Ropuszki - Aneta Jadowska - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Ropuszki ebook i audiobook

Aneta Jadowska,

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Nie wszystko, co dobre musi się kończyć!

Idealna pozycja dla tych, którzy tęsknią za Thornem, Dorą Wilk i całą jej wesołą kompanią!
Humor, przygoda i Wasi ulubieńcy w nowej porcji opowieści.
Jak nastoletnia Dora poznała Leona? Jak wygląda muzyczny pojedynek nekromantów? Co się dzieje, gdy anioł zagłady wpada do miasta w ramach urlopu?
Od wizyty w egipskich zaświatach po huczne wilcze wesele. Tego po prostu nie możecie przegapić – każdy dzień w Thornie to nowa przygoda!

Przed wami zachwycające ilustracje Magdaleny Babińskiej i prawie 800 stron niesamowitych opowiadań!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 656

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 26 min

Lektor: Aneta Jadowska
Oceny
4,6 (1412 oceny)
936
377
82
17
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Necki

Nie oderwiesz się od lektury

800 stron dobrej zabawy z niepowtarzalnym humorem autorki. Jeżeli komuś brakowało czegoś w Heksalogii, tą książką może to nadrobić. Polecam wszystkim fanom Anety Jadowskiej i Dory Wilk!!!
przeczytane1995

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka dla miłośników Dory i Thornu
31
Eliza5

Dobrze spędzony czas

Ciekawie, czasem śmiesznie. Dora jak zawsze niezniszczalna. Choć tym razem dostajemy opowiadania, w których głównym bohaterem jest też ktoś inny, odświeżająca perspektywa.
21
Eosia

Nie oderwiesz się od lektury

Cieszę się że mogłam zapoznać się z opowiadaniami dodanymi w drugim wydaniu.
10
htkszt

Nie oderwiesz się od lektury

fajna magiczne historię są super najbardziej podoba mi się Dora Wilk , szelma i Katia
11

Popularność



Kolekcje



Wstęp

Historie często zaczynają się od prostego: „Co by było, gdyby?”. Równie często biorą się stąd, że zakończenia są tylko złudzeniem – koniec książki nie zawsze jest równoznaczny z końcem opowieści. Zamknięcie historii głównego bohatera nie oznacza, że to koniec losów innych postaci. A ja jestem ciekawska – lubię wiedzieć „dlaczego?” i „co dalej?”. To dlatego zwykle piszę serie, a nie pojedyncze powieści. Ciekawi mnie, co się wydarzyło po postawieniu ostatniej kropki w epilogu.

Nie jestem zbyt dobra w pożegnaniach. Przywiązuję się do swoich bohaterów. Każdy przychodzi ze swymi historiami, a tylko niektóre z nich mogą trafić do powieści, bo ta ma swoją strukturę, i jeśli nie chcę popadać w niekończące się dygresje, muszę brutalnie traktować gęstwinę wątków maczetą. Ale czasem nie mogę przestać myśleć o tym, co musiałam ominąć, o tematach z konieczności zredukowanych do pojedynczego zdania, zaledwie wzmianki. W Złodzieju dusz Dora Wilk mogłaby podsumować swoją znajomość z Leonem tak: „Leona poznałam dziesięć lat temu. Przyjaźnimy się od tamtego czasu. Sama nie wiem, jak to się stało, że nie wyrzucił mnie z baru pierwszego dnia”. Tymczasem moja wyobraźnia rączym galopem mknie w przeszłość i pozwala mi ujrzeć ledwie pełnoletnią Dorę Wilk wchodzącą do Szatańskiego Pierwiosnka, a także to, jak ta relacja się zaczęła, jak się rozwijała, jak rozkwitła do obecnej postaci.

Tak się rodziło wiele z historii, które znajdziecie w tym zbiorze. Znaczna ich część powstawała równolegle do pracy nad Heksalogią o Dorze Wilk, kilka dopisałam później.

Jak zapewne zauważyliście, jest to wydanie drugie i dosyć znacząco poszerzone. Dodałam sześć krótszych opowiadań, które powstały już po premierze Ropuszek, a które moim zdaniem tu pasują. Kilka z nich niektórzy mogli już poznać, inne nie były publikowane lub zostały zaprezentowane mniej licznemu gronu odbiorców (jak szorty pisane do informatora coperniconowego).

Oczywiście jest także Moje wielkie wilcze wesele… Opowiadanie to chciałam napisać jeszcze w trakcie pracy nad Ropuszkami, ale maszynopis i bez niego tak się rozrósł, że wtedy je sobie wyperswadowałam. Tyle że ono wcale mnie nie opuściło. W końcu uległam pokusie napisania ślubnej komedii omyłek z wilczym stadem w roli głównej.

Kolejność opowiadań uwzględnia chronologię wydarzeń w świecie Thornu. Poza tym dodaję oś czasu, o co moi Czytelnicy dopytywali od bardzo dawna. Próba uporządkowania wszystkich tekstów okazała się niemałym wyzwaniem, zważywszy, że jest ich już ponad trzydzieści. Nie liczę tu opowieści o Nikicie, bo choć ich akcja toczy się w tym samym świecie, to serię tę uznaję za osobną. Wprawdzie ścieżki Dory i Nikity skrzyżowały się w trzecim tomie Heksalogii, a spotkanie to stało się dla Nikity impulsem do zmiany swojego życia, jednak drogi życiowe obu bohaterek biegną oddzielnie i tak pozostanie.

Bawcie się dobrze z Dorą Wilk, Witkacym, Katią, Bogną, Romanem, Bjørnem… Z całą tą szaloną kompanią, z którą spędziłam ostatnich dziesięć lat życia i której wciąż nie mam dość. Tak, w 2020 roku minęła dekada, odkąd zaczęłam tworzyć Thornverse. W zamęcie, jaki przyniósł tamten rok, przegapiłam okrągłą rocznicę. Niech więc w ramach świętowania wpadnie w Wasze ręce nowe, piękne i opasłe wydanie Ropuszek. A co Wam będę żałować, kochani Czytelnicy!

Szatański Pierwiosnek – historia prawdziwa

Jak to się stało, że twardy i niekoniecznie przystępny czart, generał piekielnych zastępów, na tyle przywiązał się do narwanej pannicy, by uwzględnić ją w testamencie i formalnie adoptować (za jej plecami)? Dziewiętnastoletnia Dora Wilk wkracza do baru… Mały rzut oka na przeszłość naszej bohaterki i na skomplikowane relacje małżeńskie Leona, jak również geneza kultowego zielonego drinka.

Jeśli ten dzień mógłby być gorszy, wyobraźni mu brakowało, co jeszcze musiałoby się zdarzyć. Fatum obeszło się z nim kompleksowo, bez dwóch zdań. Lekcja numer jeden: uważaj, co przysięgasz kobiecie, zwłaszcza gdy „dopóki śmierć nas nie rozłączy” oznacza naprawdę cholernie długi okres. Tak plus minus nieskończoność. Jego żona była diablicą. To nie metafora, wiedział o tym, kiedy stawał z nią przed ołtarzem. Faktycznie kłopotliwa była jednak domieszka krwi demona zamętu. Ten drobiazg raczyła zataić przed nim w okresie narzeczeństwa. Raczej spory drobiazg, jeśli chodzi o tajemnice.

Właśnie dlatego bar wyglądał, jak wyglądał. Ślady krwi rozbryzgnięte były na ścianie i blacie, szkło chrzęściło mu pod stopami, a powietrze pachniało lepką mieszaniną alkoholu i soków owocowych. Gości wymiotło zaraz po tym, jak Braga się przemieniła. Tych rozsądnych. Pozostałych trzeba było wynieść. Cholera, to nie było dobre dla interesu. Westchnął, uniósł stołek, postawił go na ladzie i zamiótł podłogę. Bar i stołki były dla niego ciut za niskie. A miotła za krótka, więc wciąż nieco zgarbiony zabrał się do sprzątania. Ale jakby zrobił wyposażenie na swój wzrost, klientela miałaby powody do narzekania. Mierzył dwieście trzydzieści centymetrów i ważył jakieś sto pięćdziesiąt kilo.

Ale teraz nie czuł się wielkim jak głaz czartem, bohaterem, generałem piekielnej armii w stanie spoczynku. Przysiadł na jednym z krzeseł i oparł czoło o zwinięte w pięści dłonie. To nie mogło tak trwać w nieskończoność, ale nie wiedział, jak mogłoby się skończyć. Poza wersją, jaką, zdaje się, zaplanowała Braga – ale w tej wersji ona żywa i bogata buja się po piekle, a on wyciąga kończyny i odchodzi w stronę światła. Właściwie w stronę pełgającego płomienia, ale co tam, detale.

Szafa grająca nagle sobie przypomniała, że ktoś wrzucił do niej monety – widać pęknięcie szyby tylko na jakiś czas sparaliżowało mechanizm. Popłynęły miękkie tony Heaven Can Wait. Uśmiechnął się lekko. Na niego z pewnością mogą tam poczekać.

Dziewczyna owinęła się szczelniej wojskową kurtką, bezskutecznie usiłując ochronić się przed wiatrem. Kurtka nie miała podszewki, a listopadowe powietrze pachniało już nadchodzącym śniegiem i mrozem. Od godziny tułała się po okolicy, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Może powinna faktycznie iść do swojej mentorki i poprosić o pomoc, ale nie była w tym zbyt dobra. Nie lubiła prosić. Coś sobie znajdzie. Byleby do rana nie musiała wracać do mieszkania, w którym dwunożny dowód jej porażki cierpiał na poważny atak wzdychawicy i „porozmawiajmy o tym, co jest między nami”. Dźwięki szybkiej gitarowej solówki przykuły jej uwagę. Zatrzymała się przed ciężkimi drzwiami i zadarła głowę, odczytując napis na wiszącym nad nimi neonie. Czerwone rurki mrugały jakby na granicy przepalenia, ale napis był idealnie czytelny: „Szatański Pierwiosnek”, a w tle pełgające płomienie i hasło: „Upadali najtwardsi”. Uśmiechnęła się do siebie. Nie może być źle w miejscu, gdzie słuchają Iron Maiden, prawda? Płomyk zdawał się ogrzewać, choć był tylko rurką wypełnioną gazem. Coś kazało dziewczynie wejść, choć jej mentorka radziła trzymać się z daleka od miejsc, w których gromadzą się magiczni czy piekielnicy. Przynajmniej do czasu, aż będzie w stanie rzucić obronne zaklęcie bez zwalania na siebie sufitu czy podpalania włosów. Jakby zaklęcie było jedyną obroną, jaką miała. Pchnęła ciężkie drzwi i stanęła w progu, niepewna, jak zareagować na to, co zobaczyła.

– Można? – zapytała wielkiego faceta siedzącego w samym środku pobojowiska.

– Właściwie jest zamknięte – powiedział niechętnie.

– Gdyby było, nie dałabym rady wejść, nie? Zimno, że tyłek urywa…

Wzruszył ramionami, wciąż na nią nie patrząc. Podeszła dwa kroki w jego stronę, zbyt ciekawska, by zignorować bałagan wokoło. Mężczyzna miał zgarbione plecy, jakby dźwigał na nich cały świat. Był ogromny i całkowicie nieharmonijny. Twarz o wyrazistych, ale łagodnych rysach, miękkie brązowe włosy opadające na ramiona i sylwetka tura. Z zafascynowaniem spojrzała na jego zaciśnięte dłonie, każda była wielka jak bochen chleba. Dziewczyna nie miała pojęcia, do jakiej rasy należał, ale był potężny. Nagle uniósł głowę, jakby wyczuł na sobie jej spojrzenie.

