Afera na tuzin rysiów - Aneta Jadowska - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Afera na tuzin rysiów ebook i audiobook

Aneta Jadowska,

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Bywają miłe miasta. Są też te uzbrojone w kły i pazury, jak Wars i Sawa. Idealne dla kobiety, która poluje na potwory.

Nikita, do niedawna członkini Zakonu Cieni, próbuje sobie poukładać życie od nowa i znaleźć dla siebie miejsce w tkance miasta, które uważa za swoje. Interes rozkręca się powoli – o wiele więcej osób szuka zabójczyni niż najemniczki ze świeżo odnalezionymi skrupułami.
Najnowszy zleceniodawca nie chce, by zabijała… No, może tylko tych, którzy porwali jego tatusia i wujków.

Sześcioletni ryś Michaś, sąsiad Nikity, uważa ją za najfajniejszą osobę na świecie i wierzy, że na pewno zdoła odnaleźć jego zaginioną rodzinę. A Nikita jest gotowa przetrząsnąć Warsa i Sawę, byleby nie zobaczyć zawodu w jego oczach.
Nadciąga wiosna z magicznymi czkawkami, zrozpaczona wiedźma powietrza – żona jednego z zaginionych – trzęsie całym miastem, a porwani zmiennokształtni mają coraz mniej czasu… Nikita i Robin ruszają do akcji.

W co wplątała się rodzina Rudeckich?
Ile tak naprawdę wiemy o naszych sąsiadach?
I jakie demony przyjdzie obudzić Nikicie, by nie zawieść małego rysia?
Zło nigdy nie zakradło się aż tak blisko domu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 0 min

Lektor: Aneta Jadowska

Oceny
4,7 (1007 ocen)
784
173
46
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PIESNACUKIER

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham Jadowską! Książka może nie bez wad, ale i tak ma w sobie to niepodrabialne coś, co sprawia, ze ciagle chcesz wiedzieć co dalej. I żałujesz, że to już koniec….
30
KKrystian

Nie oderwiesz się od lektury

Po każdej książce A.J. wyczekuję kolejnej. Książka o przygodach Nikity sprawiła mi dużo radości. Ciekawa fabuła wartka akcja, przemoc, miłość i przyjaźń. Do tego fajne rysunki. Życzę autorce nieustającej potrzeby pisania :)
10
ytworek

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna mieszanka akcji, humoru i wzruszeń. Pełna wyrazistych postaci, wciągająca, lekko napisana. Wśród książek Jadowskiej zdecydowanie moja ulubiona - razem z uzupełniającym tomem opowiadań i zaraz obok Koźlaczek. Zachwyca za każdym razem, również w formie audio.
00
palalela

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00
Maya87

Nie oderwiesz się od lektury

Fajnie czas spędzony i muszę sięgnąć o serie o Bijcie 😁
00

Popularność




Dla Rafa, od 22 lat mojego ulubionego człowieka, doskonałego kompana na czas kwarantanny i sedna introwertyzmu w wersji de luxe

Wstęp

Kto by pomyślał, że ze wszystkich moich światów to właśnie Wars przyciągnie mnie w trakcie pandemii i zapewni bezpieczne schronienie dla duszy! Choć właściwie jest w tym więcej sensu, niż się wydaje. W mieście, które od osiemdziesięciu lat funkcjonuje w stanie okołoapokaliptycznym, z dziką magią i potworami, do wszelkich pomniejszych katastrof podchodzi się ze spokojem i fatalistycznym optymizmem – nie takie rzeczy widzieliśmy, nie takie rzeczy przetrwaliśmy. I może właśnie tego mi było trzeba wiosną 2020 roku, gdy powinnam pisać coś innego, ale opętały mnie rysie i nagle znalazłam się w Warsie, budziła się wiosna, a Nikita dochodziła do siebie po traumie…

Afera na tuzin rysiów nie jest czwartym tomem „Trylogii Nikity”. Tamte trzy powieści były zapisem wyboistej drogi mojej bohaterki – do własnej tożsamości, do prawdy, do przekonania, że ani geny, ani wychowanie nie determinują jej teraźniejszości i przyszłości. Rodzice spaprali jej przeszłość, ale teraz sama podejmuje decyzje i z resztą swojego życia może zrobić, cokolwiek zechce i z czym będzie się czuła lepiej. Musiała oddzielić prawdę od kłamstw, którymi ją karmiono, i od oczekiwań innych. Musiała też dogadać się z gniewną częścią swojej natury, zbudować relację z człowiekiem, który nieoczekiwanie stał się częścią jej życia, a także z samą sobą. Pewna opowieść dobiegła końca. Jeśli więc nie czytaliście Dziewczyny z Dzielnicy Cudów, Akuszera bogów i Diabelskiegomłyna – uspokajam, to nie jest bezpośrednia kontynuacja tamtej historii. I jeśli chcecie właśnie od Afery… zacząć swoją przygodę z Nikitą, to nic nie stoi na przeszkodzie!

