększającą się z dnia na dzień bliznę w sercu.

Cierpiała w samotności. Nie chciała martwić rodziców i nie mogła się zdobyć na rozmowę z Agnieszką. Nie chciała jej mówić o tym przez telefon i jednocześnie wiedziała, że w Poznaniu nie potrafi ukryć swojego smutku tak dobrze, by rodzice nie zaczęli zadawać jej pytań. Sama nie znała na nie odpowiedzi, a kłamać nie potrafiła. Cała ta psychologia, którą zajmowała się od rana do wieczora, także nie potrafiła jej pomóc. Wspomnienia z dzieciństwa, kłamstwa, neurozy, psychozy, modele komunikacji, awersje i preferencje, moralność, wyuczone lub odziedziczone lęki, kolejne wcielenia kompleksów Edypa lub Elektry, inteligencja, podświadomość, fantazje, popędy, instynkty, superego, uzależnienia, perwersje, oszustwa i natręctwa… To wszystko dotyczyło innych. Siebie i swoich przeżyć nie potrafiła na tej psychomapie odnaleźć. Może to faktycznie dotyczy tylko jakichś odosobnionych, wirtualnych histeryków, których Freud sobie wymyślił, zanalizował i opisał jako swoich pacjentów. Może wcale nie było żadnej „Anny O.” alias Berthy Papenheim, która w rozpaczy po śmierci ojca miała podwójne ja, halucynowała po angielsku i przestała po kilku rozmowach na kanapie, może rację mieli ci, którzy uważali, że freudowska teoria dziecięcej seksualności to nie temat na kongresy, tylko sprawa dla policji? Może Freud to nie geniusz, tylko fantasta, i wszystko to wymyślił, aby dotrzeć do wnętrza swojej własnej paranoi, próbując uzasadnić i usprawiedliwić swoją impotencję? Przecież sam wielokrotnie i w wielu wariacjach pisał do Wilhelma Fliessa, laryngologa z Berlina i jedynego jego przyjaciela, że w wieku czterdziestu lat „nie czuje żadnego seksualnego pożądania i jest impotentem”. Może gdyby w aptekach Wiednia na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku można było kupić viagrę, to nie byłoby psychoanalizy? Może więcej prawdy o psychozach opowiedział magister polonistyki Marek Koterski w Dniu świra niż psychiatra, profesor doktor habilitowany Zygmunt Freud w swoich opasłych traktatach?

A może to Paweł ma rację? Może nie warto dla psychodelicznych bzdur kokainisty z Wiednia rezygnować z bliskości, spokoju, harmonii, dotyku, szeptów, obietnic i wystawiać ich miłości na próbę? A może właśnie i przede wszystkim miłość trzeba wystawiać na próby? Aby dotrzeć do jej niebiologicznego sensu? Jednego była pewna: to, co robi, i to, w co uwierzyła, jest obecnie ważniejsze niż wakacje w Norwegii i jego nagły audyt w sierpniu. Paweł powinien zdobyć się na ten kompromis. Jeśli mają mieć w przyszłości jakiekolwiek inne wspólne wakacje. Czekała na czerwiec jak na początek jakiegoś nowego życia. Chciała wyjechać, oddalić się, zniknąć, upewnić się, że mimo wszystko Paweł za nią zatęskni.

Pod koniec maja Agnieszka zaprosiła ich na „olewanie dyplomu” – dokładnie tak napisała w zaproszeniu – do… Berlina. Nie mogła w to uwierzyć. Zadzwoniła do niej.

– Zwariowałaś?! To więcej niż tysiąc kilometrów! – zaczęła.

– Ja zwariowałam, siostrzyczko, już dawno. Tak w okolicy Patryka. Pamiętasz go jeszcze? Jako pani psycholog powinnaś to wiedzieć na długo przede mną – odpowiedziała, śmiejąc się w słuchawkę. – Vincent mój nowy boy. Nie może przyjechać w maju do Poznania. Ma jakieś ważne sprawy w Berlinie. Powiedziałam mu, że jeśli tutaj nie przyjedzie, to może spadać do swojego Mediolanu. Maj albo nigdy z nim. Zrobiłam to dla ciebie. Przecież wyjeżdżasz do tego Wiednia, prawda? – zapytała, ściszając głos.

– Tak, jestem już prawie spakowana.

– No widzisz! Przestraszony Vincent wynajął jakiś klub na Kudamm w Berlinie i robi mi tam olewanie. Pomyślałam, że to świetny pomysł. Można by następnego ranka zrobić tam zakupy. Z Poznania to nie jest daleko. Prawie wszyscy z mojego roku potwierdzili, że przyjadą. Kazałam Wincentemu zarezerwować nam hotel tuż przy klubie. Nie będzie żadnych kosztów. On uwielbia wydawać na mnie pieniądze. Przyjedziesz… to znaczy przyjedziecie? – zapytała.

– Możesz zaczekać do jutra? Muszę ustalić to z Pawłem, nie znam jego planów – powiedziała.

– Jak to nie znasz? Mężczyźni mają tylko jeden plan. Ale ty przyjedziesz, prawda?

– Ja? Ja przyjadę na pewno – odpowiedziała bez wahania i z przekorą w głosie.

Tego także natychmiast pożałowała. Wiedziała, że Agnieszka rozszyfruje tę przekorę.

Zostawiła na stole w kuchni otwarte zaproszenie od Agnieszki i wysłała Pawłowi e-mail z informacjami o Berlinie. Potwierdził, że „zrobi to dla Agnieszki” i z nią pojedzie. W drodze do Berlina zamienili w samochodzie nie więcej niż cztery zdania. Gdy mijali Poznań, miała ochotę poprosić go, aby ją wysadził na najbliższym parkingu. Z otwartą książką na kolanach udawała, że czyta. Dopiero przed hotelem w Berlinie zdała sobie sprawę, że nie przewracała stron. Miała nadzieję, że Paweł tego nie zauważył.

Vincent – Wincenty zupełnie do niego nie pasował – był pierwszym Włochem, który ją oczarował. Absolutnie nie przypominał klasycznego macho. Nie wpatrywał się w jej dekolt, przysłuchiwał się uważnie temu, co do niego mówi, i był niezwykłym erudytą. Miał około czterdziestu pięciu lat, długie, pofalowane, posrebrzone siwizną na skroniach włosy i obrączkę na palcu. Podczas przyjęcia robił wszystko, aby pozostać w cieniu i aby Agnieszka nie musiała spędzać z nim czasu. Gdy zauważył, że jako jedyny na sali jest w garniturze, zniknął na chwilę i wrócił w dżinsach i sportowej marynarce. Był, jej zdaniem, najbardziej przystojnym i najbardziej dostojnym mężczyzną, jaki pojawił się w tym klubie. Te nastroszone jak koguty młode samce z Poznania i okolic, łącznie z rejonem Warszawy, nie sięgały mu do pięt. Najwięcej wiedział, najwięcej widział, najwięcej przeczytał, zaparkował najdroższy samochód przed klubem, znał najwięcej języków obcych, najmniej mówił o sobie i na dodatek… najlepiej pachniał. Stał, gdy wstawała, siedział, gdy siadała. Przez cały wieczór był obok niej i rozmawiali. Próbowała na nim swój niemiecki, który szlifowała na Wiedeń. Zaczął ją poprawiać, dopiero gdy poprosiła go o to. Za każdym razem ją przepraszał. Bardzo ją to rozczulało. Natychmiast dyskretnie się oddalał, gdy tylko zbliżał się Paweł. Widać było, że jest przeraźliwie smutny. W dokładnym rezonansie z jej smutkiem. Był pierwszym mężczyzną, którego tak naprawdę chciałaby odebrać Agnieszce. Chociaż na tę jedną noc. Albo raczej wyłącznie na tę jedną.

Agnieszka bywała przy nich rzadziej niż Paweł. Podchodziła, siadała na kolanach Vincenta i kładła jego dłoń na swojej lewej lub prawej piersi. Gdy trafiała na tę z obrączką, to ją natychmiast zmieniała. Brała jego serdeczny palec do ust, przez kilka sekund ssała, aby za chwilę przycisnąć go do wypukłości na środku jej piersi. Posiedziała tak trochę i odchodziła. Patrzył za nią z nostalgią.

Agnieszka nigdy nie wyglądała tak wyzywająco jak tego wieczoru. Wiedziała doskonale, że będzie w centrum uwagi. To był przecież jej wieczór. Rozpuszczone długie włosy, długa obcisła suknia z czarnego cienkiego kaszmiru z wyciętą na plecach elipsą, kończącą się krawędzią na granicy pośladków. Spoglądając na nią, przypomniała sobie najbardziej wyuzdane kobiety z obrazów Klimta i Kokoschki. Klimt i Freud byli prawie sąsiadami w Wiedniu. Nie wiedząc nic o sobie, doskonale się uzupełniali. Wiedeń z przełomu wieków był bardziej perwersyjny – i przy tym mniej komercyjny – niż obecne czasy „Playboya”, MTV i powszechnej nagości, która zwraca coraz mniej uwagi. Klimt malował i wystawiał dokładnie to, co Freud wyczytywał z opowieści o lubieżnych snach swoich pacjentów. Spoglądała czasami na zaciemniony parkiet oświetlany klaustrofobicznym światłem ultrafioletowych reflektorów, uruchamianych przez didżeja. Migające, zatrzymywane jak w kadrze, na ułamek sekundy, postacie tańczących na wpół rozebranych kobiet otoczonych szarą, postrzępioną poświatą papierosowego dymu doskonale oddawały nastrój obrazów Klimta. W pewnej chwili rozpoznała twarz Pawła. Tańczył z Agnieszką. Poczuła nagły ucisk w klatce piersiowej. Przy kolejnym rozbłysku zauważyła, że bierze do ust jej włosy, które przy tym świetle miały fioletowo-biały kolor. Wydawało się jej, że rozbłyski pojawiają się coraz częściej. Dokładnie w takt bicia jej serca. Nagle dostrzegła, jak dłoń Pawła znika za materiałem sukienki i przesuwa się coraz niżej. Widziała. Wyraźnie to widziała! Wypukłość nad linią rozdzielającą pośladki Agnieszki zwiększała się lub malała rytmicznie z każdym rozbłyskiem…

– Czy odprowadzi mnie pan do hotelu? – zapytała. – Nie czuję się najlepiej.

Natychmiast wstał, podając jej rękę. Był przerażony.

– Oczywiście. Czy mam zawołać lekarza? – zapytał, wyciągając z kieszeni swój telefon. – To mój dobry przyjaciel.

– Nie. Proszę mnie tylko odprowadzić. I na chwilę zostać ze mną.

Za późno powiedziała mu, że hotel znajduje się nie więcej niż sto metrów od klubu. I że to nie jest żaden zawał. Przynajmniej nie taki związany z martwicą komórek mięśniowych określonego obszaru serca. Że to tylko atak jakiegoś nieznanego jej dotychczas lęku. Gdy wyszli na ulicę, czekała na nią karetka pogotowia.

– Hotel jest tuż za rogiem… Przepraszam cię, to znaczy, przepraszam pana. Nie chciałam robić kłopotu…

Skinął na ochroniarza i powiedział coś do niego po włosku. Po chwili karetka odjechała. Szedł obok niej w milczeniu. Wjechali windą na czwarte piętro. Weszli do pokoju. Otworzył szeroko okno. Odkręcił prysznic w łazience. Odsłonił pościel.

– Jeśli pani się poczuje lepiej, to proszę zadzwonić do recepcji. Będę tam czekał na pani wiadomość. Jeśli nie zadzwoni pani w ciągu piętnastu minut, to pozwolę sobie tutaj przyjść jeszcze raz. Wszystko będzie dobrze – powiedział, dotykając delikatnie jej policzka.

Nie zadzwoniła.

Po prysznicu wyszła okryta jedynie ręcznikiem. Zapaliła lampkę na nocnym stoliku. Uchyliła drzwi do pokoju, blokując je butem. Otworzyła lodówkę minibaru i wyciągnęła zmrożoną buteleczkę z ginem. Wypiła ją duszkiem. Znalazła marlboro w kieszeni marynarki Pawła. Zapaliła. Wróciła do łazienki. Z kosmetyczki Pawła wydobyła jego diora. Spryskała nim kawałek ściany między przedpokojem i biurkiem. Na wysokości ust i nosa. Z lodówki wyciągnęła buteleczkę z koniakiem. Wypiła ją w drodze do łazienki. Grubą warstwą malinowej wazeliny do warg posmarowała swój anus. Odrzuciła ręcznik na łóżko. Sprawdziła zegarek. Mijało właśnie piętnaście minut. Zapaliła drugiego papierosa. Podeszła do ściany. Stanęła, opierając czoło na ciągle wilgotnej plamie po diorze. Usłyszała trzask zatrzymującej się na piętrze windy. Podniosła ręce. Rozsunęła szeroko uda, wypięła pośladki. Słyszała zbliżające się kroki. Nagle światło z korytarza przedostało się do pokoju i zgasło. Usłyszała zgrzyt zamykanych drzwi. Zaciągnęła się głęboko papierosem. Nie zawiedziesz mnie teraz, Freudzie, prawda?!, pomyślała, zamykając oczy.

Obudziła się przytulona do Pawła. Zaczęła delikatnie lizać jego szyję, zmoczyła śliną palce, objęła jego penis. Odepchnął ją gwałtownie i przesunął się na drugą stronę łóżka, nie otwierając oczu. Opuściła stopy na ręcznik, który leżał przy łóżku. Na biurku na jej zmiętej sukience stały obok siebie puste butelki po ginie i koniaku. Dywan obok biurka zasypany był popiołem z papierosa. Podniosła głowę i spojrzała na ścianę. W środku między dwiema długimi liniami zdartej tapety na wysokości jej oczu znajdowały się rozmazane różowoczerwone plamy po szmince, poznaczone odciskami zębów. Przycisnęła nos do ściany w tym miejscu. Pachniało klejem do tapety pomieszanym z zapachem malin.

Nie pamiętała niczego. Nie mogła sobie nawet wyobrazić tego wspomnienia. Typowa freudowska represja. Niektóre pragnienia trzyma się, dla własnego bezpieczeństwa, bardzo daleko od świadomości. Nawet jeśli spełniły się przed ośmioma godzinami. Ale one gdzieś tam się w mózgu zapisują. Odezwą się, gdy tylko pojawi się jakiś konflikt, albo – niewyrażone – zamienią się w neurozę. Zobaczyła swój zgnieciony but na podłodze przed drzwiami łazienki. Na czarnych kafelkach przed wanną leżały jej majtki z szarym odciskiem podeszwy buta. Zaczęła myć zęby. Szorowała tak długo, aż na pianie z pasty pojawiła się krew. Przypomniała sobie w tym momencie dyskusję Junga z Freudem na temat interpretacji snu jednej z jego pacjentek. Obsesyjnie śniła ona o brutalnym seksie oralnym ze swoim szwagrem, który nie był jej obojętny. W swoich snach zgadzała się na ten seks, uważając, że tylko w taki sposób może zachować dziewictwo dla swojego męża. Każdy epizod jej snu kończył się dopiero wtedy, gdy poczuła smak krwi na wargach. Na dodatek kobieta przyznawała, że w tym momencie odczuwała satysfakcję seksualną. Jung twierdził, że dziewictwo, którego utrata jest zawsze traumatyczna i bezpowrotna, ma dla kobiet ogromne znaczenie i związane jest ze składaniem ofiary i znaczeniem krwią tego najważniejszego na całe życie. Według niego sen matki wieloródki o krwi płynącej z jej ust tego dowodzi. Z ust krew może wypływać wielokrotnie i z wielu powodów, z rozerwanej błony dziewiczej tylko raz i tylko z jednego „uświęconego małżeństwem” powodu. Seks oralny pozwalał tej kobiecie bezpiecznie realizować swoje niezaspokojone fantazje seksualne i jednocześnie zachować wyłączność miłości do męża. Podobne znaczenie ma na przykład w islamie seks analny. Freud z kolei uważał, że w utracie dziewictwa najważniejsza jest krew, którą kobieta „przelewa w walce o swojego aktualnego samca”. Krew na wargach to tylko ersatz krwiz hymenu. Kobieta, gdyby mogła, traciłaby swoje dziewictwo wielokrotnie. Głupi, tragiczny Freud! Wszystko redukował do zwykłej seksualności.

Weszła do wanny. Odkręciła kran. Schyliła się po wąż z prysznicem. Poczuła ból. Dokładnie w miejscu pod tatuażem Agnieszki. Uśmiechnęła się. Dokładnie jak na tej łące w Zielonce…

Wyjechali z Berlina dopiero po południu. Po śniadaniu. Na Kudamm podają śniadanie do dwudziestej trzeciej. Potem przez godzinę podają tylko kolację, a potem znowu śniadanie. To takie marketingowe dopasowanie do nowego trendu zagonionych ludzi. Vincent tymczasem zdążył wylecieć do Rzymu. Agnieszka zdążyła być już w wieczornym nastroju.

– Szukałam cię wczoraj w nocy. Co się stało, siostro? – zapytała, przysiadając się do niej z kieliszkiem szampana.

– Ja także siebie szukałam. Ale nie znalazłam. To boli. Czasami w dziwnych miejscach.

– I bardzo długo trwa. U mnie już tak siedem lat – powiedziała Agnieszka, ściskając ją za rękę. – Zadzwoń do mnie, jak już się urządzisz w Wiedniu. Natychmiast przyjadę.

Leciała z Warszawy we wtorek około południa. Spotkała się z rodzicami na lotnisku. Pawła na szczęście nie było. Miał jakiś ważny lunch w Gdańsku. Przez ostatnie miesiące, gdy chciała, żeby był, on musiał jeść obiady w jakichś odległych miastach w Polsce. Wolała im tłumaczyć, dlaczego go nie ma, niż pozostawić bez wytłumaczenia, gdyby zdarzyło się im być świadkami ich pożegnania.

Spotkali się przy śniadaniu w kuchni. Złożył gazetę, dopił kawę, poprawił krawat i podał jej rękę, życząc bezpiecznego lotu. Czekała tylko na to, że powie: „To się jakoś zdzwonimy…”.

Objęła go. Nie rozsunął warg przy pocałunku, nie podniósł rąk. Popłakała się dopiero w samolocie.

– Siostrzyczko… – usłyszała nagle za sobą, kiedy czekała na taksówkę przed terminalem w Wiedniu.

Agnieszka przylatywała lub przyjeżdżała z Mediolanu samochodem do Wiednia w prawie każdy weekend. Paweł nie zatęsk­nił. Pisał czasami tylko lakoniczne e-maile o tym, jak bardzo jest zapracowany. Nie miała uczucia, że jest ważniejsza niż jego audyt z Holandii. I że kiedykolwiek będzie. Któregoś razu zadzwoniła Agnieszka.

– Mam supernjusa – zaczęła podnieconym głosem. – Vincent… to znaczy jego firma kupiła hotel w Dubrowniku. Mogłybyśmy się tam opalać i w międzyczasie uważać, pracując w recepcji, jak idzie ten biznes. Połowa kasy pójdzie oficjalnie przez podatek, drugą połowę chcą przepuścić przez koszty PR. Bez podatku. Wszystko netto na nasze zadbane i opalone ręce! Chciałabyś?

Nie wiedziała dokładnie, czego chce. Wiedziała natomiast, czego z pewnością nie chce. Nie chciała wracać do Warszawy, a tym bardziej do Poznania. Poza tym chciała się wreszcie usamodzielnić. Od Pawła i od rodziców. Odpowiedziała, że chce.

Potem pojawiły się komplikacje. Okazało się, że w hotelu w Dubrowniku może być tylko jeden rezydent. Drugi mógłby osiąść w innym hotelu, który firma Vincenta przejęła na wyspie Hvar. Ale tylko na sierpień. Potem mogłaby wrócić do Agnieszki do Dubrownika.

– Powiedziałam Wincentemu, że jeżeli tak nie będzie, to może pakować książki i wracać do swojej grubej starej żony na Sycylię – skomentowała to Agnieszka.

Czasami zastanawiała się, skąd u niej tyle fałszywego cynizmu. Ona nie była przecież taka.

Na początku sierpnia pojechała z Wiednia pociągiem do Splitu, a potem promem popłynęła na Hvar. Osiemnastego sierpnia podczas jej nocnego dyżuru w recepcji obudził ją wysoki mężczyzna w czarnym podkoszulku.

– Mam na imię Jon. Zarezerwowałem tutaj dwa pokoje na dwanaście dni.

Położył przed nią wydruk e-mailu z kodem rezerwacji. Była przerażona. Hotel był pełny od pralni w piwnicy do komina na dachu. Nie było go na żadnej liście w komputerze. Poprosiła o jego paszport. Pochodził z Nowej Zelandii. Sprawdziła pod nazwiskiem Stevens. Był. Z imieniem John. Od jutra i tylko na jeden pokój. Zaczęła się tłumaczyć, ale przerwał jej w pół zdania:

– To się zdarza. Mogę przespać się na fotelu. Czy mogę zwolnić taksówkę?

Skinęła nerwowo głową, mówiąc:

– Proszę poprosić taksówkarza do recepcji. Przejmiemy koszty pana transportu.

Nie poprosił. Zaczął wnosić do hotelu metalowe walizki i sztalugi. Potem bez słowa usiadł na fotelu, przykrył się skórzaną kurtką i próbował zasnąć. Po godzinie podeszła do niego.

– Jeśli pan się zgodzi, to dam panu klucz od mojego pokoju. Nie ma teraz żadnej sprzątaczki, więc trudno mi zapewnić panu zmianę pościeli. Jutro rano to wszystko wyjaśnimy. Jeśli pan to zaakceptuje, to w ramach rekompensaty przejmiemy koszty następnych trzech dni pana pobytu. Bardzo pana za wszystko przepraszam.

Nagle przebudzony, spojrzał na nią przerażonym wzrokiem.

– Przepraszam panią. Ja nie chciałem przeszkadzać. Gdy jestem zmęczony, to czasami chrapię.

Uśmiechnęła się. Przepraszali się nawzajem. Pomyślała, że to dobry znak. Mr Stevens nie zrobi jutro żadnej awantury w dyrekcji. Wziął od niej klucz i poszedł do windy. Po dziesięciu minutach zadzwonił telefon.

– Czy wolno mi zdjąć z łóżka pani książki i notatki? Ja co prawda mogę spać na podłodze…

– Przepraszam. Oczywiście. Proszę położyć to wszystko na stoliku pod oknem. Niech pan nie śpi w żadnym wypadku na podłodze…

– Czy pani także ma na imię Agnieszka? – zapytał nagle, wypowiadając to imię bez akcentu.

– Nie! – odpowiedziała zmieszana. – Proszę odłożyć wszystko na stolik. Dobranoc.

Zastanawiała się, czy w łazience nie ma jej tamponów, czy golarka do nóg i podbrzusza jest opłukana, czy tabletki antykoncepcyjne są w jej kosmetyczce i czy na suszarce nad wanną nie wisi jej bielizna. Była prawie pewna, że wisi.

Gdy po dyżurze wróciła do swojego pokoju, łóżko zastała nienaruszone, książki i notatki leżały tam, gdzie je zostawiła, jej bielizna została ułożona w kostkę na ręcznikach w łazience, a na stoliku pod oknem dostrzegła plik kartek z reprodukcjami olejnych obrazów podpisanych nazwiskiem „Stevens”. Na jednej z reprodukcji z wizerunkiem nagiej kobiety był napis po angielsku i w nawiasie – bezbłędnie – dopisek po polsku: Klimta podziwiam, Schielego uwielbiam, a Freud to zwykły ćpun.

Spotkała go następnego dnia na plaży. Siedział na ręczniku obok ogromnej butelki czerwonego wina i rzeźbił coś nożem w kawałku drewna. Zapytała go po polsku, co to będzie. Odpowiedział po angielsku:

– Jeszcze nie wiem, jeszcze wino się nie skończyło…Uśmiechnęła się do niego. W pewnej chwili wstał i zniknął bez słowa. Po chwili wrócił z kieliszkiem. Nalał do niego wina i wkopał go w piasek tuż przed nią.

– Ma pani dobre serce pod piękną piersią.

Pomyślała, że powinna włożyć stanik. To było dziwne, ale chyba typowe dla wszystkich kobiet: opalała się topless tylko na plażach bardzo odległych od hotelu. Jej piersi mieli prawo oglądać tylko zupełnie obcy. Po dziesięciu minutach zastanawiała się, czy on nadal jest na tyle obcy, aby mieć to prawo.

– Freud to mizogin, dyktator, onanista i tchórz. Niech pani to napisze. Chociaż… Może o tym onaniście jednak nie. To w Polsce zaprowadzi panią na szafot. Wyrzeźbię dzisiaj prącie Freuda i utopimy je razem w morzu. Chce pani?

Siedzieli na plaży i rozmawiali. Po angielsku. Czasami wtrącał pojedyncze polskie słowa. On rzeźbił, on piła wino, które nalewał. I mówił. Już dawno żaden mężczyzna nie zachwycił jej rozmową. W pewnym momencie odważyła się zapytać:

– Dlaczego Polska?

– Na pewno nie z powodu Matejki. Trochę z powodu Malczewskiego, ale najbardziej z powodu Agnieszki. Ale ona nie mieszka w Poznaniu. – Zaśmiał się, pokazując jej swoją rzeźbę.

Wiedziała, że przeczytał wszystko, co leżało na jej łóżku. Ucieszyła się z tego. Spojrzała na to, co postawił przed nią na piasku. Mikroskopijne, pomarszczone, zwisające prącie nad monstrualnymi opuchniętymi jądrami przypominającymi półkule mózgu.

– Freud był Żydem. Dlaczego pan go nie obrzezał?

– Bo on, gdyby mógł, przyszyłby sobie na powrót ten kawałek skóry i wyparł się swojego żydostwa. Zabraniał swojej żydowskiej żonie Marcie zapalać świece w czasie szabatu, nigdy nie jadł nic koszernego, a w Jungu zakochał się tylko dlatego, że ten jest czystym Aryjczykiem. Uważał, że jeśli Aryjczyk będzie rozpowszechniał jego teorie, będzie to bardziej wiarygodne i nikt nie będzie mógł podnosić zarzutów, że „cała ta psychoanaliza to tylko syjonistyczne brednie”. I miał rację. Naziści spalili książki Freuda, natomiast Junga nie. Ale pani to wszystko dokładnie wie, prawda?

Wszystko się zgadzało. Jedynie to o Jungu nie było wiedzą, tylko niesamowitą dla niej interpretacją malarza Jona Stevensa z Nowej Zelandii na plaży na chorwackiej wyspie Hvar po butelce czerwonego wina wypitej w trzydziestostopniowym upale. Tym bardziej postanowiła to zapamiętać i przy najbliższej okazji sprawdzić. Artyści, często się tego wypierając, zawsze byli wiernymi dziećmi Freuda. Nawet ci, którzy żyli trzy wieki przed tym, zanim świat o Freudzie w ogóle usłyszał.

– Dlaczego Agnieszka nie mieszka w Poznaniu? – zapytała kokieteryjnie, biorąc drewniane prącie Freuda do ręki.

– To długa historia – odpowiedział, podnosząc butelkę z winem do ust. – Zaczyna się w Krakowie, a kończy w małym miasteczku na wschodnim wybrzeżu USA. Nie opowiem jej pani teraz. Jest pani zbyt smutna. Pani ma dość smutku na teraz, prawda?

Miała. To też wie, pomyślała.

– Zazdroszczę panu strasznie tej zagadki, którą ma pan w oczach – odpowiedziała.

Plaża zaczynała pustoszeć. Po godzinie zostali zupełnie sami. Przed zachodem słońca przyznał, że chciał ją tylko sprowokować tym Freudem. Inaczej nie zwróciłaby na niego uwagi, a bardzo chciał, aby zwróciła.

– Freud jest okej. Mylił się wprawdzie co do wielu rzeczy, ale mylił się w tak cholernie interesujący sposób.

Gdy powiedziała mu, że trudno myśleć o Freudzie, drżąc z zimna, zapytał, czy ma przynieść kolejną butelkę wina. Pierwszy raz mężczyzna uwodził ją w tak inteligentny sposób. Zapytała go, czy alkohol to jedyna chemia, która rozgrzewa. Nie odpowiedział. Uklęknął za nią i zaczął ją masować. Najpierw plecy, potem głowę, potem delikatnie twarz, potem stopy, potem piersi i brzuch. Na końcu położył ją plecami do siebie na ręczniku, rozwiązał sznurki majtek jej bikini i masował pośladki. Na początku leżała z zaciśniętymi szczelnie nogami, gryząc z zawstydzenia ręcznik. Po chwili rozluźniła mięśnie. Wylał na jej uda resztkę wina z butelki i zaczął je zlizywać…

Przez cztery następne dni wracała do tego miejsca na plaży. Nie było go. Uspokajała się, widząc klucz w jego przegródce na ścianie recepcji. Teoretycznie nie powinno być go w hotelu. Teoretycznie. W piątek późnym wieczorem przełamała się i z recepcji zadzwoniła do jego pokoju. Nikt nie odebrał. W nocy podeszła po raz pierwszy naga do okna swojego pokoju i zadzwoniła drugi raz. Jego okno było ciemne i nikt nie odbierał. Uspokoiła się.

W sobotę wieczorem robili oficjalne powitanie nowych gości w hotelu. On wprawdzie przyjechał w poniedziałek, ale ciągle był według ich standardów nowy. Te same bzdury napuszonego dyrektora w chorwackim krawacie o tym, „jak ważne jest, aby wszyscy czuli się tutaj jak w domu, gdziekolwiek go pozostawili”. Unikała jak ognia tych kiczowatych przyjęć, ale tym razem poszła. Wzięła prysznic, wysuszyła włosy, spinając je w kok, zrezygnowała z makijażu, na białą kretonową bluzkę z logo hotelu włożyła oficjalny, wstrętnie brzydki szaro-brązowy kostium, który kazali im nosić na dyżurach. Co ciekawe, dyrektor zadbał, aby spódniczki były bardzo krótkie. Przez chwilę zastanawiała się, czy ma spryskać się perfumami. Nie spryskała. Dzisiaj chciała wyglądać najgorzej, jak potrafi. Miała być dokładnie „nieozdobiona”. Tak jak normalna żona rano po przebudzeniu, tyle że brzydziej, bo w tym kostiumie.

Znalazła go na kanapie tuż przy stole z alkoholami. Pił wino i czytał jakąś książkę. Przysiadła się. Młoda kelnerka stojąca za stołem tuż obok kanapy rzuciła jej nienawistne spojrzenie. Pocałował ją w policzek i zaczął czytać na głos, przekrzykując hałas rozwrzeszczanych ludzi i muzyki. Położyła głowę na jego piersi i wpatrywała się w zadrukowaną stronę książki, nie dostrzegając liter. Słuchała.

zawsze, gdy na światło dzienne wydobywał się obraz duchowości – czy to u człowieka, czy w dziele sztuki – Freud stawał się podejrzliwy, przypisując decydującą rolę „wypartej seksualności”. Podnosiłem na to zarzut, że hipoteza ta, domyślana logicznie do końca, prowadzi do druzgocącego osądu kultury, którą w takim razie należałoby postrzegać jako zwykłą farsę, chorobliwy wytwór wypartej seksualności. „Tak – potwierdził Freud. – Tak właśnie jest. To przekleństwo losu, wobec którego jesteśmy bezsilni”…

Czytał, delikatnie gładząc jej włosy. Pachniał plażą i jaśminem. W pewnym momencie wsunęła język w szczelinę między guzikami jego koszuli. Natychmiast odłożył książkę. Szeptał, całując jej ucho:

– Chciałbym ją zapomnieć. I zapamiętać ciebie. Zniszczę wszystkie jej obrazy. Namaluję ciebie. To przecież tylko przekleństwo losu…

Wstał i podał jej rękę. Wjechali windą na pierwsze piętro. Weszli do „tego drugiego pokoju”, który wynajmował. Otworzył butelkę wina i postawił ją przy rozłożonej na podłodze kołdrze. Obok leżały płótna z aktami. Nogą przesunął je w kierunku okna. Podszedł do niej i zdjął jej marynarkę. Sama rozpięła guziki bluzki i zdjęła stanik. Rozsunął suwak jej spódnicy. Zapalił nocną lampkę, kierując światło na prostokąt kołdry na podłodze, po czym odszedł w ciemność pokoju. Rozebrała się i naga uklękła na kołdrze. Tyłem do niego. Tak jak wtedy na plaży…

Usłyszała jego kroki. Postawił lampkę tuż przed nią. Poprosił, aby usiadła przodem, po turecku, w najszerszym rozkroku i włożyła bluzkę, nie zapinając guzików. Położył na jej kolanach otwartą książkę o Freudzie i znowu zniknął w ciemności. Za chwilę wrócił i rozpuścił jej włosy.

– Czytaj mi ją cały czas na głos. Chcę namalować twój mózg…

Zadzwonił do niej dopiero w niedzielę wieczorem. Zapytał, czy popłynie z nim w poniedziałek do Splitu, a potem pojedzie do Dubrownika. Miał tam mieć swój wernisaż. Pierwszy w Chorwacji.

– Daj mi trochę czasu, muszę to ustalić z hotelem.

Od pierwszej sekundy wiedziała, że pojedzie. Nawet gdyby mieli ją za to zwolnić. Nie chciała tylko, aby on to od początku wiedział. W pierwszej reakcji wykręciła numer telefonu Agnieszki, ale zrezygnowała. Pomyślała, że zrobi jej niespodziankę.

Popłynęli promem o czwartej rano. Pierwszy raz z jego powodu nie przespała całej nocy. O wpół do trzeciej byli w Splicie. Żaden mężczyzna jak dotychczas nie potrafił przez ponad dziesięć godzin karmić ją opowieściami, nie obrażając się, pozwalając jej przy nich zasypiać, smarować ją kremem, aby nie oparzyła się na słońcu, i budzić pocałunkami, pytając słodko: „Na czym to ja skończyłem?”.

W porcie w Splicie czekały na nich dwa samochody: ciężarówka z ministerstwa kultury i mercedes z galerii. Jon Stevens był pierwszym malarzem z Nowej Zelandii, który wystawiał w Chorwacji. Przez całą drogę do Splitu powtarzał jej to z dumą w głosie. Przestał, gdy powiedziała mu, że Chorwacja ma dopiero piętnaście lat.

– To trochę tak, jak przyjechać do Aborygenów na początku historii Australii, dla nich też wszystko było wtedy pierwszy raz – zażartowała.

Ciężarówka pojechała prawie pusta. Z Jonem przypłynęło nie więcej niż piętnaście jego płócien i pudełko prospektów. Przed osiemnastą byli w Dubrowniku. Wernisaż miał rozpocząć się o wpół do dziesiątej. „Bo prawdziwi artyści bardzo późno wstają” – odpowiedział jej, gdy zapytała, dlaczego o tak dziwnej porze. Chciała być z nim, ale także chciała mieć czas na Agnieszkę.

– Po wernisażu zostawię cię na kilka godzin. Dla kobiety. Ma na imię Agnieszka…

– To „ta” Agnieszka? – zapytał.

– Tak, to ta…

– Ale wrócisz, prawda?

– Mam wrócić z „tamtą” Agnieszką czy tylko ja, sama? – zapytała, patrząc mu w oczy.

– Będę czekał – odpowiedział, odwracając jednocześnie głowę do kierowcy. – Niech pan nas zawiezie na najpiękniejszą plażę Dubrownika. I aby nie było to daleko od miasta.

– Lapad, okej – odpowiedział tamten.

Znała tę nazwę! Hotel, w którym pracowała Agnieszka, był nad zatoką Lapad.

Wysiedli na otoczonym palmami parkingu wykwintnego secesyjnego budynku tuż nad plażą. W oddali było widać słynne mury starego miasta. Kierowca zaparkował w cieniu. Potwierdził, że zaczeka na nich. Mieli prawie dwie godziny. Zeszli wąską, stromą alejką na kamienistą plażę otoczoną półkolem stromych skał, tworzących małą zatokę. Przeszli nad brzeg morza. Ciągle, mimo późnej pory, było bardzo gorąco. Zdjęła bluzkę i stanik. Jon usiadł obok niej, zapalił papierosa. Po chwili wstał.

– Podejdę do samochodu i przyniosę nam coś do picia – powiedział, delikatnie całując jej szyję. – Zaraz wrócę. Przyniosę też krem. Twoje piersi są oparzone…

Zamknęła na chwilę oczy. Po chwili poczuła zimne krople wody na skórze. Otworzyła oczy. Mały chłopiec podnosił gumową piłkę, która wpadła do wody tuż przy jej stopach. Usiadła, rozglądając się jak wybudzona ze snu. Wstała i ruszyła powoli przed siebie plażą, brodząc w wodzie. Gdy dochodziła do skały zamykającej zatokę od wschodniej strony, zobaczyła Agnieszkę. Za jej leżakiem stał Paweł, wystawiając twarz do słońca.

Odwróciła gwałtownie głowę w kierunku morza. Zamknęła oczy i zrobiła pierwszy krok. Potem drugi. Wyciągnęła rękę. Zaczęła głośno się śmiać. Mimo potwornego bólu.

Przejdę tę łąkę, pomyślała. Przejdę całą… sama… bez jej pomocy…

kwiecień 2006, Frankfurt nad Menem

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Janusz Leon Wiśniewski. NIEWIERNOŚĆ

Małgorzata Warda. SEKRET

Bartek Świderski. PIERWSZE WRAŻENIE

Monika Szwaja. PIERŚCIONEK BEZ OCZKA

Dominika Stec. BOSO PO ROSIE

Maciej Przepiera. SANSARA

Ewa Ostrowska. ACH, JAKIE PIĘKNE RÓŻE

Filip Onichimowski. SZCZURY

Monika Mostowik. SŁOŃCE

Zofia Mossakowska. MORDERCA MOTYLI

Iwona Menzel. NAD BIEBRZĄ

Irena Matuszkiewicz. NARZECZONA DIABŁA

Bartosz Łapiński. KOCUREK

Katarzyna Leżeńska. LUBCZYK

Magdalena Kordel. KOGEL-MOGEL, CZYLI PECHOWE PRZYPADKI FLORENTYNY

Jarosław Klejnocki. PROSTE ZLECENIE

Manula Kalicka. RYCERZ W LŚNIĄCEJ ZBROI

Marek Harny. LIPCOWY DESZCZ

Małgorzata Domagalik. EWENEMENT SZCZĘŚCIA

Grażyna Bąkiewicz. TUNEL