– Co tu jeszcze robisz? – warknął, a ona aż otworzyła usta na widok jego zębów, cieniutkich jak szpileczki i ostrych niczym u tropikalnej rybki.

Zrobiła krok w jego kierunku, tak że dzielił ich tylko blat stolika. Jego uniesiona brew, przecięta na pół małą blizną, sugerowała, że nie oceniał jej zachowania jako przejawiającego ślady rozsądku.

– Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. – Uśmiechnęła się zachęcająco, ściągając z głowy kaptur wojskowej kurtki. Niemal czerwone włosy rozsypały się naelektryzowaną aureolą wokół jej głowy. Odgarnęła je niecierpliwym ruchem.

– Nie jestem zainteresowany takimi usługami – mruknął, wyraźnie wyczuwając w powietrzu zapach wanilii. Ostatnie, czego teraz potrzebował, to romans czy choćby seks z jakąś wiedźmą płodności. Już widział reakcję Bragi.

Zaczerwieniła się, jakby ją uderzył. Przez chwilę oddychała ciężko przez nos, starając się opanować.

– Nie o takich usługach mówiłam, durniu – warknęła w końcu.

– Twój zapach dowodzi czegoś innego – powiedział wprost, odchylając się na krześle i lustrując sylwetkę dziewczyny uważnym spojrzeniem.

Była wysoka – mierzyła jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów – i dość zgrabna, co mógł ocenić mimo za dużej o dwa rozmiary męskiej kurtki. Ładna, ruda, jasna, szarooka. Za młoda i za krucha dla niego.

– A ty pachniesz alkoholem, adrenaliną, mirrą i sokiem owocowym. Czy to znaczy, że jesteś popijającym sprzedawcą ananasów ze świątyni sportów ekstremalnych? – warknęła.

Przez chwilę udało mu się zachować powagę – ale tylko przez chwilę. Śmiech rozsadził mu płuca. Sam nie mógł w to uwierzyć, nie pamiętał, kiedy szczerze się śmiał. Na pewno nie przez ostatnie miesiące, po tym, jak Braga wróciła po raz kolejny.

– No dobrze, jeden zero dla ciebie, oceniłem cię powierzchownie. Więc jaki masz interes do zaoferowania?

– Pomogę ci tu posprzątać.

– Za?

– Jakiegoś drinka i coś do jedzenia, jeśli masz.

Zmierzył ją spojrzeniem.

– Jesteś pełnoletnia?

– Jasne, mam dwadzieścia pięć lat. – Buńczucznie uniosła podbródek.

Zaśmiał się tylko. Jeśli naprawdę miała więcej niż dwadzieścia lat, gotów był postawić jej butelkę pięćsetletniego Szóstego Kręgu, którą trzymał schowaną na najgorsze czasy (skąd podejrzenie, że jeśli kiedyś ją otworzy i wypije, będzie to miało coś wspólnego z Bragą?).

– Pokaż dowód.

– Jesteśmy w Thornie, nie w Toruniu, nie powinno wystarczyć słowo? – mruknęła.

– Więc powiedz prawdę.

– Dwadzieścia. – Widząc jego pełną zwątpienia minę, skapitulowała: – Dwadzieścia będę mieć za dziewięć miesięcy.

Uśmiechnął się pod nosem. Miał rację, była jeszcze dzieciakiem. Ale zabawnym dzieciakiem.

– Potrzebujesz pracy, pieniędzy?

– A kto nie potrzebuje? Ty za to potrzebujesz pomocy, bo ktoś tu urządził niezły kipisz. Oboje zyskujemy, co ty na to? – Wyciągnęła dłoń w jego stronę. Popatrzył na jej jasne, szczupłe palce, które mógłby zgnieść przez chwilę nieuwagi, ale uścisnął je delikatnie. Zaskoczył go mocny uścisk dziewczyny.

– Czy ty wiesz, kim ja jestem? – zapytał pewien, że zna odpowiedź.

– Na moje oko właścicielem zrujnowanej knajpy, który jednak ma dobry gust muzyczny i świetną pomocnicę? – Uśmiechnęła się szeroko.

Odpowiedział jej uśmiechem, sam się temu dziwiąc. Szybko zakrył zęby, które zwykle przerażały ludzi. Ale ona nie wyglądała na przestraszoną – raczej zaintrygowaną. Przechyliła głowę na bok jak mały ptaszek. Stała na jednej nodze i obutą w glan stopą drapała się po łydce. Znów miał ochotę się zaśmiać.

– Leon, a ty? – przedstawił się krótko, bez wszystkich formalnych tytułów.

– Teodora, Dora właściwie. Mogę o coś zapytać?

– Pytaj.

– Jestem nowa w tym wszystkim… – Zawahała się.

– W tym wszystkim?

– No, w magii, alternatywnym świecie i tak dalej. No i nie bardzo wiem, czy to pytanie nie będzie obraźliwe, a Katarzyna mówiła, że mam raczej trzymać buzię na kłódkę, choć wtedy to na pewno niczego bym się nie dowiedziała. – Zaczerpnęła powietrza. – Kim jesteś?

– Właścicielem zrujnowanej knajpy, który jednak ma dobry gust muzyczny i świetną pomocnicę? – odpowiedział przekornie. W głębi ducha musiał przyznać, że obawiał się powiedzieć jej prawdę. Jeśli była nowa, nie wiedziała, że nie powinno jej tu być, że nie powinni rozmawiać. A jego zaczynało cieszyć, że tu jest.

– To na pewno. Ale…

– Pytasz o rasę, tak?

Przytaknęła. Gdyby od dziecka żyła wśród magicznych albo gdyby przeszła pełne szkolenie, pewnie sama by zawęziła krąg podejrzeń, ale dopiero od roku wiedziała, że jest magiczna. Przeszła pierwsze szkolenie w Trójprzymierzu, jednak nie spotkała tam nikogo takiego jak on.

– Jestem piekielnikiem, czartem, żeby być precyzyjnym – powiedział cicho, spodziewając się, że Dora za chwilę ucieknie. Zaczynał się jednak uczyć, że w przypadku tej dziewczyny założenia zwykle się nie sprawdzają. Wytrzeszczyła oczy. Przysunęła sobie krzesło, tak że siedziała teraz tuż przy nim.

– Prawdziwym piekielnikiem? Z piekła?

– Z tego, co wiem, nie ma lewych piekielników.

– Super!

Zaśmiał się i już nawet nie próbował zasłaniać ust. Ta mała była zabawna, a jej entuzjazm – zaraźliwy. I mógł ją sporo kosztować w ich świecie. Tylko niewiedzą Leon tłumaczył to, że nie zapytała, czym się różni czart od czorta. Westchnął. Ktoś jej kiedyś powie i jak wtedy będzie na niego patrzeć?

– Prawdziwy czart! Kto by pomyślał, że będę siedziała w knajpie z czartem! Wszystkie czarty wyglądają tak jak ty?

Zagryzł wargę. Może jednak zdaje sobie sprawę z jego mieszanego dziedzictwa. Nie chciał być traktowany jak dziwadło, już to przerabiał. Od tysiąca lat nikt nie ośmielił się żartować z jego rodziców, z jego włosów, oczu… Dowodów na głupotę jego matki.

Zauważyła tę zmianę nastroju. Wyciągnęła rękę i położyła ją na dłoni Leona. Spojrzał zaskoczony na jej jasne palce na swojej śniadej skórze.

– Hej, powiedziałam coś nie tak? Nie gniewaj się, jestem jeszcze zielona, nie chciałam cię urazić, serio. Nie zawsze wiem, co jest jakąś newralgiczną kwestią. – Na chwilę zamknęła oczy i westchnęła. – Leon, nie gniewaj się, jest za zimno, żebym cieszyła się na myśl o ulicy.

– Nie masz gdzie mieszkać? – zapytał, choć nie powinno go to interesować.

– Mam, tak jakby. Nieważne, przepraszam, jeśli powiedziałam coś nie tak.

– Nie, nie powiedziałaś. Powiedzmy tak: nie ma wielu czartów i z tego, co wiem, wyglądają mniej więcej jak ja.

– Jesteście rzadcy? To tak jak ja. – Uśmiechnęła się szeroko. – Wiesz, że jestem wiedźmą sprzecznych linii? Czad, co? W teorii powinnam dziedziczyć tylko jedną magię, a ja z obu stron dostałam gen recesywny i mam mieszane dziedzictwo. Juliana i Jemioła usiłowały rozgryźć, jak to się mogło wydarzyć, ale wciąż nie wiedzą. Ich zdaniem, to się nie powinno udać. A jednak!

– W teorii to mnie nie powinno być na świecie. Moja matka była czortem, a ojciec, cóż, nie. Stąd ja jestem czartem. Nieczystej krwi czortem.

– Czart brzmi lepiej niż czort. Poza tym, jak masz więcej dziedzictwa, sam możesz wybierać, jaki chcesz być. To szansa na obejście determinizmu genetycznego, tak to widzę. Moim zdaniem, zawsze lepiej być kimś wyjątkowym niż kimś zupełnie przeciętnym. Poza tym to, że się tym gryziesz, nie zmieni tego, kim jesteś.

Spojrzał na nią z uwagą, niepewny, czy mówi poważnie. Tak lekko przeszła do porządku dziennego nad czymś, czego nikomu nie mówił z własnej woli, a nikt nie ważył się rzucić mu prawdy w twarz. Prawdy o tym, że jego matka puściła się z pierzastym, aniołem, po którym miał brązowe oczy – nie czerwone, jak przystało na piekielnika – i miękkie brązowe włosy zamiast sztywnej czarnej szczeciny jak ludzie jego matki. W młodości strzygł się do skóry, by nikt tego nie widział. Później zrozumiał, że im bardziej chce coś ukryć, tym bardziej zwraca na to uwagę, więc pozwolił włosom odrosnąć. Cholera, gdyby wiedział, że przyciągnie tym Bragę…

Dora zdjęła kurtkę, odsłaniając granatowe dżinsy i czarny sweter w plecione warkocze. Z przepastnej torby wygrzebała gumkę do włosów i związała je wysoko w koński ogon.

– Zabieramy się do roboty?

Skinął głową. Po godzinie miał prawie pełne wiadro szkła, blaty i podłoga były czyste, nawet rozbryzgi krwi na ścianach zniknęły. Dora stała przed szafą grającą i w skupieniu oglądała popękaną szybkę.

– Mogę spróbować to naprawić – powiedziała.

– Nie trzeba, zadzwonię do serwisu.

– Może tak będzie lepiej – mruknęła. – Moje zaklęcia jakoś wolą destrukcję niż naprawianie. Niby znam inkantacje naprawiające, ale efekty bywają straszne.

Uśmiechnął się. Tak, pasowało to do niej. Podczas sprzątania przez godzinę opowiadała mu historyjki ze szkolenia – nie wiedział, że można być aż tak narwanym i tyle razy lądować w szpitalu w tak krótkim czasie. Coś ich jednak łączyło. On jako dzieciak też próbował całemu światu coś udowodnić, musiał być najlepszy. Ale nie zwierzył jej się z tego. Wolał milczeć i słuchać. Dziewczyna mówiła prawie cały czas, jej głos wypełniał mu głowę, jakimś sposobem oddalał czarne myśli, które wcześniej dociskały go do podłogi. Ze zdziwieniem uświadomił sobie, że naprawdę lubi tę trzepniętą pannicę i śmieje się przy niej częściej niż przez ostatnie dekady.