Afera na tuzin rysiów to nowe rozdanie, nowa historia, nowy etap w życiu Nikity. Moja bohaterka szuka dla siebie miejsca w Warsie, wrasta w sąsiedztwo, poznaje ludzi, którzy mieszkają wokół niej, i zaczyna odciskać swój ślad w ich życiu. Nieźle jak na kogoś, kto przez całe lata nie zostawiał śladów!

Myślę o Aferze… jako otwarciu na coś, co nazywam w duchu „Kronikamisąsiedzkimi” – bliższym niż kiedykolwiek spojrzeniu na Warsa i Sawę oraz ludzi na tyle szalonych, by nazywać to miasto domem.

To nie wszystko! Uzupełnieniem Afery na tuzin rysiów jest antologia Próby ognia i wody, wydana w ramach serii SQN Originals. Nazwijmy ją tomem 1½ „Kronik sąsiedzkich”. Zawiera trzy opowiadania ściśle połączone z niniejszą powieścią, a w nich odpowiedzi na kilka pytań, które zapewne nasuną się Wam w trakcie lektury. Na przykład: co się wydarzyło w czasie roboty u Stelli i czemu Nikitę dręczą koszmary? Co właściwie dzieje się z Brynjarem? Jak Anna i Rafał trafili do Warsa i co porabiali, kiedy Nikita była zajęta śledztwem? Każda z historii zawartych w Próbach… ściśle łączy się z tą większą, którą niebawem poznacie, zasługuje jednak na osobny tekst. Zredukowanie którejkolwiek z nich do roli wątku pobocznego czy kilku akapitów wzmianki w prologu lub epilogu zaszkodziłoby zarówno im, jak i powieści. Stąd ten mały eksperyment, wydawnicze „irlandzkie bliźnięta”. Kiedy, jak nie teraz? Mogłabym odczekać kilka lat, jak to zwykle bywa w wypadku antologii uzupełniających, ale właściwie dlaczego miałabym to robić? Moi Czytelnicy nie zasłużyli na takie okrucieństwo.

Mam nadzieję, że tym samym choć na chwilę zaspokoję głód, który zwykle każe Wam chwilę po premierze pisać: „Więcej!” i „Kiedy następna książka?” – jakby od poprzedniej minęły lata, a nie kilka dni. Tym razem „więcej” istnieje i trafi w Wasze ręce niemal równolegle z powieścią.

Zapraszam Was więc do Warsa, surowego, ale pięknego miasta, pełnego twardych i kapkę szalonych ludzi. Może i istnieją miejsca milsze i spokojniejsze, ale czasem kły i pazury są dokładnie tym, czego miasto potrzebuje, aby przetrwać.

A jeśli za sprawą tej książki zaczniecie się zastanawiać, co właściwie wiecie o swoich sąsiadach… pamiętajcie, sernik prawie zawsze łagodzi obyczaje!

Rozdział 1

Kiedy dojechałam na Kasztanową, poczułam ulgę tak wielką, że miałam ochotę śpiewać i tańczyć. Mój dom czekał na mnie niczym ziemia obiecana. Na pierwszy rzut oka okolica wyglądała na niewinne i spokojne przedmieścia. Małe domki, płoty i trawniki. Dało się słyszeć nawet dziecięce śmiechy, ledwie skręciłam w uliczki Przylepki, niewielkiej dzielnicy wciśniętej między ekskluzywną Twierdzę a dzikie Powiśle. Łatwo było zapomnieć, że to wciąż Wars, z jego nieprzewidywalną magią i napadami magicznej czkawki, która każdego z nas mogła zmienić w potwora.

Znając reputację Warsa, inaczej patrzyło się na solidne okiennice w większości domów, ogrodzenia, które wkopane głęboko w ziemię stanowiły kotwice kręgów ochronnych. A dzieci… Cóż, te wrzaski rozpoznałam bez trudu – emitujące je małolaty co do sztuki były zmiennokształtnymi rysiami, a więc drapieżnikami. Mili i delikatni ludzie nie wytrzymywali w Warsie długo. Pazury i ostre zęby sprawdzały się tu znacznie lepiej. Może dlatego od razu poczułam się w tym mieście jak u siebie. Potwór, którym byłam, czy raczej ten, z którym dzieliłam ciało, doceniał tutejszy klimat i surową magię. Choć kogo ja oszukuję – byłam większym potworem niż Brynjar, miałam więcej ofiar na koncie. On nie potrzebował odkupienia, ja coraz częściej łapałam się na tym, że się nad nim zastanawiam. Nic natury religijnej, żadna rewolucja. Po prostu zaczęłam rozmyślać nad sprawami, którym wcześniej nie poświęcałam uwagi.

Bolał mnie każdy kawałek ciała, poruszałam się z trudem. Bałam się spojrzeć we wsteczne lusterko. Domyślałam się, że jest kiepsko, bo wcześniej widziałam reakcję pracowników sądu, kiedy pokryta krwią i sadzą, okopcona i przypalona, weszłam na salę sądową złożyć zeznania. Urzędnicy w Warsie lubią pozować na cyników, zresztą wielu z nich faktycznie widziało już wszystko, a jednak sędzi wyraźnie drżały ręce, kiedy podeszłam do pulpitu, by dopełnić formalności.

Strażnik sądowy nie zdejmował ręki z kabury, jakby spodziewał się, że w następnej sekundzie będzie potrzebował broni. Wydaje mi się, że nie był pewien, czy wciąż żyję. A jeśli coś martwego porusza się o własnych siłach, zwykle potrzeba niemało uporu i siły ogniowej, by przestało.

Berserk pod moją skórą nie pomagał. Oczy połyskiwały mi jego magią, zębów miałam trochę więcej, niż mogło się zmieścić w mojej bardziej ludzkiej niż berserkowej szczęce, a gdy strażnik nie przestawał mi się przyglądać, Brynjar warknął na niego tak, że tamten się posikał ze strachu.

Po koszmarze ostatnich dwudziestu czterech godzin był wkurwiony i miał ochotę urwać kilka łbów. Całą tę awanturę potraktował bardzo osobiście. Czuł się mną bezbrzeżnie zawiedziony. Odkąd zostawiłam Stellę pod opieką jej prawnika, Brynjar milczał. W ten sposób się dowiedziałam, że choć dzielimy ciało, może mi zaserwować ciche dni.

Wracałam do domu zmordowana, na dodatek wściekle głodna, mimo że na szybko złapałam coś do jedzenia w jednym z food trucków. Musiałam się ogarnąć, zanim wróci Robin. Gadaniu nie byłoby końca. I żadnych zleceń. Potrzebowałam czasu na lizanie ran. Fizycznych i emocjonalnych.

Zaparkowałam Brzydala na podjeździe przed swoim domem, kompletnie pozbawionym uroku betonowym klocem z małymi, zakratowanymi oknami i niewielkim wiatrołapem, który w żaden sposób nie łagodził kanciastości całej bryły. Budynek miał grube ściany, łatwe do zabezpieczenia okna, wzmocnione fundamenty, piwnicę i garaż częściowo poniżej poziomu trawnika. Wielkość terenu wokół pozwoliła mi na zamontowanie trzech osobnych, zakotwiczonych głęboko w ziemi kręgów ochronnych. Architekt, który zaprojektował te wszystkie cuda, w realnym świecie mógłby projektować więzienia. Właśnie dlatego ten dom okazał się idealny na warunki Warsa i zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia.

Wyjście z samochodu nie było proste. Oderwałam się od oparcia fotela z mlaśnięciem pęcherzy na plecach. Wiedziałam, że poparzenia nie zagoją się, dopóki nie oczyszczę ran, a na to nie miałam teraz czasu. Wyciągałam z auta torby z bronią i sprzętem, kiedy los postanowił, że przyda mi się jeszcze jeden mały pstryczek w nos. Jakby ostatnie osiem dni nie dały mi wystarczająco w kość, wpadłam na czarną wiedźmę, która od kilku miesięcy mieszkała na samym końcu Kasztanowej. Nie pierwsza i nie ostatnia. W Warsie nikt nikomu w kociołki nie zaglądał, a magiczne odpowiedniki harcerzy i skautów już dawno wymarły lub opuściły granice miasta.

Zamarła w pół kroku na chodniku, patrząc na mnie z fascynującą mieszaniną przerażenia i odrazy. Potem się przeżegnała (nieczęsto widuje się ten gest u czarnomagicznych) i przeszła na drugą stronę ulicy. Widać rottweiler szalejący przy ogrodzeniu sąsiadów z naprzeciwka był mniej odpychający niż ja.

Pies okazał się kolejną z nieprzyjemnych nowości. On i jego właściciele. Byli nowi. Nie wiedzieli jeszcze, jak wiele ryzykują z tą psiną w czasie czkawki, a ja nie zamierzałam robić za komitet powitalny z domowym ciastem i listą „rzeczy, które wszędzie indziej są spoko, ale w Warsie cię zabiją”. Dowiedzą się, w taki czy inny sposób. Moja dzielnica się zmieniała, musiałam się z tym pogodzić.

Kiedy kupowałam dom, większość budynków przy Kasztanowej stała pusta. Ci, którzy tu mieszkali, nie byli specjalnie przyjaźni. Może jak ja dziś podchodzili do osób z zewnątrz z nieufnością. Nie było sensu przywiązywać się do nowego sąsiada, bo kto wie, czy przetrwa pierwszą czkawkę. Albo drugą czy kolejną. Wars miał w zwyczaju sprawdzać swoich mieszkańców raz za razem, do skutku.

Od niedawna zaczęło się to zmieniać. Trzy domy, które wisiały na rynku nieruchomości przez ostatnich parę lat, nagle się sprzedały. Wróciłam po kilku tygodniach spędzonych na robocie i oto miałam nowych sąsiadów. Jakby Przylepka i Kasztanowa nieoczekiwanie stały się bardziej atrakcyjną okolicą.

Ci z naprzeciwka nigdy wcześniej nie mieszkali w Warsie. Przeprowadzili się z Trójprzymierza. Wydawało mi się, że to zmiennokształtni, choć nigdy nie podeszłam wystarczająco blisko, by się przekonać. Nie byli wilkami, bo ich rottweiler nie zdradzał oznak traumy.

