Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Smutek i Gniew buszujący po Toruniu to dopiero początek
Witkacy, nieoczekiwanie wysłany na wczesną policyjną emeryturę, szuka nowych możliwości zarobku. Egzorcysta na godziny? Gorąca linia dla graniczników? A może detektyw od spraw nadprzyrodzonych? Trafia mu się nawet pierwszy klient, szukający zaginionej magicznej siostry i sekty, w której oboje dorastali, a Witkacy czuje, że może się w tym sprawdzić. W końcu to prawie jak praca w policji, tylko bez odznaki – za to z duchami, magią i przerażającym guru, Jupiterem.
Tymczasem po mieście krąży para demonów, wywołując u ludzi myśli samobójcze i agresję, trickster Kojot panoszy się po okolicy, duch opiekuńczy Witkacego pada ofiarą podłej klątwy, a córka szuka sojuszników w Zaświatach.
Witkacy nigdy nie miał lekko, ale to już naprawdę przesada!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 515
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Skręciłem gwałtownie i w ostatniej chwili uniknąłem zderzenia z zajeżdżającym mi pas samochodem. Mój gruchot ze mną nie współpracował, wyglądał jak siedem nieszczęść i jechał trzydzieści pięć kilometrów na godzinę przy dopuszczalnych pięćdziesięciu, ale miałem pierwszeństwo, co umknęło jełopowi w wypasionej mazdzie na warszawskich blachach. Nacisnąłbym klakson, gdyby to cholerstwo działało. Zerkałem niespokojnie to na zegar na tablicy rozdzielczej – dochodziła szesnasta, a ja byłem na granicy spóźnienia – to na osmaloną maskę mojego auta, która jeszcze pół godziny temu stała w płomieniach i gdyby nie szybka interwencja diabła, a przy okazji pyra, samochód pewnie nie nadawałby się teraz do niczego, czyli byłby w odrobinę gorszym stanie niż zwykle.
O piętnastej pięćdziesiąt rozdzwoniła się komórka. Nie musiałem zerkać na ekran, by wiedzieć, że to Konstancja. Moja eks. A co ważniejsze – matka Wiktorii. Doskonale wiedziałem, czemu dzwoni. Odebrałem.
– Nie zapomniałem! Jestem już prawie na moście! Był wypadek na świętej Katarzyny i musiałem pojechać objazdem – wyjaśniłem.
Lekko się zaśmiała, a po chwili usłyszałem:
– Nie pomyślałam, że zapomniałeś.
– Pomyślałaś. I słusznie – stwierdziłem. – Spokojnie, odbiorę ją na czas. O weekendzie też pamiętam, nic się nie martw.
– Cieszę się, Piotrze. To dla mnie dużo znaczy – przyznała.
– Muszę kończyć, będziemy za jakąś godzinę, może dwie, bo gęsto na drodze – powiedziałem, włączając się w sznur aut czekających na wjazd na most.
Korek, cholera jasna. Czemu się dziwisz, idioto, wiedziałeś, że o tej porze to normalne, skarciłem sam siebie. Trzeba było jechać dłuższą drogą, przez nowy most.
Silnik wydał dziwny rzężący odgłos i spodziewałem się znów zobaczyć płomienie. Nagle włączyły się spryskiwacze, zalewając szybę błękitnym płynem. Uruchomiłem wycieraczki – zadziałały już za trzecim szarpnięciem wajchą. Może auto próbowało mi coś powiedzieć? Na przykład: „Powinieneś iść po Kurczaczka pieszo” albo „Gdybym był słoniem, zmierzałbym właśnie majestatycznie w stronę cmentarzyska”.
Sęk w tym, że nie miałem forsy na kupno pojazdu, który liczyłby mniej niż trzydzieści lat i miał na liczniku poniżej miliona kilometrów. Od kilku tygodni byłem świeżo upieczonym emerytem, i to skandalicznie młodym, bo ledwie po czterdziestce, ale nie takie rzeczy się zdarzały wśród mundurowych. Nie była to moja decyzja, przyznaję. Praca w policji czasami kolidowała mi z obowiązkami szamańskimi, jednak nigdy tak spektakularnie jak w marcu.
W innych okolicznościach moja szefowa, Anita Czarny, kryła mnie, kiedy nie pojawiałem się w pracy przez ponad tydzień. Ale tym razem wewnętrzni i polityczni przekopywali akurat nasz wydział, szukając brudów i pretekstu do czystek. Jej robota też była zagrożona, bo śmiała dostać etat na trzy miesiące przed przemianowaniem milicji na policję. Próbowała mnie ściągnąć na przesłuchanie dyscyplinarne, ale nie mogłem odebrać telefonu. Akurat moja dusza odbywała inicjację w Zaświatach, a ciało, utrzymywane przy życiu tylko magią, leżało nieprzytomne i nie zdołało się stawić na wezwanie.
Zapłaciliśmy za to oboje. Udało jej się sfałszować moje podanie o wcześniejszą emeryturę i tylko dlatego nie wyleciałem na zbity pysk. Niestety i ona straciła robotę. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi wybaczy. Kiedy zadzwoniłem do niej z przeprosinami, była pijana i rozżalona. Miała pełne prawo być na mnie zła. Dopóki rujnowałem swoje życie i karierę, robiłem to na własny rachunek, ale nie mogłem sobie wybaczyć, że moje problemy kosztowały Anitę utratę pracy – pracy, która była dla niej całym życiem. Gdybym odszedł, kiedy tylko pojawiła się możliwość skorzystania z prawa do wcześniejszej emerytury, pewnie zdołałaby zachować stanowisko. Co rusz podpalaliby jej stos pod kuprem, ale Anita to twarda sztuka i przetrzymałaby dobrą zmianę. Postanowili jednak wykorzystać mój przypadek jako argument przeciwko jej zdolnościom zarządzania. Jakby mną się dało zarządzać…
Oto ja – czterdziestojednoletni emeryt, bez widoków i bez oszczędności. Tyle dobrze, że mieszkanie wykupiłem kilka lat temu, więc przynajmniej nie wisiał nade mną kredyt. Miałem też samochód, który jeździł na słowo honoru i gumę do żucia, piętnastoletnią córkę, która jako młoda szamanka wymagała szkolenia, amuletów, skomplikowanego tatuażu ochronnego, nie wspominając o nowych butach, a do tego ducha opiekuńczego, który wart był funta kłaków… Po prostu fantastycznie.
Zaskakujące, ale w urzędzie pracy nie ma zbyt wielu propozycji dla szamanów. Nie wiem, czy to dlatego, że większość ludzi nie ma pojęcia o istnieniu magii, czy po prostu brakuje ofert dla mojej grupy zawodowej.
Nie byłem pierwszym ani ostatnim dawnym mundurowym, który zmuszony był się odnaleźć w nowej rzeczywistości, musiałem jednak przyznać, że innym szło to dużo sprawniej. Zanim jeszcze podpisali papiery emerytalne, przygotowywali się do zmian – często otwierali jakąś działalność czy zaczynali flirtować z sektorem prywatnym. Ja nie ogarniałem tego typu działań, poza tym moja aktywność szamańska sprawiała, że zwykle nie byłem dość przytomny, by stawić im czoła.
Może powinienem otworzyć własny biznes i rozwiesić na mieście ogłoszenia o treści: „Duch, upiór, zmarły krewny nie chce się odczepić? Szybko, sprawnie i dyskretnie załatwię twoje problemy natury ektoplaz-mowej i eterycznej. Przyjazny szaman z sąsiedztwa”.Już sobie wyobrażam odzew. Telefony by się urywały, ale raczej nie dzwoniliby potencjalni klienci. No i nie wiadomo, jak zareagowałby Gardiasz… Choć mieszkałem w Toruniu, a nie po drugiej stronie bramy, w alternatywnym mieście magicznych, Thornie, oficjalnie podlegałem Starszyźnie – potężnej i upierdliwej radzie magicznych, zawiadującej miastem. A że jako szaman przynależałem do domeny śmierci, moim bezpośrednim przełożonym był Gardiasz, jakieś pomniejsze bóstwo tejże, który o współczesnym świecie miał pojęcie nikłe lub żadne. Niby rozbijał się samochodami, ale gdyby go zapytać o ubezpieczenie zdrowotne czy OC na wypadek małej katastrofy typu wybicie trzydziestu trzech okien w kilku budynkach w trakcie odsyłania wyjątkowo upartego i agresywnego upiora, to nagle wyszedłby z niego osiemnastowieczny paniczyk, który wymagałby, abym pokrył straty z własnej kieszeni. Czułem się przyparty do ściany. Potrzebowałem forsy. Policyjna pensja była chuda, wcześniejsza emerytura – jeszcze chudsza.
Skręciłem kierownicą w lewo, a auto dziarsko pomknęło w prawo. Co, u diaska?! Szarpnąłem mocniej i zdołałem zjechać z mostu w boczną uliczkę, ale źle wymierzyłem i oponą zahaczyłem o kamienne obramowanie klombu. Odruchowo przymknąłem oczy, spodziewając się głośnego: „Bum!”, ale opona była akurat niewystarczająco napompowana, więc nie pękła. Małe szczęścia, jak mawia moja przyjaciółka i dawna partnerka Dora Wilk. Zwykle w sytuacjach, kiedy cały świat walił się jej na głowę, a ona znajdowała w kieszeni cukierka. Padało, owszem, ale nie prało żabami.
Spóźniony dziesięć minut dojechałem do szkoły Nisima, placówki dla magicznie uzdolnionych dzieci, do której moja córka uczęszczała od kilku miesięcy w ramach zajęć pozalekcyjnych i weekendowych.
Kurczaczek, oficjalnie Wiktoria, siedziała na schodku. Długie nogi w glanach wyciągnęła przed siebie, wystawiając blade kolana na czerwcowe słońce. Z nosem w grubej książce nie wyglądała na zawiedzioną moim spóźnieniem, ale i tak dźgnęły mnie wyrzuty sumienia. Wjechałem na dziedziniec szkoły i z przyzwyczajenia wcisnąłem hamulec do oporu, bo najczęściej nie zaskakiwał od razu. Teraz auto zahamowało tak gwałtownie, że poczułem się, jakbym się zderzył ze ścianą. Szarpnęło mną w pasach i przygrzmociłem twarzą w kierownicę. Na pasma eteru, czy w moim życiu nic nie może pójść bezproblemowo?
Kurczaczek wstała ze stopnia, podniosła z ziemi plecak i bluzę i podeszła do gruchota. Zanim wsiadła, poprawiła gruby wełniany koc, którym przykrywałem siedzenie pasażera, bo sprężyny wystawały spod przetartej gąbki i potrafiły pokaleczyć. Nie skomentowała tego, że musiałem sięgnąć i otworzyć jej drzwi od środka, bo zewnętrzna klamka po jej stronie nie działała. Wsiadła, podała mi chusteczkę, bo wskutek uderzenia zaczęła mi lecieć krew z nosa, i zapytała:
– Wczoraj nie było śladów płomieni na masce, prawda?
– Świeża sprawa. Ale Miron zapewnia, że to nie kwestia silnika. Po prostu się zapaliło.
– Oczywiście – odpowiedziała typowym tonem nastolatki, która nie zamierza powiedzieć ojcu w twarz, że całkiem go popierdoliło. Była na to zbyt dobrze wychowana i nie było w tym cienia mojej zasługi.
– Jak w szkole, spokojnie? Czy jakieś kłopoty? – za-pytałem.
Odkąd wyszło na jaw, że Kurczaczek jest wystarczająco sprytna, by zablokować mi w komórce numer dyrektora szkoły i wyjmować korespondencję ze skrzynki, bylebym się nie dowiedział, że złamała regulamin i została zawieszona, zacząłem zadawać pytania wprost. Kurczaczek nigdy nie kłamała, ale nie uznawała za kłamstwo przemilczenia czy unikania tematu, który akurat powinien zostać poruszony.
– Rozmawiałam z Harfiarką przez telefon. Będzie w sobotę, więc zrobi mi nową hennę. Nie będziesz mnie musiał odbierać – oznajmiła spokojnie, a mnie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Coś ukrywała.
– Nie mam nic przeciwko odbieraniu cię. Sprawia mi to przyjemność. Oczywiście dobrze, że z nową henną będziesz bezpieczna, ale jeśli nie zawstydza cię to, że stary cię odbiera spod szkoły, nic nie musi się zmieniać. Mam teraz mnóstwo czasu do zagospodarowania – powiedziałem i skręciłem w stronę bramy.
Kilka miesięcy temu dowiedzieliśmy się, że żywot szamanki jest bardziej niebezpieczny niż żywot szamana. Jako dziewczyna Kurczaczek potrzebowała specjalnych tatuaży, które pełniły funkcję ochronną, były jak kłódka zabezpieczająca ducha mojej córki przed spontanicznym oderwaniem się od ciała. Poza tym utrzymywały pod kontrolą jej aurę, zabezpieczając ją przed wydrenowaniem – przypadłością niebezpieczną i często śmiertelną.
Tak, dowiedzieliśmy się tego w okolicznościach dramatycznych, po tym, jak duch Wiktorii podryfował do Zaświatów, a wydrenowane ciało zapadło w śpiączkę. Ponieważ miała dopiero piętnaście lat, decyzja o wykonaniu tatuaży nie przyszła Konstancji łatwo. Tymczasowe rozwiązanie stanowiły malunki henną, które spełniały podobną funkcję, ale były mniej trwałe i mogły – tak jak teraz – przedwcześnie się zdegenerować, na przykład za sprawą kontaktu z wodą w basenie. Nie wiedziałem, czy to chlor, czy coś jeszcze innego zniwelowało zaklęcie, w każdym razie Kurczaczek została bez ochrony. A to z jakiegoś powodu wabiło każdego ducha i upiora w okolicy, zwłaszcza te wredne, które kręciły się przy moście.
Właśnie dlatego w ostatnich dniach odbierałem ją ze szkoły i odwoziłem do domu, bo w autobusie czy na rowerze nie była bezpieczna. Mój samochód zwany gruchotem miał natomiast wyrysowane na podwoziu sigile ochronne.
Nieustannie pracował sobie na nadany mu przydomek. Teraz na przykład ruszył z tak porażającym zgrzytem skrzyni biegów i tak gwałtownym skokiem sprzęgła, że aż się skrzywiłem. Kurczaczek zmarszczyła lekko brwi, kiedy dźwięki nie umilkły po przejechaniu kilkunastu metrów.
– Słowo daję, czasem mam wrażenie, że on jest przeklęty – wymamrotałem tonem usprawiedliwienia.
Moja córka spojrzała na mnie bystro i powiedziała:
– To w sumie jest możliwe, wiesz? Mamy teraz lekcje z Darnią o rzucaniu klątw na przedmioty nieożywione. Podpytam ją jutro i może poćwiczymy także ich zdejmowanie. Bo widzisz, to nigdy nie są miłe zaklęcia. Nikt dotąd nie wpadł na to, żeby rzucić klątwę na ławkę, dzięki czemu każdy, kto na niej usiądzie, będzie mieć znakomity dzień i minie mu alergia na pyłki. Zdarzają się za to skomplikowane klątwy krzyżowe. Na jednego faceta w Mediolanie ktoś rzucił klątwę skojarzoną. Gościowi nic nie było dłuższy czas, więc sprawca miał alibi. Później tamten dostał zwykłej czkawki i jak napił się wody, to uruchomił zapalnik klątwy i zmarł w męczarniach, topiąc się we własnej krwi. Innego dopadła kombinacja konkretnego słowa i tego, że akurat miał na głowie czapkę – perorowała z zapałem. – Klątwy są w gruncie rzeczy niesamowicie ciekawym przedmiotem i ograniczeniem jest tylko wyobraźnia rzucającego ją magicznego. W programie letniej szkoły będzie o nich sporo. – Zawiesiła głos, jakby się wahała, czy o coś zapytać. – Dzwonił może do ciebie Nisim? – wyrzuciła z siebie wreszcie.
– Nie dzwonił. Przynajmniej nic o tym nie wiem. – Posłałem jej wymowne spojrzenie.
Prychnęła.
– Przecież przeprosiłam i już wszystko naprawiłam w twoim telefonie – burknęła. – W każdym razie pewnie zadzwoni, więc nie bądź zaskoczony. I nie, nic nie zmalowałam ani nie mam kłopotów.
Trochę mi ulżyło.
– Po prostu się za mną stęsknił? – zażartowałem.
– Chodzi o letnią szkołę. – Wyraźnie słyszałem lekkie napięcie w jej głosie.
– Nic się nie martw, pamiętam, że do piętnastego czerwca mam uregulować opłatę – zapewniłem.
Czesne za letnią szkołę było dosyć wysokie, ale choćbym miał sprzedać nerkę, moja córka otrzyma najlepszą edukację.
– Właśnie o to chodzi, że nie musisz płacić – wydukała.
Zacisnąłem zęby. Umawialiśmy się z Konstancją, że skoro nie chce ode mnie alimentów, będę płacił za szkołę i wszystkie rzeczy potrzebne Kurczaczkowi w czasie nauki. Wiedziałem, że się zamartwia tym moim nagłym przejściem na emeryturę i brakiem płynności finansowej, ale nie zawaliłem dotąd ani jednego zobowiązania.
– Mama też nie musi płacić, jeśli o tym pomyślałeś – dodała Kurczaczek, czytając we mnie jak w otwartej księdze. – Ja… no więc… No poszło mi dobrze, no i tak jakby, no wiesz.
– Potrzebuję więcej słów – przyznałem.
– Dostałam stypendium – wyrzuciła z siebie, jak gdyby to było coś wstydliwego.
Odchrząknąłem, bo miałem niejasne podejrzenie, że czai się w tym jakaś historia i być może ma coś wspólnego z przeczuciem, że Kurczaczek znów coś ukrywa.
– Co to za stypendium? – zapytałem lekkim, zachęcającym tonem.
– Coś jak naukowe… – a potem dodała tak cicho, że z trudem ją usłyszałem: – dla wybitnych uczniów.
– Pięknie! Czemu podejrzewasz, że może mnie to wyprowadzić z równowagi? – zapytałem wprost.
Zamrugała.
– Nie no, nie pomyślałam, że będziesz zły czy coś, ale to trochę jednak żenujące, nie?
– To, że jesteś wybitna? Czy że z tej okazji nie będę musiał opłacać twojego czesnego?
Parsknęła nerwowym śmiechem.
– Wybitna, duże słowo, konkretne oczekiwania… W sumie dopiero zaczynam, może wcale nie jestem tak dobra albo para pójdzie w gwizdek: dadzą mi to stypendium, a potem okażę się przeciętna i będą zawiedzeni – wytłumaczyła.
– Nie sądzę, żeby groziła ci przeciętność, nawet gdybyś się bardzo postarała. Poza tym nie wydaje mi się, żeby Nisim dał ci stypendium za coś innego niż za twoje obecne osiągnięcia: to znaczy z tytułu powstrzymania apokalipsy za półtorej dekady czy wynalezienia lekarstwa na magiczny odpowiednik raka.
Kiwnęła głową i przez dłuższą chwilę myślała nad czymś intensywnie, patrząc w boczne okno.
– Kiedy wyszło na jaw, że jestem magiczny, że mam szamańskie geny i w ogóle misję, miałem autentyczne załamanie nerwowe. Poszedłem do Dory i przez godzinę jej tłumaczyłem, że to nakłada na mnie wielkie zobowiązania, że to za duże obciążenie, a ja jestem tylko sobą i to głupie mieć wobec kogoś takiego jak ja jakiekolwiek oczekiwania.
Odwróciła się z zainteresowaniem.
– Ześwirowałeś?
– Kompletnie. Wiesz, co zrobiła moja przyjaciółka? Powiedziała, że skoro dopadł mnie syndrom impostora, nie jest ze mną źle. I że niech nas bóstwa chronią przed pewnością siebie przeciętnych facetów uważających się za ósmy cud świata i dar niebios tylko dlatego, że potrafią zawiązać buty. Podarowała mi makatkę z napisem: „Czy jesteś wystarczająco dobry, by dopadł cię syndrom impostora?”. Nie wiem, czy sama ją haftowała, ale miewa zdumiewająco wiele samozaparcia, więc to prawdopodobne. Zaniosłem wyszywankę do oprawienia i od pół roku nie odebrałem z warsztatu. Chyba najwyższa pora, bo może ci się przydać jako wsparcie.
– To jest… zaskakująco przydatna informacja.
– To, że mam taką makatkę?
– Nie, chodzi mi o to, że to może być dziedziczne. Jak obłęd, który przechodzi z pokolenia na pokolenie.
Pokręciła głową, uśmiechając się pod nosem. Chyba już się czuła lepiej. Swoją drogą, musiałem o tym stypendium pogadać z Nisimem, bo czułem, że sprawa może się okazać poważniejsza, niż utrzymuje moja córka.
– Jesteś blady i ledwie widzę twoją aurę – stwierdziła po dłuższej chwili.
– Odesłałem jakąś setkę duchów naćpanych esencją demoniczną. Trochę mnie sprało – przyznałem.
– A Sęp?
– Jak to Sęp. – Wzruszyłem ramionami, bo wciąż nie przeszła mi złość. – Zostawił mnie w samym środku odesłania. Widać był umówiony z jakąś panną i zapomniał mi powiedzieć.
– To nie jest dla niego łatwe – powiedziała cicho.
– Co dokładnie? Funkcja ducha opiekuńczego, do której sam się zgłosił?
– To z Kojotem. Dużo ostatnio przeszedł. Myślę, że nie radzi sobie ze stresem, może ma PTSD…
– Kochanie, doceniam, że chcesz widzieć w każdym, co najlepsze, ale Sęp jest… – Ugryzłem się w język, bo cisnęły mi się na usta same niecenzuralne słowa. – Nie mogę mu ufać – rzuciłem, choć nie oddawało to choćby ułamka mojego wkurwienia – a ta relacja musi się opierać na zaufaniu. On się nie zmieni, a ja byłem idiotą, myśląc, że potrafi.
Przygryzała wnętrze policzka, jak zawsze wtedy, kiedy się czymś martwiła.
– Radzę sobie, Kurczaczku. A Sęp jest nieśmiertelny, też sobie poradzi.
– Z tą jego nieśmiertelnością to dyskusyjna sprawa, nie? Może umrzeć.
– I zawsze wraca. Nie jest człowiekiem, nie musisz się o niego martwić – zapewniłem, ale jej to nie przekonało.
Skręciłem na parking przed blokiem, w którym mieszkały z Konstancją.
– Jak myślisz, w weekend możemy zamówić pizzę? Od kilku dni mam ochotę na hawajską – powiedziała, wysiadając z auta.
Moja córka, fanka ananasa na pizzy i dyskretnych sugestii.
– Jasne, jedna hawajska, jedna pepperoni. Pamiętam, że to nasz weekend.
– Mama pewnie będzie dzwonić. Nie chciałam, żebyś brzmiał na zaskoczonego. Ona się tym bardzo przejmuje. Chyba chce wiedzieć, że sobie poradzimy, żeby mogła iść na te studia. Jeśli zawalimy, postanowi zaczekać na moją pełnoletniość.
– Będzie idealnie – zapewniłem, odnotowując w pamięci, że powinienem posprzątać mieszkanie i zrobić jakieś zakupy, bo lodówka tradycyjnie świeciła pustkami.
Koniecznie muszę też zamówić kapsułki skrótu albo znaleźć czas na kompleksowe uzupełnienie aury, pomyślałem, widząc, że ręce trzęsą mi się na kierownicy.
Dotarłem do mieszkania wykończony. Było dopiero po siedemnastej, ale miałem za sobą kawał intensywnego dnia. Idąc po schodach, zastanawiałem się, czy Sęp jest u siebie.
Ledwie pojawił się w moim życiu, z rozmachem skolonizował każdy jego aspekt. Na przykład kupując mieszkanie naprzeciwko mojego od miłego emeryta. Mogłem to uznać za „kompromis”, bo przecież początkowo niczym Hun Attyla zajął moją kawalerkę i raz czy dwa zastałem go w moim łóżku z przypadkowymi wielbicielkami jego talentów erotycznych.
Z czasem nauczyłem się z tej bliskości czerpać rodzaj złudnej otuchy. Liczyłem, że gdyby coś się działo, Sęp będzie w pobliżu. A potem zdarzały się takie dni jak dziś, kiedy się po prostu ulatniał, zostawiając mnie w gardłowej sytuacji. Nie mógł wiedzieć, że sobie poradzę ani że nie zginę. I najwyraźniej nie zawracał sobie tym głowy.
Musiałem wciąż przypominać samemu sobie, że Sęp nie jest człowiekiem. Był Pierwszym, czyli jedną z wielu mitologicznych istot, które stworzyły bóstwa, zanim jeszcze przyszło im do głowy powołać do życia człowieka – o ile ktoś kupuje cały ten politeistyczny kreacjonizm. Można też powiedzieć, że Sęp był cholernie starym pierwotnym bóstwem, psychopompem, czyli pomagał przeprawiać się duszom w Zaświaty. To go wiązało z magią śmierci, choć nie w takim sensie jak mnie. Na poziomie magicznym miał moc nieosiągalną dla jakiegokolwiek człowieka. Łatwo było go zlekceważyć, nabrać się na jego pozę beztroskiego surfera, bawidamka i luzaka. Chwilami zastanawiałem się, czy składa się na nią coś jeszcze. Kiedy byliśmy w Zaświatach, tuż przed moją inicjacją, wydawało mi się, że zobaczyłem prawdziwe oblicze Sępa. Ale nawet jeśli, robił wszystko, by się od niego odciąć.
Kiedy kilka tygodni temu przyszedł poobijany i zakrwawiony, mówiąc, że ma kłopoty, bo odnalazł go jego dawny wróg, od razu uznałem, że to my mamy kłopoty, że jego problem jest w równym stopniu moim problemem. Nie tylko dlatego, że jego przeciwnik, Kojot, też był Pierwszym, jeszcze bardziej pojebanym niż Sęp, oraz tricksterem, i hasał sobie po moim mieście, ale przede wszystkim dlatego, że widziałem nas jako zespół. Najwidoczniej tego rodzaju sentymenty były obce Sępowi.
Gdy początkowy strach minął, wrócił do starych zwyczajów i poszedł w długą, zostawiając za sobą problem Kojota i pary demonów – Gniewu i Smutku – podobno grasujących w mieście. Nie współpracował. Twierdził, że skoro czas jego ziemskich rozkoszy był policzony, musi się skupić na wyciśnięciu tej cytryny do cna.
Zanim otworzyłem swoje drzwi, podszedłem pod jego. Nasłuchiwałem. Nie miałem siły na konfrontację, ale zbierało mi się, kolejne kamyczki wpadały do ogródka, krople dobijały już do krawędzi kielicha. Jakiś czas temu wyznałem Babci Pająk, że jednak nie daję rady i chcę zmienić ducha opiekuńczego. Uśmiechnęła się smutno i powiedziała, że przeznaczenie splotło nasze nici, nie do mnie więc należy ich rozcięcie. Ani nie do Sępa. Nawet jeśli nici się zasupłały.
Zza drzwi nie dobiegał nawet najlżejszy szmer, co prawie na pewno znaczyło, że w mieszkaniu nikogo nie ma. Sęp nie dbał o ciszę. Gdyby był w środku, słyszałbym muzykę albo entuzjastyczne jęki jakiejś ślicznej dwudziestoparolatki. Z nieznanego mi powodu kobiety powszechnie uznawały go za atrakcyjnego, a on korzystał z tego przywileju.
Szczerze mówiąc, oczekiwałem od niego wytłumaczenia, dlaczego zostawił mnie samego w trakcie skomplikowanego i niebezpiecznego rytuału, z setką naćpanych duchów i nieznanym demonem do kompletu. Owszem, Dora i As mogli sobie poradzić z tym ostatnim, ale duchy przypadły mnie. A odesłanie takiej liczby niekoherentnych bytów ektoplazmowych jest cholernym wyzwaniem dwa dwóch szamanów, a co dopiero dla mnie…
Tyle że prawie mogłem sobie wyobrazić jego odpowiedzi: „Witkacy, nie dramatyzuj. Żyjesz, to o co tyle gadania? Miałem coś, gdzieś, nudziło mi się, nie mogłem, musiałem…”.
Wszedłem do swojego mieszkania. Czułem, że ciągnę na rezerwie energii. W pierwszej kolejności musiałem oczyścić bęben i tamburyn – i uzupełnić choć odrobinę swojej aury. Bez skrótu nie mogłem liczyć na nic więcej.
Zwinąłem niewielki chodnik, pod którym wyrysowałem pentagram i sigile ochronne. Pośrodku ułożyłem sprzęt szamański, zapaliłem świecę i kadzidło. Ściągnąłem koszulę, bo eter łatwiej czepiał się gołej skóry. Usiadłem po turecku obok wszystkich akcesoriów i wyciągnąłem z kieszeni papierośnicę ze skrętami. Moja autorska mieszanka tytoniu, trawki, szałwii wieszczej i trzynastu innych ziół miała podobne działanie jak skrót, choć bez porównania słabsze. Opracowałem ją, zanim się dowiedziałem, że jestem szamanem. Wtedy wydawało mi się, że wyostrza świat, wycisza głosy, trzyma zjawy na dystans i dodaje wigoru. Teraz wiem, że po prostu ułatwia ładowanie aury, bo przyciąga do mnie pasma eteru zza wrót do Zaświatów, a im jest mocniejsza, tym silniejsze stają się moje bariery, przez co duchy i upiory nie mogą ich sforsować.
Paliłem przez godzinę, kiwając się w przód i w tył, by nie zdrętwiały mi stopy i tyłek. Powieki robiły mi się już ciężkie, kiedy uchyliły się wrota, a błękitne macki sięgnęły w dół, splatając się z białawym dymem ze skręta. Spowijały mnie teraz białoniebieskim kokonem, ładując mi baterie. Ze skrótem eter przenikał łatwiej, docierał głębiej. Zastępcza metoda sprawiała, że pozostawał płytko na powierzchni. Naprawdę potrzebowałem skrótu. Przez ostatnie miesiące liczyłem na zapasy Sępa, ale teraz…
Alternatywa była raczej nieprzyjemna. Musiałem się skontaktować z Jeźdźcem Burzy, moim poniekąd szamańskim mentorem, z którym pokłóciliśmy się jeszcze przed inicjacją. Sednem sporu był stosunek do tradycji. On twierdził, że powinienem ją respektować, nawet jeśli oznacza to potwornie brutalną i kanibalistyczną, ba, gorzej – autokanibalistyczną formułę inicjacji. Ja utrzymywałem, że skoro nawet nie jestem genetycznie związany z żadnym z szamanów syberyjskich, a ich kultura jest mi obca, nie czuję się zobowiązany do pójścia tą krwawą ścieżką.
Ostatecznie czas pokazał, że miałem rację. Wędrowiec, najmłodszy z Przedwiecznych, który odpowiadał za moją inicjację w Zaświatach, był wielkim fanem modernizacji, zwłaszcza że w 1970 roku wciąż pozostawał w pełni człowiekiem – choć obdarzonym boskim talentem muzycznym – i nie znajdował upodobania w krwawych rytuałach sprzed tysięcy lat. Jeździec Burzy, jak przystało na tradycjonalistę, zapewne poparłby obóz tych Przedwiecznych, którzy chcieli mnie gotować w oleju i oddzierać miękkie mięso od kości. Nie darzył też cieniem szacunku Sępa i winił mnie osobiście za to, że sprowadziłem „tę aberrację” na ziemski padół. Jakby Sęp potrzebował mojej zgody na wizyty na ziemi i jakbym miał wtedy jakikolwiek wybór! To skomplikowane. Pewnie po inicjacji należało się skontaktować z Jeźdźcem Burzy, ale cóż, nie zrobiłem tego.
A teraz nie miałem wyjścia. Cholera. Dogasiłem niedopałek, gdy zaczął parzyć mnie w palce. Wypaliłem całą zawartość papierośnicy, nawet tego nie rejestrując – osiem czy dziewięć skrętów? Powietrze w mieszkaniu było zawiesiste od dymu, eteru i zapachu pszczelego wosku świec. Roztarłem zdrętwiałe łydki i wstałem. Otworzyłem okno, wpuszczając czerwcowy, rześki, wczesny wieczór, pachnący bzem i kwitnącymi jabłoniami.
Wciąż odczuwałem zmęczenie, ale nie chwiałem się już na nogach i nie drżały mi ręce, jakbym był na głodzie. Burczało mi za to w brzuchu.
Zajrzałem do lodówki. Chyba liczyłem na cud, ale ten nie nastąpił. W środku nadal tkwiła butelka keczupu, słoik musztardy i resztka… pesto? Nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek kupował coś takiego, więc pewnie przyniosła je Kurczaczek. Zwykle miałem choć jajka czy parówki, ale nie tym razem.
Musiałem ogarnąć mieszkanie. Niewiarygodne, jak bardzo da się nabałaganić w kawalerce. Nawet nie mogłem winić Sępa. Zaniedbałem wszystko bardziej niż zazwyczaj. Musiałem przyznać, że pod pewnymi względami brakowało mi rutyny pracy w policji. Przez lata trzymałem się ram względnej normalności właśnie dzięki robocie. Wstawałem rano, wracałem najczęściej pod wieczór, cały dzień miałem wypełniony jakimiś zajęciami.
Teraz… Dziś akurat był w agendzie opętany dom, ale wczoraj czy przedwczoraj właściwie nic. Snułem się po mieście albo siedziałem w domu przed telewizorem, szukając w sobie motywacji do działania, którą wcześniej zapewniały mi obowiązki służbowe i twarda ręka Anity Czarny.
Musiałem wszystko ogarnąć, zanim zjawi się tu Kurczaczek. Spróbowałem spojrzeć na całość jej oczami i zrobiło mi się wstyd. Bida i bałagan. Jeden pokój, wnęka kuchenna, miniaturowa łazienka. Wystarczało dla starego samotnika, ale trudno było tu znaleźć przestrzeń dla piętnastolatki. W kącie przy oknie stał zwinięty w rulon wojskowy materac, na którym zamierzałem spać podczas wizyty córki. Konstancja proponowała, bym na ten weekend przeniósł się do niej, ale wydawało mi się to bardzo nie na miejscu.
Na wygraną w totka nie mogłem liczyć, na łapaniu i odsyłaniu duchów też nie zarobię na nowe lokum. Następnego dnia, w piątek, miałem rozmowę kwalifikacyjną w firmie ochroniarskiej, ale jakoś nie widziałem siebie jako antylopy sukcesu na prywatnych pastwiskach kapitalizmu.
Zacząłem zbierać z podłogi ciuchy i papiery. Niech tu przynajmniej będzie czyściej.
Kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, zerknąłem zaskoczony na ścienny zegar. Za kwadrans dwudziesta pierwsza. Późnawo na wizyty. Odrzuciłem myśl, że to Sęp. Ciągle miał swoje klucze i na pewno nie kłopotałby się dzwonieniem, tylko wpakowałby się do środka bez pytania. Złapałem leżącą na podłodze koszulę i założyłem ją przez głowę, idąc otworzyć.
W progu stała Konstancja. Miłość mojego życia i matka mego dziecka, a tym samym owoc zakazany na wieki. Gdybym spieprzył – a pewnie tak by się stało, bo nie potrafiłem inaczej – skomplikowałbym tę i tak niełatwą sytuację do kwadratu. Nikomu nie wyszłoby to na dobre. Co nie przeszkadzało mi patrzeć na Konstancję, a czasem nawet westchnąć pokątnie, bo wciąż była powalająco piękna i pachniała jak wiosenny poranek, z rosą tańczącą na konwaliach.
– Wpuścisz mnie? – zapytała, spoglądając na mnie spod gęstych czarnych rzęs.
Zamrugałem. No przecież. Znów się zagapiłem i stałem jak cielę.
Przesunąłem się, a ona weszła, dźwigając dwie siaty zakupów. Skierowała się prosto do części kuchennej. Wypakowała zawartość toreb na blat, po czym zaczęła je chować do lodówki i układać na półkach.
– Mam nadzieję, że się nie obrazisz, ale Kurczaczek bywa wybredna i… – zająknęła się, patrząc w pustkę mojej lodówki.
– Jada coś więcej niż musztardę i keczup? – zażartowałem. – Planowałem zrobić zakupy – dodałem tonem usprawiedliwienia.
– Piotrze – tylko ona mówiła do mnie po imieniu – nie możesz tak żyć. Jesteś wychudzony, wyglądasz na wyczerpanego. Możesz to zwalać na magię, ale ja widziałam twoją lodówkę, nie miałeś tu nic do jedzenia. W szafkach nie masz nawet chińskich zupek.
– Zgapiłem się – powiedziałem wymijająco.
Gryzła wnętrze policzka, jak nasza córka.
– Konstancjo, mam za co kupić jedzenie. Jestem emerytem, a nie bezdomnym – zapewniłem, domyślając się jej intencji.
– Postaraj się, Witkacy. Nie chcę, by Wiktoria się o ciebie martwiła, żeby wchodziła w buty dorosłego, myśląc, że się musi tobą zajmować. To nie jest zdrowe dla dziecka. Masz czterdzieści lat, kawał życia przed tobą. Musisz coś z nim zrobić, jeśli nie dla siebie, to dla niej.
– Jutro mam rozmowę o pracę – oznajmiłem, siląc się na optymizm.
Kiwnęła głową i wróciła do rozpakowywania zakupów. A kiedy każdy produkt trafił na swoje miejsce, zapytała:
– Poczęstujesz mnie herbatą?
– A kupiłaś też herbatę? – Gdy pobladła, powiedziałem z uśmiechem: – Daj spokój, żartowałem. Mam nawet zieloną, którą lubi Kurczaczek. I jeszcze jakieś … – Zajrzałem do szafki. Podczas naszych ostatnich wspólnych zakupów Wiki wrzuciła do koszyka kilka opakowań herbat, które „miały być dla mnie dobre”, cokolwiek to znaczyło, bo za dobrą uznawałem czarną z cytryną i cukrem, ale w żadnym z wybranych przez nią pudełek nie było czarnej, tylko ziółka. – Mogę ci zaproponować na przykład melisę lub lawendową…
– Kurczaczek mówi, że słabo sypiasz. – Uśmiechnęła się.
– Nic nowego i nie sądzę, by po trzydziestu latach miało mi minąć od lawendowej herbaty. – Powąchałem pudełko. W sumie ładnie pachniało. Wrzuciłem saszetkę do kubka.
– Dla mnie czarną – poprosiła Konstancja i wyminęła mnie z trudem, przechodząc do pokoju. – Przeglądałam raporty z SOR-u pod kątem kryteriów, o których mówiłeś – powiedziała, gdy usiadła na fotelu.
Korzystając z tego, że nagle miałem chleb, masło i ser, zrobiłem kilka kanapek i razem z herbatą zaniosłem je na niski stolik między sofą a fotelem.
– I co, wyłapałaś coś ciekawego? – zapytałem.
Kiedy się dowiedziałem, że po Toruniu hasa nie tylko Kojot, ale też Gniew i Smutek, uznałem, że to się nie może dobrze skończyć dla mieszkańców. Logika podpowiadała mi, że będą ofiary. Zdaniem Babci Pająk mogłem się spodziewać podwyższonej liczby burd i wybuchów agresji czy samobójstw, skoro oba demony biegały samopas, a wszystko wskazywało na to, że Kojot ich nie kontroluje. Poprosiłem więc Konstancję, która pracowała w szpitalu Rydygiera, żeby miała oko na SOR. Wprawdzie nie miewała tam dyżurów – odpowiadała za niemowlaki na oddziale neonatologii – ale łatwiej było jej zasięgnąć języka u pielęgniarek niż mnie. Zwłaszcza że nie nosiłem już odznaki policyjnej. Odezwałem się też do Halinki, która odbierała telefony alarmowe na komendzie, i do Dory, która miała swoje sposoby, by usłyszeć jako pierwsza, że gówno trafiło w wentylator. Na razie nie znaleźliśmy żadnego wzoru.
– Tak i nie – odpowiedziała Konstancja, wyciągając z torebki plik kartek. – Widzisz, przeniosłam to sobie na wykres, żeby łatwiej mi było zauważyć ewentualną prawidłowość. – Rozłożyła przede mną kratkowany arkusz z kolorowymi liniami.
Potrzebowałem dłuższej chwili, by rozeznać się w tym, na co patrzyłem.
Konstancja zawsze była błyskotliwa i dobrze radziła sobie z cyframi, nie to co ja. Przysunęła arkusz i zaczęła tłumaczyć:
– Nie ma stałego wzrostu, ale zdarzają się piki, które regularnie się powtarzają i są miejscowe, bo prawie wszystkie skupiają się w okolicy parku na Bydgoskim i Bulwarów. Sprawdziłam, z tamtego rejonu jest przeważająca liczba pacjentów przyjmowanych wtedy na SOR z powodu obrażeń odniesionych w bójkach, ulicznych atakach i brutalnych awanturach małżeńskich, a także w wyniku prób samobójczych. Zwykle takie przypadki stanowią mniejszość, ale tu czy tu – wskazała najwyższe punkty na czerwonej sinusoidzie – nie tylko było wyjątkowo dużo pacjentów, ale statystycznie większość z nich to ofiary agresji lub depresji. Przy czym mówimy o tych, których udało się uratować. Jeśli ktoś umarł w karetce lub pogotowie zastało na miejscu trupa, ofiarę przewożono od razu do kostnicy, więc nie mam ich w tym zestawieniu.
Przeanalizowałem wykresy Konstancji i zauważyłem wzór, o którym mówiła. Spojrzała na mnie i powiedziała:
– To naprawdę nie jest normalne. Może w wielkim mieście, w większym szpitalu, ale nie u nas. Karetki jeździły tam i z powrotem. A potem wszystko nagle cichło. Każdy pik trwa góra dwa dni, najczęściej kilkanaście godzin, i coś go ucina. Tyle że równiutko trzy dni później powraca. Zaczyna się od wybuchów agresji, potem pojawiają się samobójstwa.
– Faktycznie coś tu jest – mruknąłem, nie mogąc się nadziwić, że Konstancja zdołała wyłapać schemat w tym chaosie, jakim jest aktywność na SOR-ze.
– Jest – przyznała. – I cyklicznie się powtarza, a także pasuje do parametrów, które mi podałeś.
Nie powiedziałem jej, że stoją za tym dwa demony północnoamerykańskie stworzone kilkaset lat temu przez Sępa i Kojota. Raczej, że „coś” może wpływać na ludzi w określony sposób. I tak jak na w pełni ludzką kobietę wiedziała o magii zbyt wiele. Gardiasz mógłby mi z tego powodu zrobić z dupy jesień średniowiecza.
– Uważaj na siebie, Piotrze – poprosiła.
– Nie martw się, nie zacznę biegać z nożem.
– Nie sądzę, by skłonność do agresji była twoim największym zagrożeniem. – Upiła łyk herbaty i dodała: – Jeśli coś ci się stanie, Kurczaczek ci nie daruje. A z tego, co mi powiedziała, zrozumiałam, że dałaby radę odnaleźć cię w Zaświatach i natrzeć ci uszu.
– Bez wątpienia. Ale nigdzie się nie wybieram.
Kiwnęła głową, jednak jej oczy wciąż wypełniała troska. Nie sądziłem, bym zdołał powiedzieć cokolwiek, co by ją rozwiało, więc po prostu jadłem kanapkę. Przynajmniej Konstancja nie będzie się martwić, że przymieram głodem.
Przez całą noc męczyły mnie koszmary. Nie pamiętałem, co dokładnie mi się śniło, ale budziłem się z poczuciem realnego zagrożenia, z galopującym sercem i spocony jak mysz. Zasypiając ponownie, osuwałem się w ten sam koszmar. Przed siódmą zwlokłem się z łóżka obolały i półprzytomny. Wszedłem pod prysznic i przez chwilę stałem pod strumieniem letniej wody, próbując się dobudzić. Miałem rozmowę kwalifikacyjną i musiałem się jako tako prezentować. Ogoliłem się, pierwszy raz od trzech tygodni, ale osiągnąłem jedynie tyle, że moje przekrwione oczy stały się bardziej widoczne.
Szansę na zatrudnienie zawdzięczałem dawnemu znajomemu z policji. Odszedł na emeryturę jakieś osiem lat temu i założył własną firmę ochroniarską; początkowo skromna, dziś była jedną z pięciu największych w regionie. To tam uderzali majętni właściciele wypasionych willi pod miastem, oczekujący usług najwyższej jakości. W wydziale zabójstw szło mi nieźle, więc powinienem chyba dać sobie radę z alarmem, kiedy kot sąsiadów przebiegnie przed czujnikiem.
Nie mogłem znaleźć żelazka. Nie byłem nawet pewien, czy mam żelazko. Powiesiłem koszulę i marynarkę w kabinie prysznicowej i puściłem wrzątek na dno brodzika… a przynajmniej zamierzałem puścić. Mój junkers nie radził sobie najlepiej z podgrzewaniem wody i czułem w kościach, że wkrótce będę się przyzwyczajał do zimnych pryszniców. Ubrałem się, przyczesałem falujące i wyraźnie za długie włosy. No, lepiej nie będzie. Wypiłem kubek kawy i zjadłem kanapkę. Kiepski pomysł, bo żołądek miałem ściśnięty ze zdenerwowania.
Po wyjściu odruchowo zapukałem do Sępa. Odpowiedziała mi cisza. Chyba nie wrócił na noc. Czym ja się przejmuję? Nie jesteś jego matką, skarciłem sam siebie i zbiegłem po schodach.
W świetle poranka mój jeep wyglądał jeszcze gorzej niż po południu. Ja pierdolę, czy już wczoraj lakier na masce odchodził poczerniałymi bąblami? Lusterko od strony pasażera odpadło i wisiało na pojedynczym przewodzie, dyndając i stukając w nadkole. Zapomniałem wieczorem zakręcić szyby, ale nikt się nie zainteresował ukradzeniem rzęcha. Najwyraźniej nie było w okolicy samarytanina, który zwinąłby go tylko po to, żeby skrócić jego męki i odprowadzić na złomowisko.
Samochód nie chciał zapalić. Ani za pierwszym razem, ani za piątym. Uderzyłem bezradnie w kierownicę. Klakson zapiszczał żałośnie.
– Ja pierdolę, czy choć raz nie mogłoby działać? – jęknąłem, wdeptując pedał.
Silnik wreszcie zaskoczył. Dopiero po minucie czkawka przeszła w prawie regularne terkotanie. Wycofałem z parkingu. Kątem oka zauważyłem sześć duchów kiwających się przy śmietnikach kilkanaście metrów dalej. Wyglądały na zmartwione. Nerwowo machały w moim kierunku. Podjechałem do nich i spojrzałem, wystawiając głowę za okno.
Sekundę później, ciężko przeklinając, wybrałem numer pogotowia. Bulwa leżał na boku, fioletowy na twarzy. Duchy kręciły się nad nim i opowiadały mi jeden przez drugiego, że jest w takim stanie od co najmniej kilkunastu minut, może nawet od kilku godzin. Jak zwykle miały fatalne wyczucie czasu.
Przypadek Bulwy dowodził, że bycie szamanem to niełatwy kawałek chleba. Zwłaszcza jeśli nie masz przyjaciółki, która odkryje twoją tajemnicę i pokieruje cię na szkolenie. Bulwa nie miał pojęcia, że magia istnieje. Wiedział tylko, że ciągle widzi zjawy i słyszy głosy, myślał, że wariuje, więc otępiał zmysły alkoholem i narkotykami, aż wylądował na ulicy. Próbowałem mu pomóc, ale wolał na niej pozostać. W ośrodku dla bezdomnych nie mógłby pić, a tylko pijąc, potrafił radzić sobie z natłokiem tego, czego doświadczał. Odkąd się dowiedział, że mam tak samo, kręcił się w okolicy. Czasem zagadywał. Przeważnie nie chciał pieniędzy, ale lubił pogadać. Raz mi pomógł, gdy szalona nekromantka próbowała zaprowadzić w mieście swoje rządy. Wcześniej niż ja znalazł jej siedzibę i pomógł mi tam trafić w samą porę.
Z telefonem przy uchu czekałem na połączenie. Sprawdziłem, Bulwa ciągle miał puls, oddychał jednak płytko, żebra ledwie się unosiły. Skóra na jego twarzy była chłodna i wilgotna. Zajrzałem mu pod powiekę, zobaczyłem tylko białko.
Wreszcie ktoś odebrał, więc szybko podałem adres i opisałem stan, w jakim znalazłem Bulwę.
– Czy zna pan pacjenta, jego historię chorobową? – zapytała kobieta po drugiej stronie.
– Znam go – powiedziałem i zawahałem się. Bałem się, że jeśli ujawnię, że jest bezdomnym alkoholikiem i narkomanem, zostanie potraktowany jak pacjent drugiej kategorii. – Ma jakieś pięćdziesiąt pięć lat, nic nie wiem o tym, by chorował na serce – dodałem tylko. – Proszę przysłać kogoś jak najszybciej!
Chciała, żebym został na linii, ale Bulwa odpływał. Uświadomiłem sobie, że nie słyszę już świszczących, powolnych oddechów. Zacząłem robić mu masaż serca i sztuczne oddychanie.
Zanim przyjechała karetka, dziesięć czy czterdzieści minut później – nie pamiętam – byłem spocony i zdeterminowany. Gdy tylko wydawało mi się, że słyszę równe bicie serca i oddech, Bulwa znów przestawał oddychać. Kiedy ratownik spróbował mnie odsunąć, przez chwilę nie kontaktowałem. Słyszałem tylko wrzaski duchów, które spodziewały się, że lada sekunda Bulwa do nich dołączy, i wściekały się na mnie, że mu to utrudniam. Kilka z nich próbowało mnie powstrzymać, prześlizgując się zbyt blisko i mrożąc mi skórę, czym doprowadzały mnie do wściekłości. Zamachnąłem się, myśląc, że to znów jeden z nich, ale gdy ręka trafiła w żywe ciało, zerknąłem w górę.
– Przejmę go od pana – zapewnił ratownik, młody mężczyzna przed trzydziestką. Nie znałem go.
Drugi wyciągnął nosze i torbę ze sprzętem, ale widziałem, że mniej pali się do pracy. Kiedy burknął coś o zaczynaniu dnia śmierdzącym bezdomnym, nie wytrzymałem.
– Zrób cokolwiek, co uznam za zaniedbanie, a popamiętasz! – krzyknąłem. – Traktuj go, jakby był prezydentem tego miasta, albo dopilnuję, żebyś wylądował w kolejce do pośredniaka jeszcze w tym miesiącu!
– Michał, daj spokój, przecież to człowiek, weź worek, ja masuję – zarządził młodszy ratownik i rozpoczął masaż serca.
Mężczyzna nazwany Michałem niechętnie przyklęknął i zaczął wtłaczać powietrze w płuca Bulwy za pomocą worka ambu. Stałem z boku, otoczony przez rozdrażnione duchy, i czekałem.
– Dobra, jest stabilny, na nosze i do szpitala – zarządził młodziak. Zanim zamknął drzwi karetki, odwrócił się do mnie i powiedział: – Wieziemy go do Rydygiera.
Skinąłem głową i podziękowałem. Stałem jak ogłuszony. Uświadomiłem sobie, jak wiele łączyło mnie i Bulwę. Byłem o włos, by skończyć równie kiepsko. Potarłem twarz rękoma i zaraz zauważyłem, że są brudne. Spodnie na kolanach też. Po porannej świeżości nie został nawet ślad. Przesiąknąłem alkoholowymi wyziewami Bulwy i smrodem pobliskiego śmietnika. Duchy mściły się na mnie za to, co uznały za naruszenie zasad. Ich zdaniem Bulwa był już martwy, a ja go cofnąłem. Z jakiegoś powodu uważały to za coś bardzo złego, więc teraz atakowały mnie werbalnie i rzucały się z pięściami.
– Spokój! – warknąłem, zbyt zmęczony, by je odsyłać. – Jeśli to był jego czas, wszystko przed nim, ale umrze w szpitalu, a nie koło śmietnika.
Wtedy przypomniałem sobie, że przecież szedłem na rozmowę o pracę. Byłem czterdzieści minut w plecy, a o przebraniu się mogłem zapomnieć z powodu braku drugiego garnituru i czystej koszuli. Wytarłem dłonie i twarz chusteczką higieniczną, po czym wsiadłem do samochodu. Silnik zgasł, ale był łaskaw odpalić już za drugim razem.
***
Rozmowa poszła koszmarnie. Dawno nie czułem się tak przeczołgany i upokorzony.
Zaczęło się kiepsko już przy wejściu. Choć byłem solidnie spóźniony, recepcjonistka przytrzymała mnie całe dziesięć minut, przyglądając mi się podejrzliwie i sprawdzając piętnaście razy, czy aby na pewno Piotr Duszyński ma spotkanie z szefem, a skoro tak, to czy chodzi właśnie o mnie. Nie mieściło się jej w głowie, że ktoś, kto tak śmierdzi i wygląda tak niewyjściowo, miałby dostąpić tego zaszczytu. Owszem, dała mi do zrozumienia, że cuchnę, kiedy marszcząc nos, ostentacyjnie odsuwała się za szerokim kontuarem możliwie najdalej. W końcu, zniecierpliwiony, zaproponowałem:
– Może pani po prostu do niego zadzwoni?
Spojrzała z oburzeniem, jakby sama sugestia była uwłaczająca. Ostatecznie wpuściła mnie do windy, a ja wiedziałem, że natychmiast pójdzie umyć ręce, bo sam kontakt ze mną traktowała niczym skażenie. Gdybym tu przyszedł w takim stanie, w jakim znajdowałem się wczoraj, pewnie od razu wezwałaby policję albo jednego z tych byczków w czarnych kamizelkach taktycznych, którzy krążyli w przeszklonym pomieszczeniu za jej plecami.
Wcisnąłem guzik trzeciego piętra, jak mi poleciła. Gdy winda ruszyła, oceniłem swoje odbicie w pokrywającym całą ścianę lustrze. Przesadzała, nie wyglądałem aż tak źle. Czy inaczej: zdarzało mi się wyglądać gorzej. Koszula, owszem, była wymięta i zabrudzona na torsie, ale wciąż sprawiała wrażenie bardziej białej niż brudnej. Marynarka trochę na mnie wisiała, bo jeszcze nie nadrobiłem tych kilogramów, które moje nieprzytomne ciało spaliło podczas tamtych dziewięciu dni, kiedy duch hasał po Zaświatach. Wyglądałem na swoje czterdzieści lat, choć włosów nadal miałem dużo, ciemnoblond, przyprószonych siwizną tylko na skroniach. Wizerunku dopełniały głębokie cienie pod przekrwionymi oczami oraz nos przypuchnięty po wczorajszym bliskim spotkaniu z kierownicą. Zatrudniłbyś się, Witkacy? – zapytałem się w duchu. Wzruszyłem ramionami, bo nie miało to znaczenia. Ważniejsze, czy zrobi to Waldek Brzóska, jeszcze nie tak dawno komisarz Brzóska, dziś szef ochroniarskiego korpo. Widziałem, że celuję za wysoko – sama winda w tym eleganckim biurowcu była niewiele mniejsza od mojego mieszkania. Ale kto nie strzela w księżyc, nie trafia między gwiazdy.
Kiedy winda się zatrzymała, smukła jak sarenka asystentka czekała na mnie przed drzwiami. Już bez intensywnego śledztwa zaprowadziła mnie do gabinetu szefa.
Okna wychodziły na Wisłę i zajmowały całą ścianę. Oj, Witkacy, to już nie progi, ale płotki, jak w biegu z przeszkodami, a ty ledwie zdołałeś oderwać nogi od ziemi, pomyślałem.
Waldek nie od razu na mnie spojrzał. Przeglądał coś na cienkim tablecie, dając mi czas na podjęcie decyzji: mogłem zostać tuż za progiem albo usiąść na fotelu naprzeciwko niego. Pamiętałem go dosyć dobrze z policji, choć nigdy nie pracowaliśmy razem, ani nawet w tym samym komisariacie. Już wtedy robił wrażenie. Był z tych, którzy zawsze mieli trochę lepsze garnitury i znacznie lepsze buty, niż wskazywałyby na to nasze zarobki. Już sam fakt, że uparcie chodził w garniturach, podczas gdy większość z nas nosiła dżinsy, wyróżniał go na tle komendy. Anita mówiła o takich, że są w policji, by wyrobić sobie kontakty, które przydadzą się, gdy już z niej odejdą. Jak widać, skuteczna strategia. Dzisiejszy stalowoszary garnitur Waldka kosztował pewnie więcej, niż zarabiałem w pół roku, i to zanim przeszedłem na emeryturę. Leżał na nim perfekcyjnie, natomiast krawat w elegancki rzucik przyjemnie kontrastował z lawendową koszulą. Waldek był gładko ogolony, a kształtna czaszka nosiła ślady opalenizny, na którą raczej nie zapracował pod polskim słońcem.
W końcu z uśmiechem zadowolenia odłożył tablet i spojrzał na mnie, jakby lekko zaskoczony moją obecnością. A ja przymknąłem oczy, gdy dotarło do mnie, co widzę za jego plecami.
– Spóźniłeś się – powiedział.
– Coś mi wypadło, musiałem poczekać na pogotowie… – zacząłem, ale przerwał mi zdecydowanym gestem uniesionej dłoni.
– Nie obchodzi mnie to, Witkacy. Nic z tego nie będzie. Zgodziłem się na tę rozmowę, bo Anita mnie o to poprosiła. Twierdziła, że jesteś czysty i że koncertowo cię wyruchali w policji. Ale albo ona kłamała, albo to ty koncertowo wyruchałeś ją i dała się nabrać na te niebieskie oczęta, wciąż przekrwione od trawy – powiedział z niesmakiem. – Nie dogadamy się. Widzisz, to miejsce ma klasę. Nasi klienci mają klasę. A ty, Witkacy, cóż, nie masz klasy, nie poznałbyś jej, nawet gdybyś się o nią potknął. Nie zatrudnię kogoś, kto wygląda i śmierdzi, jakby spędził noc w śmietniku.
– Jasne – odpowiedziałem spokojnie, gotowy do wyjścia. – Dzięki, że poświęciłeś mi czas.
Chciałem opuścić to miejsce jak najszybciej. Zanim ona zwróci na mnie uwagę. Była w jakiś sposób przywiązana do Waldka, gdybym miał zgadywać, musiał mieć jakiś związek z jej śmiercią. Na przykład zjawił się na miejscu zbrodni, kiedy kobieta jeszcze żyła, ale zmarła chwilę potem i zdezorientowana przykleiła się do żywego człowieka. Mógł też być winnym jej śmierci i obecność ducha zamordowanej stanowiła część jej zemsty.
Zamiast oczu widniały dwie ziejące czerwienią dziury. Miała rozszarpane gardło – szeroka rana ciągnęła się od lewego obojczyka do prawego ucha, sprawiając, że głowa w niepokojący sposób się przechylala. Kobieta była prawie naga, okrywały ją jedynie strzępy pokrwawionej żółtej sukienki czy koszulki nocnej.
Pochylała się nad Waldkiem, przyciskając drobne piersi do jego opalonej głowy.
– Jesssst mój – wysyczała.
Zignorowałem ją. Waldek zagadnął o coś, ale nie dosłyszałem jego słów.
– Słucham? – zapytałem, mając nadzieję, że powtórzy.
– Jesteś dość bezczelny, skoro przyszedłeś w najlepszym wypadku na kacu… Kurwa, Witkacy, jak nisko musisz upaść, żeby do ciebie dotarło? Nie nadajesz się nawet do ochrony w supermarkecie, a co dopiero do mojej firmy.
– Jasne, dzięki. – Chciałem wyjść, ale nie wiedzieć czemu, nie mogłem zrobić kroku.
– Jesssst mój, tylko mój. Tak jak ja miałam być jego, tylko jegoooo. – Zachichotała upiornie. – Będzie mój, aż nic z niego nie zossssstanie – zasyczała znów jak wąż.
– Wypierdalaj, Witkacy, i żebym cię więcej nie widział! – powiedział Waldek i nacisnął guzik w telefonie. Zamigał na czerwono trzy razy, a chwilę później asys-tentka otwarła drzwi do gabinetu. – Wyprowadź go – rzucił do niej szef i sięgnął po tablet. Odwrócił się na fotelu obrotowym twarzą do Wisły.
Upiorzyca zasyczała na mnie, kładąc ręce na jego ramionach. Wzdrygnął się lekko.
– Pozwoli pan ze mną – powiedziała grzecznie asystentka.
– Oczywiście. – Uśmiechnąłem się do niej blado. Powinienem wyjść, zapomnieć, co widziałem, ale szamańskie powinności i tak dalej. Więc wiedząc, jak głupio to zabrzmi, powiedziałem głośno: – Waldek, gdyby się coś działo, coś nietypowego, zadzwoń do mnie.
Prychnął i zbył mnie machnięciem ręki. A ja nic więcej nie mogłem dodać. Nie zdołałbym odesłać zamordowanej tak, by niczego nie zauważył. Poza tym miałem wątpliwości, czy powinienem. Byli związani. Właściwie mogła to spowodować tylko jedna rzecz i teraz kobieta wymierzała sprawiedliwość, nie mogąc liczyć na żadną inną. Nie sądzę, by Waldek przyznał mi się, co zrobił z jej ciałem. Ani czy jeszcze istniało. A jeśli nie, los Brzóski był przesądzony.
Klnąc pod nosem, wszedłem do windy i zjechałem na sam dół. Metaforycznie i dosłownie. Odprowadzało mnie kpiące i triumfalne spojrzenie recepcjonistki.
Na jej miejscu nie cieszyłbym się aż tak bardzo. Jeżeli intuicja mnie nie myliła, Waldek długo nie pożyje, a nie postawiłbym trzech złotych (tyle akurat miałem w kieszeni i pobrzękiwałem nimi, wychodząc na parking), czy firma długo przetrwa bez niego. Chłoptasie w taktycznych kamizelkach nie mają dość klasy dla pełnych klasy klientów. Może za trzy miesiące wystarczy im jej na tyle, by się zatrudnić jako ochroniarze w Auchanie.
Wsiadłem do samochodu, a ten łaskawie odpalił za pierwszym razem. Widać i mnie może spotkać tego dnia coś miłego.
***
Kręciłem się po mieście trochę bez sensu. Nie miałem nic do załatwienia aż do szesnastej, czyli godziny odbioru Kurczaczka ze szkoły. A było dopiero południe.
Wpadłem na pomysł, by pojechać na Bydgoskie Przedmieście, w okolice parku, czyli w miejsce, gdzie Konstancja zauważyła kumulację podejrzanych wydarzeń. Zaparkowałem samochód niedaleko schroniska dla zwierząt i wszedłem do parku. Liczyłem, że jeśli Smutek i Gniew kręcą się w okolicy, coś wyłapię, może magię Pierwszych albo natężenie eteru, cokolwiek zostawiały po sobie demony północnoamerykańskie. Nie siarkę, tego Sęp był pewien.
Niczego nie znalazłem. Mijałem szwendające się w okolicy dzieciaki, zaciągając się papierosem. Skręty mi się skończyły. Skrót też. Niechętnie wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do Jeźdźca Burzy.
– Witkacy – zabrzmiało to jak konstatacja, nie powitanie.
– Tak, to ja. Wybacz, że zawracam ci głowę, ale potrzebuję skrótu. I ziół. – Od razu przeszedłem do rzeczy. W teorii nie miał prawa odmówić mi sprzedaży, tyle że teoria i Jeździec Burzy rzadko szli w parze, kiedy się dąsał, a tak najprawdopodobniej było.
– Darń uczy twoją córkę – powiedział bez związku. Obiło mi się o uszy, że z Darnią i Jemiołą trzymał się dość blisko.
– Ano – przytaknąłem, czekając, aż się ustosunkuje do mojej prośby.
– Mówi, że jest błyskotliwa.
– Tak słyszałem.
– Nie ma tego po tobie – stwierdził. W jego głosie wyczułem nutę satysfakcji.
– Bez wątpienia. Mógłbyś mi je przesłać do paczkomatu? – poprosiłem desperacko. – Nie dam rady podjechać do Trójprzymierza. Zapłacę – dodałem, jakby to nie było oczywiste.
– Wyślę. I zapłacisz. Ale, Witkacy, nie jesteś już moim problemem – dodał chłodno.
– A czyim? – zapytałem zaskoczony, bo choć to Dora oficjalnie pełniła funkcję mojej mentorki, to nie była szamanką i stąd właśnie Jeździec Burzy trafił mi się jako opiekun stażu.
– Własnym. I Sępa. Może też Babci Pająk, skoro was sobie wybrała. Ja się w to nie mieszam, rozumiesz? Sprzedam ci skrót i zioła, jak każdemu innemu szamanowi, ale nie łączy nas nic więcej. Na przyszłość możesz wysyłać wiadomość, nie musisz dzwonić.
– Jasne, stary, przepraszam za kłopot – wydukałem.
– Świat się zmienia. Wszystko się zmienia. I nie na lepsze, niech mi będzie wolno zauważyć. Ale nie musi mi się to podobać – powiedział enigmatycznie i się rozłączył.
Co, do kurwy nędzy? Dzień walenia Witkaca młotkiem po głowie? Plucia na moje ego? Przez chwilę w oszołomieniu patrzyłem na telefon. Co tu, u diabła, zaszło? I co miała z tym wspólnego Babcia Pająk? Bo nie przypadkiem wspomniał właśnie o niej. Pewnie się dowiem, tylko czy nie będę wtedy po szyję zakopany w gównie?
***
Byłem już na moście, tym razem sporo przed końcem lekcji, kiedy auto przypomniało sobie, że jest skończonym gruchotem i nie kryje się z tym, że ma życzenie śmierci.
Nagle, tak po prostu, straciłem władzę nad kierownicą. Gwałtownie skręciła, wyrywając mi się z rąk. Próbowałem przyspieszyć, ale silnik tylko zarzęził. Szarpnąłem za kierownicę, odzyskując szczątkową kontrolę, tyle że wysiadły hamulce. Zadziałał instynkt: z trudem ominąłem auto, które dzieliło mnie od końca mostu, przejechałem pod wiaduktem i skręciłem w prawo, w przeciwną stronę niż szkoła Nisima. Samochód trochę zwolnił, bo ulica biegła lekko pod górę. Skręciłem w betonową bramę po prawej stronie i zjechałem nieutwardzoną drogą wzdłuż rzędu baraków, szop i garaży, aż do końca. Zaciągnąłem ręczny przed warsztatem samochodowym. Znałem właściciela od lat. Dawno temu, kiedy jeszcze byłem młodym, błyskotliwym śledczym, wytropiłem złodziei, którzy obrobili mu warsztat do czysta. Mechanik miał ubezpieczenie, ale że sporo robił na czarno, nie wszystkie straty mógł zadeklarować. Był w plecy kupę forsy, a dzięki mnie ta kupa zrobiła się mniejsza, bo po aresztowaniu fanty do niego wróciły. W dowód wdzięczności zaproponował mi wtedy łapówkę, ale nie wziąłem. Nigdy się nie nauczyłem tego robić i pewnie dlatego daleko w policji nie zaszedłem. Ale Mietek się nie poddał. Zaoferował mi coś, czemu odmówić nie mogłem – obiecał, że będzie się zajmował moim autkiem i dopilnuje, by przechodziło przegląd, choćby miał łgać w żywe oczy. Mawiał, że mój gruchot to cud motoryzacji, bo cudem jeździ. Widać czas cudów właśnie dobiegał końca.
Wyskoczyłem z auta spocony jak mysz. Z opóźnieniem docierało do mnie, że mogłem zginąć. Gdyby ta sterta złomu potrafiła rozpędzić się powyżej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i postanowiła wjechać na czołowe z ciężarówką, kiedy ja szarpałem bezradnie kierownicą…
Mietek wyszedł z warsztatu, wycierając dłonie w czarną od oleju szmatę.
– Za wcześnie na przegląd – powiedział z krzywym uśmiechem.
– Coś z nim jest nie tak – stwierdziłem.
– Zdefiniuj „coś”. – Parsknął śmiechem.
Opowiedziałem mu, co się zdarzyło na moście.
– Układ sterowania i hamulce? Części będą droższe niż złomowanie.
– Zerkniesz mimo to?
– Zerknąć mogę. Witkacy, mówiłem ci tyle razy, szwagier sprowadzi ci coś z Niemiec, tylko powiedz. Nawet nie musi być klepane.
– Stary, nie stać mnie. Nie pracuję już w policji, puścili mnie na zieloną trawkę – przyznałem, spodziewając się, że to wpłynie na jego wolę współpracy.
– Powiedz mi, co się zmieniło. Jak pracowałeś, też cię nie było stać. Ze szwagrem idzie się dogadać, dobry chłop jest. Zastanów się, a ja udzielę gruchotowi ostatniego namaszczenia. Bo bujanie się w tym złomie to proszenie się o wypadek.
Do szkoły Nisima poszedłem pieszo. Nie było daleko i zdążyłem na styk. Dzieciaki wybiegały na zewnątrz z entuzjazmem, jaki potrafi obudzić tylko dzwonek po ostatniej lekcji.
Kurczaczek wyszła na końcu, pogrążona w rozmowie ze starszą kobietą. Darń wyglądała na dobrze zakonserwowaną sześćdziesiątkę, ale – podobnie jak jej siostra Jemioła – pamiętała czasy Piastów. Teraz uśmiechała się do mojej córki i kiwała głową, kiedy ta coś jej opowiadała. Poklepała ją po plecach i wróciła do szkoły.
Kurczaczek uniosła głowę, zapewne szukając wzrokiem gruchota, ale zamiast niego dostrzegła mnie. Zrozumiałem, jak bardzo potrzebowałem dziś zobaczyć, że ktoś się cieszy na mój widok. Zbiegła po stopniach, powiewając kraciastą koszulą niczym grunge’owymi skrzydłami, i rzuciła mi na powitanie:
– Witkacy, gdzie twój samochód? Darń mówi, że to naprawdę wygląda na klątwę! Mam wszystko, by poćwiczyć lokalizowanie i neutralizowanie klątw! – Pomachała plikiem kartek.
– Auto zdechło – przyznałem z rezygnacją.
– To chociaż je ożywimy! Samochodowa nekromancja brzmi jak coś, czego musimy spróbować!
Nie wiem, czy cokolwiek mogło zgasić jej entuzjazm. Więc się zgodziłem, tak po prostu, i zabrałem ją do warsztatu Mietka. Być może faktycznie ostatnią nadzieją na reanimację gruchota okażą się egzorcyzmy i nekromancja.
Najwyraźniej zanim się zdecydujesz na zdjęcie klątwy z auta, musisz zacząć od wizyty w sklepie spożywczym. Kurczaczek zdecydowanym tonem oświadczyła, że to po prostu konieczne.
Prowadziłem koszyk, a ona wrzucała do niego składniki niezbędne do przeprowadzenia rytuału. Na przykład różową, nieprzyzwoicie drogą sól hi-malajską.
– Głowę bym dał, że wystarczy zwykła – powiedziałem z lekką kpiną.
Spojrzała na mnie tymi mądrymi oczyskami swojej matki i oznajmiła:
– Tato, przeprowadzamy egzorcyzm na otwartym terenie, pod gołym niebem, na bogowie wiedzą jakim podłożu. Im bardziej gruboziarnista, tym lepsza, wolniej się topi. A że jest różowa, to tylko miły dodatek. Nie powinno się rugować estetyki ze swojego życia. Jakoś muszę zrównoważyć widok twojego garnituru.
– Co jest nie tak z moim garniturem?
– Nie pasuje ci. Nie jesteś typem garniturowym. Twój styl to miękkie swetry pachnące trawką i niepasujące skarpetki.
Odruchowo podciągnąłem nogawki, sprawdzając kolor skarpetek. Jedna była granatowa, druga ciemnoszara.
– Widzisz? – Uśmiechnęła się triumfalnie. – Zobaczysz, znajdziesz coś, co robisz dobrze, coś, czego nie może robić nikt poza tobą, i będziesz w tym najlepszy. Gdybyś dostał tę pracę, znienawidziłbyś ją po dwóch tygodniach i sam zacząłbyś szukać pretekstu, żeby cię zwolnili.
Nawet się nie przyznałem, jak źle poszło na rozmowie. Widocznie miałem klęskę wypisaną na twarzy.
– Jesteś szamanem, jednym z dwóch żyjących w tym regionie. Drugi, czyli ja, jest niepełnoletni. Wierz mi, zapotrzebowanie na twoje usługi jest nie tylko w sektorze wolontariatu – przekonywała, wkładając do koszyka wytłoczkę sześciu jaj od kur z wolnego wybiegu. Widząc moje spojrzenie, dodała: – To klątwa, tato, nie możemy dokładać nieszczęścia kur do tego równania.
– Sama wiesz, że jeśli publicznie wymsknie mi się coś na temat magii, Gardiasz mnie dopadnie. Trudno reklamować swoje usługi szamańskie, nie wspominając o rzeczach, o których nie powinienem mówić – powiedziałem.
– Źle na to patrzysz. Żyjemy w epoce popytu i podaży, a poniekąd postprawdy, szurii i poszerzania granic tego, co wiarygodne. Jeżeli zamieścisz w sieci ogłoszenie, że zajmiesz się upiorami, duchami i negatywną energią domu czy oczyszczaniem budynków z pozostałości duchowych dawnych mieszkańców, nikt nie wysnuje wniosku, że oto magia istnieje. Są ludzie, którzy przyjmą do wiadomości, że potrafisz takie rzeczy, bo, uwaga, już w nie wierzą, nawet jeśli nie mają żadnych dowodów. Kiedy idzie o wiarę, dowody nie są niezbędne, właśnie na tym opierają się religie. I jasne, sporo osób uzna, że jesteś pomylony i odleciałeś z reptilianami do krainy New Age.
Parsknąłem mimo woli.
– Ale kiedy w ich życiu zdarzy się coś, czego nie będą umieli wyjaśnić – podjęła moja córka – przypomną sobie o twoim ogłoszeniu. Wiesz, twoimi potencjalnymi klientami są ludzie, którzy mają problem z duchami. Nie trzeba ich przekonywać, że te istnieją. A inni chętnie rzucą w ciebie forsą, żebyś oczyścił im aurę mieszkania. Myślę, że ci pierwsi są dla ciebie lepsi, nawet jeśli robota cięższa, a kasa pewnie mniejsza. Ten drugi typ wymagałby od ciebie sporej transformacji.
– Przemyślałaś to sobie – zauważyłem rozbawiony.
– Oczywiście. – Wzruszyła ramionami. No tak, w sumie planowała wszystko, więc czemu byłem zaskoczony, że moją przyszłość też miała już rozpykaną? – Zmusili cię do emerytury, a ty nie jesteś typem biernym. Wiedziałam, że to kwestia czasu, kiedy zaczniesz chodzić po ścianach.
– Więc jakiej wymagałbym transformacji? – zapy-tałem.
Dodała do koszyka denaturat, półtoralitrową butelkę wody niegazowanej i trzy puste słoiki z czerwonymi zakrętkami.
– No wiesz, musiałbyś zapuścić włosy, nosić jakieś kaftany czy sznury paciorków. Powinieneś pasować do wyobrażeń ludzi na temat medium. Może nawet skończyłbyś w turbanie i ze szklaną kulą. Lokalne wydanie wróżbity Macieja, te sprawy. Ale po tygodniu męczyłbyś się tak samo jak w tej pracy, o którą dziś się ubiegałeś.
– Już się zmęczyłem, słuchając o tym turbanie i kaftanach – przyznałem.
– Jeśli ktoś naprawdę ma problem z duchami, nie będzie się przejmował, co masz na sobie. Przyjdziesz w swoich sztruksach, rozciągniętym swetrze i kurtce z demobilu, a oni nawet nie zwrócą na to uwagi, dopóki będziesz się zajmował duchem, który ich dręczy.
– Teraz tylko kwestia, jak rozróżnić jednych od drugich.
– Proste. Jeżeli wejdziesz do pokoju, a gość się skrzywi, rzucisz mu cenę. Jak nie wypali, bo nie pachniesz paczulą i nie nosisz turbanu, trudno. Pogadam z Ziemkiem, założymy ci jakąś stronę, która choć częściowo pomoże odsiać szajbę i przyciągnąć des-peratów.
– Myślałem o ogłoszeniach na słupach i przystankach.
– Tatku, jesteś retro i to część twojego uroku, ale mamy dwudziesty pierwszy wiek. Kiedy stykasz się z czymś, czego nie potrafisz wyjaśnić, szukasz odpowiedzi w Google. Wobec tego musimy wypozycjonować ci tę stronę tak, żeby zaraz po pytaniu: „Jak rozpoznać, że w moim domu straszy?” pojawiał się link do strony szamana z sąsiedztwa. Nie bój żaby, zrobi się – zapewniła, wkładając do koszyka czekoladę z nadzieniem kokosowym, paczkę delicji i butelkę mrożonej herbaty.
– Składniki do zdejmowania klątwy są naprawdę precyzyjne – zażartowałem.
– To dla mnie, głodna jestem. Choć wiesz co, zawsze proponujesz duchom śliwowicę albo skręta, a może wiele z nich miałoby ochotę właśnie na czekoladę albo delicje? Może gdybym trzymała je za rękę, byłyby w stanie obgryźć galaretkę dookoła? Pomyśl, ile to daje możliwości!
Uwielbiałem swoją córkę, bez dwóch zdań. Z niespotykaną łatwością i wdziękiem wsadzała kij w mrowisko. Na samą myśl o wrzodach Gardiasza – bo ich pojawienie się było tylko kwestią czasu – uśmiechałem się szeroko.
***
Maszerowałem pierwszy, Kurczaczek nieco za mną, by nie zwracać na siebie uwagi, z siatką pełną zakupów i szkolnym plecakiem. Gruchot stał w kącie podwórka, dokładnie tam, gdzie go zostawiłem.
Dochodziła siedemnasta, więc Mietek zwijał się do domu. Zdążył zmienić poplamiony smarem kombinezon na niebieskie dżinsy i żółty T-shirt, jakby po wielogodzinnym wpatrywaniu się w bebechy samochodów nadrabiał deficyt w zakresie kolorów.
– Witkacy, bóg cię opuścił, jeśli myślisz, że twój złomek jest już na chodzie – powiedział. – Może w przyszłym tygodniu? Wtorek, środa? Nie mam żadnych części, a pewnie będę musiał wymienić połowę tego, co to bydlę ma pod maską, i sam wiesz…
– Ano wiem, wiem, twój szwagier mi takie cacko w tej kwocie sprowadzi, że Niemcowi już się na płacz zbiera.
Mietek parsknął śmiechem.
– Musimy zajrzeć do auta, córka zgubiła gdzieś kolczyk i jest przekonana, że to musiało być w samochodzie – zełgałem.
– Witkacy, ty wozisz w tej trumnie dziecko? – spytał mechanik, poważniejąc.
– Sporadycznie. Zresztą dziecko ma już piętnaście lat, więc nie potrzebuje fotelika.
– Za młode, by umierać – powiedział z wyrzutem, a mnie się zrobiło trochę wstyd. – Stary, ja ci serio dogadam jakiś rabat u szwagra, ale miej litość nad dzieckiem.
Dziecko tymczasem postanowiło do mnie dołączyć i radośnie pomachało Mietkowi. Jestem pewny, że wszystko słyszało.
– Dasz radę szybko się z tym uwinąć? Obiecałem żonie, że będę na czas. Mamy rocznicę – wyjaśnił, podając mi kluczyki do gruchota, wyraźnie nieszczęśliwy.
– Daj spokój, Miechu, jedź do żony, żeby na mnie nie było, że się spóźniasz! Jak skończymy, wrzucę kluczyki do twojej skrzynki na listy.
– Na pewno?
– Jak się pan pospieszy, to jeszcze zdąży na Hallera – powiedziała Kurczaczek.
– Na Hallera? A po co?
– No do kwiaciarni. Mówił pan coś o rocznicy. Niby można kupić bukiet tulipanów w Biedrze, ale jednak ładniej, jak przystroją, w elegancki rożek zawiną, no wie pan, klasa. Żona się ucieszy.
– Na Hallera, mówisz?
– Zaraz koło starej poczty. – Zerknęła na zegarek i dodała: – Tylko trzeba się pospieszyć, żeby nie zamknęli przed nosem.
Mietek pożegnał się zdawkowo i już siedział w swoim volkswagenie, za którym bez wątpienia do dziś tęs-knił jakiś Niemiec.
– Dobra, bierzmy się do roboty, bo jeszcze mam z tobą do pogadania – zarządziła Kurczaczek.
Niby nic, a ze stresu zaschło mi w ustach bardziej niż przed poranną rozmową kwalifikacyjną.
***
Kurczaczek triumfalnie podniosła słoik.
– No widzisz? Klątwa jak nic! – zawołała.
W słoiku wypełnionym w dwóch trzecich niegazowaną wodą mineralną pływało surowe jajko. Jeszcze trzy minuty temu było to normalne, przeźroczyste białko z żółtkiem pośrodku, w sam raz na sadzone czy jajecznicę. Tego, co teraz znajdowało się w słoju, nie tknąłbym po miesiącu głodówki. Białko przeobraziło się w pajęczynowaty gąszcz włókien oplatających całe dno naczynia, żółtko natomiast pociemniało i zaczęło się rozłazić z bulgotem. Poczułem smród.
Kurczaczek odstawiła słoik na maskę jeepa i podpaliła wylany do mojej miseczki rytualnej denaturat. Przez moment płonął prawidłowo, bladoniebieskim płomieniem, ale zaraz skoczył na metr w górę (choć płynu w miseczce było najwyżej dwadzieścia mililitrów) i pociemniał do głębokiego szkarłatu. Palił się tak dłuższą chwilę, a kiedy dogasł, miseczka była pozginana, jakby jakiś olbrzym ścisnął ją w palcach.
– Tato, to jest naprawdę ciężka klątwa – powiedziała przejęta Kurczaczek.
– Myślę, że to się mogło stać, kiedy egzorcyzmowaliśmy ten opętany dom – odpowiedziałem zaniepokojony. – Zabezpieczmy auto, żeby Mietkowi nie stała się krzywda. Może Dora będzie wiedziała, jak sobie z tym poradzić?
– Nie wygłupiaj się, zrobimy to teraz.
– Dobra, ale jeśli nie uda się nam w godzinę, dzwonię do Dory.
Uniosła brew i posłała mi harde spojrzenie.