– Więc tylko mi powiedz, kto tak zdemolował lokal? – zapytała, przecierając blat stolika szmatką nasączoną mleczkiem do polerowania.

– Moja żona.

Spojrzała na niego, znów przechylając głowę niczym ptaszek.

– Musiała się bardzo… zdenerwować.

– Nie zna umiaru.

Spodziewał się, że komentarze będą obszerniejsze, ale dziewczyna tylko skinęła głową, a przez jej szare tęczówki przemknął jakiś cień.

– Skończone. Teraz obiecane jedzenie – powiedział po wyrzuceniu do śmietnika szczątek rozbitego krzesła.

– I picie – dodała, mrugając szelmowsko.

Zestawił krzesła z baru i wszedł za kontuar, a Dora wdrapała się na wysoki stołek.

– Więc na co masz ochotę? – zapytał.

– Na kanapkę. Obojętnie z czym, pod warunkiem, że to coś nie jest salami ani owocami morza. I… – zaczęła uważnie studiować menu z drinkami – masz duży wybór, może… Grzech Pierworodny albo Siarkę?

Spojrzał na jej jasną twarzyczkę i pokręcił głową. Potrafił wyczuć kłopoty.

– Maleńka, nie mogę ci podać drinka na bazie siarki, szóstego kręgu czy ogni piekielnych – powiedział zdecydowanym tonem.

– Dlaczego? – Naburmuszyła się lekko. – Jestem pełnoletnia, a my, magiczni, nie możemy się upić… Tak mówiła Katarzyna.

– Ludzkimi alkoholami nie możecie, ale to jest woda ognista, dosłownie, alkohol piekielników. Nie upijesz się, skarbie, ty po prostu zaliczysz zgon, kaputt, rozumiesz? A kac męczyłby cię przez tydzień.

– Wtedy wypiłabym Siódmy Dzień. Tu jest napisane, że to klin po sześciu dniach sterania.

– Tylko jeśli jesteś piekielnikiem. Ty cierpiałabyś jeszcze bardziej.

– Więc co, nie mogę nic wypić? – Skrzywiła się lekko, a w jej oczach dostrzegł rozczarowanie.

– Umówmy się, że zrobimy specjalnego drinka na zamówienie, idealnego dla ciebie. Co ty na to?

Przez chwilę wydawało mu się, że nie chwyci przynęty, lecz się rozchmurzyła.

– Ale nie masz na myśli czegoś bezalkoholowego, jak dla bambini?

– Nie, możemy zacząć od wódki, ludzkiej, która nie powala słonia samym zapachem.

Skinęła zadowolona.

– I co dalej?

– Co lubisz?

– Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia, hurtowe ilości piwa w liceum raczej się nie liczą… Chcę, żeby był trochę słodki, ale nie za bardzo, kolorowy, i żeby nie było za mocno czuć alkoholu, bo każdy ma paskudny smak – wyliczała, odginając palce.

Uśmiechnął się półgębkiem. Większość przychodzących wolała coś, co wykręca gębę i wywołuje drgawki w wątrobie. Zajrzał do szafki pod barem, przesuwając kartony i butelki. Po chwili wynurzył się i nalał do shakera wódki i soków z limonki i kaktusa. Pogrzechotał nim, aż zadzwoniły kostki lodu, i nalał gotową mieszankę do wysokiej szklanki. Na wierzchu położył plaster ogórka, dla świeżego aromatu. Dora uważnie oglądała i wąchała drinka, jakby nieufna, ale spojrzenie miała jasne i podekscytowane. Upiła mały łyk, potem następny i wyszczerzyła się w uśmiechu.

– Rewelacja! Jak go nazwiesz?

– Wymyśl coś. To twój drink.

– Podoba mi się ten kolor, wygląda jak rzekotka drzewna, ale przecież nie nazwę go Żabka. Musi być coś potężniejszego, żeby pasowało do Szatańskiego i tych mrocznych nazw z menu… Smok, nazywa się Smok. – Uśmiechnęła się i upiła kolejny łyk.

Skinął głową. Jakoś czuł, że wielu chętnych prócz niej nie znajdzie na takie cudo. Ale obiecał sobie, że zawsze będzie miał na stanie po kartonie każdego z tych soków.

Zjedli po solidnej kanapce.

– To o co chodzi z tym, że nie chcesz wracać do mieszkania? – zapytał jakby mimochodem.

– Nic ważnego, głupota i tyle.

– Mieszkasz w Thornie?

– W Toruniu. Podobno jestem zbyt niestabilna, żeby na razie mieszkać tu na stałe.

Skinął głową, przeżuwając kolejny kęs.

– Zawsze możesz wpadać tutaj, choćby co wieczór. Przyda mi się mała pomoc.

– Serio? Mogłabym?

Przytaknął. Lubił sprawiać, że się uśmiechała, jakby w środku zapalała jej się stuwatowa żarówka. Nawet jej włosy zdawały się wtedy bardziej płomienne, jakby i one cieszyły się wraz z nią. Jak to się stało, pomyślał, że ta mała znalazła do mnie drogę, o której nie wiedziałem, że istnieje?

Przychodziła co wieczór. Czasem przynosiła ze sobą książki. Czytała w kącie, nie zważając na hałas czy ruch dookoła. Od czasu do czasu przynosiła też noże – ważyła je w dłoniach, czyściła, uczyła się sztuczek. Szybko dowiedział się, że oprócz zwykłych studiów i szkolenia magicznego dziewczyna ma jeszcze treningi aikido, walki wręcz i kick-boxingu – wszystko po to, by ujarzmić jej wojowniczą naturę i dać upust nadmiarowi energii.

– Bez tego parę rzeczy wkoło mnie miało tendencję do wybuchania – powiedziała spokojnie, kiedy zapytał.

Większość bywalców próbowała ją zaczepiać, dopóki nie ustawiła ich kilkoma ciosami w szczękę czy roztrzaskaniem kufla na głowie. Inni ustępowali, kiedy zauważali jego pełne dezaprobaty spojrzenie i dłoń wielkości bochna chleba na ramieniu dziewczyny. Zaadaptowała się do otoczenia zdumiewająco szybko, a on wyczekiwał popołudnia, kiedy przychodziła, wdrapywała się na stołek, zamawiała swoje zielone paskudztwo (jak zawsze na koszt firmy) i zabawiała go opowieściami. Niektóre były tak niesamowite, że podejrzewał ją o fantazjowanie, ale zaklinała się, że nie zmyśla. Sprawdził po cichu niektóre z nich. Wszystkie były prawdziwe. Nie zdradził jej, czego się dowiedział, a mianowicie, że jej osoba budzi dość duże zainteresowanie. Nie chciał jej wystraszyć. Za to dyskretnie rozesłał wici, że mała jest pod jego opieką. O tym też jej nie wspomniał – mogłaby się zdenerwować i unieść dumą, jak typowa nastolatka.

Minął miesiąc, nim Braga wróciła. Wpadła do baru tuż przed zamknięciem. Kilku bywalców natychmiast poderwało się do wyjścia, widząc jej płonące czerwienią oczy i rogi – widomy ślad, że jej demoniczna część jest w rozkwicie i jest wkurzona. Dora, zaczytana w jakimś solidnym tomiszczu, zdawała się Bragi nie zauważać.

Nie nazwałby awanturą tego, co wydarzyło się chwilę później. Raczej eksplozją. Szkło wybuchało, znacząc podłogę i ściany kroplami niedopitych drinków, stolik stojący najbliżej jego żony poszybował i rozbił się o ścianę. Wściekłość Bragi unosiła przedmioty i ciskała nimi w męża jak w tarczę do darta.

Dopiero huk sprawił, że Dora uniosła głowę znad książki. Zmarszczyła brwi niepewna, co widzi. A widziała tuzin noży zmierzających wprost na Leona, który stał jak skała, nie cofając się nawet o krok. To nie była pierwsza próba sił między małżonkami, a on miał dosyć ustępowania Bradze we wszystkim. Dora wskoczyła na bar, z jej rąk wytrysnęła kula światła, pulsującego błękitem i bielą. Trafiła w kłąb noży i wszystkie wbiły się w ścianę dwa metry od Leona. Upewniła się, że jest cały i zdrowy, i skierowała swoją uwagę na sprawczynię tego zamieszania. Jednym ślizgiem po lśniącym kamiennym blacie znalazła się między Bragą a Leonem i ustawiła między nimi tarczę ochronną. Zwinne ruchy jej palców podpowiedziały mu, że szykuje się do ataku. Nie umknęło mu także, że w nerwach odgięła palec serdeczny i zaklęcie lewitacji zmieniła w zaklęcie podpalające. Nic dziwnego, że jej magia miała tendencję do destrukcji.

Nastoletnia dziewczyna bez strachu mierzyła wściekłym wzrokiem rozszalałą i przeobrażoną diablicę. Energia telekinetyczna napinała tarczę ochronną, kiedy Braga znów usiłowała rzucać w męża ostrymi przedmiotami. W nieładzie opadały na podłogę. Dora była zachwycona, w życiu nie udało jej się zrobić lepszej tarczy ochronnej! Gdybyż Juliana to widziała, jej świadectwo wyglądałoby znacznie lepiej.

Leon przymknął oczy, głęboko poruszony tym, co się stało. Ta mała wiedźma stanęła między nim a atakującą diablicą. Narażała się, by go chronić. To było głupie, nawet bardzo, ale jakieś wzruszenie ścisnęło mu gardło. Ile czasu minęło, kiedy ktoś był gotów cokolwiek dla niego ryzykować?

Wściekłość Bragi rosła, niczym gorący wiatr wypełniała pomieszczenie, sprawiając, że wszystko się trzęsło, a lustro na ścianie zakołysało się i z hukiem spadło na podłogę, uruchamiając klątwę. Bariera ochronna, jak i wszystkie inne zaklęcia w tej sekundzie przestały działać.

– Siedem lat pecha dla ciebie – krzyknęła dziewczyna i uchyliła się, by krzesło, którym cisnęła w nią diablica, nie rozbiło jej głowy. Nie tracąc czasu, odbudowała tarczę, znów osłaniając Leona i siebie przed gniewem Bragi.

– Dość! – wrzasnął czart.

Zwolnił osłony i pozwolił, by jego mroczna, gęsta aura zalała pomieszczenie. W ramach przypomnienia Bradze, z kim ma do czynienia. Nie chciał jej zabijać, ale zrobi to, jeśli będzie musiał. Źrenice diablicy rozszerzyły się gwałtownie. Zrobiła krok do tyłu, potem następny. Ślady płomieni znikały z oczu, rogi przestały być widoczne. Leon spojrzał na dziewczynę, niepewny, jak zareaguje na jego aurę, ale była spokojna i wciąż gotowa podpalić Bragę. Diablica podążyła za jego wzrokiem i wyczytała w nim więcej, niż chciał. Rzuciła mściwe spojrzenie nieznajomej, która wciąż siedziała na barze między nią a Leonem.

– Nawet o tym nie myśl, to moja vantia – warknął czart.

Szkarłat wypełzł na policzki Bragi.

– Nie możesz tego zrobić!

– Zrobiłem. Masz coś jeszcze do powiedzenia? Jeśli nie, wynoś się i nie wracaj, dopóki nie nauczysz się nad sobą panować. Nie każ mi donieść o wszystkim Lucowi. Wiesz, że by tego nie pochwalił.

Zacisnęła wargi w bezradnej wściekłości.

– To nie jest moje ostatnie słowo, Leon!

– Na chwilę obecną zdecydowanie tak.

Wyszła. Szkło trzaskało pod jej obcasami. Dora rozejrzała się po barze z niedowierzaniem.

– Ta to rzucanie talerzami doprowadziła do rangi sztuki. O co poszło? – spytała w końcu.

– O to, co zwykle. Różnice nie do pogodzenia – mruknął niechętnie.

Nie miał siły, by komukolwiek opowiadać historię stu lat totalnie poronionego małżeństwa. Może dlatego jeszcze nie wniósł pozwu rozwodowego – musiałby wielokrotnie i przy licznych świadkach opowiadać o upokorzeniu, porażce, pomyłce, katastrofie, czyli o stu latach ze swoją żoną. Dora zorientowała się, że nie ma ochoty o tym mówić, więc zmieniła temat:

– Co to jest vantia?

Wolał, by nie zadała tego pytania. I nie mógł jej powiedzieć prawdy. Właściwie to mógł, ale nie chciał. Spodziewał się jej reakcji, a nie chciał tej dziewczyny do siebie zrazić. Choć jeśli nie wzdrygnęła się nawet na jego aurę, a pochodzenie uważała za atut, to co jeszcze mogło ją zniechęcić? Ta świadomość rozlewała mu się ciepłem w klatce piersiowej. Spojrzał w ciekawskie szare oczy i podał jej wymijającą odpowiedź:

– Taki mały brzdąc jak ty.

Zaśmiała się cicho i usiadła na barze; stopy zakołysały się jak u małej dziewczynki.

– Przy tobie każdy jest małym brzdącem, Leon, jesteś jak góra. – Wykonała szeroki zamach mający jasno obrazować, jaki był ogromny. Na psy piekielne, przy niej miał ochotę szczerzyć się jak dzieciak. – To co, ja biorę miotłę, a ty ścierkę? – Zatarła ręce, jakby faktycznie rwała się do roboty.

– Jasne, a potem cię nakarmię.

Podszedł o krok i oparł się biodrem o bar tuż obok niej. Chciał jej podziękować za to, co zrobiła, nawet jeśli to było bezdennie głupie. Nie spodziewał się, że ktoś będzie się o niego troszczył na tyle, by samemu się narażać. Noże Bragi zraniłyby go, ale uleczyłby się błyskawicznie. Lecz gdyby coś stało się tej małej, byłoby mu naprawdę źle na duszy. Słowa nie chciały mu jednak przejść przez gardło.

Uniósł jej dłoń i ustawił palce we wzór zaklęcia lewitacji.

– Lata – powiedział. Przesunął palec serdeczny we wzór, którego chciała użyć wobec Bragi. – Płonie – dodał.

Przez chwilę spoglądała na swoje palce. Zaczerwieniła się, kiedy dotarło do niej, w czym rzecz.

– Cholerka, na sprzątanie po tym zaklęciu nie wystarczyłby mop.

Uśmiechnął się i nawet przez chwilę nie przyszło mu do głowy, by ukrywać zęby, ostre jak u drapieżnej rybki.

Po deszczu każdy wilk pachnie mokrym psem

Historia śledztwa, które odbyło się kilka lat przed akcją Złodzieja dusz, i początki trudnej relacji Dory z wilkami, w tym złej krwi między nią a Brunonem, Alfą stada z Thornu. Może faktycznie w dzieciństwie za często dostawał od brata po głowie, skoro sądził, że będzie pokornie słuchać jego rozkazów i ignorować czyjąś krzywdę?

Telefon w środku nocy nigdy nie wróży nic dobrego: umarł ktoś z rodziny, ktoś inny ma zbyt wiele alkoholu we krwi i pilną potrzebę konwersacji lub jeszcze inny ktoś przypomniał sobie, że biorę kasę za to, by służyć i bronić. Moja szefowa zawsze powtarzała, że policjantem jest się dwadzieścia cztery godziny na dobę. I coś mi mówiło, że to jeden z przypadków, kiedy po raz kolejny miałam się przekonać, że nie żartuje.

– Wilk, słucham – burknęłam.

– Przyjeżdżaj szybko na Bielany, na ostry dyżur.

– Daj spokój, skoro ty tam jesteś, to po co ja? Śpię… – jęknęłam rozdzierająco.

Zignorował to.

– Kolejna dziewczyna, ten sam sprawca, ale ona żyje, rozumiesz?

Usiadłam gwałtownie.

– Żyje?

– A po co bym ci kazał przyjeżdżać na Bielany zamiast do kostnicy?

– Fakt, nie kontaktuję najlepiej. Rozmawiałeś z nią?

– Nie. Chce rozmawiać tylko z tobą.

– To częste w przypadku ofiar gwałtu – mruknęłam, ramieniem dociskając komórkę do ucha, by mieć wolne ręce do wciągania spodni na tyłek.

– Dora, ona nie pyta o jakąś policjantkę, ale konkretnie o ciebie. Nie chce nawet powiedzieć, jak się nazywa. Więc rusz swój chudy tyłek, i to już.

– Będę za kwadrans – zapewniłam.

Na górę piżamy wciągnęłam sweter, a na gołe stopy trampki. Potargane podczas snu włosy związałam gumką, nie spoglądając nawet w lustro. Istniała szansa, że kobieta prosi o mnie, bo kiedyś już się zetknęłyśmy, ale było to mało prawdopodobne. Przypuszczałam raczej, że dziewczyna jest taka jak ja, więc trzeba będzie nadwyrężyć nieco kręgosłupa, by nikt się nie zorientował.

Moja mała mikra z trudem wyciągnęła sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Na jednym z przejść dla pieszych flesz radaru zapewnił mnie, że ta wycieczka została uwieczniona na zdjęciu i wkrótce dostanę mandat. Kolejny. Jeszcze chwila, a zbiorę dość punktów karnych i stracę prawo jazdy. Znowu. Ale nie zdjęłam nogi z gazu. Na parkingu szpitalnym byłam po dziesięciu minutach od telefonu.

Zając z Nowakowskim siedzieli wnerwieni w poczekalni.

– No nareszcie… – warknął Nowakowski.

Spojrzałam chłodno na jego niechlujne ciuchy i ślady pijaństwa na twarzy.

– Nawet gdybym miała skrzydła, nie dotarłabym szybciej, palancie, więc nie narzekaj. Gdzie ona jest? Był u niej lekarz?

– Nikt się do niej nie zbliżał, bo chce najpierw rozmawiać z tobą. – Zając wskazał mi ręką uchylone drzwi gabinetu zabiegowego.

Zamknęłam je za sobą, by nikt nie słyszał naszej rozmowy. Dziewczyna wyglądała na bardzo młodą, co mogło być złudzeniem. Delikatny zapach ziół i świeżo skoszonej trawy powiedział mi, że przynajmniej w części jest elfką albo uzdrowicielką.

– Hej, jestem Dora Wilk. Chciałaś się ze mną widzieć? – zapytałam szeptem, podchodząc bliżej do kozetki, na której siedziała, skulona, owinięta pledem, potargana.

Drobna i jasnowłosa, wyglądała krucho i delikatnie. Gdy uniosła głowę, zobaczyłam spuchnięty nos i fioletowe wybroczyny rozmieszczone symetrycznie pod oczami. Wargę miała rozciętą i obrzmiałą, w kąciku ust formował się solidny strup, sińce powoli wykwitały na jej policzkach i szyi.

– Nie chcę lekarza, nie chcę badania. Zorientują się, że nie jestem człowiekiem.

– Jesteś elfką?

– Tak. I częściowo selkie. Mam na imię Brenna.

– Cholera – mruknęłam.

– Właśnie. – Uśmiechnęła się blado. – Mogę ukryć wiele, ale raczej nie zapasowe skrzela i błonę między palcami. Katarzyna powtarzała nam, że w takiej sytuacji powinnyśmy prosić o ciebie.

Katarzyna była głową mojego sabatu i członkinią Starszyzny, wielorasowej rady rządzącej w Thornie, mieście magicznych. Ale ja i dziewczyna znajdowałyśmy się w Toruniu, mieście ludzi, którzy nie mają pojęcia o alternatywnym świecie, magicznych stworzeniach czy magii jako takiej. Moi koledzy z policji oczywiście byli nieświadomi, że jestem wiedźmą. Oczekiwali, że namówię dziewczynę na badania, zeznania i podanie rysopisu faceta, którego ścigaliśmy od tygodni. Faceta, który zgwałcił i zabił już cztery kobiety, a my wciąż nie mieliśmy sensownych tropów. Jako jedyna przeżyła, zapewne dlatego, że nie była zwykłą kobietą, o czym napastnik raczej nie wiedział.

– Wiesz, kim on jest? Ten, który ci to zrobił?

– Nie znam go. Wiem tylko, że to wilk. Zaszedł mnie od tyłu. Za szybko, żebym mogła uciec. Chyba nie zauważył, że jestem magiczna, zgwałcił mnie i pobił, myślał, że nie żyję. Po wszystkim straciłam przytomność, a zanim ją odzyskałam, ktoś mnie znalazł w parku. Dlatego tu jestem.

– Widziałaś go? Rozpoznałabyś go lub jego zapach?

– Nie sądzę. Twarzy nie widziałam, węch mam średni. Pachniał jak każdy wilk, testosteronem i zbutwiałymi liśćmi, nic szczególnego. Dość wysoki, duży, pamiętam czarną bluzę i pierścień na kciuku… Nic więcej. Podrapałam go, ale sama wiesz, że na nich się wszystko goi jak na psie. Szkoda, że nie wydrapałam mu oczu… – Skuliła się jeszcze bardziej.

Wyglądała smutno i żałośnie, a mój instynkt kazał mi ją chronić przed resztą świata. Coś w jej oczach mówiło, że dzisiejszej nocy ten wilk ją złamał i nie będzie jej łatwo się pozbierać.

Skinęłam głową i zaczęłam się zastanawiać, co zrobić. Nie mogłam pozwolić, by wzięli wymaz, badanie DNA wykazałoby anomalię. Nie mogłam pozwolić, by lekarz zorientował się, że jej budowa różni się od ludzkiej. Raport będzie więc fałszywy jak uśmiech Casanovy, ale miałam zobowiązania wobec magicznych – wobec moich ludzi.

– Złapiesz go?

– Tak. – Może nie powinnam jej tego obiecywać, ale wiedziałam, że zrobię wszystko, by dotrzymać słowa. Nawet jeśli miałoby mnie to kosztować więcej, niż chciałabym dać.

– To dobrze. Zabierz mnie stąd.

– Masz prawo odmówić zeznań. Powołaj się na szok. Odmów badania z powodów religijnych, dajmy na to, jesteś ekstremalnie oddana islamowi. Poczekam i odwiozę cię do sanktuarium, tam dojdziesz do siebie. Dobrze?

Spojrzała na mnie z takim wyrazem ulgi na posiniaczonej twarzy, że na chwilę zapomniałam, że łamię co najmniej kilka przepisów i utrudniam pracę policji, którą sama reprezentuję. Ale nie teraz. Teraz byłam wiedźmą, która broni tajemnicy naszego świata. Poproszę o fanfary, koledzy z oddziału na pewno mnie pokochają.

Wyszłam do nich na korytarz spięta i zdenerwowana.

– Niewiele pamięta, nie zgadza się na badanie, zresztą, jak poprzednio, używał prezerwatywy. Nadal jesteśmy w punkcie wyjścia – oświadczyłam pewnym tonem.

Cóż, oni byli, ja miałam swój punkt zaczepienia, ale nie było to nic, czym mogłabym się podzielić.

– Chyba sobie żartujesz! Chcę z nią porozmawiać! – warknął Nowakowski i zaczął przepychać się obok mnie w stronę drzwi.

Chwyciłam go za rękaw.

– Zostaw. Naprawdę chcesz, żeby się rozeszło, że naskoczyłeś na pobitą i zgwałconą dziewczynę i spowodowałeś u niej większą traumę niż napastnik? Ile czasu minie, zanim dowiedzą się o tym dziennikarze i nasza kochana szefowa? Daruj sobie, dziewczyna jest w szoku, a ten skurwiel dopilnował, żeby nic nie widziała.

– A niby dlaczego chciała rozmawiać tylko z tobą? – Łypnął podejrzliwie.

– Bo mnie zna. Kilka lat temu była na kursie samoobrony, który prowadziłam – skłamałam gładko.

– Chyba niewiele ją nauczyłaś, co?

– Ona waży jakieś czterdzieści kilo, on ponad setkę. Zaszedł ją od tyłu i ogłuszył. Jak byś sobie poradził z czymś takim, panie macho? I zapomnij o tym, że pozwolę ci tam wejść i zgnoić ją jeszcze bardziej – warknęłam, odpychając go od drzwi.

– Nowakowski, zostaw, ona ma rację – stwierdził Zając, nie spuszczając mnie z oka. Może czuł, że nie mówię wszystkiego, ale zawsze łatwiej mu było dogadać się ze mną niż z Nowakowskim.

– Odwiozę ją do domu, wypytam dyskretnie i powtórzę wam wszystkie przydatne szczegóły, słowo. Ona naprawdę nie zaufa facetowi i nie powie wam ani słowa.

– Wiesz, o czym mówisz? – Zając uniósł brew.

– Może wiem. – Lepiej, by podejrzewał, że wspólne doświadczenia moje i tej dziewczyny sprowadzają się do bycia ofiarą seksualnej napaści, niż żeby zaczął kopać głębiej.

*

Droga do Thornu minęła szybko. Zaparkowałam na Kopernika i pieszo zaprowadziłam dziewczynę do portalu. Metalowa brama wiodła na podwórko studnię, chyba że znało się zaklęcie – wtedy wiodła wprost na uliczkę naszego magicznego miasta. Dziewczyna była w kiepskim stanie. Trzęsła się z zimna lub nerwów, dzwoniła zębami i co chwila oglądała się za siebie, jakby spodziewała się, że wilk wróci i skończy, co zaczął. Udzieliło mi się jej zdenerwowanie i przeklinałam się w duchu za to, że nie wzięłam ani glocka, ani nawet odznaki. Prowadziłam ją jak przedszkolaka do siedziby Starszyzny, gdzie znajdowało się coś, co możliwie najbardziej przypominało szpital.

Kilkanaście minut później Katarzyna wyprowadziła mnie z sanktuarium, zostawiając Brennę pod opieką uzdrowicielki.

– Dziękuję, Doro, zrobiłaś, co należało. – Jej piękna twarz wyrażała smutek i ból.

– Robię, co muszę, pani. Ale nie podoba mi się to. Mamy wilka, który zgwałcił i zabił cztery ludzkie kobiety, plus dziś Brennę. Muszę go złapać.

– Sądzisz, że to renegat? – Znałam ją dość długo, by się zorientować, że chciałaby, żeby tak właśnie było.

Spojrzałam na nią uważnie.

– Nie. Sądzę, że to ktoś ze stada Brunona. Od pierwszego zabójstwa minęły ponad dwa miesiące. Żaden renegat nie przetrwałby tyle na terytorium lukoi niezauważony i nieprzepędzony.

– Bruno nie będzie zachwycony.

– To akurat mnie nie obchodzi. Jeden z jego wilków zszedł na złą drogę, a ja muszę dopilnować, żeby tego pożałował. Sprawa nie ucichnie tak po prostu. A im głośniej o niej będzie, tym większe ryzyko, że coś się wyda. Kiedyś zostawi ślady DNA i nie zdołam tego zatrzeć. Na razie stan ciał nie sugeruje, że zabójca jest kimś więcej niż człowiekiem, ale z czasem może mu to nie wystarczyć i co wtedy? Atak dzikich zwierząt w środku miasta? Nie będę czekać i nie zostawię tego.

– Nie proszę cię o to.

– Prosisz, pani. Gdy zmusiliście mnie do obietnicy, że będę chronić sekrety Thornu, wiedziałaś, że nieraz będę musiała kłamać.

Wzruszyła ramionami. Dla niej dylemat nie istniał. Prawa i reguły magicznych zawsze były priorytetem. To, że ja miałam jakieś wątpliwości i upierałam się, by żyć między ludźmi, a nie w Thornie, uważała za przejaw mojej niedojrzałości – ot, młodzieńczy bunt. W końcu miałam zaledwie dwadzieścia osiem lat, ona – ponad pięćset. Z jej perspektywy byłam oseskiem.

– Muszę porozmawiać z Brunonem – powiedziałam twardo.

– Poślę po niego.

*

Bruno przytłaczał mnie samą swoją obecnością. Wysoki i masywny kłąb agresji i zbyt wysokiego poziomu testosteronu. Nie przepadam za tą rasą. Nie z powodu uprzedzeń, ale doświadczenia. Jako policjantka zbyt wiele razy miałam do czynienia z wilkami, którym zawsze bliżej było do świata przestępczego niż do uczciwej pracy. Rozboje, bójki, włamania, handel narkotykami, stręczycielstwo. Mówisz i masz. Oczywiście nie każdy zbój grasujący po ulicach Torunia był wilkiem, ale ich udział był spory. Zdecydowanie większy niż pozostałych ras razem wziętych. Nie słyszałam, by choć raz włamywacz czy bandyta okazał się wampirem, magiem, demonem czy wiedźmą. Nie żebyśmy wszyscy byli stadkiem owieczek, ale wilki zasłużyły sobie na swój zły PR.

Wielki pokój, w którym gromadziła się Starszyzna, wydał mi się nagle ciasny i klaustrofobiczny. Odepchnęłam od siebie strach, który starał się we mnie zaszczepić Bruno, i spojrzałam mu prosto w oczy. Bursztynowe i wilcze. Jego bestia czaiła się tuż pod skórą.

– Nie wiesz, o czym mówisz, wiedźmo. Nie wydam ci jednego z moich tylko dlatego, że jakieś cizie były w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie – warknął.

Przygryzłam wargi. Wykład na temat piętnowania ofiar zamiast gwałciciela nie zmieniłby jego podejścia. Był cholernym szowinistą, kabotynem, seksistą, który miejsce kobiet widział w kuchni lub w łóżku, najlepiej na krótkiej smyczy, by nie oddaliły się zanadto od swoich obowiązków.

– Świetnie. Odmawiasz współpracy, ale nie myśl, że odpuszczę. Znajdę go, Bruno, z twoją pomocą czy bez niej, ale lepiej dla twojego stada, żebyś jednak był po mojej stronie – powiedziałam, siląc się na spokój.

Katarzyna milczała, jej smukłe palce wybijały rytm na blacie długiego stołu.

– Wedle prawa Thornu, Bruno, twój wilk sprowadza niebezpieczeństwo na nas wszystkich. To już nie jest dziewiętnasty wiek. Ludzie mają naukę, testy DNA i badania kryminalistyczne, które wyjawią sekret zabójcy. I co wtedy? – dodałam.

– Skalibrują maszyny, pewni, że to pomyłka.

Jego pycha była nieznośna.

– Jasne, aż któryś z naukowców uzna, że tak nie jest. Ten dupek nie może szaleć po mieście i mordować tylko dlatego, że nie może utrzymać ptaka w portkach. Poza tym ostatnia ofiara była obywatelką Thornu. To trochę zmienia postać rzeczy, co?

– Widać była za słaba, żeby się obronić. Wiesz, Darwin i te sprawy – kpił sobie w żywe oczy.

– A skąd podejrzenie, że to właśnie wilki są na szczycie łańcucha pokarmowego, Bruno? Znam istoty, które zjadają takich jak ty na śniadanie. Chcesz to sprawdzić na własnej skórze?

Z trudem powstrzymywałam chęć warknięcia na niego, uderzenia dłonią w stół czy kopnięcia wilka w zadufany tyłek. Ale Bruno był członkiem Starszyzny, a ja smarkatą wiedźmą, z którą od początku było zbyt wiele zamieszania. Byłabym szczęśliwsza, gdyby Katarzyna stanęła po mojej stronie, ale ona tylko słuchała i wystukiwała ten przeklęty rytm.

– Prędzej ty się przekonasz na swojej, że z wilkami nie ma co zadzierać. – Wyszczerzył się złośliwie.

– Twój wybór – mruknęłam.

Odwróciłam się w stronę Katarzyny, głowy mojego sabatu, wciąż udającej, że to spotkanie nie ma charakteru urzędowego, a ona po prostu tu sobie siedzi i popija herbatkę.

– Katarzyno, oficjalnie składam zażalenie na Brunona. Jeśli dalej będziecie ignorować tę sprawę, pójdę wyżej. Często nadstawiałam dla was wszystkich karku, ale nie tym razem. Ten facet ma zgnić w więzieniu albo dwa metry pod ziemią, nic innego mnie nie satysfakcjonuje.

Wyszłam z pokoju, trzaskając drzwiami. Jeszcze chwilę opierałam się o nie, ciężko oddychając. Może nie powinnam spodziewać się po tym dupku zbyt wiele, a jednak zawsze znajdował sposób na to, by dowieść, że jest większym durniem, niż sądziłam. A milczenie Katarzyny było jak cios w plecy. Czy naprawdę mają w dupie, że jakiś koleś biega po mieście i morduje dziewczyny? Czy gdyby wybierał zarozumiałych samców alfa, Bruno byłby nieco mocniej przejęty? I co takiego ma na Katarzynę, że trzyma ją z daleka od sprawy?

– Dora, powinnaś coś zobaczyć… – szepnęła Jemioła, dotykając mojego ramienia.

Nawet nie zauważyłam, kiedy podeszła tak blisko. Zaprowadziła mnie z powrotem do sanktuarium, do Brenny. Po półgodzinie z uzdrowicielką dziewczyna wyglądała już nieco lepiej. Z trudem uśmiechnęła się do mnie, naciągając skaleczoną wargę. Jemioła łagodnie odwróciła jej głowę i uniosła włosy z karku. Między jasnymi pasmami czerwienił się ślad po wyrwanej kępce. Poniżej biegła czerwona pręga w poprzek gardła, z wyraźnym śladem węzła pod prawym uchem. Praworęczny.

Rana na głowie zaniepokoiła mnie. Westchnęłam ciężko, podejrzewając najgorsze. Jeśli pozostałe ofiary też miały takie ślady, napastnik zbierał trofea, a to znaczyło, że nie był to zwykły gwałciciel. Trofea zbierają seryjni zabójcy, to nie jest coś, co robisz pod wpływem impulsu. Potrzebuje pamiątek po każdej ofierze, by móc od nowa przeżywać zabójstwo, delektować się własną siłą.

– Wybacz, ale muszę zadać ci kilka pytań, dobrze? – zwróciłam się do dziewczyny najłagodniej, jak potrafiłam.

– Tak, jeśli dzięki temu go złapiesz.

– Powiedz mi, co pamiętasz.

Spojrzała na mnie z takim bólem w oczach, że zagryzłam wargi. Chciałabym móc wymazać z jej pamięci wszystko, co dotyczyło gwałtu i napaści. Po chwili nabrała powietrza w płuca i powoli, rzeczowo zaczęła opowiadać, całkiem jakby referowała mi film lub coś, co przydarzyło się komuś innemu.

– Zaszedł mnie od tyłu, uderzył w głowę i zaczął ciągnąć w krzaki. Przewrócił mnie na brzuch, podarł mi sukienkę i bieliznę, bił mnie pięściami, kopał. Później… – uciekła spojrzeniem za okno, ale nie przestała mówić – gwałcił mnie i zarzucił mi na szyję pętlę, zaciskał ją i puszczał, gdy zaczynałam rzęzić, jakby chciał wszystko przedłużyć. Myślałam, że nigdy nie skończy. Cały czas wygadywał mi do ucha różne świństwa, pytał, czy podoba mi się najlepsze rżnięcie w moim życiu. Szarpał mnie za włosy, ciesząc się z tego, że są takie długie i miękkie, powiedział, że idealnie się nadają, nie wiem do czego. Wpychał mi palce do ust i do gardła, bałam się, że chce mi wyrwać język. Skaleczył mi wargę pierścieniem, nie widziałam go wyraźnie, ale to był jakby wąż kilka razy opleciony wokół kciuka. Gdy doszedł, zacisnął pętlę jeszcze mocniej. Śmiał się. Myślał, że nie żyję, kopnął mnie kilka razy i zostawił. Nie żyłabym, gdyby nie skrzela… Udawałam trupa, a on… Obsikał drzewo, pod którym leżałam, chwilę postał nade mną i odszedł, jakby nic się nie stało.

Choć mówiła spokojnie, łzy ciekły jej po policzkach. Oczy wyrażały pustkę. Jemioła troskliwie objęła dziewczynę ramieniem.

– Nie byłam pierwsza, prawda? – Brenna uniosła spojrzenie.

– Nie. Cztery inne nie żyją. Nie miały skrzeli, były zwykłymi kobietami.

Skinęła głową.

– Więc powinnam się cieszyć, że żyję.

Trudno jednak było wykrzesać z siebie tę radość. Miałam nadzieję, że kiedyś znów będzie w stanie cieszyć się czymkolwiek, ale dziś było to niemożliwe.

*

Gdy po nieprzespanej nocy zaparkowałam przed komendą, dochodziła siódma rano. Biuro mojego oddziału, zwanego zwierzyńcem lub oddziałem wyrzutków, znajdowało się na drugim piętrze i świeciło pustkami. Zając i Nowakowski odsypiali nocną zmianę, Witkacy, mój partner, pewnie odsypiał swoje specyficzne eksperymenty z używkami. Rozłożyłam na blacie biurka teczki z aktami wszystkich dziewcząt, zastanawiając się, czy zobaczę w nich coś więcej, kiedy już wiem, że napastnik jest wilkiem.

Dotąd nie widzieliśmy miejsc zbrodni, ciała były przeniesione do parku. Tym razem zostawił ofiarę tam, gdzie ją zaatakował. Nie wiedziałam, czy tylko skorzystał z okazji, czy robił się niedbały. Cztery młode kobiety – dwie studentki, licealistka i kasjerka ze sklepu nocnego – zniknęły z ulicy. Żadnych świadków. Nic dziwnego, jako wilk wiedział, kiedy ktoś był w pobliżu, mógł poczekać. Ze zdjęć patrzyły na mnie ładne, drobne blondynki. Wyglądały jak siostry. Brenna pasowała do tego profilu idealnie.

Co mi umyka? Zebrałam akta i zadzwoniłam do kostnicy, Bogna zwykle zaczynała pracę tuż po szóstej.

– Cześć, tu Dora, mogę zajrzeć?

– Wpadnij, tu cisza i spokój.

Kostnica znajdowała się w budynku przylegającym do komendy. Nie było to moje ulubione miejsce. Zbyt wiele emocji, zbyt wiele bólu wyłapywanego mimo osłon, którymi się odgradzałam. Dla policjantki bycie wiedźmą miało swoje zalety. Czasem potrafiłam wyczuć na miejscu zbrodni rzeczy, które umknęłyby zwykłym ludziom. Miało też szereg wad. Gniew i ból ofiar, a czasem ślady emocji zabójców przylepiały się do mnie jak zaklęcia, wplątywały w moją aurę i zatruwały mnie. Po każdej wizycie na miejscu zbrodni musiałam się szorować peelingiem z soli morskiej, by usunąć te ślady. Kostnica była jak puszka Pandory – najgorsze, co przytrafiało się ludziom, gromadziło się właśnie tu, w zamkniętych ścianach chłodni i pomieszczeń sekcyjnych.

Nie wytrzymywałam tam zbyt długo, ale nie było wyjścia. Musiałam sprawdzić kilka rzeczy.

Bogna była tuż po czterdziestce, niewysoka, szczupła, z krótkimi ciemnymi włosami. Wyglądała na sporo mniej. Przywitała mnie w progu. Jasnozielony fartuch i rękawice mówiły dokładnie, w czym jej przeszkodziłam.

– Kogo chcesz zobaczyć?

– Ofiary gwałtów.

– Mam ciała dwóch, dwie pierwsze odebrały już rodziny. Czego szukasz?

– Mam teorię… Dziś w nocy zaatakował kolejny raz, dziewczyna przeżyła. Sądzę, że on może zbierać trofea.

Nie powiedziała nic. Obie wiedziałyśmy, co by znaczyło, gdybym miała rację.

– Jakie?

– Kępki włosów. Zauważyłaś coś takiego w czasie sekcji? Wyrwane lub odcięte.

Skinęła głową.

– Tak, wpisałam to do rozszerzonego raportu, który dostaniesz dziś lub jutro. Wyrwane wraz z fragmentem skóry, zawsze z tyłu głowy, powtarzalny rozmiar ubytku, mniej więcej dwa centymetry przekroju.

Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Brenna wyjaśniła mi też jedną z zagadek, nad którymi głowiła się Bogna.

– Od ostatniej ofiary wiem, że nie dusił ich, jak podejrzewałyśmy, po gwałcie, ale w trakcie: zaciskał i luzował pętlę. Przedłużał ich cierpienie.

– Cholera, myślałam, że kilka nakładających się śladów znaczyło, że walczyły…

– Czy znalazłaś na nich ślady moczu?

Przymknęła oczy i potarła skroń dłonią w lateksowej rękawiczce.

– Nie mam wszystkich wyników. Wiesz, jak jest z naszym laboratorium, to nie CSI, nie mamy wydruków od ręki, ale posłałam kilka śladów biologicznych. Myślę, że możesz mieć rację, że oprócz śliny był też mocz. Zero spermy, za to ślady środka plemnikobójczego.

– Masz jeszcze ich rzeczy czy są już w magazynie dowodów?

– Są u mnie, w biurze.

– Chcę je obejrzeć.

Wprowadziła mnie do niewielkiego pokoju z rzędem biurek zawalonych dokumentami. Cztery kartony z rzeczami kobiet zajmowały jeden z blatów.

– Masz rękawiczki? – spytała.

– Nie.

Westchnęła i poszła do sali sekcyjnej po nową paczkę. Miałam nie więcej niż dwie minuty, by wykonać, co do mnie należy. Nie powinna tego widzieć, nie umiałabym jej wyjaśnić, co robię. Dopóki sądziłam, że napastnik jest zwykłym facetem, nie było sensu wąchać rzeczy kobiet, ale teraz… Wyciągnęłam poszarpaną bluzę jednej ze studentek. Pod kwaśnym zapachem krwi i adrenaliny wciąż wyczuwalna była lekka woń wilka. Wciągnęłam ją, zastanawiając się, czy spotkałam go już kiedyś na swojej drodze. Brenna miała rację, testosteron i butwiejące liście. Myliła się jednak, mówiąc, że tak pachnie każdy wilk. Miałam dość dobry węch, by rozróżnić przedstawicieli tej rasy. Jeśli go spotkam, będę wiedziała, że to on.

– Nie powinnaś dotykać dowodów bez rękawiczek. – Cichy i spokojny głos Bogny dobiegał zza moich pleców.

– Przepraszam.

– Nie musisz, jeśli to pomoże ci złapać tego kolesia. – Patrzyła mi prosto w oczy, jakby znała mój sekret. – Nie wiem, jak to robisz, ale wiem, że czasem dostrzegasz coś, czego nie widzi nikt inny. I cieszę się, że zabrałaś sprawę Zającowi i Nowakowskiemu.

– Nie zabrałam. Jeszcze nie. – Uśmiechnęłam się krzywo. – Po prostu dziewczyna nie chciała z nimi rozmawiać.

– Mądry wybór. – Poklepała mnie po ramieniu i wręczyła parę rękawiczek. – Zadzwonię do ciebie, jeśli znajdę coś więcej.

– Sprawdź dokładnie ich usta. Ostatnia ofiara mówiła o pierścieniu i o tym, że wpychał jej palce do gardła, może zostawił jakieś ślady.

– Sprawdzę, dzięki.

Brakowało mi sił, by iść do chłodni i oglądać raz jeszcze ciała tych kobiet. Na razie miałam wystarczająco wiele tropów. Pożegnałam się z Bogną i wyszłam.

Poranek był ciepły i słoneczny. Dzieciaki z tornistrami wędrowały do szkół, dorośli spieszyli się do pracy. Życie kwitło kilka metrów od królestwa śmierci. Łagodny wiatr niósł zapach świeżo skoszonej trawy, ciche buczenie kosiarki dobiegało z małego parku po drugiej stronie ulicy. Powinnam iść do domu, przebrać się i umyć. Wciąż miałam pod bluzą górę od piżamy, a moje włosy cały czas były rozczochrane. Komórka zabrzęczała natarczywie, a na wyświetlaczu pojawiło się nazwisko Czarny. Kąpiel może poczekać. Moja szefowa nie.

– Dora, wejdź do mnie, musimy porozmawiać.

– Jasne.

Nie pytałam, skąd wie, że jestem w pobliżu. Ona po prostu miała swoje sposoby na pilnowanie trzódki. Nie bez powodu nazywano ją treserką dzikich zwierząt. Ja byłam jedną z bestii, nad którymi miała całkowitą kontrolę. Wbiegłam po schodach na drugie piętro. Komisariat wciąż był niemal pusty, choć na parkingu stało już kilkanaście samochodów.

Anita Czarny przed ósmą rano wyglądała tak nieskazitelnie jak zawsze. Była jedną z tych kobiet, które okazują się pułapką – wyglądają słodko i niewinnie, a potem bezlitośnie kopią cię w tyłek. Czarne włosy układały się miękką falą nad czołem, oczy lśniły ciemnym brązem gorzkiej czekolady, a gdy się uśmiechała, robił jej się dołeczek w prawym policzku. Ale na uśmiech trzeba było sobie solidnie zapracować. Żałowałam, że nie ma ze mną Witkaca – on jeden nieco ją zmiękczał, rozbrajał melancholią otaczającą go jak zapach perfum. Poza nim Anita Czarny nie miała słabości.

– Nowakowski się na ciebie skarżył – rzuciła na przywitanie.

– To ja się poskarżę na niego. Nie chciał uszanować, że ofiara brutalnego gwałtu jest w szoku i chce rozmawiać tylko z kobietą. Gdyby nie Zając, wparowałby do sali i próbował wymusić zeznania. Wspomniał o tym, kiedy się na mnie skarżył, czy mu umknęło?

Skrzywiła się lekko.

– Ale mam nadzieję, że nie klepałaś jej tylko po rączce i wiesz już, kogo szukamy?

– Wiem tyle, ile zapamiętała, niewiele. Nie widziała go.

– Nie dała się zbadać.

– Pokazała mi obrażenia, a wymaz był bezcelowy. Powiedziała dokładnie, co jej zrobił. Nie mamy prawa zmuszać jej do tego, żeby kolejny raz przeżyła inwazję na własne ciało.

Anita pokiwała głową, niezbyt zadowolona.

– Żywa ofiara zmienia postać rzeczy, Dora. Chcę, żebyście z Witkacym przejęli tę sprawę. Nowakowski nie nadaje się do rozmów z kobietami.

– Nie nadaje się do rozmów jako takich – mruknęłam cicho, ale i tak mnie usłyszała.

– Nie chcę powtórki z waszych awantur.

– Nigdy się z nim nie awanturowałam.

– Dora, złamałaś mu rękę.

– Obmacywał mnie. Wiele razy. Miarka się przebrała. Ale nauczył się czegoś.

– Tak?

– Od tamtej pory, przechodząc obok niego, nie muszę osłaniać tyłów.

– Ciesz się, że nie wniósł pozwu.

– Też mogłam go pozwać. O molestowanie. Nie byłabym pierwsza, prawda?

Tajemnicą poliszynela było to, że Nowakowski trafił do zwierzyńca właśnie przez takie skargi. I przez to, że pije. Ale z jakichś powodów panom na górze nie przeszkadzało to na tyle, by go zwolnić. Widać pijak-erotoman wpasowywał się w ich wyobrażenie o policjancie lepiej niż kobieta o nieco wybuchowym temperamencie (to ja, rzecz jasna), mężczyzna o irracjonalnej potrzebie wypróbowania na sobie wszystkich substancji psychodelicznych, jakie zna ludzkość (Witkacy) czy miłośnik broni palnej o skłonnościach maniakalno-depresyjnych (Zając), bo z naszej czwórki tylko Nowakowski jakoś nie obawiał się zwolnienia. O ile zbierałabym podpisy przeciw zwolnieniu Witkaca czy Zająca (o sobie nie wspominając), o tyle Nowakowskiego spuściłabym ze schodów w okamgnieniu.

– Powtarzam, bez awantur. – Gdy szefowa mówiła tym tonem, przypominała mi moją matkę, choć jej nigdy nie bałam się tak jak Anity.

– Jasne.

– Zabieraj się do roboty. I zrób coś ze sobą, wyglądasz jak lump.

– Jeszcze nie byłam w domu, Zając zadzwonił o trzeciej rano – wydukałam jak wywołana do tablicy piątoklasistka.

Anita spojrzała na mnie spod lekko uniesionych brwi. Przekaz był jasny – ona byłaby schludna i profesjonalna nawet o trzeciej rano. I na pewno nie włożyłaby swetra na piżamę. Wepchnęłam wystający róg koszulki w kolorowe groszki w spodnie i wymknęłam się z gabinetu.

Witkacego nie było przy biurku. Szłam o zakład, że śpi. Nawet lepiej – dziś miałam zamiar poszperać i popytać w Thornie, a tam nie mogłam go zabrać. Zadzwoniłam do niego i nagrałam się na pocztę głosową: oficjalnie miał być cały dzień ze mną, nieoficjalnie miał wolne i mógł dochodzić do siebie po kolejnych eksperymentach ze świadomością. Chroniliśmy sobie nawzajem tyłki. Był przyjacielem. I miał bardziej popaprane życie niż ja, a to już coś. Wiedziałam, że gdy poproszę, by dał mi trochę przestrzeni, zrobi to, bo będzie liczył, że w analogicznej sytuacji dostanie to samo. Plus żadnych pytań.

Godzinę później, wykąpana, ubrana w dżinsy, sweter i skórzaną kurtkę (bez piżamy pod spodem) i po dużym kubku kawy, byłam w Thornie. Odruchowo pierwsze kroki skierowałam do ulubionej knajpy, Szatańskiego Pierwiosnka. Pomijając to, że mieli tu dobre drinki, świetną muzykę i doborowe towarzystwo, właściciel, wielki i twardy jak skała czart mający do mnie pewną słabość, był najlepszym informatorem, jakiego można sobie wyobrazić. Nawet jeśli czegoś nie wiedział, znał takich, co wiedzieli, i potrafił ich nakłonić do zwierzeń.

Leon powitał mnie wylewnie niczym Vito Corleone, nadstawiając policzek do pocałunku, i musiałam wspiąć się na palce, by go dosięgnąć. Mam metr osiemdziesiąt, więc nie zdarza mi się to zbyt często, ale przy nim byłam pchełką. Przewyższał mnie o pół metra i ważył pewnie dwa razy tyle co ja. Gdy mnie obejmował, całkiem ginęłam w jego wielkich ramionach, wciskając nos w potężną klatę.

– No, malutka, nieczęsto widuję cię tu z rana. Masz urlop, czy może cię wylali?

– Nie, jeszcze nie, nawet mnie nie zawiesili. – Uśmiechnęłam się do niego promiennie. – Właściwie jestem w pracy.

– Ach, a ja jestem twoim bezpłatnym informatorem, co? – Mrugnął filuternie i wyszczerzył ostre jak u rybki zęby, które sprawiały, że wyraz jego grubo ciosanej, ale miłej dla oka twarzy stawał się agresywny i niepokojący.

– Tak jakby, choć mogę zapłacić, bo mam… – wyciągnęłam z kieszeni drobniaki i przeliczyłam – cztery złote, osiemdziesiąt dwa grosze i plastikowy żeton do wózka w supermarkecie. Pasuje?

– Jasne, wystarczy żeton. Więc czego ci trzeba?

– Wilka o bardzo złych zwyczajach godowych, takich: zgwałcić i zabić.

– Dobrze, że nie zjada na końcu.

Skrzywiłam się lekko. Tak, Leon uświadomił mi, że mogło być gorzej, zwłaszcza dla Brenny.

– Pytałaś Brunona?

– Pomocny jak węgiel na zaparcia.

– Popytam. Wiesz o nim coś więcej?

Opisałam pierścień tak, jak zapamiętała go elfka, i wspomniałam o zapachu. Leon się skrzywił. Podobnie jak dziewczyna nie miał wystarczająco rozwiniętego węchu, by móc rozpoznawać wilki po ich woni.

– Wilk to wilk, skarbie, po deszczu każdy śmierdzi mokrym psem.

Zastanowiłam się chwilę i nagle uderzyła mnie jedna myśl.

– Słuchaj, Leon… Gdybym była wilkiem, który lubi perwersję i przemoc, to raczej nie uskuteczniałabym tego ze swoją narzeczoną, nie? Zwłaszcza jeśli lubię dusić… Więc chyba dziwki, co?

Drgnął nieco zaskoczony. Cóż, rozmowa o seksualnych perwersjach raczej nie pasowała do naszych standardowych relacji cierpliwy ojciec – niesforna córka, ale na Leona można było liczyć. Pozbierał się błyskawicznie i dogłębnie rozważył problem.

– I to nie każde… Masz rację, nie mógł iść do wampirzyc, bo one zadają ból, nie przyjmują, nie mógł iść do wiedźm, bo te nie lubią przemocy, zostają sukuby i demonice… Z nich te ostatnie są twardsze i dużo łatwiej znaleźć jakąś miłośniczkę BDSM…

Nie dopytywałam, skąd u niego tak wnikliwa znajomość miejscowego rynku usług erotycznych. Nie chciałam wiedzieć. Chciałam nadal patrzeć na niego jak na nieskalaną figurę ojca.

– A typ urody? Gdybym lubiła małe blondynki? – dopytywałam.

– To jednak sukuby… Jak żyję, nie widziałem małej blond demonicy, chyba że byłaby to iluzja.

– Ale iluzji raczej nie przyłożysz, siniaka nie nabijesz, nie poddusisz…

– Podejrzanie łatwo to chwytasz, skarbie. – Poklepał mnie po ramieniu. – Może zabierzesz na tę wycieczkę Mirona? Wolałbym, żebyś nie szwendała się po przybytkach rozpusty sama.

– Dobrze, tato. – Zachichotałam.

Leon był kochany i faktycznie czasem trząsł się nade mną jak przewrażliwiony ojciec. Był w tym zresztą bardziej przekonujący niż ten, z którego lędźwi powstałam. Gdybym mogła wybierać…

– Mówię poważnie, poza tym jego znajomości mogą otworzyć ci niejedne drzwi w dzielnicy czerwonych latarni.

– Nie chcę o tym wiedzieć, Leon. Jesteśmy przyjaciółmi, jego sprawa, co robi w wolnym czasie. – Skrzywiłam się.

Nie z niesmaku, lecz z lekkiej zazdrości. Ja i Miron to długa historia i nie na teraz. Ale Leon miał rację – skoro nie mogłam tu przyprowadzić Witkacego, Miron najlepiej nadawał się na mojego partnera. Byłam szalona, ale nie głupia, i wolałam mieć ze sobą kogoś, kto w razie czego będzie zabezpieczał tyły.

– Zadzwonię po niego, pewnie ciągle śpi – zaoferował się czart, któremu naprawdę zależało, bym nie szła bez wsparcia.

– Jeśli będzie klął, pamiętaj, że póki nie wypije pierwszej kawy, nie odpowiada za swoje słowa i czyny – uprzedziłam.

Kilka razy obudziłam diabła telefonami. Na te parę minut, nim oprzytomniał, zapominał, że jesteśmy przyjaciółmi i świat beze mnie byłby nudny.

Leon zaśmiał się tylko i nie był to miły śmiech. Spodziewałam się, że nawet półprzytomny diabeł nie zbluzga czarciego generała w stanie spoczynku. A przynajmniej nie pozostanie wtedy bezkarny.

*

– Hej, słonko, słyszałem, że potrzebujesz eskorty w czasie wycieczki po domach rozpusty?

Miron uśmiechał się kusząco, opadając na krzesło przede mną w Szatańskim Pierwiosnku – wciąż lekko zaspany i niezmiennie przystojny ze swoją aurą niegrzecznego chłopca i diabelskiego książątka, wnuka Lucyfera.

– Jasne, a któż nadawałby się lepiej niż ty, diable wcielony?

– Cały ja – zaśmiał się. – Masz jakieś szczególne powody, czy po prostu znudził ci się zwykły, bezbarwny seks ze śmiertelnikami?

– Och, jasne, wpadam tam na korepetycje z perwersji i sukubich umiejętności. – Skrzywiłam się. – A poważnie, szukam pewnego zboczonego wilka, który ma na koncie kilka martwych dziewczyn.

Przez twarz Mirona przebiegł cień. Może i był złym chłopcem, ale nigdy nie gustował w zabawach kończących się śmiercią. Nic nie powiedział, ale z jego nadopiekuńczej miny wywnioskowałam, że nie jest zachwycony tym, że akurat ja się w to mieszam. Zbyt często powtarzał mi, że jako wciąż śmiertelna wiedźma powinnam nieco bardziej na siebie uważać. Jasne – gdy kilka razy wyciągałam jego tyłek z kłopotów, nie marudził, że moimi śmiertelnymi piąstkami i równie śmiertelnymi nóżkami skopałam kilka czortów, którym podpadł. Ale dzięki temu, że byliśmy przyjaciółmi, a on miał u mnie mały dług, pójdzie za mną, gdzie trzeba, i wykorzysta swój piekielny wdzięk, by otwarły się przed nami drzwi, które dla mnie samej byłyby zamknięte.

– Wiesz, że dziewczęta nie zdradzą sekretów komuś obcemu?

– Słyszałam, Leon mnie uprzedził, ale chyba nie dotyczy to sukubów? Trzymaj łapki przy sobie i obserwuj.

Zdjęłam osłony utrzymujące moją magię w sekrecie. Jestem magicznym dziwadłem, wiedźmą ze sprzecznymi liniami dziedzictwa. Magia przenosi się w genach recesywnych, więc magicznych zawsze będzie mniej niż normalnych ludzi. Moi rodzice byli zwykłymi, regularnymi śmiertelnikami, podobnie rodzeństwo. Przez pięć pokoleń w rodzinie nie było żadnego magicznego. Aż urodziłam się ja. Dopiero wtedy uaktywniła się kombinacja genów recesywnych. Po ojcu dostałam magię Pani Północy, magię wojowników, którą uwielbiam, bo czyni mnie silniejszą, waleczniejszą i twardszą, niż wskazywałoby na to moje ludzkie ciało. Po przodkach matki odziedziczyłam znacznie bardziej kłopotliwą magię kapłanek płodności. Owszem, gwarantuje mi fajne krągłości, biust i tyłek, którym niejednemu mogę zawrócić w głowie, ale wiąże się też z niedogodnościami, takimi jak idiotyczne zasady obowiązujące w społeczności wiedźm płodności – nacisk na prokreację i oczekiwanie, że przez większość życia będę bosa i w ciąży. Niedoczekanie. Izoluję się od nich tak bardzo, jak mogę, trzymam magię płodności pod kluczem. Nie zawsze mi się to udaje. Jako wciąż śmiertelna i młodociana wiedźma potrzebuję energii, która zasila moją aurę. Najprostszym sposobem jest dla mnie czerpać ją od śmiertelników w trakcie seksu, co upodabnia mnie nieco do sukuba. Ponieważ nie chcę uzależnić od siebie żadnego śmiertelnika, ogłupić go magią płodności do tego stopnia, aby był moim niewolnikiem, złotą zasadą mojego życia seksualnego jest „tylko jedna noc, a potem znikam”. Cóż, utrudnia mi to nieco myślenie o sobie jako o przyzwoitej kobiecie, ale to jedyny sposób. Nie przypadkiem tak wiele sukubów przeszło na zawodowstwo. Ale ja wolę być policjantką z bujnym życiem nocnym niż dziwką, nawet jeśli dla niektórych to tylko sofistyka.

Gdy tylko osłona opadła, diabeł zareagował. Źrenice mu się rozszerzyły i zaciągnął się typowym dla magii płodności zapachem wanilii.

– Och, słonko, to jest świetne – westchnął. – Mam szansę namówić cię na jazdę próbną?

– Nie.

Pod tym względem byłam cholernie kategoryczna. Kochanków miałam wielu, a przyjaciele to ginąca nacja. Nie zamierzałam z nim spać. Nie żeby mnie nie kusiło. Ale to by zniszczyło wszystko. Miron pokiwał głową i zrobił minę skrzywdzonego szczeniaka. Zatrzasnęłam osłony.

– Czy z tym sukuby będą chętniejsze do współpracy? – zapytałam.

– Jasne, ze swoją mogą się podzielić sekretami.

Wyjaśniłam, czego szukam i do jakiego typu należy wilk. Miron nie miał wątpliwości, że powinniśmy zacząć od Małej Śmierci, burdelu na granicy Otchłani, dzielnicy Thornu zamieszkanej przez piekielników, czorty, demony, diabły. Bez niego raczej nie zapędzałabym się w te rejony.

Nigdy wcześniej nie byłam w demonicznym burdelu, lecz dokładnie czegoś takiego się spodziewałam: powietrze gęste było od piżma i hormonów, wanilia przesycała wszystko słodką obietnicą grzechu i przyjemności. Fasada budynku, wymalowana w czerwone róże i ciernie, nie pozostawiała wątpliwości co do charakteru tego miejsca, wściekle różowy neon również. Przypomniałam sobie Romana, starego wampira, który droczył się ze mną kiedyś, że nawet jako śmiertelniczka mogę przeżyć dzięki niemu kilka małych śmierci, jak Francuzi nazywali orgazmy. Pewnie byłby przeszczęśliwy, wiedząc, że wspominam nasze przekomarzanki, stojąc w progu burdelu. Miał poczucie humoru, doceniłby tę sytuację.

Czarnowłosa kobieta z biustem przeczącym prawom grawitacji wprowadziła nas do biura, czy raczej alkowy, szefowej. Nie przedstawiła się – była demonem i znając jej pełne imię, miałabym nad nią władzę. Rozpoznała bijący ode mnie zapach magii płodności, bardziej jednak interesował ją Miron. Spoglądała na jego niemal dwumetrowe ciało z tęsknotą, z jaką dziewczyna na diecie patrzy na ciastka czekoladowe. Byłaby gotowa złamać dietetyczny reżim, ale Miron nie prosił jej o jazdę próbną. Po chwili dołączyła do nas Rebeka, burdelmama o zabójczo seksownym ciele demona i słodkiej twarzy sukuba. Westchnęłam nieświadomie, porażona jej mocą, upajającą seksualnością i obietnicą rozkoszy. Miron uszczypnął mnie w ramię, by przerwać urok. Cholera, jeszcze chwila i zaczęłabym się ślinić. Potrząsnęłam głową, odpędzając obrazy, które posyłała w moją stronę.

– Rebeko, przyszliśmy tylko pogawędzić. – Mój towarzysz skłonił się uprzejmie.

– Och, Miron, jak miło cię widzieć. – Uśmiechnęła się promiennie i go uścisnęła. Nieco zbyt entuzjastycznie, jak na mój gust, choć zazdrość nie powinna wchodzić w mój repertuar odczuć wobec diabła. – Jak się ma Damian?

– Doskonale. Rodzinne życie mu służy, czwarte dziecko w drodze.

– Jaka szkoda, że taki mężczyzna wkroczył na krętą drogę monogamii. – Wdzięcznie załamała ramiona, a jej krągły biust natychmiast wysunął się do przodu.

– Znasz Darię, nie pozwoliłaby mu nawet spojrzeć na inną kobietę.

– Tak, znam Darię. – Uśmiechnęła się złośliwie. – Moja kuzynka zawsze zaprzeczała swojej naturze.

– Damian nie narzeka, mój kuzyn bardzo głośno cieszy się wszystkim, co od niej dostaje. To jeden z powodów, dla których od bardzo dawna nie wpadam do nich z niezapowiedzianą wizytą.

Zachichotali, a ja cierpliwie czekałam, aż skończą wstępne uprzejmości i przejdziemy do rzeczy. Dopiero po kilku minutach uwaga Rebeki spłynęła z diabła na mnie. Uniosła brew, jakby oceniała to, co widzi. Czułam, że skanuje moją magię, smakuje ją na języku, a przy okazji bez skrępowania lustruje moje ciało.

– Nieźle, mogłabym znaleźć dla ciebie klientów…

– Mam pracę, która nie wymaga rozkładania nóg, ale dziękuję za ofertę. Potrzebuję kilku informacji, Rebeko, i liczyłam, że może zechcesz się nimi podzielić.

Wyjaśniłam jej sprawę z wilkiem i martwymi dziewczynami. Nie wydawała się wstrząśnięta, ale też na chwilę zgubiła maskę obojętności. Coś mi mówiło, że nie jest całkiem zaskoczona i albo wie dokładnie, kto to zrobił, albo ma swoje podejrzenia.

– To było do przewidzenia… Mo! – przywołała demonicę, która nas tu wprowadziła. – Przyprowadź Kalę.

Gdy kobieta zniknęła za drzwiami, Rebeka ułożyła się na kanapie, przybierając kuszącą pozę. Czarne, aż połyskujące granatem włosy spłynęły na czerwone obicie mebla. Każdy jej ruch obliczony był na uwodzenie, lśniące pełne usta i lekko zmrużone oczy nasuwały grzeszne myśli, perfekcyjna linia bioder i smukłych nóg sprawiała, że przyspieszało mi tętno. Nie robiła tego specjalnie, taka była jej natura. Przyglądała nam się chwilę. Nie umknęła jej zapewne opiekuńcza poza Mirona, który objął mnie ciasno, jakby chciał chronić przed tym, co robi ze mną magia demonicy. Odgarnęła kosmyk włosów opadający jej na policzek i powiedziała twardym głosem, niepasującym do jej przesyconej erotyzmem sylwetki:

– W trakcie śledztwa czy procesu nie możesz się powołać ani na mnie, ani na moje dziewczyny. Powiem ci, co wiem, ale tylko dlatego, że mam z nim na pieńku.

Do pokoju weszła młoda, drobna dziewczyna. Wyróżniała się niskim wzrostem, jasnymi włosami opadającymi do pasa i delikatną, niemal dziecięcą twarzyczką. Typ urody niezbyt często występujący wśród piekielników. Gdyby była elfem, nie dziwiłabym się zbytnio, ale jej magia była zdecydowanie sukubia. Podobieństwo do ofiar i Brenny wykluczało pomyłkę.

– Kala, proszę, pokaż bliznę.

Dziewczyna spojrzała na Rebekę z wyrzutem, ale uniosła włosy, odsłaniając delikatną szyję z poprzeczną blizną.

– Ten, którego szukacie, był naszym klientem i zawsze wybierał Kalę. Wszystko było dobrze do czasu, kiedy przestał mu wystarczać dość szorstki seks i zaczął szukać dodatkowych podniet. Przemoc nie jest tym, co Kala lubi, więc zaproponowałam mu inne dziewczyny. Wiele z nich znajduje upodobanie w SM czy BDSM, ale on upierał się, że tylko Kala jest w jego typie. Obiecał, że nie zrobi jej krzywdy.

– Skłamał – powiedziałam, widząc, jak dziewczyna wzdrygnęła się na samo wspomnienie.

– Tak. Gdyby nie była w części demonem, nie zdołałabym jej uratować.

– Czy miał jakiś fetysz związany z włosami? Czy zabrał jakieś trofeum? – zapytałam.

– Tak. – Kala odezwała się pierwszy raz. – Lubił to, że są jasne i długie, owijał sobie nimi nadgarstki… To przez nie upierał się przy mnie, inne dziewczyny mają ciemne lub rude włosy, a jego kręciły blondynki. Tamtej nocy, gdy niemal mnie zabił, wyrwał mi sporą kępkę… Chciał mnie oskalpować, tak mówił, ale nie miał noża, Mo skonfiskowała mu broń, zanim wszedł do mojego pokoju, poza tym jedną ręką zaciskał pętlę…

Przymknęła oczy, jakby chciała się odciąć od wspomnień, które przywołało moje pytanie.

– Czy mówił ci, do czego ich potrzebuje?

– Nie. Ale jeśli go złapiesz, jestem pewna, że będzie je miał przy sobie. Nie byłam pierwsza. Wychodząc, porównywał odcień moich włosów z innym pasmem, jaśniejszym.

– Dlaczego go nie zabiłaś za to, co zrobił twojej podopiecznej? – zapytałam Rebekę, widząc, jak bardzo jest wzburzona, choć przecież od zdarzenia minęło kilka miesięcy.

– Jedyne, co mogłam zrobić, to dać mu wilczy bilet do mojego domu i innych, zaprzyjaźnionych. Jestem sukubem, nie wojownikiem – warknęła.

– Więc mamy szczęście, ja jestem jednym i drugim – powiedziałam. – Nie martw się, Rebeko, dostanie za swoje.

– Zrób coś dla mnie, wiedźmo. Niech cierpi…