Trzy domy dalej zamieszkał Anton, facet, który pachniał żelazem. Początkowo myślałam, że jak ja robi w ochronie czy ma kontakt z bronią, ale zapach się nie zgadzał. Podejrzewałam, że mógł być jakimś żywiołakiem ziemi lub gremlinem. Słyszałam, że był zbrojmistrzem, i planowałam mu się przyjrzeć w wolnej chwili. Zawsze warto mieć pod ręką kogoś, kto zna się na broni. Zwłaszcza teraz, gdy po odejściu z Zakonu nie mogłam już liczyć na dostęp do tamtejszej zbrojowni i jego specjalistów.

No i była stara wiedźma z bunkra. To nie złośliwy epitet, tylko stwierdzenie faktu. Liczyła co najmniej sto pięćdziesiąt lat, roztaczała wokół siebie siarkowy smrodek moralnie wątpliwej magii i z pewnością od wieków trzymała się z daleka od kościoła, a jednak mój wygląd pchnął ją ku otchłaniom pamięci, do czasów, w których przeżegnanie się było dla niej czymś naturalnym. Miałam ochotę pokazać jej środkowy palec. Nie potrzebowałam jej opinii, by poczuć się chujowo.

Czułam się jak trzydniowe zwłoki, które zwiały z krematorium już po tym, jak trafiły do komory. Nie straciłam wzroku ani powonienia. Wiedziałam, że roztaczam wokół siebie odór krwi, spalonych włosów i kwaśnego dymu. Mimo to, nawet będąc ciężko poharatanym, poranionym i nadpalonym potworem, nie śmierdziałam czarną magią, więc raczej nie miała prawa mnie oceniać.

Berserk chciał ją nastraszyć, a ja nie zamierzałam mu tego zabraniać. Jeśliby choć na chwilę poprawiło mu to humor w tym chujowym czasie, pozwoliłabym mu gonić wiedźmę do końca ulicy. Kłapnął na nią zębami, a warkot przetoczył się niczym grzmot w głębi mojej klatki piersiowej. Wiedźma przyspieszyła, oglądając się przez ramię.

Kiedy Jewgienija Stiepanowna się wprowadziła, nie przypadła do gustu mieszkańcom Kasztanowej. Co nie znaczy, że cokolwiek powiedzieli czy aktywnie przeszkadzali jej w osiedleniu. W naszych stronach bardzo poważnie traktowaliśmy regułę „twój dom twoją twierdzą”. Gdy w sąsiedztwie mieszka czarna wiedźma, wzmocnij bariery, przemyśl fosę i sprawdź, czy nie da się kupić do niej krokodyli. Najśmieszniejsze, że gdy mieszkańcy trzymali dystans, ona zachowywała się, jakbyśmy wszyscy robili jej na złość swoim istnieniem, choć zamieszkała tu później niż cała reszta, a stary domek sprzed burz magicznych przebudowała na jedną z najbrzydszych betonowych krypt, jakie zdarzyło mi się widzieć. Gdybym była złośliwa, powiedziałabym, że w jej wieku i z jej pogodą ducha nigdy nie jest za wcześnie na budowę mauzoleum. W którym spocznie kiedyś sama, bo nikt nie potrafił z nią wytrzymać. A jeśli będzie ciągnęła za ogon okolicznych mieszkańców, wkrótce odnajdzie spokój w środku lasu, daleko za miastem, w dole głębokim na trzy metry i z przybitym do najbliższego drzewa epitafium: „Wkurwiła nie te potwory, co trzeba”.

Nie zawracając już sobie nią głowy, zebrałam torby i weszłam do domu. Marzyłam tylko o tym, by się wykąpać, coś zjeść i ocenić obrażenia. W tej kolejności. Robota u Stelli mnie przeczołgała. Była świetnie płatna, ale wymagała ode mnie więcej, niż byłam gotowa dać. Gdybym od początku wiedziała, że skończymy z traumą, nie wzięłabym tego zlecenia, nawet za taką forsę.

Nie spałam od tygodnia, za mało jadłam, a w finale akcji przedzierałam się przez płonący budynek i ciasny tunel wypełniony dymem. Gdybym doprowadziła się do takiego stanu kilka miesięcy temu, ryzykowałabym przełom, uwolnienie szalonego i nieobliczalnego berserka, który ruszyłby w morderczą przebieżkę po mieście, aż obudziłabym się gdzieś naga, pokryta krwią, z lukami w pamięci, za to z nazbyt licznymi obrazami przemocy przed oczami. Wiele się jednak zmieniło od czasu, kiedy odbyłam sentymentalną podróż do Valhalli i poznałam berserka od jego najlepszej strony. Dziś nie myślałam o nim jak o potworze, raczej jak o współlokatorze, z którym dzieliłam ciało. Potworami, jeśli miałabym być precyzyjna, byliśmy oboje.

Wdrapałam się po schodkach do sypialni i otworzyłam ukryte drzwi. Kiedyś mieściła się za nimi komora deprywacyjna Gdy zbliżał się przełom, to znaczy gdy Brynjar znajdował się za blisko powierzchni, zamykałam się w środku. Pompowałam w żyły przygotowaną przez mojego brata mieszankę leków, które miały osłabić berserka i oddalić ryzyko przemiany. Na jesionowych panelach pokrywających ściany wyryte były zaklęcia i runy, a na środku stał fotel podobny do dentystycznego, ale z pasami i łańcuchami, którymi się przykuwałam na wypadek, gdyby nie zadziałały leki.

Teraz pomieszczenie wyglądało inaczej. Pozbyłam się fotela, paneli, kroplówek. Zamontowałam solidny sejf i urządziłam zbrojownię. Od jakiegoś czasu po moim domu kręcił się wścibski dzieciak i wolałam, by broń była zabezpieczona. Mimo tych zmian Brynjar nie znosił tego miejsca. Odruchowo powiedziałam:

– Trzydzieści sekund i już nas tu nie ma.

Nie odpowiedział, cichy i wycofany. Nie poczułam nawet lekkiej irytacji, którą zwykle reagował na to pomieszczenie. Wyciągnęłam z torby kopertę z forsą i wepchnęłam ją do sejfu. Czyszczenie broni odłożyłam na później.

Zamykając szafę, zerknęłam w lustro i wyrwała mi się seria przekleństw. Sama bym się przeżegnała, gdybym kiedykolwiek miała takie odruchy.

Zeszłam do kuchni i się rozebrałam, od razu też wpakowałam do worka na śmieci wszystko, co miałam na sobie przez ostatnie dni. Nic już nie nadawało się do użytku. Worek wystawiłam chwilowo na taras za domem, żeby smród stopionego poliestru nie wgryzł się w ściany i kanapę.

Obolała i zakrwawiona, poszłam do łazienki.

Prysznic nie należał do przyjemnych. Uderzenia strumieni wody wzmagały ból. Całą skórę pokrywały głębsze i płytsze skaleczenia, siniaki i krwiaki, do tego dochodziły pęcherze i strupy oparzelin. Kiedy uniosłam rękę, by ustawić główkę prysznica, z bólu ujrzałam gwiazdy. A tak, miałam też połamane żebra.

Na dnie brodzika gromadziły się czarnokrwiste mydliny, a ja stałam pod prysznicem tak długo, aż spływała ze mnie już tylko czysta woda i niewielkie strumyczki świeżej krwi, gdy któreś nacięcie się otworzyło. Znalazłam w posklejanych w strąki i nadpalonych włosach okruchy szkła i drzazgi, pewnie trafiły tam po wybuchu. To wyjaśniało, czemu tak piekło, kiedy namydlałam głowę.

Wycierając się, pomyślałam, że powinnam kupić czarne ręczniki – z białych czy niebieskich naprawdę trudno sprać krew. Gdy już spłukałam z siebie cały ten syf, byłam gotowa spojrzeć w lustro i ocenić skalę obrażeń.

Ożeż, by to kurwa rosochata kosturem ruchała!

Ktoś powinien zacząć przygotowywać mowy pogrzebowe. Robin niedługo wracał od matki, może zdąży… Inna rzecz, że nie ufałam mu w kwestii tego, co mógłby powiedzieć na mój temat. Mój partner jest specyficzny. Cud, że kiedy nasz były pracodawca, Zakon Cieni, połączył nas w parę, nie zabiłam gościa od razu. Był irytujący. Inny. Patrzył w przyszłość z ufnością. Mimo to wątpiłam, czy gdyby mnie zobaczył w takim stanie, miałby coś radosnego czy optymistycznego do powiedzenia.

Przez lata żyłam samotnie. Sama sobie sterem, okrętem i tak dalej. Potem przez czystą złośliwość mojej matki, a wtedy naszej szefowej, Robin dostał mi się jako majtek na moim okręcie. Obstawiałam, że chciała, żebym go zabiła i jedną kulą rozwiązała dwa problemy, bo wtedy miałaby ostateczny powód, by pozbyć się i mnie. Zamiast tego się zaprzyjaźniliśmy. Tak, do dziś lekko się wzdrygam na to słowo. Nie przyznałabym tego głośno, ale przywiązałam się do niego.

Wrósł w moje życie. Polubiłam go. A co ważniejsze – obdarzyłam go zaufaniem. Stał się przyjacielem. Poza tym przeszliśmy razem ostrą ścieżkę zdrowia. Pomógł mi odkopać rodzinne szkielety. Potem ja pomogłam mu dotrzeć do źródeł jego problemów i notorycznego kasowania mu pamięci przez Zakon. Sama nie znałam całej prawdy o swojej przeszłości, ale on o własnej nie wiedział właściwie nic. Przejechaliśmy razem Norwegię i Rubieże niczym dwie dzierlatki w amerykańskim filmie drogi. Walczyliśmy u swojego boku. Takie rzeczy zbliżają. Więc tak, zaprzyjaźniłam się z tym łośkiem na tyle, że za nim tęskniłam, kiedy znikał na kilka miesięcy, by odwiedzić matkę. I choć nigdy bym mu się do tego nie przyznała, odliczałam dni do jego powrotu.

Tęskniłam za tym głupkiem nie tylko ze względu na jego specyficzne poczucie humoru. Gdyby zlecenie od Stelli wpadło mi kilkanaście dni później, kiedy byłby już w Warsie, wszystko mogłoby się skończyć inaczej. Może lepiej. Może wcześniej zauważyłby, co się święci, wyczuł magię, wiedział, jak sobie radzić z tym, co wybuchło mi w twarz. Był poniekąd bóstwem, ale też świetnym najemnikiem, chroniłby mi plecy, które może nie byłyby dziś pokryte pęcherzami.

To była robota ewidentnie dla dwóch osób, jednak wykonałam ją sama, bo mój partner bawił się w Persefonę. Nie doceniał tego żarciku, ja i owszem. Wprawdzie ja to nie Hades, ale już Wars pasował do Krainy Zmarłych całkiem nieźle. Tu Robin spędzał większość czasu. Potem przez trzy miesiące przebywał z matką w jej domenie, magicznej krainie celtyckich bóstw. Ona sama była gaelicką królową i boginią.

Na korzyść Rigani przemawiało to, że pod nieobecność syna nie zsyłała na Ziemię suszy i nieurodzaju, choć ze swoją mocą pewnie mogłaby to zrobić. Jak na kobietę przez kilkaset lat opłakującą niemowlę, które jej odebrano i – czego była pewna – zabito, zupełnie dobrze zareagowała, gdy dziecię, mocno już wyrośnięte i kilkusetletnie, odnalazło ją i oświadczyło, że żyje i ma się dobrze. I że już jej nie zapomni, bo wykasowało tych, którzy odbierali mu pamięć, więc jest gotowe do budowania z mamą więzi rodzinnej. Nie każde bóstwo miało tyle odporności psychicznej co Rigani. Wypracowali kompromis. Trzy miesiące spędzał u niej, resztę czasu w Warsie czy gdzie tam nas rzuciła robota. Podejrzewałam, że gdyby mogła, trzymałaby go u siebie cały rok i chuchała na ocalałe cudem maleństwo, ale rozumiała, że on nie chciał rezygnować z życia na Ziemi – akurat teraz, kiedy po stuleciach wyrwał je ze szponów Zakonu.

Nie do końca pojmowałam całą tę ideę trzymiesięcznego budowania więzi rodzinnych w kompletnej izolacji. Gdyby ktoś zamknął w jednym pomieszczeniu mnie i moją matkę na dłużej niż trzydzieści minut, jak nic zaczęłybyśmy się kłócić, a po godzinie pewnie próbowałabym ją zabić, zanim ona znalazłaby sposób, aby zabić mnie. Tyle że nasza rodzina była specyficzna.

Owinięta ręcznikiem, zerknęłam na kalendarz. Był poniedziałek, trzydziesty marca. Pozostało mi niecałe czterdzieści osiem godzin na doprowadzenie się do ładu, zanim przyjedzie Robin i zacznie marudzić. Myśl, że bez niego kiepsko sobie radzę, a każdy dzień jego nieobecności zagraża mojemu życiu, mogłaby mu uderzyć do głowy. Jeśli zobaczyłby mnie w takim stanie, zacząłby się nade mną trząść jak kwoka. Rzucałby idiotyczne rady, że powinnam pójść do lekarza, do szpitala, zrobić RTG i co tam jeszcze.

Berserk naprawdę nie potrzebował takich pierdół. Zwykle wystarczało, że nie przeszkadzałam mu w regenerowaniu się, a po kilku dniach byłam jak nowa. W wyjątkowych sytuacjach, takich jak dziś, potęgowałam jego możliwości magią.

Pierwszy raz od miesięcy musiałam sięgnąć po ciężki kaliber uzdrawiającej magii. Potrzebowałam pomoczenia się w wannie z leczniczym błockiem i jakichś pięciu tysięcy kalorii, żeby moje ciało odzyskało energię do regeneracji. Po tygodniu niedojadania wystawały mi żebra. Tego nie robi się berserkowi. Po kuracji, może jutro, zdołam podnieść ręce bez sapania z bólu, a kiedy wsiądę do auta, nie będę zostawiać na fotelu płatów spalonej skóry.

To mi przypomniało o konieczności powiadomienia Aleksa, że jestem, żyję, a mój Brzydal potrzebuje małej naprawy i wymiany fotela kierowcy. Wybrałam numer i chwilę czekałam na połączenie.

– Słyszałem, że wyglądasz, jakbyś wróciła na kolanach z piekła? – powiedział na powitanie.

– Ta dzielnica schodzi na psy. Plotki i rottweilery, jakbyśmy faktycznie mieszkali na przedmieściach – mruknęłam. – Daję ci znać, że żyję, więc opcja z wyjmowaniem z sejfu mojej ostatniej woli i dysponowaniem ziemskim majątkiem jest na jakiś czas odroczona.

– Jeśli samochód jest w równie koszmarnym stanie co ty, trzeba go odholować na złomowisko – powiedział z sarkazmem.

– Nie wierz tym małym czortom, ciągle mogę im złamać kark jak zapałkę. A Brzydal wymaga, powiedzmy, kosmetyki.

Jakiś czas temu odkryłam, że Aleks opłaca szczeniaki z sąsiedztwa. Lubił być poinformowany, także po to, by bez opamiętania narzekać na moją lekkomyślność. Kiedyś uratowałam mu życie. Uznał, że ma u mnie dług. Według mnie było to bardziej skomplikowane. Moja dziewczyna wynajęła jego gang motocyklistów, by odbił mnie z rąk Ernsta, mego szalonego ojca, który mnie porwał i zamierzał w kawałeczkach odsyłać matce. Zanim chłopaki się pojawiły, zdążył jej wysłać moje dwa małe palce. Spokojnie, niedawno wreszcie odrosły. Motocykliści wparowali do fabryki i zajęli tatkę, kompletnie niepoczytalnego berserka, akurat na tak długo, by Dora mogła mnie uwolnić i wyprowadzić. Wróciłam tam następnego dnia. Mój stary pozostawił stosy trupów. I Aleksa, z połamanym kręgosłupem. Wyrzucił go przez okno na stalowe schody przeciwpożarowe. Tylko dlatego Aleks przeżył i nie skończył bez głowy. Zabrałam go stamtąd i zadbałam, by trafił pod opiekę Jemioły, uzdrowicielki. Wylizał się, choć do dziś jeździ na wózku. Dlatego uważał się za mego dłużnika. Jak dla mnie, wystarczyłoby, że naprawiał mi auta i złożył naprawdę piękny motocykl, ale wolał iść na całość i pełnił w moim życiu funkcję zastępczego ojca. W przeciwieństwie do tego prawdziwego, naprawdę się o mnie troszczył, a ja nigdy nie miałam ochoty go zamordować.

– Podrzuć go do warsztatu – burknął.

– Za dzień czy dwa to będzie miało więcej sensu – powiedziałam wymijająco.

Westchnął.

– Przyślę chłopaka po Brzydala. A ty właź do wanny i nie żałuj błocka. I zapytaj znachorkę, czy nie ma też czegoś na naprawę szarych komórek, bo twoje szwankują. Kiedyś skończysz po robocie tak jak ja.

– Będę silnym i samodzielnym mężczyzną z własnym biznesem i oddaną przyjaciółką? – zapytałam niewinnie.

– Będziesz sparaliżowana od pasa w dół, jeśli dopisze ci szczęście, na wózku i posiwiała ze stresu – odburknął.

– Wiesz, że musiałam wziąć tę robotę. Nikt inny jej nie chciał – powiedziałam tonem usprawiedliwienia, bo naprawdę nie lubiłam drażnić Aleksa.

– I to powinno dać ci do myślenia – mruknął. – Ale pewnie nie ma takiego błocka, w którym mogłabyś posiedzieć, póki nie nabierzesz rozumu.

Rozłączył się. Uśmiechnęłam się, aż zapiekła mnie rozcięta warga i zabolał spuchnięty policzek.

Zmiksowałam dzbanek wysokokalorycznego i wysokobiałkowego koktajlu, dorzuciłam kilka batonów i orzechy. Do wanny wsypałam kilogram zielonego proszku i zalałam gorącą wodą. Smród bagna i szlamu z dna rzeki komuś innemu odebrałby apetyt, ale ja, zanurzona po czubek brody, z rozkoszą popijałam prosto z dzbanka gęsty, tłusty napój i zagryzałam czekoladą. Wciąż bolało mnie całe ciało, jednak najedzona czułam się lepiej.

Oparłam głowę na poduszeczce, którą zamontowałam na krawędzi wanny, i przymknęłam oczy…

Wciągnęły mnie sny o sarnich oczach i płomieniach.

*

Telefon dzwonił nieustannie, aż w końcu wynurzyłam się z wanny na tyle, by go dosięgnąć. Przewidująco położyłam go na stołku, obok dzbanka z szejkiem.

Rozpoznałam numer i przez kolejne piętnaście sekund zastanawiałam się, czy odebrać. W końcu kliknęłam zieloną słuchawkę. Unik przed Matką Przełożoną Zakonu Cieni, a przy okazji moją matką, nie był skuteczną techniką. Lepiej wiedzieć, czym we mnie rzuci.

– Słucham. – Mój głos brzmiał chłodno i zniechęcająco.

– Tu Marianna, wybacz, powinnam zadzwonić z prywatnego numeru, nie z jej biura. – W jej głosie usłyszałam lekką skruchę.

– Nie ma sprawy. Nie wiem, dlaczego w ogóle pomyślałam, że mogłaby do mnie dzwonić. W czym ci mogę pomóc? – zapytałam już innym tonem.

Marianna była sprzymierzeńcem. Poniekąd. Kiedy odeszłam z Zakonu, moje życie zawodowe przeszło małą rewolucję, bo brak umocowania w silnej instytucji zniechęcał wielu zleceniodawców. Potrzebowali czegoś więcej niż pojedynczej najemniczki. Nie miałam już zaplecza, wsparcia i gwarancji, jakie dawał Zakon Cieni. Byli tacy, którym to nie przeszkadzało, za to mnie coraz częściej nie podobały się zlecenia, z którymi przychodzili klienci. To część tej dziwacznej przemiany, którą przechodziłam. Nie chciałam dłużej zabijać na zlecenie, dlatego nie wszystkie oferty przyjmowałam. Nadal trafiało mi się sporo zleceń związanych z czkawką, kiedy wychodziłam na ulicę i likwidowałam potwory, za co płaciły mi ich rodziny, jednak wiele moich źródeł dochodu wyschło.

Marianna doskonale orientowała się w sytuacji. W jakimś stopniu mnie… może nie tyle lubiła, ile po prostu doceniała, za to, że nie wkurzam jej jak wielu innych. Może też czuła jakiś sentyment. Kiedyś to ona była jedną z nielicznych kobiet wśród Cieni, jedną z pierwszych w polskich oddziałach i jedną z najlepszych. Pewnie byłaby Cieniem do dziś, gdyby nie wpakowała się na bombę. Nie dawali jej szans na przeżycie. Udowodniła im, że jest twardsza, niż zakładali. Ale straciła nogę i nie chciała już wracać w teren. Zaczęła pracować w administracji. Awansowała, aż została prawą ręką Matki Przełożonej. Potem pojawiłam się ja i może trochę przypominałam jej ją samą z młodości. Miałam u niej pewne względy. Nie raportowała, jeśli odmawiałam zlecenia. Dawała je komuś innemu. Gdy ostatecznie odeszłam z Zakonu, odezwała się do mnie kilka dni po moim powrocie do Warsa. Nie dociekałam, skąd wiedziała. Zapytała, co zamierzam robić dalej. Powiedziałam prawdę, że z Robinem i Jurijem, którzy też rozstali się z Zakonem, chcemy przejść do sektora prywatnego. Zapytała, czy nie boję się odwetu ze strony Ireny.

– Nie jest idiotką – odparłam.

Marianna zaśmiała się wtedy i powiedziała:

– Będę o tobie pamiętać, moja droga.

Dotrzymała słowa. Raz po raz pojawiał się u mnie klient z jej polecenia. Czasem przysyłała mi kurierem teczkę z jakąś sprawą i małym bilecikiem: „Warto, byś się tam zakręciła”. Zdarzało się też, że dzwoniła, gdy miała jakieś mogące mnie zainteresować informacje. Nauczyłam się odbierać od niej wiadomości.

Dziś mogła dzwonić tylko w jednej sprawie.

– Udało się? – zapytała cicho.

– Wszystko gra i buczy. Papiery złożone w sądzie, łącznie z zakazem zbliżania.

– A więc dożyła. – Odetchnęła z ulgą.

– Znasz Stellę? – zapytałam zaskoczona.

Moja ostatnia klientka powiedziała, że to Marianna mnie poleciła, ale nie wspomniała, że się znają.

– Znałam jej matkę, dawno temu. Dziękuję, że wzięłaś tę sprawę.

– Będę tego długo żałować. Było gorzej, niż możesz sobie wyobrazić.

– W jak złym jesteś stanie? – zapytała. Szłam o zakład, że pomyślała o akcji, która zakończyła jej karierę aktywnego Cienia i zmusiła do przejścia do administracji. Amputacja może sporo zmienić.

– Dwie ręce, dwie nogi, dziesięć paluszków. Wyliżę się – zapewniłam.

– Uważaj na siebie. Niektórzy mogą pomylić rany ze słabością – uprzedziła.

– Masz na myśli Irenę? – zapytałam zaniepokojona.

– Tym razem nie musisz się nią przejmować. Wyjechała, nie będzie jej kilka dni.

– Mówiła, gdzie się wybiera?

– Do Włoch. Nie znam szczegółów. Była tajemnicza i oficjalnie jest na urlopie.

Parsknęłam śmiechem. Byłby to pierwszy urlop w życiu mojej matki.

Odłożyłam telefon i zjechałam na dno wanny, a błocko zakryło mnie po same uszy.

Minęło kilkanaście miesięcy, odkąd rozwaliliśmy z Robinem Archiwum. Uszło nam to na sucho. Czy podróż Ireny akurat w tamte rejony Europy mogła się jakoś wiązać z tą aferą? Czy może po prostu knuła coś i pięła się po kolejnych szczeblach w Centrali?

Będzie, co ma być, uznałam. Jeśli przyjdzie po mnie, nie dam się zaskoczyć.

Afera na tuzin rysiów

Copyright © by Aneta Jadowska 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022

Redakcja – Joanna Mika

Korekta – Magdalena Świerczek-Gryboś, Anna Strożek

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Okładka – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl

Ilustracje wewnątrz książki – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2022

ISBN mobi: 9788382106572

ISBN epub: 9788382106589

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda, Beata Nowak, Piotr Jankowski

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl