Sekret prawie byłego męża - Aneta Jadowska - ebook + audiobook
BESTSELLER

Sekret prawie byłego męża ebook i audiobook

Aneta Jadowska,

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

677 osób interesuje się tą książką

Opis

Nie tylko stare domy mają swoje tajemnice – jak się okazuje, prawie byli mężowie też potrafią zaskoczyć. Zwłaszcza gdy padają trupem w sadzie za domem, gdzie nikt się ich nie spodziewał. A poszlaki jasno wskazują na prawie byłą żonę: popularną autorkę kryminałów Agatę Bunc.

Na miejscu zbrodni staje sierżant sztabowy Straszewicz, który szybko godzi się z tym, że będzie mieć na głowie nie tylko prokuratora, lecz także trzy pisarki o zdecydowanie za dużej ciekawości: Agatę, Ninę i Zuzę. Każda z nich ma swoje zmartwienia – Zuza nie może się uwolnić od natarczywego wydawcy, Nina musi się zmierzyć z brakiem jakiegokolwiek, a Agata… cóż, ona po prostu musi rozwiązać tę sprawę. Inaczej kolejny kryminał napisze zza krat.

Sekret prawie byłego męża to wciągająca opowieść o trzech kobietach, które nie boją się wtykać nosa tam, gdzie nie powinny, i które z każdej sytuacji potrafią wyjść z klasą – choć nie zawsze bez szwanku. Humor, tajemnice i zwroty akcji gwarantowane!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 28 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Julia Kamińska

Oceny
4,7 (381 ocen)
276
81
22
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bleblata

Całkiem niezła

Bardziej obyczaj niż kryminał
10
DoDonik345

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
Alexa12035

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00
AKroko

Nie oderwiesz się od lektury

kocham 😍
00
aniaania82

Nie oderwiesz się od lektury

super, polecam
00



1

Bardzo malownicze zwłoki

Gertruda Grabla nie miała hamulców – dosłownie i w przenośni. Dlatego gdy natknęła się na swoje nieoczekiwane odkrycie, zanim jeszcze w pełni pojęła, co widzi, odruchowo szarpnęła kierownicą roweru i zaklęła soczyście.

Koło zaryło w miękkim błocku i Gertruda padła ofiarą praw fizyki, gdy rower gwałtownie się zatrzymał, za to jej ciało nadal pozostało w ruchu. Poleciała do przodu, boleśnie uderzyła biodrem i barkiem o ziemię, a ciężki holender przygniótł jej udo. Mamrocząc przekleństwa, powoli podnosiła się do pionu. Była za stara na takie ekscesy.

Oczywiście szczerze by się oburzyła, gdyby ktoś jej to wytknął, ale teraz, kiedy wszystkie kości skrzypiały, a ciało pulsowało bólem, mogła to w duchu przyznać. Lekko zakręciło jej się w głowie, gdy starała się na powrót przyjąć pozycję pionową.

Zebrała z ziemi torbę i godność osobistą, a potem dźwignęła holendra.

– Do kurwy nędzy! – zaklęła, widząc, że łańcuch luźno zwisa, ciężki od błota. Zębatki były oblepione rdzawą mazią.

Przez chwilę złość na rower i błocko, z którego próbowała wyszarpać holendra, przysłoniły okoliczności, za sprawą których znalazła się w tym położeniu. Ale musiała zmierzyć się z tym, co tak naprawdę zobaczyła tuż obok leśnej ścieżki. Przez moment miała nadzieję, że to tylko przywidzenie, majak z przeszłości, który przedarł się przez zasieki zdrowego rozsądku.

Gerti nie była sentymentalna. Zwykle każdą oznakę miękkości dusiła w zarodku, bo wiedziała, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Jednak wiosną sentymenty łatwiej prześlizgiwały się przez jej system obronny. Tak jak dziś – i proszę, już ją pokarało.

Od lat przynajmniej raz każdej wiosny wybierała się w okolice domu Uklejów. Domu, w którym kiedyś mieszkała jej przyjaciółka. Domu, w którym sama nieoficjalnie pomieszkiwała, gdy w jej własnym robiło się zbyt… intensywnie. Wybierała dziką ścieżkę przez las, bo tam najmocniej czuła obecność Luli.

Tęskniła za nią, tęskniła za wspólnym czasem, za tamtą odległą przeszłością. Nie był to łatwy okres i żadna z przyjaciółek nie miała łatwego dzieciństwa, ale miały siebie i czasem już samo to wystarczało, by przetrwać. Po wyjeździe Luli widywały się rzadziej, nic jednak nie mogło zerwać łączącej ich więzi. Nawet śmierć. Lula zwinęła się z tego świata dwa miesiące temu. Pewnie Gerti dała się porwać głupim sentymentom.

Chciała tylko zobaczyć ich wspólne dzieło. Ślad młodości, który do dziś, co roku, rozkwitał w lesie i sadzie za domem. Wsadziły tu całe setki cebulek, wysiały dziesiątki gatunków kwiatów. I choć same się starzały, a ich ścieżki przecinały się coraz rzadziej, każdej wiosny pojawiało się ich kolorowe potomstwo. Lula zawsze mówiła, że łatwiej przetrwać zimę, kiedy wiesz, że wiosną zakwitną kwiaty i nawet w najgorszych dniach znajdzie się coś pięknego.

No to wiosna wybuchła kolorami, psia jego mać, pomyślała Gerti, gdy w pełni dotarło do niej, że wcale jej się nie przywidziało i w sadzie za domem Uklejów faktycznie leży nieboszczyk.

Jej spojrzenie błądziło po plamach koloru, delektowało się niepodrabialnym pięknem białych, niebieskich i różowych hiacyntów, śnieżnych sasanek, fiołkowych szafirków, niewinnych narcyzów i radosnych żonkili. Raz po raz zahaczało jednak o zaskakujący i niepożądany element krajobrazu.

Bajkowa niewinność wiosennego kobierca została bezpowrotnie skażona. Czerwień nie pasowała do tej palety barw, ale Gerti nie potrafiła odwrócić wzroku od plamy rozkwitającej na piersi intruza.

Nie zamierzała podchodzić, sprawdzać, czy na pewno nie żyje. Trupia bladość i sztywność ciała nie pozostawiały wątpliwości. Nie widziała twarzy mężczyzny, przysłoniętej przez ciemne kosmyki, ale też nie chciała jej widzieć. Dość się już napatrzyła na nieboszczyków, którzy potem uparcie nawiedzali jej sny.

Los kpi ze mnie w żywe oczy, pomyślała. Jakby przeprowadzka Niny Rawicz do starego domu Uklejów obudziła coś w tym miejscu. Klątwę, jak nic!

Ponad dekadę było spokojnie. Gerti mogła zapomnieć, żyć po swojemu i nie wracać myślami do dawnych wydarzeń. W tych rzadkich chwilach, gdy dopadały ją sentymenty, skupiała się na dobrych rzeczach, które przeżyły wraz z Lulą: nadziei, planach, jak się stąd wyrwać, jak zmienić karty, które przydzielił im złośliwy los. Nie myślała o zmarłych, pozwalała im gnić w zapomnieniu. Dasz takim palec, to wezmą rękę do łokcia i wrócą depresja i bezsenność…

– Świetnie mi bez was, dziękuję bardzo i proszę spierdalać – wymruczała pod nosem.

W nerwowym geście wytarła dłonie o mokre spodnie, jakby chciała zmyć z nich krew.

Najchętniej wróciłaby teraz do Orzechowa – tyle że nie pozwalał na to stan roweru. O naprawie w tym błocku i bez narzędzi nie było mowy, nie zdołałaby go też prowadzić przez parę kilometrów. Zresztą nawet gdyby rower był sprawny, jej biodro nie było. Z każdą minutą mocniej pulsowało bólem, więc oparła ciężar ciała na siodełku.

Poza tym widziała w życiu dość programów kryminalnych, by wiedzieć to i owo na temat śledztw. Na rozmiękczonej ulewnym deszczem ziemi wyraźnie odznaczały się ślady kół. Może i nie pozwalały określić modelu roweru czy bieżnika, ale gdyby policjanci zaczęli rozpytywać o rowerzystę w tej okolicy, jej nazwisko padłoby raz-dwa.

Gerti nie przepadała za policją. Za milicją też nie. Wolałaby leczenie kanałowe bez znieczulenia niż powrót na komisariat. Pewnie nawet nie przemalowali ścian, a ten ohydny stalowosiny kolor wracał do niej w snach niemal tak często jak twarze zmarłych.

Tyle że jeśli nie wezwie mundurowych, oni i tak ją znajdą. Wpakują jej się do domu, będą zadawać pytania… Cios wyprzedzający pozwoli jej lepiej kontrolować przebieg wypadków.

Było coś jeszcze: gdyby machnęła ręką i zawróciła, nieboszczyka znalazłaby Nina. To natomiast mogłoby się wydarzyć dopiero za kilka dni, kiedy wyglądałby znacznie gorzej: napuchnięty, ponadgryzany, oślizgły. Wdarłby się w sny tej małej i już tam został na kolejne pięćdziesiąt lat. Gerti nie życzyłaby tego nikomu. Wiedziała też, że Lula byłaby zła, gdyby przyjaciółka naraziła na taką traumę jej przybraną córkę.

Z ciężkim westchnieniem sięgnęła do torby po komórkę. Pusto. Przeczesała wzrokiem ziemię wokół siebie, przekonana, że telefon wypadł jej w czasie wywrotki, ale nie było po nim śladu. Musiała go zostawić w domu. Cholera jasna! Nie wyrobiła w sobie nawyku noszenia stale komórki, choć jej synowa na to naciskała. Ta dziewczyna miała głowę wypchaną setkami katastroficznych wizji, w których Gerti spada ze schodów, w przepaść, łamie nogę… i z każdych opałów uratować ją mogła tylko komórka. Gerti nie sądziła, by w choć jednej z tych wizji pojawiał się znaleziony w lesie nieboszczyk, ale musiała przyznać, że gdyby miała komórkę, byłoby łatwiej.

Z wysiłkiem popychała grzęznący w błocie rower w stronę domu, a biodro przy każdym kroku bolało ją coraz bardziej. Wilgotne powietrze przesycała woń hiacyntów.

Wystarczająco intensywna, by stłumić zapach krwi.

*

Po parunastu krokach zrozumiała, że sobie nie poradzi. Oparła rower o pień jabłoni, po czym ruszyła w stronę tylnych drzwi, kulejąc i przeklinając.

Załomotała w ciężkie drewno i czekała. Zero reakcji. Ze środka dobiegała głośna muzyka. Gerti nacisnęła klamkę, ale drzwi okazały się zamknięte na zamek. Rozsądne dziewuchy, pomyślała niechętnie. Pokuśtykała do drzwi frontowych, podpierając się ręką o ścianę. Skończyły jej się przekleństwa po polsku, więc sięgnęła po repertuar niemiecki i od razu z większą werwą stawiała kroki.

Wspięła się po dwóch stopniach na ganek i nacisnęła dzwonek. Potężny gong rozbrzmiał jak wystrzał z gotyckiej armaty. Czekała, wsparta o balustradę. Była zmęczona i wytrącona z równowagi. Przeszłość i teraźniejszość nakładały się na siebie jak dziwne klisze, zniekształcając się wzajemnie. Do tego ciągle miała przed sobą najgorsze.

Przez większość życia unikałam policji jak morowej zarazy, a teraz sama się im pakuję w ręce, pomyślała ze złością. Naiwniaczka!

2

Hrabia wymoczek i brak wiadomości

Z głośników huczała ścieżka dźwiękowa z serialu Bridgertonowie. Instrumentalne aranżacje popowych przebojów wypełniały przestrzeń, a Zuza i Nina śpiewały, dokładając swoje trzy grosze do hałasu. Obie zgadzały się, że tym kawałkom brakowało solidnych wokali. Muzyka jednak idealnie wprowadzała Zuzę w klimat.

Już sam wybór muzyki był znakiem, że Zuza wciela się właśnie w Lilianę Mist, autorkę romansów historycznych osadzonych w bardzo luźno zarysowanej epoce regencji. Zuza waliła w klawiaturę z dziką energią, przeklinając między wersami. To kolejny dowód – deadline się zbliżał, a jej panna na wydaniu wciąż nie była zaręczona z przystojnym, choć nieco narowistym hrabią. Nadszedł czas, by Liliana Mist przysiadła fałdów swojego jedwabnego peniuaru i popchnęła fabułę naprzód. Dość już tych powłóczystych spojrzeń i kadryla – czas na upuszczoną rękawiczkę i trzepot rzęs zza wachlarza!

Siedziała przy ogromnym biurku w gabinecie dawnego pana domu, które idealnie wpisywało się w historyczny klimat. Wielki fotel kapitański świetnie podpierał jej kręgosłup, więc Zuza pracowała jak burza, ścigając się z terminami i oporem swoich bohaterów, którzy ociągali się w zalotach.

Kusiło ją, by zamknąć ich w powozie lub zafundować nocleg w oberży, gdzie – olaboga! – będzie tylko jeden pokój i jedno łóżko, ale wiedziała, że zanim to nastąpi, musi zbudować między nimi odpowiednie napięcie. Chemia, na bogów, chemia! Problem w tym, że między bohaterami nijak nie iskrzyło. W kategoriach chemicznych byli substancjami niemal doskonale obojętnymi. Czegoś brakowało w misternie opracowanym planie sparowania najstarszej córki z ubogiej rodziny z hrabią, najstarszym synem, posępnym, ale dziko bogatym…

Historia miała być luźno inspirowana Dumą i uprzedzeniem, ulubionym romansem historycznym Zuzy, i to właśnie mogło stanowić źródło problemu. Zbyt skutecznie napisała odpowiednik pana Wickhama. Kanalia! Miał być tylko rozpraszaczem, a kradł każdą scenę, w dodatku łączyło go z bohaterką więcej chemii niż głównego bohatera.

Zuza miała ochotę ubić go na jakimś polowaniu albo obdarzyć straszliwą alergią, ale to byłby niski chwyt. Musiała popracować nad swoim panem Darcym, dodać mu trochę ikry, posypać brokatem, zrobić cokolwiek, bo na ten moment musiała przyznać z rozżaleniem, że sama by się zdziwiła, gdyby jej bohaterka wybrała ten garnek rozgotowanego makaronu, porzucając nikczemnika o seksapilu młodego boga. Nawet imperatyw narracyjny miał swoje granice!

Przez dźwięki muzyki przebił się sygnał telefonu Niny, jej przyjaciółki i współlokatorki, która pracowała w sąsiednim pokoju. Zuza nadstawiła uszu, mając nadzieję, że to Agata odnalazła w sobie dość rozumu i godności człowieka, by wreszcie dać znak życia. Ściemniało się, a one od poprzedniego dnia nie miały z nią kontaktu, nie reagowała nawet na memy. Było to niedopuszczalnym odstępstwem od reguł ich przyjaźni.

Agata napisała im poprzedniego wieczoru, że wróciła do mieszkania po koszmarnym dniu i pada na twarz, a potem zamilkła. Od rana nie mogły się do niej dodzwonić. Zgodnie z planem dawno powinna wrócić z Warszawy, ale milczała, co tylko podsycało zdenerwowanie przyjaciółek.

Gdyby to Zuza odwinęła taki numer, pozostałe machnęłyby ręką, mówiąc, że dała się ponieść chaosowi, ale Agata? Agata żyła według planu, więc ta cisza była co najmniej podejrzana. A do tego lało jak z cebra, burze przetaczały się nad Polską. Nina od kilku godzin obsesyjnie sprawdzała prognozy i fora dla kierowców.

Zuza słyszała wcześniej, jak Nina dzwoni do Roberta, swojego chłopaka strażaka, prosząc go, żeby trzymał rękę na pulsie. Gdy rozległ się dzwonek telefonu, Zuza obawiała się, że to Robert przekazuje hiobowe wieści.

Nina skończyła rozmowę i weszła do gabinetu.

– Kurier. Przełożył dostawę na jutro, bo dziś mu się paczki nie zmieściły – powiedziała.

– Aż tak poszalałaś w księgarni? – zażartowała Zuza, próbując odwrócić uwagę od ich zmartwień.

– Paczka z księgarni będzie jutro. To Olgierd w końcu wysłał wszystkie papiery Luli. Ponad pięćdziesiąt kilo papierzysk, kilka wielgachnych pudeł.

Nina nie wiedziała, co tam znajdzie. Jej pracodawczyni i przyjaciółka zmarła dwa miesiące temu, a za nią ciągnęły się tajemnice – na przykład trup znaleziony w domu niedługo po przeprowadzce. I jeszcze jakieś dziecko sprzed lat. Nina obiecała synowi Luli, że przejrzy archiwa i rozwikła te zagadki.

– To będzie co czytać do zimy – skwitowała Zuza, ale szybko wróciła myślami do Agaty. – Nie rozumiem, czemu nie dzwoni! To podpada pod tortury!

Nina oparła się o biurko i westchnęła.

– Wiesz, ona pewnie nawet nie pomyśli, że się o nią martwimy. Troszczy się o wszystkich, ale zawsze jest zaskoczona, gdy to ona jest obiektem troski. Musi być jakieś racjonalne wyjaśnienie tego milczenia. Może jest poza zasięgiem albo ukradli jej telefon? Gdyby miała kłopoty, na pewno by zadzwoniła, prawda?

Zuza chciała się zgodzić, ale jej wyobraźnia szalała.

– Chyba że leży martwa w rowie przy autostradzie. Czy policja by wiedziała, że to nas mają powiadomić? – wyrzuciła z siebie, zaciskając dłonie.

Nina rzuciła jej przerażone spojrzenie.

– Zuzka, przykręć mrok, bo sama się trzęsę – poprosiła. – Przez ten deszcz i burzę wracam myślami do tamtej nocy, kiedy się tu wprowadziłam. Dobrze, że tu jesteś, bo inaczej siedziałabym z latarką w wannie.

Zuza sięgnęła po pogrzebacz, który zawsze miała pod ręką, na wszelki wypadek.

– Nie bój żaby, jakby się tu zjawił włamywacz, nie dopuszczę go do naszych nowiutkich schodów, grawitacja będzie musiała go dopaść horyzontalnie, na podłodze – zapewniła.

Nina parsknęła śmiechem i przeciągnęła się, aż trzasnęło jej w kręgosłupie. Przez kilka godzin półleżała na kanapie, z podciągniętymi kolanami, na których opierała laptop. Przez ostatnią godzinę Zuza słyszała rytmiczne stukanie w klawiaturę, które tylko sypało sól na rany zadane przez hrabiego wymoczka.

Wstała od biurka.

– Potrzebuję kawy. Może kofeina ożywi tę scenę – powiedziała, machając gniewnie w stronę ekranu.

– Aż tak źle? – zapytała Nina ze współczuciem.

Zuza już maszerowała do kuchni, z łopotem koronkowego peniuaru narzuconego na szorty i top. Grube skarpety szurały po podłodze. W starym domu podłogi zawsze były zimne.

Nalała wody do czajnika i wyrzuciła z siebie gniewną diagnozę:

– Nie współpracują. Jestem na krawędzi ubicia hrabiego i wyciągnięcia z szafy na szczotki jego młodszego brata, nowego, nieoczekiwanego dziedzica.

Sięgnęła po paczkę kawy. Zawahała się. Ekspres czy prasa francuska? W tej drugiej kawy zrobi mniej, więc i mniej wypije. Za to mocniejszej. Dylematy…

– O tej porze może lepiej herbata? – podsunęła Nina, wyciągając kubki z szafki.

Zuza zdecydowanie pokręciła głową.

– Kawa. Herbata nie wskrzesi kręgosłupa hrabiego. Choć biorąc pod uwagę jego stan, przydałaby się kokaina. Dla niego, nie dla mnie. Albo choć sole trzeźwiące.

Nina znów spróbowała się przeciągnąć, ale coś między kręgami trzasnęło niepokojąco. Zastała się na amen.

– Mówiłam ci, lepiej przy stole – powiedziała Zuza ze współczuciem.

– Przy stole nie szło. Musiałam mieć głowę niżej niż tyłek, żeby krew napłynęła – odparła Nina, masując dół pleców okrężnymi ruchami.

– Przyjdzie dzień, kiedy będziemy pisać, zwisając głową w dół z żyrandola, w nadziei, że to pomoże – stwierdziła Zuza.

Jednak prasa francuska. Nasypała hojnie kawy do naczynia i czekała, aż woda się zagotuje.

Nina zajrzała do lodówki, licząc, że znajdzie tam coś szybkiego do przekąszenia. Zajęte pracą i zdenerwowane milczeniem Agaty pominęły posiłek. Albo dwa.

– Musimy jutro zrobić zakupy. Za chwilę zostanie nam tylko światło i musztarda. Właściwie dlaczego mamy trzy słoiczki musztardy? – zapytała, bo żadna z przyjaciółek nie miała jakiejś musztardowej fiksacji.

Zuza wzruszyła ramionami.

– Bo ja wiem. Pewnie każda z nas pamiętała, że się skończyła, i kupiła przy okazji. Cholera, dochodzi osiemnasta. Agatę czeka poważna rozmowa.

Wyciągnęła z szafki żelazny zapas chleba tostowego i opiekacz do kanapek.

– Sprawdzałam portale dla kierowców, czy nie wrzucili zdjęcia jej auta, rozbitego o bandę autostrady – przyznała Nina. – Na szczęście nie było nawet podobnego. Ale naczytałam się relacji o koszmarnej jeździe w fatalnych warunkach, co wcale nie poprawia mi nastroju.

Zuza wyciągnęła z kieszonki peniuaru telefon, który wcześniej wyciszyła, by nie rozpraszał jej w trakcie torturowania hrabiego wymoczka, i znów spróbowała się dodzwonić do Agaty. Abonent wciąż był niedostępny.

– Uduszę ją, po prostu ją uduszę – mruknęła, chowając komórkę do kieszeni.

– Może promocja ją pochłonęła, marketing dorzucił coś do agendy i jeszcze nie wyjechała z Warszawy? – zastanawiała się Nina, ale nie brzmiała na przekonaną.

Agata pojechała do stolicy w związku z nadchodzącą premierą, ale było coś jeszcze. Nina nie naciskała, a Agata nie spieszyła się z wyjaśnieniami, przed wyjazdem wydawała się jednak wyraźnie rozproszona. Wysprzątała wszystkie łazienki i napastowała podłogi, a to mogło znaczyć tylko jedno – coś ją gryzło. Nina obawiała się, że teraz to „coś” ugryzło ją w tyłek.

– Oby to tylko marketing wjechał jej w plany taranem – mruknęła. Mdliło ją z nerwów.

Jeszcze chwilę temu pisała drastyczną scenę kolizji samochodowej na krętej kaszubskiej drodze, obrazy w jej głowie były zbyt plastyczne. Zagapiła się w mokrą zieleń za oknem. Przestało padać kilkanaście minut temu, ale wciąż panowały trudne warunki na drogach.

– Teraz ty przykręć mrok – powiedziała Zuza, poklepując ją po ramieniu.

– Nic nie mówiłam!

– Nie musiałaś.

*

Popijały kawę i jadły tosty z serem, stojąc nad zlewem, by nie nakruszyć. Agata przed wyjazdem wysprzątała wszystko tak perfekcyjnie, że chciały ten stan utrzymać jak najdłużej, zwłaszcza że żadna z nich nie rwała się do mycia podłóg. Nawet kiedy pisanie jej nie szło, Zuza wolała rzucić się w spiralę internetowego researchu – sprzątanie uznawała za akt desperacji.

Miało być tak pięknie. Agatę czekało kilka dni biegu przez płotki medialne i marketingowe, a one zamierzały w tym czasie dzielnie pracować, wyrabiając swoje dwieście procent normy. Zuza łudziła się, że dotrze za połowę książki i będzie z górki, zrobi sobie wolny weekend bez pracy i wyrzutów sumienia. Ale wyszło, jak wyszło. Tekstu przybywało powoli, a czasu było coraz mniej. Jeśli w ciągu dwóch dni nie przyjdzie oświecenie, z wolnego weekendu będą nici.

Do końca deadline’u miała jeszcze prawie trzy tygodnie, ale już czuła jego oddech na karku. Zwłaszcza że Krzysio Zdzisio, jej wydawca, wydzwaniał codziennie, jakby jego telefony mogły w czymkolwiek pomóc. Nina nie miała jeszcze takiego namolnego wydawcy. Na razie żadnego nie miała. Choć robiła postępy – jedno z wydawnictw poprosiło o całość tekstu. Dlatego Nina trzymała się dziennych norm i nanosiła wyniki pracy na tablicy w kuchni. Były chwile, gdy dopadało ją zwątpienie. Bo jaki sens miało pisanie kolejnej powieści, gdy wciąż nikt nie chciał pierwszej? A jeśli to, co pisze, do niczego się nie nadaje i tylko traci czas? Jeśli cały jej życiowy plan był mrzonką, zamkiem na piasku i czekiem bez pokrycia? Może nie chodził po polskiej ziemi wydawca, który zobaczyłby jej potencjał? Może nawet taki namolny i dyszący w kark jak wydawca Zuzy byłby lepszy niż żaden?

Gadzi mózg Zuzy chyba wyłapał echo imienia Krzysia Zdzisia, bo jęknęła z frustracją, a potem wykonała głęboki skłon. Oparła dłonie płasko na kaflach, by rozciągnąć mięśnie pleców.

– Ooo, możesz wszystko, wszystko możliwe jest, gdy deadline blisko! – zanuciła mantrę.

Nina parsknęła.

– Jak wszystko, to może hrabia zamruczy seksownie – powiedziała, wywołując gniewne prychnięcie Zuzy.

– Niech spróbuje nie zamruczeć! Ubiję gada i dam wygrać kanalii. Może to w sumie nie taki zły pomysł… Kanalia o sercu ze złota, burdele odwiedza tylko po to, by wesprzeć budżet dziewcząt z mniej uprzywilejowanych środowisk? – zastanawiała się, wciąż w głębokim skłonie. Jej długie złote włosy spływały na podłogę, a koronkowy peniuar układał się malowniczo.

– I co? Rozmawia z nimi o filozofii Tomasza z Akwinu? – zapytała rozbawiona Nina.

Dyskutowały o bohaterach tak często, że choć nie czytała ani strony, miała wrażenie, że zna ich wszystkich: hrabiego wymoczka, najstarszą pannę z ciętą ripostą i kanalię tak gorącego, że nawet gdyby go ulewa złapała na konnej przejażdżce, krople deszczu odparowałyby błyskawicznie.

Zuza potraktowała poważnie pytanie o Tomasza z Akwinu, jej wyobraźnia podjęła wyzwanie.

– Może jest cichym wyznawcą kultu Marii Magdaleny? – zastanawiała się głośno. – Nie, lepiej nie, bo mi się zaraz romans poplącze z Kodem Leonarda da Vinci i jakaś potencjalna potomkini Jezusa wygryzie Elizabeth z fuchy głównej bohaterki. Kuszące o tyle, że wyeliminowałoby hrabiego wymoczka.

– Może to jest jakieś rozwiązanie? – Nina wzruszyła ramionami. – Jeśli Darcy i Elizabeth nie współpracują, wywal ich z fabuły i daj się ponieść skandalowi.

Zuza pokiwała głową. To nie byłby zły pomysł, tyle że romanse historyczne rządziły się swoimi regułami, a odbiorczynie bywały konserwatywne.

– Moje czytelniczki dostałyby zawału, gdyby w ostatnim rozdziale panna z dobrego domu nie poślubiła hrabiego. Może w ostatniej książce Liliany Mist odważę się na taki numer, ale na razie Lila musi jeść. Zwłaszcza że Reginę Lux i jej sexy gangsterów chowam w płytkim grobie – odpowiedziała Zuza i wyprostowała się powoli.

Strzyknięcia jej stawów kręgowych było słychać mimo szumu czajnika i dobiegającej z salonu muzyki, którą Nina przyciszyła tylko trochę, zanim odebrała telefon od kuriera.

– Czekaj, Regina oficjalnie w płytkim grobie? Krzysio Zdzisio wreszcie się z tym pogodził? – zapytała zaciekawiona, bo dzień wcześniej słyszała zza ściany żarliwą dyskusję telefoniczną przyjaciółki z wydawcą.

– Skąd, jest w fazie wyparcia. Ważne, że ja to w końcu zaakceptowałam. Mogę jeszcze trochę popisać o debiutantkach i paniczach, ale seksów z gangusami mam dość na całe życie – odpowiedziała, krzywiąc się, Zuza.

Nina wkładała właśnie do opiekacza drugi zestaw tostów, gdy przez dom przetoczył się huk gongu.

– Jest! – krzyknęła.

– Tylko po co dzwoni? – zastanawiała się Zuza. – Przecież ma klucze…

Nina ruszyła biegiem do drzwi. Gong kojarzył jej się ze złym omenem, ale nie była przesądna na tyle, by wybulić kasę na jego wymianę. Działał aż za dobrze – obudziłby umarłego! Ślizgając się w wełnianych skarpetkach na wypastowanej podłodze, dopadła drzwi i otworzyła je tak gwałtownie, że stojąca na progu kobieta, z palcem wciąż wyciągniętym w stronę dzwonka, zamarła.

Nina obrzuciła ją szybkim spojrzeniem i z miejsca wiedziała, że stało się coś złego.

– Pani Gerti, wszystko w porządku? – zapytała niewysoką i krępą jak krasnolud kobietę, której twarz była dziwnie blada pod zasychającą skorupą błota pokrywającą część policzka i brodę. Błota było zresztą więcej, we włosach i na ubraniu.

– Ze mną tak, z nim niekoniecznie – powiedziała cicho. – Nie wzięłam telefonu, trzeba wezwać policję – dodała i zachwiała się, jakby za chwilę miała się osunąć na deski ganku.

Nina złapała ją pod łokieć i wrzasnęła:

– Zuza, pomóż!

– Nie rób zamieszania, dziecko, nic mi nie jest – marudziła Gerti, ale w głębi duszy musiała przyznać, że nie czuje się najlepiej. Coś jej kołatało w piersi, a głowa była dziwnie lekka. Dała się więc wciągnąć do środka, ale zaparła się piętami, gdy Nina chciała ją zaprowadzić do salonu. Tapicerowane meble i błoto nie szły w parze.

Przeszła samodzielnie kilka kroków i opadła na stopień schodów prowadzących na piętro – tych samych, gdzie, jak wieść gminna niosła, Nina Rawicz wykończyła włamywacza, i tych samych, pod którymi, jak mówiła inna plotka, przez lata pochowany był trup. Gerti uznała to za adekwatne miejsce, by usiąść, odetchnąć i pomyśleć o swoim najnowszym znalezisku.

– Mówię poważnie, zadzwońcie po policję – powiedziała spokojnie.

– Ktoś panią napadł? – zapytała Zuza, przyglądając się jej uważnie.

– Macie trupa w sadzie za domem. Całkiem świeżego, na moje oko.

Nina i Zuza spojrzały na siebie osłupiałe.

– Uderzyła się pani w głowę? – zapytała Nina łagodnie, kucając przed starszą kobietą.

Gerti zaprzeczyła:

– Z moją głową wszystko w porządku. Zadzwońcie do dzielnicowego albo do tego wąsacza, żeby nie było, że nie zgłosiłam. Inaczej będą się czepiać, jakby jutra miało nie być.

Brzmiała może nieco marudnie, ale całkiem koherentnie. Źrenice miała niepowiększone, mówiła wyraźnie, a Nina wolała nie ryzykować pytania, czy może obmacać jej czaszkę w poszukiwaniu guza.

– Zadzwonię na dyżurkę – zadecydowała, uznając, że od razu poprosi o karetkę dla Gerti.

Już miała iść po telefon, ale Zuza przyciągnęła ją za łokieć i szepnęła konspiracyjnie:

– Możemy też sprawdzić, czy tam na pewno jest trup. Żeby nie wyszło, że żartujesz, jeśli starszej pani się przywidziało.

– Zostaniesz z nią? – zapytała Nina półgłosem.

– Słyszę was, dziewczyny. Możemy iść do trupa, jeśli koniecznie chcecie, ale to nie żadne przywidzenie. Siedzi pod drzewem jakieś pięćdziesiąt metrów za domem, w morzu hiacyntów, tak martwy, jak to tylko możliwe – powiedziała burkliwie Gerti.

I wtedy Nina jej uwierzyła. Za dużo szczegółów, plus oczywista niechęć starszej pani. Kobieta wyraźnie żałowała, że w ogóle musiała tu przyjść.

Nina pobiegła po telefon, wybrała numer alarmowy. Wyłączyła muzykę, czekając na połączenie, i zastanawiała się, czy istnieje jakiś rytuał odczyniający klątwy. Bo dom Uklejów, jej dom, bez wątpienia obłożony był trupią klątwą.

3

Nastroszony wąs sierżanta Straszewicza

Sierżant sztabowy Eugeniusz Straszewicz był mężczyzną doświadczonym, opanowanym i wszechstronnie kompetentnym. Rzadko ulegał emocjom, zwłaszcza złości, bo cenił sobie umiar. Musiał jednak przyznać, że życie w ostatnich latach doświadczało go nad wyraz często i zaskakująco mocno, zwłaszcza jeśli chodzi o kobiety.

Być może była to kwestia równowagi.

Miał fantastyczną żonę, Danutę, pierwszą i jedyną od trzydziestu lat, co przy pracy w policji stanowiło niemal ewenement. Zazwyczaj ta robota niszczyła dwie rzeczy jednocześnie: wątrobę i małżeństwo. Straszewicz uważał się za farciarza – nigdy nie popadł w nałóg, nie przyczynił się też do wzrostu statystyk rozwodowych.

Może właśnie dlatego los postanowił się upomnieć o swoją część długu i co jakiś czas zsyłał mu na kark kobiety, których kłopoty trzymały się uparcie i przeskakiwały na Straszewicza niby głodne pchły.

Najpierw Garstki. Odkąd Magda, najmłodsza z rodu, sprowadziła się do Ustki, życie stało się nie tylko niebezpieczniejsze, lecz także zaskakująco bogate w zbrodnie. A kiedy już sytuacja trochę się uspokoiła i Magda przestała znajdować nieboszczyków, w starym domu Uklejów, stojącym w lesie nieopodal miasteczka, zamieszkała Nina Rawicz. Wraz z nią zaś jej energiczne przyjaciółki.

I znowu się zaczęło.

Niecałe dwa miesiące temu Straszewicz jechał w środku nocy, wezwany do podejrzanego zgonu w tym domu. Szczęśliwie dla Niny, okazało się, że to nie było morderstwo, lecz nieszczęśliwy wypadek. Rozwiązanie tej łamigłówki wcale nie było jednak proste.

Niestety Nina miała najwyraźniej zbyt silny pociąg do kłopotów i komplikacji. Wkrótce znalazła kolejnego nieboszczyka, tym razem sprzed około czterdziestu lat. Bo dlaczego miałaby się ograniczać tylko do świeżych szczątków? Sprawa do dziś pozostała niewyjaśniona i Straszewicz myślał o niej częściej, niżby chciał.

A odkąd usłyszał, że Nina i jej przyjaciółki – Agata i Zuza – planują zostać w okolicy na dłużej i że wszystkie trzy są pisarkami, wiedział, że może zapomnieć o spokoju. Takie nagromadzenie wyobraźni i temperamentów na metr kwadratowy było jak rzucanie losowi wyzwania i proszenie się o kłopoty.

Dlatego kiedy dostał sygnał z centrali, że ktoś zadzwonił z informacją o znalezionym trupie, nawet się nie zdziwił, gdy podano mu adres. Stary dom Uklejów ciężko pracował na reputację najbardziej morderczego punktu w okolicy.

– Może to tylko wypadek – pocieszał go sierżant Garstka, choć w jego głosie brakowało przekonania.

Klątwa młodych kobiet z afiliacjami do zbrodni dotknęła mocno również Garstkę. Z Magdą łączyły go więzy rodzinne, co sprawiało, że traktował te sprawy bardzo osobiście. Z Niną Rawicz nie miał takich powiązań, ale coś w tej wielkookiej, czupurnej pannie niezmiennie przywodziło mu na myśl bratanicę.

– Tłumacz to sobie, jak chcesz – mruknął Straszewicz, skręcając w leśną drogę prowadzącą do domu.

Wezwanie dostali w połowie drogi między Słupskiem a Ustką, więc na miejsce dotarli w niespełna kwadrans. Na podjeździe stała już karetka, a rower dzielnicowego Boberka opierał się o balustradę, ale ani ratowników, ani młodszego kolegi nie widzieli.

To Nina Rawicz czekała na nich przed domem, krążąc nerwowo po ścieżce. W przepastnej flanelowej koszuli w kratę, sięgającej prawie do kolan, z potarganymi włosami i w żółtych kaloszach, z których wystawały wełniane skarpetki, wyglądała jak dziecko. Garstka westchnął.

Nina podeszła do nich i wyrzuciła z siebie:

– Gerti znalazła ciało za domem, więc nie może pan zwalić tego na mnie.

– A skąd się tam wzięło? – zapytał uprzejmie Straszewicz.

Wyłapała ironię w jego głosie i rzuciła mu podirytowane spojrzenie.

– Skąd mam wiedzieć? Może przypełzło? Może ktoś je nam podrzucił?

– Może uznał, że przy takim zagęszczeniu zwłok jedne więcej nie zrobią różnicy – podsunął sierżant sztabowy.

Prychnęła, ale nie odcięła się.

– Gerti się przewróciła, ratownicy ją badają, bo mogła się uderzyć w głowę. Ale sprawdziłam: trup jest tam, gdzie mówiła, nie przywidziało jej się.

– Oczywiście, że pani sprawdziła. Mam nadzieję, że niczego pani nie dotykała? – zapytał.

– Proszę mnie nie obrażać, to nie są moje pierwsze zwłoki.

– Pamiętamy, pamiętamy – przyznał Straszewicz. – No dobrze, proszę pokazać, gdzie ten trup. Z Gerti zdążymy porozmawiać.

– Musiałyśmy ją namówić, żeby poczekała na was i ratowników. Gdyby nie wywrotka, już by pedałowała w stronę Orzechowa – odparła Nina. – Chyba za panem nie przepada – dodała z przekąsem.

Poprowadziła ich wokół domu, chlupiąc w kałużach swoimi kaloszami.

– Myślę, że powinien pan wezwać techników. Na moje oko to faktycznie morderstwo – dodała, nie odwracając się.

Straszewicz zacisnął zęby. Mokasyny grzęzły mu w błocie, a wilgoć zaczynała przesiąkać do skarpet. Zerknął w niebo, zasnute ciężkimi deszczowymi chmurami.

Za domem znajdowało się podwórko i zaniedbany sad, a granica między działką i lasem zatarła się dawno temu. Szli przez wysoką trawę, z której wyrastały kwiaty. Zapach hiacyntów i narcyzów mieszał się z duszącą wonią ziemi, skutecznie tłumiąc zapachy, które kojarzył ze śmiercią. O ile takowe w ogóle tu były.

Po chwili Straszewicz dostrzegł ciało, oparte o drzewo. Wyprzedził Ninę i Garstkę, pochylił się nad zwłokami i sprawdził puls. Skóra była zimna, a na koszuli zastygła krew, mnóstwo krwi. Nie widział rany, tę zasłaniał kłąb, w którym rozpoznał kurtkę przeciwdeszczową, nieboszczyk przyciskał ją do brzucha. Mimo to sierżant sztabowy był niemal pewien, że zmarły się wykrwawił.

– Zna go pan? – zapytała Nina.

Pokręcił głową.

– A pani?

– Nie znam, ale może pomieszkam tu jeszcze kilka miesięcy, poznam okolicznych mieszkańców i gdy się trafi nowy nieboszczyk, będę wiedziała, kto zacz – odparła.

Garstka prychnął.

Usłyszeli kroki. To Zuzanna szła od strony domu. Spod puchowej kurtki wystawały jej falbanki sięgające ziemi.

– Co my tu mamy? – zawołała.

– Pani Nino, pani Zuzanno, proszę wracać do domu. To sprawy policyjne – powiedział Straszewicz.

Garstka odszedł na bok, by zadzwonić po ekipę techników i transport z zakładu medycyny sądowej.

– Proszę nie mówić, że to nie nasza sprawa. Umierając tuż za naszym progiem, uczynił ją naszą do szpiku kości – powiedziała Zuza, unosząc telefon, i wykonała kilka zdjęć.

– Pani Zuzo! – ofuknął ją Straszewicz.

– Agata by mi nie wybaczyła, gdybym nie uwieczniła tej chwili. Będzie wściekła, że ją to ominęło. A pana nastroszenie to istotna poszlaka! – dodała z uśmiechem.

Straszewicz westchnął z czymś w rodzaju ulgi. A więc były tu tylko we dwie, przynajmniej tyle.

– Może pan sprawdzić, czy ma przy sobie dokumenty? – zapytała Nina w skupieniu.

– Nie będziemy dotykać zwłok do przyjazdu patologa. A panie mogą już wracać do domu.

– Może to ma jakieś związki z bałkańską mafią? – zastanawiała się Zuza.

– Pani Zuzo, pani Nino, proszę! – Straszewicz podniósł głos, wyraźnie zirytowany.

– Dobra, dobra! Proszę się nie denerwować, to źle robi na ciśnienie. Poczekamy na pana w kuchni, z herbatą, może nawet ciasteczko się znajdzie – rzekła Nina i wzięła Zuzę pod ramię.

Patrzył, jak obie odchodzą w stronę domu. Ale wcale nie czuł się spokojniejszy.

– Za łatwo poszło. Może pójdziesz z nimi? – poprosił Marka Garstkę.

– Myślisz, że coś kombinują? – zapytał sierżant. – No tak… – odpowiedział sam sobie i podążył za kobietami.

Straszewicz został sam z ofiarą. Miał kilka, może kilkanaście minut, zanim zjedzie się ekipa. I najwyżej godzinę, zanim znów zacznie padać. Zrobił kilka zdjęć pod różnymi kątami. Nie chciał naruszać ciała, więc tylko mu się przyglądał. Przykucnął i delikatnie odsunął kłąb kurtki. Krwi było mnóstwo – rany brzucha miały to do siebie, że krwawiły intensywnie.

Rozejrzał się po okolicy, mając nadzieję, że znajdzie gdzieś w pobliżu narzędzie zbrodni. Nóż, broń palną – w tej chwili nie wiedział, czym zadano rany.

Bez rezultatów.

Jedyne, co rzucało się w oczy, to ubłocony rower Gerti. Nie dostrzegł też żadnych śladów na ziemi, poza żłobieniami pozostawionymi przez opony i miejscem, gdzie najwyraźniej upadła.

Może technicy znajdą więcej, pomyślał, ale bez przekonania.

Intuicja, doświadczenie i instynkt policjanta podpowiadały mu, że to nie będzie łatwa sprawa. Coś mu tu śmierdziało – i nie były to hiacynty.

Byłoby łatwiej, gdyby nieboszczyk istotnie okazał się bałkańskim mafiosem, ale Straszewicz miał co do tego wątpliwości. Potrafił rozpoznać koszulę z wyższej półki, a skórzane pantofle na stopach zmarłego kosztowały więcej, niż wynosiła jego miesięczna pensja.

Zerknął w stronę domu. Za blisko. Wolałby, żeby śmierć trzymała się od mieszkających tam kobiet z daleka. A one trzymały się na dystans od śledztwa. Przeczuwał, że żadne z tych życzeń nie zostanie spełnione.

*

Technicy i medyk sądowy uwijali się jak mrówki, bo zaczynało już mżyć. Patolog nie chciał ryzykować, że kolejna porcja deszczu zmyje dowody z ciała, więc zapakował dłonie denata w papierowe torby. Ostrożnie przekazał technikom zwiniętą kurtkę, pilnując, by nic z niej nie wypadło. Potem zarządził pakowanie zwłok do worka. We trzech uporali się z tym w kilkanaście minut. Kiedy zmierzali z ciałem do furgonetki, padało już mocno.

Straszewicz najchętniej schroniłby się w domu, porozmawiał z Gerti i dziewczynami, ale właśnie wtedy podjechało srebrne audi prokuratora Dunina.

Dunin był nowy, obejmował stanowisko od zaledwie dwóch tygodni, po awansie czy przeniesieniu z Trójmiasta. Straszewicz nie wnikał w szczegóły. Wystarczyło mu, że nie zapałali do siebie miłością od pierwszego wejrzenia.

Sierżant sztabowy miał uczulenie na takich jak Dunin – aroganckich karierowiczów, roztaczających wokół siebie aurę wyższości. Pracowali wspólnie przy dwóch sprawach, a Dunin zrobił wszystko, by zajść Straszewiczowi za skórę.

Prokurator wysiadł z auta z miną udzielnego księcia. Blondwłosy, śliski na pierwszy rzut oka, najwyżej trzydziestopięcioletni, w markowym płaszczu i eleganckim garniturze, z niezadowoleniem zmarszczył brwi, widząc techników pakujących ciało do furgonetki.

– Trzeba było poczekać – burknął do Straszewicza na powitanie.

– Ulewa idzie – odparł powściągliwie sierżant sztabowy.

– A co, z cukru są, że nie chcą się zmoczyć? – odpowiedział Dunin.

– Może oni by się nie rozpuścili, ale dowody na ciele już tak – stwierdził Straszewicz.

Prokurator sapnął z irytacją i popatrzył na niego, jakby to policjant osobiście sprowokował deszcz.

– Co my tu mamy? – zapytał w końcu.

– Podejrzany zgon – odpowiedział Straszewicz.

– Znaczy morderstwo.

– Okaże się po sekcji – odparł spokojnie sierżant sztabowy.

– Tak, tak, dla was to wszystko wypadek. I przypadek. Jak kolejne zwłoki znalezione pod tym adresem. Trzeba było docisnąć pannę, bo coś mi tu śmierdzi.

Straszewicz poczuł narastającą irytację. Nie był to pierwszy raz, gdy Dunin czepiał się tamtej sprawy.

– Śledztwo nie wykazało jej udziału w śmierci Litwina. A drugie szczątki są starsze od niej – przypomniał.

– Zależy, jak dokładne było śledztwo – mruknął Dunin.

Sierżant sztabowy zacisnął zęby, by się nie odszczeknąć. Już wcześniej dotarła do jego przełożonych skarga na „agresywną formę komunikacji”, która raniła delikatne uczucia nowego prokuratora. Straszewicz był zbyt blisko emerytury, by ryzykować naganę.

– Dokumenty, identyfikacja, cokolwiek? Czy tak pan sobie tu stoi i podziwia przyrodę? – zapytał zaczepnie Dunin.

– Nie było warunków, by przeszukać ciało. Zrobią to w prosektorium.

Prokurator westchnął z boleścią.

– Czyli nie ma pan nic.

– Od wezwania nie minęła nawet godzina – przypomniał sierżant sztabowy.

– Zmarnowana godzina, jeśli mnie pan pyta.

– Nie pytam – odciął się Straszewicz.

– Panie sierżancie! – upomniał go prokurator.

Błysnęło nieopodal, a nad ich głowami przetoczył się grzmot. Deszcz przybrał na sile, jakby czekał na sygnał.

– No dobrze, nic tu po mnie. Czekam na raporty. Proszę się z tym uwinąć, nie widzę powodów, by sprawa się przeciągała – oznajmił Dunin.

Straszewicz zgrzytnął zębami. Patrzył, jak goguś pakuje się do auta i odjeżdża, rozchlapując wodę z kałuż.

Uwinąć się, akurat, pomyślał zirytowany. Jakby to wszystko było takie proste.

Przeczucie podpowiadało mu bowiem, że coś się tu nie zgadza. Nie umiał tego jeszcze nazwać, ale ewidentnie coś nie grało – czy to w ułożeniu ciała, czy w związku z jakimś innym podświadomie wyłapanym detalem. Dopóki jednak w zakładzie medycyny sądowej nie przebadają ciała, nie miał punktów zaczepienia. A deszcz jak nic zatrze potencjalne ślady w terenie. Na szczęście była jeszcze Gertruda Grabla, osoba, która znalazła zwłoki, oraz lokatorki – niewykluczone, że wiedziały więcej, niż na początku przyznały.

Całkowicie przemoczony Straszewicz ruszył do domu. Gorąco liczył na to, że herbata nie okaże się tylko czczą obietnicą.

Sekret prawie byłego męża

Copyright © by Aneta Jadowska 2025

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025

Redakcja– Joanna Mika

Korekta – Kornelia Dąbrowska, Jagoda Kubiesza, Paulina Stoparek

Projekt typograficzny i skład oraz przygotowanie wersji elektronicznej– Kasia Kotynia

Okładka – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2025

ISBN mobi: 9788383309385

ISBN epub: 9788383309392

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

Wsparcie: Adaś, Asia, Bruno, Filip, Florka, Gabrysia, Igor, Ida, Ignaś, Igor, Julian, Kalina, Ksawery, Igor, Miłosz, Misia, Natalia, Nikodem, Pola, Rozalia, Szymon, Tymek

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl