Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
29 osób interesuje się tą książką
Niektórzy nawet zza grobu potrafią napsuć krwi!
Anonimowe zaproszenie na Bal Tajemnic nie budzi w Marii Garstce entuzjazmu, za to w Anieli Grzebałko, jej najlepszej przyjaciółce – i owszem. A Maria, zdaniem Anieli, po prostu musi jej towarzyszyć.
Wkrótce stary dom w usteckim lesie, w samym środku śnieżycy stulecia, staje się sceną przemyślnej intrygi i konfrontacji. A ledwie Maria pomyśli, że nie może być gorzej, pojawia się trup… żeby jeden!
Gdy jej najbliżsi są w niebezpieczeństwie, Maria musi wyznać prawdę. Tylko którą właściwie? Sekrety i tajemnice, którymi przez lata obrastali goście Uroczyska, zaczynają wypełzać. Jedna noc zmieni ich życie na zawsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Maria nie myślała o sobie jako o niewolnicy nawyków, a jednak miała swoje małe rytuały. Na przykład niezależnie od pory roku ani tego, czy czekał ją dzień pracowity, czy też wolny od zajęć (to ostatnie właściwie się nie zdarzało), wstawała sporo przed szóstą. Nastawiała mały ekspres przelewowy, który ze trzydzieści lat wcześniej podarował jej na urodziny syn, ubierała się adekwatnie do pogody i wychodziła z domu.
Schodziła kilka stopni zewnętrzną klatką schodową, która prowadziła tylko do jej mieszkania oraz drugiego, znajdującego się wyżej. Przez lata stało puste, ale teraz mieszkała w nim jej wnuczka. Drewniane stopnie były dosyć wąskie i wytarte, choć, jak cała dobudowana oficyna, liczyły dobre sto lat mniej niż szachulcowy dom, w którym mieścił się pensjonat – Wielka Niedźwiedzica. Jeden z wielu, jakie Ustka miała do zaoferowania turystom, ale w subiektywnym odczuciu Marii najlepszy i wyjątkowy.
Może dlatego nie szła dalej, do pobliskiego portu, gdzie przecież mogła siąść na wygodnej ławce, tylko wyciągała zza doniczki, w której latem kwitły pelargonie, a teraz tkwiły podsuszone łodyżki przekwitłych wrzosów, składaną matę ogrodniczą – jedną z tych, na których ludzie klęczą, wyrywając chwasty z grządek. Maria układała ją na stopniu i siadała. Z pierwszą kawą i pierwszym papierosem, by, jak to lubiła nazywać, pomyśleć i poukładać sobie to i owo. Robiła tak od prawie pięćdziesięciu lat i nie widziała powodu, by po siedemdziesiątce zmieniać ten nawyk. (Wyjątkiem były papierosy: te starała się rzucić, nawet z pewnymi sukcesami, ale potem stres popychał ją do kupna jeszcze jednej, już na pewno ostatniej paczki).
Nawet zimą nie rezygnowała ze swojego rytuału. Po prostu ubierała się cieplej. Zwykle przed siódmą było jeszcze szaro i ciemnawo – zwłaszcza na jej podwórku-studni, gdzie słońce docierało z oporami – ale w tym roku przestrzeń ozdobiła wnuczka Magda, wraz ze swoją szaloną ciotką Tamarą. Obie najwyraźniej miały fioła na punkcie dekoracji świątecznych. Wcześniej wynajmowane łódzkie mieszkanko raczej nie dawało pola do popisu, dlatego teraz rozwijały skrzydła, z których osypywał się anielski włos i brokat oraz zwieszały się sznury światełek. Udekorowały cały pensjonat i mieszkanie Magdy, a gdy w budynku zabrakło miejsca na kolejne dekoracje, wylały to morze czerwieni, złota i błyskotek za próg.
Właśnie dlatego zewnętrzne schody oblewała delikatna, tęczowa poświata przyczepionych do balustrady lampek, a każdy, nawet najmniejszy iglak spośród dziesięciu rosnących w cementowych donicach zmienił się w małą choinkę, upiększoną barwnymi żaróweczkami, złoconymi szyszkami, aniołkami i złotą gwiazdką na szczycie. Magda wyznawała zasadę: „Wszystko dekorować, niczego nie oszczędzać”, więc każda szyba została spryskana sztucznym szronem, a każdą framugę zdobiła kępka jemioły.
Maria kręciła głową, musiała jednak przyznać, że ogromnie jej się to podoba. Zapomniała już, jak wesołe i piękne mogą być święta Bożego Narodzenia. Kiedy więc wychodziła rano na papierosa, kawę i rutynowe rozmyślania, cieszyła się tymi światełkami, kolorami oraz spontanicznym szaleństwem, które wtargnęło w jej życie wraz z powrotem Magdy, a wkrótce potem – zacumowaniem w ich porcie Tamary.
Sama chętnie uległa temu wariactwu świątecznemu i zgodziła się na przykład, aby na ostatni tydzień grudnia i pierwszy tydzień stycznia zarezerwować pensjonat wyłącznie dla bliskich i przyjaciół. To też był pomysł Magdy.
– Warto naładować baterie miłością – oświadczyła wnuczka, przedstawiając jej plan.
Udało się, bez wątpienia…
Maria zdawała sobie sprawę, że jako siedemdziesięciolatka powinna być rozsądniejsza, bo kiedyś zapewne przyjdzie dzień, w którym jej stare kości odmówią posłuszeństwa i nie zdoła bez pomocy wstać z drewnianego stopnia, ale to jeszcze nie był ten moment. O giętkość jej ciała troszczyła się zresztą przyjaciółka Aniela, która wynajdywała dla nich obu zajęcia jogi dla seniorów, lekcje tańca brzucha czy tańców latynoamerykańskich (choć rumba okazała się zbyt dużym wyzwaniem dla biodra Marii).
Przez lata samotne poranki stanowiły jedyny czas, jaki Maria Garstka mogła wykroić wyłącznie dla siebie. Jej mąż Bolesław zwykle spał dłużej, zwłaszcza jeśli popił wieczorem, a o świcie nie musiał wypływać w morze. Wolała być poza domem, poza zasięgiem jego rąk, kiedy wstawał z łóżka skacowany, w podłym nastroju, rozdrażniony, co z upływem lat tylko się nasilało. Odreagowywał na niej, zostawiając ślady na jej ciele. Może zresztą stanowiło to dla niego część małżeńskich atrakcji.
Śmieszyło go, jak bardzo starała się ukryć te siniaki. Nosiła bluzki z długim rękawem nawet w największe upały. I apaszki. Zakładała je tak często, że jej synowie, przekonani, że je uwielbia, co roku obdarowywali ją kolejnymi na urodziny czy święta. Miała ich cholernie wiele i żadnej nie lubiła. Wzdrygnęła się na samo wspomnienie, a jej dłoń odruchowo powędrowała do odsłoniętej szyi. Nigdy więcej żadnych apaszek.
Bolesław nie żył już od prawie dwóch lat. Zniknął któregoś wieczoru, zostawiając ją z poczuciem winy i wstydu. Zginął na morzu. Chyba jeszcze nie całkiem do tego przywykła, nie przyswoiła tej nowej wolności. Mogłaby pospać i nie musiała już szukać spokoju poza domem. Siła nawyku.
Tylko gdyby nie wstawała rano, kto karmiłby Włóczykija? Uśmiechnęła się, gasząc niedopałek w słoiczku po konfiturze, ukrytym za doniczką z suchym wrzosem. W kącie podwórka, między szopką na narzędzia a donicą ze świątecznie udekorowaną tują, w migającym świetle różowych lampek dostrzegła ruch. Przez chwilę czuła się obserwowana. Wreszcie dzikus wyszedł ze swojej kryjówki i ostrożnie, powoli, przemaszerował przez podwórko. Przyspieszył lekko dopiero, kiedy poczuł zapach karmy. Z łososiem. Jemu pewnie było wszystko jedno, ale jej wydawało się, że rybna smakuje mu bardziej. Przypadał do miski i jadł z głośnym mlaskaniem.
Nie należał do niej. Nie należał chyba do nikogo, nie tylko teraz, ale i kiedykolwiek. Emanował typową dla zwierząt ulicy nieufnością wobec ludzi. Musiał mieć przynajmniej sześć lat, bo dyskretnie dokarmiała go od pięciu. Gdy przyszedł tu pierwszy raz, był już dorosły, choć mniejszy niż dziś – czarny kocur z białymi skarpetkami i długą, nieco zmatowiałą sierścią, teraz zagęszczoną na zimę dodatkową warstwą podszerstka.
Na początku nie ruszał jedzenia, dopóki nie weszła do domu. Dopiero po roku oswajania i dokarmiania pozwolił się dotknąć. Chyba nigdy nie będzie ufnym przytulasem, ale dziś, gdy zjadł, zrobił kilka kroczków w stronę Marii i otarł się o słupek ledwie metr od niej, zostawiając swój zapach. Uśmiechnęła się do niego z czułością. Nie potrafiłaby tego wytłumaczyć słowami, ale miała wrażenie, że ona i ten kocur są w jakiś sposób do siebie podobni, co dziwnie ją wzruszało.
Zawsze pragnęła mieć kota. Mężczyznom, którzy decydowali o jej życiu – najpierw ojcu, a potem Bolkowi – nie mieściło się to w głowie. Niechęć do kotów to jedna z niewielu kwestii, w których byli zgodni. Ojciec na pewno nie skrzywdziłby kociaka, ale w domu zawsze były psy. W przypadku Bolesława nie miała pewności, czy nie wyładowałby się na zwierzęciu.
Kot, który nie wiedział nawet, że nazywała go Włóczykijem, miauknął na nią skrzekliwie, jakby przypominając, że Bolka już nie ma. Już nie musi się usztywniać na samą myśl o nim. Musiała to sobie uświadamiać kilka razy dziennie. A czasem i nocą, kiedy budziła się z koszmaru. Ten strach przed jego niezadowoleniem, przed choćby minimalnym uchybieniem jego wymaganiom, utrwalał się w niej latami i nigdy do końca nie zniknął. Mimo to wierzyła, że to się zmieni – kiedyś.
Powietrze pachniało śniegiem. Nawet nie znając prognozy pogody, Maria wiedziała, że spadnie dziś, najpóźniej w nocy. Wszyscy liczyli na białe święta, ale musiały im wystarczyć szara breja i kałuże z dwóch centymetrów śniegu, które spadły dwudziestego trzeciego grudnia tylko po to, by w kilka godzin się rozpuścić. Przewrotna Matka Natura nie uzależniała swoich działań od ludzkich oczekiwań. I dobrze.
Sygnał komórki zaskoczył Marię i chwilę zabrało jej wymacanie telefonu w kieszeni dużej, puchowej kurtki. Dochodziła siódma. Serce jej się ścisnęło na myśl, że to jakaś awaryjna sytuacja związana z Przystanią, że ktoś pilnie potrzebuje pomocy. Zdarzało się już, że dla kobiet będących ofiarami przemocy domowej święta w rodzinnym gronie były ostatnią kroplą przepełniającą czarę…
Tym razem jednak na ekranie wyświetlała się uśmiechnięta twarz Anieli. Magda nazywała ją wróżką – z różowymi włosami i kolorowymi cieniami do powiek przyjaciółka Marii była jak eksplozja wiosny.
– Musisz mnie dziś uratować – powiedziała na powitanie.
– Powiedz tylko, przed czym, żebym wiedziała, czy wystarczy kij hokejowy Magdy, czy mam ukraść synowi pistolet – odparła Maria.
Lekkim tonem zamaskowała echo niedawnych emocji, wywołanych przez bolesne wspomnienia. Aniela miała ucho do takich rzeczy.
– Kocham moją córkę, wnuka uwielbiam, nawet zięć mi nie przeszkadza, ale jeśli będę musiała spędzić z nimi jeszcze dzień, oszaleję. Albo gorzej: zestarzeję się. Będę dokładnie taka stara i niedołężna, za jaką mnie biorą. To będzie koszmarne, zobaczysz! – Aniela mówiła szeptem, pewnie dzwoniła z łazienki, jak kilka razy w ostatnich dniach.
– Martwią się o ciebie. Przewróciłaś się, mocno potłukłaś, mogłaś złamać biodro – przypomniała jej Maria. Usłyszała przeciągłe westchnienie.
Aniela była jedną z ofiar tego śliskiego przedświątecznego błocka. Poślizgnęła się na schodach, runęła i na kilka minut straciła przytomność. Potem nie mogła wstać. Sąsiedzi wezwali pogotowie, które przewiozło ją na ostry dyżur do słupskiego szpitala. Badania RTG, USG, a nawet MRI nie wykazały poważniejszych obrażeń, poza obitym biodrem, mnóstwem siniaków i guzem na potylicy. Rodzina Anieli błyskawicznie zjawiła się w szpitalu, zatroskana jak stado kwok. Córka i zięć zabrali ją do swego dużego i bez wątpienia wygodnego mieszkania w eleganckim bloku. I troszczyli się na potęgę.
– Maryniu, oni zaczynają pieprzyć o domu opieki, bo jestem, widzisz, niesamodzielna! I mogłam zginąć! Jakbym w domu opieki nie mogła się poślizgnąć na schodach! Mam siedemdziesiąt lat, do cholery! A oni traktują mnie, jakbym miała dziewięćdziesiąt siedem, a rozumu tyle, ile trzylatek. – Aniela podniosła głos. – Jeśli stąd nie wyjadę jeszcze dziś, stracę szacunek dla mojej rodziny i miną miesiące, zanim im wybaczę, że w ogóle wyskoczyli z takim planem!
– Przyjechać po ciebie do Słupska? – zapytała Maria.
– Wystarczy, że mnie odbierzesz z przystanku. Przekupiłam wnuka, więc zawiezie mnie na autobus, zanim jego matka zauważy. Ale mam ze sobą walizkę i… No wiesz, trochę mnie jeszcze to biodro boli, więc nie zataszczę jej do domu…
– O której przyjedziesz?
– Tym po jedenastej. Nie wytrzymam ani chwili dłużej.
– Nic się nie martw, Anielko, odsiecz nadejdzie.
– Zaraz wychodzę! Żyję i nie zemdlałam w wannie! – wrzasnęła Aniela i zupełnie nie brzmiała przy tym jak słodka wróżka i eksplozja wiosny. Ściszonym głosem zwróciła się do Marii: – Przypomnij mi, proszę, że ich kocham i że to tylko kilka godzin.
– Kochasz ich i za kilka godzin będziesz w swoim domu.
– No i pięknie – odpowiedziała i się rozłączyła.
Maria schowała telefon do kieszeni. Włóczykij gdzieś zniknął, a ona musiała przygotować śniadanie dla gości pensjonatu, ostatnich na jakiś czas. Zawsze między trzecim a piętnastym stycznia Wielka Niedźwiedzica miała małą przerwę. Na końcowe dwa tygodnie grudnia i Nowy Rok pensjonat miał pełne obłożenie. Teraz pustoszał – większość przyjaciół i członków rodziny wyjechała wczoraj, dziś zniknie ostatnia czwórka i będzie trochę spokoju. Maria posprząta i odpocznie.
*
Przygotowania do śniadania zajęły Marii tylko pół godziny. Wszystko szło sprawnie, a ona pracowała w pensjonacie właściwie całe swoje życie. Zanim została jego właścicielką, rodzina wynajmowała pokoje letnikom. Była trzecim pokoleniem, które się tym trudniło. Jej synowie wybrali pracę w policji, ale może Magda będzie za jakiś czas kontynuowała tradycję? Lubiła ludzi, miała anielską cierpliwość do gości, a jej ducha nie złamały nawet martwy sezon i zima. Maria każdego dnia dziękowała losowi, że odważyła się pojechać do Łodzi i zaprosić wnuczkę z powrotem do Ustki.
Dziewczyna miała wszelkie powody, by odrzucić zaproszenie, odwrócić się na pięcie i zostawić babcię samą w wielkiej auli. Maria zresztą nie potrafiłaby jej za to winić. Zdradziła zaufanie dziecka, właściwie porzuciła małą po śmierci jej ojca. Nie była jednak w stanie się nią zająć – nie z Bolkiem, który na samą myśl o dziecku w domu dostawał piany większej niż na myśl o kocie… Maria odepchnęła od siebie złe wspomnienia. Szkoda, że nie można ich zamknąć w szczelnym pudełku i wrzucić do morza, by nigdy więcej nie wracały.
Magda zeszła zaraz po śniadaniu i zaczęła sprzątać ze stolików. Maria delikatnie wepchnęła dziewczynę do kuchni i zapytała:
– Może sama coś zjesz, panienko?
Jej wnuczka w samo południe zaczynała zmianę jako kelnerka w kawiarni Vincent i Maria wiedziała aż za dobrze, że do osiemnastej będzie miała mało czasu, aby cokolwiek zjeść. Zima nie zniechęcała fanów najlepszych w mieście ciast, krówek i dobrej kawy.
Magda wyszczerzyła się i porwała muffinkę z patery. Maria upiekła je tego ranka, więc wciąż były lekko ciepłe.
– Tylko jeśli siądziesz ze mną – odpowiedziała dziewczyna.
Aż trudno uwierzyć, że skończyła dwadzieścia trzy lata, pomyślała Maria. Z tym szelmowskim uśmiechem, w swetrze ze świątecznym reniferem na piersi, wyglądała jak nastolatka. Miała wielkie czarne oczyska, a delikatnie kręcone ciemne włosy domagały się grzebienia. Była tak podobna do swojej mamy, Mileny – mała, piękna i pełna energii. Ale kiedy się uśmiechała, natychmiast przypominała Marii o starszym synu, który zmarł tak nagle i osierocił dziewczynkę kilka lat po tym, jak straciła matkę. Ten uśmiech zawsze dźgał ją prosto w serce.
Z tych sentymentalnych myśli wyrwało ją pukanie do drzwi.
Ludwiczka pamiętała, odkąd w pieluchach biegał po plaży. Teraz stało przed nią wielkie chłopisko o zaczerwienionych od mrozu policzkach, kulące się w służbowym uniformie. Ludwik podał jej plik listów, podpisała pokwitowanie, a gdy zauważyła jego tęskne spojrzenie, podsunęła mu paterę z pozostałymi muffinkami. Tym samym tradycji dokarmiania listonoszy przez emerytów stało się zadość.
Właśnie dlatego nie wyobrażała sobie, że mogłaby wyjechać z Ustki, zamieszkać gdzie indziej. Nigdy nie przestała widzieć w niej małego, rybackiego miasteczka, które owszem, rozrastało się i coraz gęściej zaludniało, ale nie traciło swojego charakteru. Jak żyć w mieście, w którym nie znasz sąsiadów albo nie masz pojęcia, z czym zmaga się twój listonosz? Nie potrafiłaby, jak Tamara, wędrować przez świat, pozbawiona korzeni, bez kotwicy wrośniętej w dno morza. Stabilność dawała jej otuchę nawet w najgorszych chwilach.
Przez moment stała przy drzwiach i przeglądała koperty. Kilka rachunków, polecony z sądu – pewnie znów informacja o przełożeniu rozprawy, na której miały zeznawać: Magda jako poszkodowana, ona jako świadek. Kiedy zaczął się proces gnoja, który przez lata maltretował żonę, a potem przyjechał tu za nią i pobił Magdę, były przekonane, że to nie potrwa długo. Jedna rozprawa, wyrok – o czym tu dyskutować? Policja dysponowała nagraniem audio całego zajścia, bo Magda sprytnie zadzwoniła do wuja policjanta, kiedy poczuła się zagrożona. Nadzieje okazały się płonne, gdyż w piśmie informowano o drugiej już zmianie terminu. Łajdak miał cwanego prawnika i bezczelnie się migał.
Jedna z kopert różniła się od innych – była z grubszego papieru w zielonym, świątecznym kolorze, dość ciężka, z wykaligrafowanym pieczołowicie adresem…
Maria nie mogła oddychać. Żołądek ścisnął jej się jak pięść, trzymające kopertę dłonie drżały.
– Wszystko dobrze? – zapytała Magda, na szczęście skoncentrowana na nalewaniu sobie kawy.
– Tak, oczywiście. Jak to poczta, same rachunki i reklamy – odparła Maria z udawaną beztroską. Schowała kopertę pod stosik korespondencji i wepchnęła go do szuflady pod blatem stołu, a potem poprawiła serwetę w pingwinki i bałwanki. Jakby mogły zaplombować tę puszkę Pandory.
Nie mogła uwierzyć, że była tak nieostrożna. Ostatni list przyszedł przed świętami, dwudziestego grudnia, prawie o nim zapomniała… Najwyraźniej jednak szantażysta nie zapomniał o niej.
Choć czy właściwie mogła to nazwać szantażem? Owszem, przychodzące co kilka miesięcy lub tygodni listy były podłe i dźgały ją w samo serce jak rozpalony pogrzebacz, ale ten, kto je wysyłał, niczego nie żądał, nie domagał się pieniędzy, nie stawiał ultimatum. Przypominał tylko, że wie, czego się dopuściła. I że przyjdzie czas, gdy dowiedzą się inni, także ci, których kocha. Straci wtedy wszystko, co ma dla niej znaczenie, w tym szacunek rodziny i przyjaciół. Ludzie wierzyli, że Maria jest miłą, łagodną kobietą o złotym sercu. On jeden, tajemniczy nadawca, twierdził, że zna prawdę. Kimkolwiek był, przypominał, że żadne kłamstwo nie jest wieczne.
Maria poczuła duszności, potarła więc odruchowo mostek, a jej głowa stała się dziwnie lekka, jakby zamiast niej miała na ramionach wypełniony helem balon.
– Możesz wymeldować ostatnich gości? – zwróciła się do wnuczki. – Pani Karolina zapowiedziała, że przed dziesiątą muszą być już w drodze. Anielka dzwoniła, prosiła, żebym odebrała ją z przystanku.
Musiała wyjść z domu, zaczerpnąć świeżego powietrza. Magda nie mogła się o niczym dowiedzieć, bo wtedy – Maria nie wątpiła, że tak właśnie się stanie – te okropności z listów się ziszczą.
– Jasne, mogę dziś przyjść nawet przed trzynastą, Nika wisi mi godzinkę, zostałam za nią dłużej w sylwestra – odparła dziewczyna i wyciągnęła komórkę, by wysłać wiadomość koleżance z pracy.
Maria wypadła z kuchni, jakby się paliło.
Kiedy za seniorką rodu Garstków trzasnęły drzwi, Magda wpatrzyła się w nie podejrzliwie. Coś było nie tak. Starała się dawać babci przestrzeń i nie wściubiać nosa w nie swoje sprawy, ale… No właśnie. Ostatnim razem, kiedy Maria miała przed nią tajemnice i cały czas chodziła jak struta, okazało się, że jest na granicy utraty pensjonatu i dorobku życia. Wtedy także nerwowo reagowała na listonosza i chowała przed nią ponaglające pisma z banku. Dlatego Magda czuła się nieco usprawiedliwiona, a na pewno rozgrzeszona, kiedy wysunęła szufladę i wyciągnęła spomiędzy szpargałów plik korespondencji. Odłożyła na bok wyciągi i rachunki oraz opieczętowany, obklejony pocztowymi paskami list polecony z sądu. To nie one tak babcię zdenerwowały.
Sięgnęła po zieloną kopertę. Adres wypisano ładnym charakterem pisma i nietypowym atramentem w kolorze lekko połyskującego burgunda. Spojrzała pod światło i dostrzegła jakby drobinki brokatu czy złota połyskujące delikatnie w każdej literze.
Zważyła przesyłkę w dłoniach. Ciężka, ale nie bardzo. Wagę zwiększał raczej gruby papier, nie bomba… Trójkątne zamknięcie na odwrocie było przyklejone tylko na czubku. Pewnie nie powinna tego robić, ale… Gdyby delikatnie podważyła go nożem…
Zanim zdołała to sobie wyperswadować, trzymała kopertę nad parującą filiżanką kawy. Trzy sekundy później klej puścił.
Magda, przysięgając sobie, że tylko zerknie, a potem zaklei kopertę i schowa z powrotem do szuflady, zajrzała do środka. Nie tego się spodziewała…
Ręce jej się trzęsły, z trudem przekręciła kluczyk w stacyjce. Nie widziała rozświetlonych świątecznych dekoracji w oknach sklepów i na ulicy. Miała wrażenie, że jedzie w ciemnym tunelu. Prawie zahaczyła o betonowy kwietnik odgradzający ulicę od chodnika. Nie potrafiłaby nawet powiedzieć, którą ulicą tu dojechała, gdzie skręciła… Ocknęła się, siedząc w zaparkowanym tuż za lodziarnią aucie. Kurczowo ściskała kierownicę i oddychała nienaturalnie szybko. Wciąż czuła galopujące serce i ściśnięty ze stresu żołądek.
Spanikowała. Mogła się do tego przyznać przed samą sobą. Wyjeżdżając, nie spojrzała na zegarek, a teraz sobie poczeka, bo autobus przyjedzie dopiero za czterdzieści siedem minut. Jeszcze nawet nie wyjechał ze Słupska. Genialnie, Mario. W całym tym zamęcie odruchowo chwyciła torebkę, ale nie zabrała kurtki i teraz była zdana na ogrzewanie w małym, starym samochodzie. Do tego czuła, jak napięciowy ból głowy rozpełza się od potylicy w stronę skroni. Jeśli dotrze do oczodołów, migrena wyłączy ją z życia na dobę, może dłużej. Klnąc, przeszukiwała torebkę, schowek na rękawiczki i kieszeń w drzwiach auta, gdzie czasami woziła potrzebne rzeczy, ale jak na złość nie znalazła choćby pół paracetamolu.
Czemu aż tak ją poruszył ten list? Nie pierwszy i zapewne nie ostatni… Uzbierała ich przez dwa lata pewnie ponad dwadzieścia. Część zniszczyła, część trzymała w domu, jak wyrzut sumienia… Ale od dawna już nie reagowała na nie tak, jak dziś. Co się zmieniło? – myślała gorączkowo. Przecież nawet go nie przeczytała…
Czy to obecność Magdy w kuchni wszystko pogorszyła? A może winne były święta, sylwester i Nowy Rok, czas pełen spokoju i radości? Maria spędziła kilka dni w towarzystwie bliskich, w kompletnym oderwaniu od tego zagmatwania, które nosiła w sobie, a o którym szantażysta nie dawał jej zapomnieć… Patrzyła na syna Marka i jego żonę Anię, na wnuczki – Monikę z mężem i Madzię z jej chłopcem – na Tamarę z Czarkiem, i czuła, że serce wypełnia jej spokój. Były też Anastazja i Helena, dwie z Ptaszyn. Obie w znacznie lepszym stanie, niż kiedy tu trafiły. To był taki dobry czas, najlepszy w życiu Marii. Prawie uwierzyła, że tak już może pozostać.
W tym wszystkim niemal zapomniała o swoich grzechach, winie i karze, która wisiała nad jej głową jak miecz Damoklesa. Musiało tak być. Całe życie trzymała ją w pionie wiara w sprawiedliwość. W to, że prędzej czy później łaska pańska policzy i odda każdemu wedle zasług i wedle win. Skoro wierzyła, że Ptaszyny zasługują na lepsze życie po piekle, które przeszły, a ci, którzy je krzywdzili – na karę… Jak mogła zrobić wyjątek dla siebie?
Poruszyła głową na prawo i lewo, naciągając pospinane mięśnie szyi. Palcami uciskała podstawę czaszki i skronie, ale ból nie ustępował.
– Cholera jasna – wymamrotała, spojrzawszy na zegarek. Czterdzieści trzy minuty. Za to pulsowanie w skroni zbliżało się do oka. Potrzebowała tabletki i czegoś z kofeiną do popicia. Samo nie minie. Już teraz słyszała swój głos jakby zza kurtyny wody.
Wysiadła i jak zwykle nie zawracała sobie głowy zamykaniem drzwi na klucz. Jej autko było zbyt stare i zbyt nadgryzione rdzą, by ktoś się na nie połakomił.
– To tylko dwadzieścia metrów – szeptała, idąc przez ulicę do sklepu monopolowego na rogu. Jeśli sprzedawali alkohol, i to całodobowo, pewnie mieli też coś, co pomaga na ból głowy.
Pchnęła drzwi, potrącając wiszący nad nimi żeliwny dzwonek. Aż się skrzywiła na donośny odgłos. Jak automat podeszła do nieczynnej kasy, przy której stał mały ekspozytor. Zdjęła z niego pudełko tabletek, a z półki obok butelkę napoju z rubasznym świętym Mikołajem na etykiecie. Z ulgą podeszła do drugiej kasy, mijając ustawiony na podłodze tor przeszkód ze skrzynek z piwem i ostatnich sztuk sylwestrowego szampana ułożonych w piramidę na samym środku sklepu. Trzymały się jedynie na choinkowe łańcuchy i słowo honoru.
Zapłaciła i chciała wyjść, ale…
Tylko własnym zaaferowaniem i osłabieniem czujności mogła wytłumaczyć to, że dała się podejść, że nie zauważyła ich od razu. Teraz było za późno. Zamarła, niepewna, czy już ją dostrzegli, czy może byli zbyt pijani, aby zwracać uwagę na drobne starsze kobiety ubrane za lekko jak na styczniowy poranek.
Jeśli Maria miałaby wskazać wrzód na dupie swojego istnienia, byłby to bez wątpienia Alojz Zyśko. Sto osiemdziesiąt centymetrów wściekłości i procentów. Nalana, zaczerwieniona twarz i sinawy kulfoniasty nos zdradzały jego umiłowanie trunków nie gorzej niż alkomat. W rozpiętym oliwkowym sztormiaku, wełnianym swetrze, wypchanych na kolanach spodniach i ciężkich roboczych butach naprawdę zasługiwał na przydomek, jaki nadała mu Magda: Duch Minionych Połowów. Ten alkoholik, frustrat i furiat regularnie zamieniał życie Marii w piekło – pełen roszczeń pogrywał przez jakiś czas na jej poczuciu winy i bezprawnie wyciągał od niej pieniądze.
Nic mu nie była winna. Udziały w kutrze, na którym pracował z jej mężem, dawno przepił i przegrał w karty. Kuter nigdy do Marii nie należał, więc po śmierci Bolka to nie ona na nim skorzystała. Kiedy się pobierali, jej ojciec nalegał na intercyzę. Zmieniony na pensjonat dom miał należeć wyłącznie do niej, mogła go przepisać na swoje dzieci czy wnuki. Kuter rybacki Bolek i jego brat Anatol odziedziczyli po ojcu, ona nie miała w nim żadnego udziału. Właścicielem kutra został Anatol i jeśli cokolwiek był winien Alojzemu, pewnie spłacił dług co do grosza, ale kasa nigdy się nie trzymała tego łajdaka. Więc teraz nachodził ją, Marię. Klął, wrzeszczał, zastraszał. Aż powiedziała: „Dość”.
Musiała załatwić tę sprawę przed sprowadzeniem Magdy do Ustki. Wolała oszczędzić dziewczynie pijackich najść Alojza i jego bełkotliwych oskarżeń. Nie do końca jej się to udało – Alojz zaczął bowiem nagabywać Magdę, wyzywał ją i obwiniał o to, że przez nią Maria zhardziała i przestała ulegać jego roszczeniom. Nastraszył ją raz czy dwa i wysmarował rybimi flakami schody, aż wkurzona Magda wyskoczyła na niego z kijem hokejowym. Choć mała jak pchełka, hartem ducha obdzieliłaby drużynę harcerek. Skończyło się interwencją policji i aresztowaniem pijanego w sztok Alojza za zakłócanie porządku. Potem Maria go nie widziała. Słyszała tylko, że najpierw spędził noc w izbie wytrzeźwień, dostał mandat, a potem jeszcze jakieś kolegium.
Jego brat przez lata trzymał się od niego z daleka, ale po tym, jak żona wyrzuciła go z domu za zdrady i wyprowadzanie pieniędzy z jej firmy, najwyraźniej doszło do wielkiego braterskiego pojednania, bo teraz obaj, napruci, tarasowali wyjście ze sklepu.
Maria znieruchomiała jak jeleń w świetle reflektorów. Nagle odwrócili się i wbili w nią bliźniacze brązowe oczy osadzone pod takimi samymi kudłatymi brwiami, teraz gniewnie zmarszczonymi. Nawet zarośnięte niechlujnie brody mieli podobne. Edmund Zyśko upodobnił się do brata ledwie w osiem miesięcy.
– A co my tu mamy, kurwa jego jebaniutka – wymamrotał Alojz, robiąc w stronę Marii chwiejny krok. – Marysia świętojebliwa! Złodziejka pierdolona i suka niewyżyta! Zimna ryba za życia Bolka, jeszcze zimniejsza po jego śmierci!
Milczała, sparaliżowana przez wstyd i gniew. Obejrzała się nerwowo, szukając pomocy u sprzedawczyni, ale ta obsługiwała klienta i wydawała się nie zauważać narastającego problemu.
– Myślisz, że zapomnę o tym, co moje? Co mi się należało? – Już nie mamrotał: krzyczał, z każdym słowem coraz głośniej.
Mundek początkowo chyba nie wiedział, o co szło, ale gdzieś w trakcie tyrady brata dwie szare komórki zderzyły się pod kopułą jego czaszki z głośnym trzaskiem.
– To ta?! Ta ci forsę daje? – zawołał, chwiejąc się w przód i w tył.
– A chuja daje! Nie daje! A powinna! – Alojz wymachiwał rękoma jak cepem.
– Czemu nie daje?! W mordę chce?! – wrzasnął Mundek i niczym potwór z niemieckich horrorów z lat trzydziestych zaczął się zbliżać do Marii, z wyciągniętą w jej stronę ręką, szurając buciorami po linoleum.
– Może trzeba szacunku sukę nauczyć? Może trzeba wpaść tam wieczorem? Do panienki na pięterku? – Alojzy zarechotał obleśnie.
Wtedy to samo zaklęcie, które trzymało Marię jak wmurowaną, pękło na milion kawałków.
– Wypierdalaj, ochlejusie! – wrzasnęła. – Wypierdalaj i na oczy mi się nie pokazuj! – Prawie nigdy nie przeklinała, ale teraz, o tak, teraz czuła, że to słowo najlepiej wyraża wściekłość, która wypełniała ją całą i paliła żywym ogniem.
Ruszyła przed siebie z determinacją i wykorzystując zaskoczenie mężczyzn, przepchnęła się między nimi do drzwi. Mundek próbował ją złapać, wczepił palce w rękaw jej swetra, ale z siłą, o jaką się nie podejrzewała, odepchnęła go, wrzeszcząc to samo przekleństwo, które teraz wydawało jej się potężne jak egzorcyzm, zdolny wypędzić z jej życia najgorsze demony.
Wyszarpała sweter z uchwytu i pchnęła Edmunda jeszcze raz, bo nie mogła otworzyć drzwi. Zachwiał się gwałtownie, a potem runął do tyłu jak kłoda wprost na kolumnę plastikowych skrzynek.
Maria wybiegła ze sklepu przy akompaniamencie odgłosów rozbijanego szkła i syku gazowanego piwa. Z łomoczącym sercem dopadła do samochodu, wsiadła i zatrzasnęła zamki. Napompowana adrenaliną, głośno dyszała i dygotała. W dłoni wciąż ściskała butelkę napoju i tabletki. Połknęła dwie, solidnie popijając. Podejrzewała, że po takich emocjach i tak nie zadziałają.
Oparła czoło o kierownicę, nie wierząc, że naprawdę to zrobiła. Że wybuchła, nawrzeszczała, przeklinała, popchnęła człowieka i doprowadziła do zniszczenia mienia.
Nawet nie zauważyła, kiedy minęło pół godziny i podjechał autobus.
Aniela zapukała w szybę auta i nie rozumiała, czemu Maria podskoczyła jak oparzona i wpatrywała się w nią niby w potwora z bagien.
Owszem, u córki nie miała jak odświeżyć koloru i róż całkiem się spłukał z jej włosów, ale bez przesady, nie wyglądała aż tak koszmarnie.
Wtedy Maria zaczęła się śmiać. Nie z wesołością, ale z wyraźną nutą obłąkania. Aniela pokręciła głową. Jej przyjaciółka naprawdę potrzebowała wakacji.
Ostatni pensjonariusze wyjechali parę minut po dziesiątej, zostawiwszy na pożegnanie serdeczny wpis w księdze gości, pięć na pięć gwiazdek w serwisie dla szukających noclegu i zapewnienie, że wrócą latem.
Magda nie mogła sobie wyobrazić lepszych klientów. Wzruszyła się do reszty, gdy przyszła posprzątać ich pokój – poszewki były zdjęte i schludnie złożone, śmieci tylko w koszu, nawet ręczniki pozostawili na podłodze w zgrabnym stosiku. Żadnych trupów poukrywanych w materacu czy krwawych rozbryzgów w łazience, nieudolnie zmywanych śmierdzącym wybielaczem… Pracowała w pensjonacie zaledwie pół roku, a już życie nauczyło ją doceniać takie rzeczy. Kiedy oblekła materac świeżym prześcieradłem i podnosiła rogi, aby zaczepić gumki o dolną krawędź, mimo woli myślała o upiornej Jadwini, która na miejsce zbrodni wybrała akurat Wielką Niedźwiedzicę.
Od czasu tamtych wydarzeń panował idealny spokój i Magda zaczynała być podejrzliwa. Ciotka Tamara twierdziła wprawdzie, że znalezienie w ciągu kilku miesięcy dwóch nieboszczyków stanowczo wyczerpywało limit trupów, na jakie młoda dziewczyna powinna się natknąć w całym swoim życiu, ale Magda nie była tego taka pewna. Czasami odnosiła wrażenie, że to jeszcze nie koniec, i niewykluczone, że najgorsze przed nią. Mrowiła ją skóra głowy, jakby los dmuchał jej w kark. Chyba że ciocia Tamara miała rację i czas kupić lepszy szampon, bo noszenie czapki przesusza skórę.
Posprzątała w czterdzieści minut. Odkurzyła, umyła łazienkę, wymieniła pościel i ręczniki, starła kurze, zebrała śmieci. Teoretycznie do dziesiątego stycznia miały przerwę, żadnych rezerwacji, ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Zeszła na parter i przekręciła klucz w zamkniętych wcześniej drzwiach. Zwykle poza nią i babcią w Wielkiej Niedźwiedzicy przebywały przynajmniej jedna czy dwie kobiety będące ofiarami przemocy domowej, którym babcia dawała dach nad głową i pracę. Ale odpukać, na tę chwilę pensjonat nie gościł żadnej podopiecznej.
Magda załadowała zmywarkę i przetarła blaty stolików w jadalni. Rozejrzała się zadowolona. Pięknie, mniej pracy dla babci. Usiadła z laptopem za kontuarem recepcji. Zanim będzie musiała wyjść do pracy w Vincencie, zdąży przejrzeć kilkaset fotografii ze świąt i sylwestra. Obiecała Arturowi, że wyśle mu kilka z tych, które ciocia Tamara cyknęła im pod jemiołą. Liczba fotografów – zawodowców i amatorów – na metr kwadratowy Wielkiej Niedźwiedzicy była absurdalnie wysoka, a wszystkie świąteczne zdjęcia wylądowały w chmurze, więc Magda nastawiła się na dłuższe szukanie.
Skupiona na ekranie, nie usłyszała dzwonka nad drzwiami wejściowymi. Z zamyślenia wyrwał ją dopiero stukot obcasów o terakotową podłogę. Uniosła głowę i zobaczyła zmierzającą w jej stronę kobietę, jedną z tych, które zawsze dbają o wyeksponowanie swojego lepszego profilu i bezbłędnie potrafią podkreślić wszelkie walory, by nikt nie dostrzegł niedostatków urody. Nieco ponad metr sześćdziesiąt, choć na obcasach jakieś osiem centymetrów więcej, świetnie skrojony, dopasowany w talii granatowy płaszcz, długi bob w kolorze złoty blond z doskonale zrobionym balejażem, makijaż perfekcyjnie dobrany do urody i wieku. Magda oceniła, że kobieta może być przed pięćdziesiątką, choć była pewna, że wielu dałoby jej nie więcej niż czterdzieści lat.
Kobieta podeszła do kontuaru, ciągnąc za sobą walizeczkę na kółkach, w kolorze pogodnej magenty. Uśmiechała się promiennie, ale uśmiech nie sięgał oczu. Było w niej coś, co sprawiało, że Magda zaczęła się zastanawiać, czy nie wywołała Ptaszyny z lasu. Miała wrażenie, jakby spod maski pozorującej poczucie sukcesu i kontroli wyzierał smutek czy nawet desperacja. Powitała przybyłą uprzejmie, niemal spodziewając się, że ta poda hasło, którym posługiwały się kobiety na forum Przystani. Zamiast tego usłyszała:
– Dzień dobry, pani… – Kobieta zerknęła w okolicę biustu Magdy, jakby spodziewała się znaleźć tam etykietkę z imieniem. Skrzywiła się, bo Magda takowej nie miała, za to nosiła koszulkę z Fridą Kahlo w makijażu bella muerte, prezent gwiazdkowy od ciotki Tamary.
– Magda, Magda Garstka. Witam w Wielkiej Niedźwiedzicy, przystani dla każdego strudzonego wędrowca – odparła nieco górnolotnie, ale zdanie wydawało się jej najbliższe „najlepszym kasztanom rosnącym na placu Pigalle”. Jeśli kobieta faktycznie była jedną z Ptaszyn, odpowiedź powinna zawierać słowa takie jak „zarzucić kotwicę” albo „bezpieczny port”. Tymczasem tamta powiedziała:
– Chciałabym wynająć pokój, jeżeli to możliwe. Na pięć nocy, z niedzielną włącznie. Chyba macie coś wolnego? Bo tu, widzę, raczej puściutko?
Coś w jej głosie zjeżyło Magdę, jakby cień drwiny. A może tylko się przesłyszała?
– Ma pani szczęście, zwykle potrzebna byłaby rezerwacja, ale początek stycznia to takie okienko: już wyjechali goście świąteczno-noworoczni, jeszcze nie ma tych z następnych rezerwacji – stwierdziła spokojnie.
– Jakoś się to kręci, prawda? Aż dziw, że gdy coraz więcej porządnych hoteli, ludzie wciąż wybierają takie małe miejsca! – Jej głos ociekał słodyczą, a Magda miała już pewność, że się nie przesłyszała.
– Niektórzy doceniają indywidualne podejście i rodzinną atmosferę, o co trudno w hotelach sieciowych – odparła.
– No może – w stwierdzeniu tym było tyle zwątpienia, że Magda zastanawiała się, czemu, u diaska, przyjezdna wybrała ich pensjonat, a nie coś większego, bardziej odpowiadającego jej oczekiwaniom.
– Pokój na pięć nocy, plus śniadania i opłata klimatyczna, to będzie… – Podliczyła szybko na kalkulatorze i podała kwotę. I choć kompletnie nie leżało to w interesie pensjonatu, który nie dalej niż kilka miesięcy temu otarł się o bankructwo, miała nadzieję, że kobieta zmieni zdanie i odejdzie z turkotem swojej walizeczki. Zresztą jakim cudem zdołała się spakować na kilka nocy w tak mikroskopijny bagaż?
– No to przynajmniej taniutko, prawda? – zachichotała tamta, wyciągając z portfela kartę kredytową.
Magda doszła do wniosku, że koniecznie powinny doliczać do opłaty klimatycznej opłatę za cierpliwość okazywaną tym klientom, którzy wystawiali ją na próbę. Coś jak podatek od bycia dupkiem albo zołzą.
– Cieszę się, że nasze ceny panią satysfakcjonują – odpowiedziała uprzejmie i podała kobiecie kartę meldunkową. – Proszę to wypełnić. Wystawić fakturę czy paragon?
– Paragon wystarczy – zapewniła tamta, wyciągając z torebki wieczne pióro. Zaczęła starannie wypełniać formularz, wpisując eleganckim pismem wszystkie dane z pamięci, łącznie z numerem dowodu osobistego.
Czy możliwe, że zameldowałam w Wielkiej Niedźwiedzicy cyborga? – pomyślała Magda, która nie pamiętała nawet swojego PESEL-u.
Sprawnie przyjęła płatność, wydała klientce paragon i zabrała wypełnioną kartę meldunkową. Przez chwilę prześlizgiwała się wzrokiem po eleganckich literach i wciąż połyskującym wilgocią atramencie. Kobieta nazywała się Zofia Szyszka i co naprawdę dziwne, podała ustecki adres zameldowania. Magda zmarszczyła brwi.
– Jest pani stąd? Z Ustki? – zapytała zaskoczona.
– Byłam – roześmiała się nieco sztucznie. – Sprzedałam tu mieszkanie i salon, przez kilka miesięcy podróżowałam, odwiedzałam rodzinę w Anglii, ale nigdzie nie osiadłam na tyle długo, by zmienić adres. Wiem, to trochę dziwne.
Magda zapewniła, że w żadnym razie, bo z własnego doświadczenia wiedziała, że jest to możliwe. Ona i Tamara przez lata były zameldowane w mieszkaniu, którego właściciel jako jedyny nie stwarzał problemów przy meldunku kobiety sporo przed trzydziestką z nastoletnią dziewczynką. Wyprowadziły się stamtąd, kilka razy zmieniały miejsce tymczasowego pobytu, ale z formalnego punktu widzenia wciąż figurowały pod tamtym adresem na Zielonej.
– A pani Marysi nie ma? – zapytała Szyszka, rozglądając się.
– Nie w tym momencie. Zna pani babcię?
– Oczywiście – odparła, a Magda znów wyłapała nieszczerość w jej głosie.
A może chodziło o inną „Marysię”? Przez ostanie pół roku poznała wielu znajomych i przyjaciół babci. Nikt nie nazywał jej Marysią, wszyscy zgodnie mówili „Maria”. Nawet najlepsza przyjaciółka babci, pani Aniela, nie używała tej formy. Jeśli chciała użyć zdrobnienia, wybierała wyłącznie „Marynię”.
– Oj, a windy tu pewnie nie ma? – westchnęła kobieta, spoglądając w stronę piętra.
– Jeżeli potrzebuje pani pomocy z walizką, chętnie zaniosę – zaoferowała Magda.
– Będziesz tak miła?
– Gdyby miało być to dla pani ułatwieniem, mamy na parterze pokój przystosowany do osób z niepełnosprawnościami – oznajmiła Magda słodko.
Szyszka machnęła ręką.
– Na parterze są najgorsze widoki z okna, prawda? Najlepsze są powyżej czwartego piętra, ale tutaj, cóż, muszę się zadowolić widokiem z pierwszego – powiedziała z nutką pretensji w głosie.
Magda starała się nie uprzedzać do ludzi, co nie znaczyło, że nie wyrabiała sobie o nich opinii na podstawie ich zachowania. Dlatego mściwie zadecydowała, że Szyszka dostanie pokój, który nazywały trupim, odkąd zmarł w nim i przez jakiś czas się rozkładał pechowy gość. Jadwinia Brzeska, morderczyni, też miała parzydełka, którymi potrafiła zaleźć innym za skórę, ledwie otworzyła usta. Różniło je jedno: Jadwinia na swój sposób była szczera i nie udawała miłej. Oschła i zgryźliwa, fukała na ludzi jak dzika kotka. Uprzejma zrobiła się dopiero wtedy, kiedy ukrywała zwłoki męża w materacu i nie chciała zwracać na siebie uwagi. Zofia Szyszka należała z kolei do tych kobiet, które sypały człowiekowi cztery czubate łyżki cukru do kawy doprawionej strychniną. Była słodka, ale zabójcza.
Magda zdjęła z haczyka klucz do pokoju świętej pamięci Kazika Brzeskiego, złapała walizeczkę i zaprowadziła klientkę na piętro.
Słyszała za sobą pełne dezaprobaty sapnięcia. Najwyraźniej schody, nowa wykładzina czy kolor ścian nie odpowiadały poczuciu estetyki Zofii Szyszki.
– Gdyby potrzebowała pani świeżych ręczników czy więcej wody mineralnej, proszę przedzwonić na recepcję. Śniadania wydajemy między ósmą a dziesiątą. Jeśli ma pani jakieś preferencje dietetyczne, to spróbujemy im sprostać, ale posiłki przyrządzamy same, więc choć opcja bez laktozy jest dla nas osiągalna, to bezglutenowa nie bardzo – wyjaśniła.
– Zwykłe kontynentalne wystarczy – powiedziała Szyszka, rozpinając płaszcz, który po chwili rzuciła na łóżko.
Dzianinowa sukienka barwy czerwonego wina leżała na niej znakomicie. Magda w takim fasonie wyglądałaby jak Myszka Miki w worku, ale na Szyszce dzianina prezentowała się wspaniale: opływała krągłości w bardzo elegancki, a przy tym ani trochę nie wulgarny sposób. Kobieta podeszła do okna i rozsunęła szeroko zasłony. Pod względem widokowym był to najlepszy pokój w Wielkiej Niedźwiedzicy – dało się stąd podziwiać port i małe kutry kołyszące się na falach Słupi.
W mroźnym powietrzu kolory wydawały się chłodniejsze i odleglejsze. W ostatniej godzinie zaczęło prószyć, więc cieniusieńka warstwa białego puchu pokrywała parapet, ale lekki, delikatny śnieg nie pozostawał długo na ulicy czy ławkach.
– Idealnie – powiedziała cicho Szyszka, wciąż wpatrując się w wodę.
Czekała na to zbyt długo. Już czas. Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle, że pierwszą osobą, którą tu spotkała, była ta dziewczyna, a nie Maria. Może tak miało być. Co się odwlecze… Nie, dość już odwlekania. To trwało za długo. Sprawiedliwość musiała w końcu dotrzeć nawet do tej dziury.
*
Magda wycofała się z pokoju, zostawiając nową lokatorkę samą. Znów czuła mrowienie na karku. To chyba jednak nie była kwestia czapki.
Zamierzała zadzwonić do babci i zapytać, czy faktycznie zna tę całą Szyszkę.
Przeszkodził jej w tym telefon dotyczący rezerwacji walentynkowej. Ciotka Tamara wymyśliła genialną promocję dla singli. Słusznie zauważyła, że absolutnie każde miejsce wypoczynkowe reklamuje się jako walentynkowy raj dla par, więc może niezłym sposobem na wyróżnienie się w tym tłumie będzie zaoferowanie walentynkowego relaksu dla osób bez partnera. Zero presji na padanie w zaręczynowym przyklęku, żadnych romantycznych kolacji, kupidynków, serduszek, baloników… Jednym słowem – pensjonat pozostanie taki jak dotąd, ale na ten dzień stanie się azylem dla singli zmęczonych walentynkowym chaosem. Jak dotąd oferta przyciągnęła czterech chętnych w dwa dni od ogłoszenia. Teraz doszła rezerwacja dwuosobowego pokoju dla sióstr, które uciekały przed rodziną nalegającą na idealną randkę w dniu zakochanych. To może być hit tego roku, pomyślała Magda, zapisując rezerwację w programie komputerowym i, w ramach backupu, także w kajeciku, który preferowała babcia. Powinna zadzwonić do Tamary i pogratulować jej marketingowego geniuszu.
Ciotka z Czarkiem pojechali dzień wcześniej do Łodzi. Przechowalnię, w której po rezygnacji z najmu mieszkania i sprzedaży zakładu fotograficznego zdeponowała meble i inne sprzęty, opłaciła tylko do końca miesiąca. Latem podjęła decyzję tak szybko, że nie chciała się spowalniać oglądaniem każdego przedmiotu związanego ze starym życiem, bo mogłaby stracić rozpęd przy wejściu w nowe. Dłuższe opłacanie przechowalni po prostu nie miało sensu, więc pojechali z Czarkiem posegregować i wybrać te rzeczy, które chcieli zachować, a resztę oddać do komisu meblowego.
Przeprowadzka Tamary do Ustki – czy raczej traktowanie Ustki jako bazy wypadowej i portu, do którego się wraca – stawała się faktem dokonanym. Remont poddasza Wielkiej Niedźwiedzicy adaptowanego na mieszkanie i studio fotograficzne nieco zwolnił przed świętami, ale za kilka dni, jeśli nie zasypie ich na amen, ekipa remontowa pewnie wróci i zajmie się kilkoma pokaźnymi oknami połaciowymi, które po wstawieniu w dach miały zapewnić dwójce szalonych fotografów odpowiednią ilość światła dziennego.
Magda nie mogła się nadziwić, jak szybko obie postawiły swoje życie na głowie. Rok temu żadna z nich nie zdołałaby przewidzieć, co przyniesie lato. Widać czasami wystarczy Ustka, by pewne decyzje zapadały w lot.
Wielkie, puchate płatki śniegu zaczęły prószyć niedługo po tym, jak Aniela wsiadła do samochodu. Nawet z włączonymi wycieraczkami widoczność była ograniczona. Maria prowadziła ostrożnie. Pochylona, trzymała kurczowo kierownicę, koncentrując się na jeździe i innych uczestnikach ruchu, takich jak ten czarny, kudłaty pies, który nagle, z całą psią niefrasobliwością, wskoczył na ulicę. Na szczęście jechała wolno, więc zdążyła w porę zahamować.
– Ty się za bardzo stresujesz. Ta twoja wyobraźnia działa jak wiecznie naszprycowany chomik fatalista – powiedziała Aniela z troską.
– Mówisz, że jestem pesymistką? – zapytała Maria z rozbawieniem.
– Nie, to byłoby zwyczajnie przykre i depresyjne. Mówię, że spodziewasz się, że jebnie, i w dodatku nie jesteś zdziwiona, gdy tak się dzieje.
Maria wzruszyła ramionami. Tak właśnie było.
– Uważam, że przydałaby ci się jakaś rozrywka, coś, co pozwoliłoby ci się wyluzować, oderwać od codzienności…
– Co tym razem? – zapytała Maria, zatrzymując się przed przejściem dla pieszych, gdzie dwie okutane szalikami kobiety nawet nie zawracały sobie głowy rozglądaniem się na boki.
– Co masz na myśli, mówiąc „tym razem”? – zapytała niewinnym tonem Aniela.
– Kochana, zawsze gdy zaczynasz w ten sposób, okazuje się, że znalazłaś nową, ekscytującą atrakcję i kończymy na zajęciach z jogi czy tańca brzucha. Albo, nim się obejrzę, wiszę w uprzęży na ściance, bo w obliczeniach nie uwzględniłyśmy, że aby dostać się na samą górę, to się należy wspinać, a do tego potrzebne są jakieś, sama nie wiem, mięśnie, które nie zaczynają drżeć jak mokry szczeniak po kilku metrach w pionie…
Aniela uśmiechnęła się szeroko.
– Ścianka była może przesadą, choć przyznaj, gdybyśmy tam nie poszły, nie poznałybyśmy Karolinki i nie dowiedziałybyśmy się o zajęciach jogi dla kręgosłupa, a sama wiesz, jak ci to pomogło.
Z tym Maria nie dyskutowała. Prawdę mówiąc, doświadczenie ze ścianką okazało się ciekawe, mimo wżynającej się uprzęży, a chwilami nawet zabawne, gdy kołysała się na linie asekuracyjnej niczym na wielkiej huśtawce.
Maria kochała przyjaciółkę, a także jej pomysły upalonej wróżki. To nie była metafora. Pewnego razu Anielka namówiła wnuka, by skombinował im trochę trawki i zrobił skręta. Opierałby się pewnie bardziej, ale Aniela odkryła kilka jego małych sekretów i zagroziła, że jeśli jej nie pomoże, o wszystkim powie jego matce.
Z perspektywy Marii Aniela po trawce pozostała sobą. Owszem, błagała Marię o zrobienie ptysiów, bo najbardziej na świecie zapragnęła właśnie ich, ale poza tym różnic wielkich nie zauważała.
Aniela zawsze miała kilka pozycji na liście „rzeczy do zrobienia przed śmiercią” i jeszcze więcej na tej obejmującej „rzeczy, których nigdy nie robiłam, właściwie dlaczego nie?”. Niektóre wyzwania pojawiały się pod wpływem nagłego zachwytu czymś, o czym wcześniej Maria nawet nie słyszała. To trwało już dwa lata. Od śmierci Bolka. Aniela uważała, że przyjaciółka powinna wykorzystywać tę odzyskaną wolność do oporu. Sama była wdową trzy lata dłużej i wiedziała, jak wycisnąć z wdowieństwa maksimum przyjemności.
Maria zaakceptowała ten stan rzeczy. Nie mogła zaprzeczyć, że dzięki pomysłom Anieli ostatnie dwa lata spędziła bardzo intensywnie, chwilami bywało przekomicznie, a często nieprzewidywalnie. To raczej rzadkość w przypadku kogoś po siedemdziesiątce. Na tych wszystkich kursach, warsztatach, kołach, wystawach, festiwalach i pokazach poznały mnóstwo ludzi i często jedno takie spotkanie prowadziło do nowych i ekscytujących doświadczeń.
– Więc? Co tym razem? – powtórzyła Maria, uśmiechając się pod nosem. Jeszcze kwadrans temu była kłębkiem nerwów i kupką nieszczęścia, siedziała w samochodzie porażona swoim wybuchem w miejscu publicznym i starciem z Alojzem i Mundkiem. Ale Aniela zawsze potrafiła rozbroić takie sytuacje.
Maria ją za to podziwiała. Przyjaciółce wcale nie było w życiu łatwo, ale pod pewnymi względami uważała Anielę za najsilniejszą i najodporniejszą osobę, jaką znała.
– Widzisz, kiedy na ostrym dyżurze czekałam na RTG, poznałam w kolejce taką uroczą dziewuszkę, miała może ze czterdzieści lat. Od słowa do słowa, wyszło mi, że powinnyśmy się, Mario droga, zapisać na warsztaty ceramiki. Nie żadne pitu-pitu, ale z rozmachem, z kołem garncarskim, wypalaniem i całą resztą! – perorowała, intensywnie gestykulując.
– A myśmy czasem nie lepiły już z gliny?
– Lepiłyśmy, jak dzieci z plasteliny, ale teraz koło garncarskie, Maryniu. Te emocje! I całkowicie niezbędne umiejętności!
– Niezbędne? – zapytała Maria, bo choć pomysł jej się spodobał, jeszcze bardziej spodobało jej się prowokowanie Anieli do oratorskich wywodów.
– Mario, czy ty w ogóle myślałaś o tym, jak bardzo podstawowe dla naszej cywilizacji jest takie pozornie błahe zajęcie jak lepienie garnków? Jak bez tych garnków doszlibyśmy od surowego mięsa z grubsza opiekanego nad ogniem, do, sama nie wiem, zupy! Gulaszu! Czy wyobrażasz sobie, żeby nasza cywilizacja mogła istnieć bez zupy? A czy ta mogłaby istnieć bez garnka? – Aniela była w swoim żywiole. O każdy drobiazg potrafiła walczyć jak o konstytucję. – A pomijając już zagrożenia cywilizacyjne, bo przecież nie zakładamy z góry, że to jednak wszystko pierdolnie i będziemy mieć apokalipsę, zombie i znikające sprzęty AGD, fajnie byłoby samodzielnie zrobić taką na przykład doniczkę. Albo kubek. – Zamilkła na chwilę, jakby się zastanawiała, co jeszcze mogłaby ulepić, aż wykrzyknęła, triumfalnie unosząc palec: – I IMBRYK! Mario, mogłybyśmy sobie nawet imbryk zrobić! Ty to sobie wyobrażasz?
Maria parsknęła tłumionym od dłuższej chwili śmiechem.
– Czy to znaczy „tak”? – zapytała Aniela, zacierając ręce.
– Niech będzie, ulepimy imbryk.
– Znakomicie, już nas zapisałam, zajęcia zaczynają się w marcu, wolałam wcześniej zarezerwować miejsca – oznajmiła podekscytowana.
Maria zaparkowała przed blokiem i obie wysiadły z samochodu. Aniela mieszkała tu, odkąd w 1998 roku sprzedała odziedziczony po rodzicach domek, w którym po zamążpójściu córki i urodzeniu się wnuka zrobiło się ciasno, i kupiła dwa mieszkania – jedno dla siebie i męża, drugie dla Julii i zięcia. Mieszkanie Anieli, niecałe czterdzieści metrów jej małego świata, mieściło się na przedostatnim, trzecim piętrze. I Maria, obserwując, jak Aniela pokonuje tych kilka metrów od samochodu do wejścia na klatkę, była pewna, że przyjaciółka odczuje każdy z tych schodków boleśnie. Aniela udawała, że jest w znakomitej formie, ale Maria widziała, że przyjaciółka oszczędza prawe biodro, lekko kuleje i ostrożnie stawia kroki, zwłaszcza na chodniku pokrytym topniejącym śniegiem. Maria szła za nią, niosąc walizkę, gotowa rzucić ją w bok, gdyby zaszła potrzeba łapania Anielki i uchronienia jej od kolejnych obrażeń. Walizka zresztą ważyła niewiele więcej niż odkurzacz, który wnosiła po schodach pensjonatu kilka razy w tygodniu od pięćdziesięciu lat.
Po wejściu do klatki Aniela wyciągnęła ze skrzynki pocztowej gruby plik kolorowych kopert i schowała go do torebki, uradowana obfitością korespondencji. Wspinały się powoli, trzymając się barierki, zwłaszcza że stopnie miejscami były śliskie od stopniałego śniegu naniesionego przez mieszkańców. Maria pomyślała, że Anieli musiał się przypomnieć upadek z tych schodów kilka dni przed Wigilią, ale żadna nie wspomniała o nim ani słowem.
W mieszkaniu powitało je koszmarne zimno. Okna szroniły się od środka. Maria postawiła walizkę w korytarzu i sprawdziła kaloryfer. Lodowaty. Zapowietrzony na amen. Nie mówiła nic, ciekawa, czy przyjaciółka zauważy taki szczegół. Nieprędko miało to nastąpić. Aniela rozpięła kurtkę, odplątała szalik i zabrała się do lektury kartek świąteczno-noworocznych. Czytała życzenia, cmokała na co ładniejsze ilustracje, ustawiała przeczytane kartki na stole jak małych kolędników. Aniela miała dar nawiązywania i pielęgnowania przyjaźni. Dostawała okolicznościowe kartki od osób, z którymi ostatni raz widziała się trzydzieści lat wcześniej, od znajomych poznanych na wycieczce do Izraela w 2005 roku czy Kazimierza Dolnego w 1987, nawet od ludzi, którzy kupili jej dom. Taki typ.
– A ja w tym roku nie wszystkie nadałam – powiedziała zmartwiona. Zawsze dbała o wysyłanie życzeń z odpowiednim wyprzedzeniem, ale wypadek i pobyt u córki w Słupsku pokrzyżował jej plany.
– Wyślesz im kartki na walentynki, na pewno ci wybaczą – zaproponowała Maria.
– Genialny pomysł! Niedługo trzeba się będzie do tego brać!
Sięgnęła po kolejny list. Maria zbladła na widok kremowej koperty, zaadresowanej bordowym atramentem i ozdobnym charakterem pisma. Aniela nie zauważyła reakcji przyjaciółki, skupiona na zawartości przesyłki.
Jej oczy rozbłysły zachwytem, kiedy okazało się, że to nie kartka świąteczna, ale zaproszenie! Anonimowe, bo ani na kopercie, ani wewnątrz nie podano nazwiska czy adresu nadawcy. Brzmiało bardzo tajemniczo i ekscytująco:
Z niezwykłą przyjemnością mamy zaszczyt zaprosić
Panią Anielę Grzebałko
na Bal Tajemnic
Czas i miejsce: sobota 05.01.2019 r., o godzinie 16.00, Uroczysko 11.
Stroje wieczorowe mile widziane. Tajemnice również. Do rana poznamy wszystkie!
Aniela aż zaklaskała.
– Czyż to nie wspaniałe? Tak bardzo w stylu Agathy Christie! Brakuje tylko: „Morderstwo dokona się…”! Och, Mario, my po prostu musimy, musimy tam jechać! – zawołała.
Maria była powściągliwsza. Aniela spojrzała na nią, a jej błękitne jak niezapominajki oczy aż szkliły się od emocji.
– Maryniu, straciłyśmy już dość! Ten przeklęty wypadek odebrał mi zbyt wiele uciech. Nie mam zamiaru przepuścić takiej okazji!
– Przecież nie protestuję, Anielko, pójdziemy. Ale zanim… Zauważyłaś może coś nietypowego w swoim mieszkaniu? – zapytała Maria spokojnie.
Przyjaciółka rozejrzała się i pokręciła głową.
– Nie, nic, a co?
– Czy często miewasz szron po wewnętrznej stronie szyb?
Aniela krzyknęła.
– A niech to! Zapowietrzyły się, gady! Zaraz zadzwonię do spółdzielni! – zawołała. Po chwili wisiała na telefonie, czekając na połączenie.
Cierpliwie wysłuchała powtórzonego pięć razy fragmentu mazurka Chopina, zanim wreszcie usłyszała po drugiej stronie głos miłej urzędniczki, która co prawda współczuła jej gorąco problemu z kaloryferami, ale nie mogła zaoferować terminu naprawy szybszego niż w przyszłym tygodniu. Anieli zrzedła mina. Owszem, zeszłej zimy próbowała morsowania, i choć nie było to tak drastyczne przeżycie, jak się obawiała, nie trafiło na listę rzeczy, które chciałaby powtórzyć.
– No to mamy tylko jedno rozwiązanie – oświadczyła Maria, która słyszała obie strony rozmowy, bo komórka Anieli miała maksymalnie podkręcony dźwięk.
Zgnębiona Aniela uniosła głowę i zapytała:
– Jakie?
– Przeniesiesz się do Wielkiej Niedźwiedzicy, przynajmniej do czasu, aż naprawią ci kaloryfery. Teraz u nas pusto. Proponuję pokój na parterze: pełna swoboda, blisko kuchni, żadnego łażenia po schodach.
Przyjaciółka się zawahała.
– Jeśli poczujesz się z tym lepiej, dopisz pobyt w moim pensjonacie do listy rzeczy, których nigdy nie robiłaś – dodała Maria z uśmiechem. – No i będziesz mnie miała na oku, gdyby przyszła mi do głowy rezygnacja z tej dziwnej imprezy w sobotę.
Kilkanaście minut później znosiła po śliskich schodach nieco tylko przepakowaną walizkę Anieli. Przyjaciółka szła za nią, jedną ręką trzymając się barierki, a w drugiej ściskając pokrowiec z suknią wieczorową, „po prostu idealną na ten bal tajemnic!”. Ostatnio miała ją na sobie jedenaście lat temu, kiedy na przyjęciu sylwestrowym przyłapała męża na obściskiwaniu się między płaszczami z księgową z jego firmy. Niespecjalnie ją to zaskoczyło, bo nie był to pierwszy ani ostatni raz.
Maria odetchnęła, kiedy dojechały do Wielkiej Niedźwiedzicy. Warunki jazdy były kiepskie przez gęstniejący śnieg, nawiewany na szybę auta i powierzchnię ulic. Ostrożnie zaparkowała w rogu podwórka, o nic po drodze nie zahaczając. Wyciągnęła bagaż Anieli i obie możliwie szybko weszły do domu.
W kuchni wciąż pachniało kawą, którą nastawiła w ekspresie Magda. Aniela zapatrzyła się w białe okno.
– Cudownie! Widok jak z bajki – powiedziała z zachwytem.
– Rozgościsz się u siebie, a potem zrobimy sobie herbaty – zaproponowała Maria.
Z korytarza wyłoniła się Magda. Ciepło przywitała się z Anielą, po czym oznajmiła:
– Dziś zameldowałam kobietę na pięć nocy, do poniedziałku. Dałam jej narożny pokój, z widokiem na port. Jest, hmm, specyficzna.
– Też z wami trochę pomieszkam – zwróciła się do niej Aniela. – Moje mieszkanie zmieniło się w biegun zimna.
– Madziu, zaprowadź, proszę, Anielkę do dawnego pokoju Tamary.
Znalazłszy się w swoim nowym lokum, Aniela odsłoniła ciemnoniebieskie zasłony, wpuszczając do pomieszczenia światło.
– Idealnie! – zawołała. Nie potrafiłaby wyjaśnić, czemu świeży śnieg tak ją ekscytował, ale bez wątpienia jej nastrój poprawiał się od patrzenia na świat w puchatej odsłonie.
*
Maria wchodziła po zasypanych schodkach. Śnieg, mimo swego niewątpliwego uroku, był uciążliwy. Miała kompletnie przemoczone buty, a paracetamol, który wcześniej zażyła, wyczerpał już swoje supermoce i wracało pulsowanie w skroniach. Kichnęła, wyciągając z torebki klucze do mieszkania, i zamarła.
Drzwi – choć z całą pewnością je zamknęła – były uchylone, a na wycieraczce w głębi widniała kałuża po nawianym przez wiatr śniegu.
Wstrzymała oddech i nasłuchiwała. Może w środku jest włamywacz? W mieszkaniu panowała jednak cisza. Obejrzała zamek. Na żółtawej powierzchni metalu dostrzegła sporo rys i innych śladów, ale nie umiałaby stwierdzić, kiedy i z jakiego powodu powstały.
Ostrożnie wślizgnęła się do środka. Rozglądała się po mieszkaniu, szukając jakiegokolwiek śladu obcej obecności, ale wszystko było na swoim miejscu. Odetchnęła. Zamknęła drzwi, posprzątała bałagan na wycieraczce i zzuła mokre buty. Założyła ciepłe frotowe skarpetki i gruby sweter, połknęła dwie tabletki, które lekarz przepisał jej na nawracające migreny, i popiła resztką zimnej już kawy. Nadal nie dawała jej spokoju sprawa otwartych drzwi. Czy możliwe, że jednak zapomniała je zamknąć? Chwilowo nie znajdowała innego wyjaśnienia.
Po wyjściu do pensjonatu starannie zamknęła drzwi i dwukrotnie przekręciła klucz. Dwa razy nacisnęła klamkę, upewniając się, że są zamknięte. Nie mogła się otrząsnąć z dziwnego przeczucia, którego jednak nie potrafiła nazwać.
Wciąż o tym myślała, kiedy przygotowywała herbatę i wykładała na talerzyk słodkie bułeczki. Gdy usłyszała dobiegające zza drzwi głośne tupanie, podskoczyła nerwowo, a potem sama się z siebie zaśmiała – włamywacz raczej nie robiłby takiego hałasu i na pewno nie zastukałby dwa razy.
W progu stanął Marek Garstka. Wypełniał sobą całą framugę. Wielkie chłopisko w granatowej puchowej kurtce z kapturem obszytym futerkiem, na tle gęsto sypiącego śniegu. Wyglądał trochę jak skrzyżowanie niedźwiedzia z wikingiem. Na kasztanowych włosach i gęstej kręconej brodzie osiadły białe płatki. Ściągnął kurtkę, otrzepał ją za progiem i dopiero wtedy zatrzasnął drzwi.
– Ależ sypie! – parsknął, otrząsając się z białego puchu.
Maria ugryzła się w język, zanim zapytała, gdzie podział czapkę. Jej czterdziestosiedmioletni syn był już wystarczająco dorosły, aby pamiętać, że powinien ją nosić. Najwyraźniej pozostało w nim coś z nieposłusznego nastolatka, który wpychał czapkę w kieszeń kurtki, ledwie skręcił za róg.
Marek schylił się, by rozwiązać sznurowadła, a Maria uśmiechnęła się pod nosem. Podejrzewała, co się może za tym kryć. Bywało, że wpadał do niej w ciągu dnia bez zapowiedzi, ale jeśli wyrwał się na chwilę z komendy, to najczęściej w konkretnej sprawie i nawet nie ściągał butów, przez co dawał znać, że wciąż jest na służbie. Zdejmując buty, wysyłał komunikat, że zjawia się jako syn, a nie jako sierżant policji, albo że sprawa, z którą przychodzi, jest nieprzyjemna. Prawdopodobnie nie zdawał sobie z tego sprawy, ale dla Marii to posapywanie przy rozwiązywaniu mokrych sznurowadeł było jak hasło: „Mamo, musimy porozmawiać”.
Pochylił się nad nią, by pocałować ją w policzek, a ona odruchowo poczochrała mu mokre od śniegu loki. Nigdy nie przestanie jej zadziwiać, że ona, metr pięćdziesiąt i tyleż kilogramów wagi, wydała na świat tego olbrzyma. Dwóch nawet, bo przecież Marian był taki sam, wyglądali jak bliźniaki. Już w jej łonie rośli jak na drożdżach. Bite pięć kilo noworodka w obu przypadkach. Umordowała się i myślała, że umrze, zanim ich z siebie wypchnie, ale było warto.
Jeszcze się dobrze nie wyprostował, a już sięgnął po bułeczkę, jednym kęsem odgryzł połowę i westchnął z zadowoleniem.
– Jakie dobre – powiedział z pełnymi ustami. – Wczoraj nie ogarnąłem zakupów i niewiele mi na śniadanie zostało, a tu już środek dnia.
– Nie wierzę, że Ania przed wyjazdem nie zostawiła ci pełnej lodówki.
– Nie no, lodówka pełna, miałem tylko chleb kupić i zapomniałem – przyznał ze skruchą.
Nalała mu herbaty, by nie dostał czkawki od pożerania bułeczek na sucho. Widziała, że coś go gryzie i nie wie, jak zacząć. Chyba nawet się domyślała co, ale nie zamierzała pierwsza poruszać tej kwestii. Może syn się nie przełamie i nie będzie się musiała tłumaczyć.
– Ania dzwoniła? Dojechały bezpiecznie? – zagaiła, podrzucając mu bardziej neutralny temat.
– A i owszem, dzwoniła. Zameldowały się w tym swoim SPA, cała szóstka. Połowy z nich chyba nie chcę sobie wyobrażać w bikini, bo potem mnie będą uszy piekły, jak spotkam na korytarzu żonę szefa albo Straszewiczową… Wczoraj wypiły po butelce wina na głowę i do północy siedziały w jacuzzi, próbując sobie przypomnieć tekst jakiegoś przeboju Julio Iglesiasa. Podobno recepcjonistka je upomniała, bo któryś z gości skarżył się na hałas.
O tak, to był dużo lepszy temat niż przedpołudniowe wydarzenia w sklepie monopolowym.
Synowa Marii już od sześciu lat, czyli odkąd Monika stała się pełnoletnia, urządzała sobie z koleżankami babski wypad zaraz na początku stycznia, korzystając ze szkolnej przerwy między Nowym Rokiem a świętem Trzech Króli. Te trzy czy cztery dni były im potrzebne, żeby złapać równowagę, odpocząć po przygotowaniach świątecznych i naładować akumulatory przed kolejnym semestrem. Marii ten pomysł podobał się ogromnie. Markowi średnio, ale nie śmiał narzekać, zwłaszcza że Anna odkładała środki na ten wyjazd wiele miesięcy i od połowy listopada odliczała, kiedy wreszcie „wyrwą się z dziewczynami z tego kołowrotka”.
– A skoro o pijackich ekscesach mowa, słyszałem, że miałaś rano jakieś nieprzyjemności – zagaił trochę topornie.
– Oczywiście, że słyszałeś. To miasteczko jest za małe, a ludzie mają za długie języki – fuknęła.
Nic nie mówił, tylko czekał, patrząc na nią z troską swymi zielonkawo-piwnymi oczyskami.
– Nic się nie stało, synu. Alojz i jego głupkowaty brat za wcześnie zaczęli picie albo jeszcze nie wytrzeźwieli po wczoraj, przyczepili się, to na nich nawrzeszczałam, bo i ja nie jestem święta. Jeśli właściciel zgłosi ci szkody, zapłacę. Nie ma z czego robić afery.
– Dzwonił, szkodami obciążył tamtych gagatków i jeśli nie zapłacą, dostaną wilczy bilet, a to jedyny monopolowy w okolicy, więc pewnie nie będą się migać od zapłaty. Nic ci nie zrobili?
– Próbowali nastraszyć, a tylko wkurzyli. Jedynym, który oberwał, był Mundek.
– Podobno byłaś jak burza z piorunami – powiedział, już rozluźniony.
– No byłam. Ileż można? Grozili Madzi i Tamarze. Łachudry – westchnęła ciężko. – Nie życzę źle nikomu, ale nie płakałabym, gdyby się wynieśli na drugi koniec Polski.
– Alojzowi klepki się już mieszają od picia, Mundek zresztą wcale nie lepszy – przyznał Marek. – Gdyby cię jeszcze niepokoili, dzwoń. Wystąpimy o zakaz zbliżania.
– Już widzę, jak to Alojza powstrzyma – mruknęła.
Najpierw incydent z rybimi wnętrznościami, potem awantura pod oknem, po której zgarnęła go policja… Niczego go to nie nauczyło.
Marek niechętnie musiał jej przyznać rację. Próbował z Alojzem rozmawiać, straszyć go jako syn Marii i jako stróż prawa, ale do starego idioty nic nie docierało. Wypchał sobie głowę bzdurami, jakoby Maria była mu coś winna, i ani na trzeźwo, a tym bardziej po pijaku nie rozumiał, że to brednie. Żadne tłumaczenia nie trafiały do przeżartego alkoholem mózgu. Marek miał Zyśkę na oku, ale bał się, że któregoś dnia dojdzie do eskalacji agresywnych wyczynów, a jego nie będzie w pobliżu, by ochronić matkę.
– Nie myśl o tym, synku. – Maria wyrwała go z niewesołych rozważań. – Szkoda naszej energii na nieszczęśliwego durnia. Jednego i drugiego. I nie potrzebujesz awantury w monopolowym, żeby wpaść do matki.
– Ano, wiem. I skorzystam. W domu dostaję lekkiego pierdolca. Za cicho, za pusto. Monika z Marcinem wrócili do Trójmiasta i znów muszę się pogodzić z tym, że moja córeczka jest daleko.
– Ty masz po prostu syndrom opuszczonego gniazda, Mareczku, tobie by się przydał kot.
Marek chwilę gładził się po brodzie w zamyśleniu.
– Nigdy nie mieliśmy kota, nawet nie wiem do końca, czy lubię koty – przyznał.
– Ale co tu jest do nielubienia? Małe, kochane i do przytulania.
– Myślisz o kocie?
– A czasem myślę – przyznała – tylko nie wiem, czy w moim wieku rozsądne brać zwierzaka, który może mnie przeżyć.
– Przecież ty się nigdzie nie wybierasz – przypomniał Marek. – Czy jesienią, gdy miałaś biec w półmaratonie, nie robiłaś czasem badań i nie wyszło czarno na białym, że jesteś okazem zdrowia?
– No wyszło – odparła nieco zaskoczona, że nie wzięła tego pod uwagę.
Nagle do kuchni wpadła Magda z rozwianym włosem, naciągając kurtkę na grzbiet.
– O rany, zagapiłam się, a tu prawie trzynasta! Spóźnić się do pracy na taką godzinę, to już wstyd! Cześć, wujaszku! – Cmoknęła Marka w policzek i już była za drzwiami.
– Zadomowiła się, nie? Już nie wspomina o wyjeździe? – zapytał Marek z uśmiechem.
– Ani słówkiem. A skoro i Tamara zarzuciła tu kotwicę, to chyba możemy już uznać, że przesiedlenie Garstki przebiegło wzorowo.
– Dobrze, bardzo dobrze – powiedział z zadowoleniem.
Marek był człowiekiem rodzinnym. Gdyby to od niego zależało, cały jego babski klan mieszkałby w bliskim sąsiedztwie, spotykał się co tydzień na niedzielnym obiedzie, a on czuwałby nad bezpieczeństwem żony, córki, mamy, bratanicy, szwagierki… Zawsze czuł niepokój, gdy myślał o swojej córeczce, która żyje gdzieś tam, w Gdańsku, na blokowisku.
Jeszcze wcześniej zamartwiał się o Madzię. Niby wiedział, że jego bratanica nie uczestniczy w chuligańskich ekscesach, ale ilekroć rzucał mu się w oczy nagłówek prasowy dotyczący przestępczości w Łodzi, ściskało go w żołądku. Odkąd dziewczyna wróciła do Ustki, co jakiś czas znów czuł ten ucisk, ale z zupełnie innych powodów. Magda miała talent do wplątywania się w dziwne sytuacje i z niespotykaną częstotliwością odkrywała jakieś zwłoki. Normalni ludzie nie znajdują nawet jednego nieboszczyka przez całe życie, a Madzia i owszem, do tego aż dwa. I to w Ustce, takim spokojnym miasteczku! Cóż, przynajmniej miał bratanicę na oku. Z przeprowadzki Tamary też się cieszył, bo choć nie łączyły go z nią więzy krwi, to już dawno uznał ją za należącą do klanu.
No i mama… Musiał się upewnić, że jest cała i zdrowa, odkąd odebrał alarmujący telefon o awanturze w sklepie. Właściciela znał jeszcze z podstawówki, więc ten zadzwonił do niego bardziej jak do kolegi niż do policjanta. Marek wiedział, że mama o niczym nie wspomni. Nauczył się też, że trzeba pytać ją wprost i uważnie słuchać tego, co odpowie. Nigdy by go nie okłamała, ale była mistrzynią niedomówień i udzielania odpowiedzi wymijających.
Do tego miała tendencję do trzymania w tajemnicy spraw ważnych i bolesnych. Ciągle dowiadywał się o niej rzeczy, które powinien zauważyć wcześniej, zrozumieć sygnały, dodać dwa do dwóch. Tyle że mama w takiej arytmetyce nigdy nie pomagała. Dopiero od niedawna wiedział, jak wiele kryła tajemnic. Nie chodziło tylko o Przystań, ale też to, jak wyglądało jej małżeństwo. Mieszkał z rodzicami, potem przecież został policjantem, a mimo to wiele rzeczy mu umykało, bo mama robiła wszystko, by mu tej wiedzy oszczędzić. Na myśl o tym, jakie piekło zafundował jej ojciec, Markowi ściskało się serce.
Maria nie była pewna, co ją obudziło. Przez dłuższą chwilę leżała w ciemności, nie rozumiejąc, skąd to napięcie w całym ciele i łomotanie serca. Po suficie drapieżnie przesuwały się cienie. Wydawało jej się, że czuje czyjąś obecność, i ta myśl ją przeraziła. Nasłuchiwała. Ciszę nocy przerwał powtarzający się dźwięk: stuk, stuk, stuk. Dochodził z drugiego pokoju. I nie znikał wraz z przecierającymi się wspomnieniami snu.
Po omacku odnalazła włącznik lampki nocnej. W świetle zniknęły cienie z sufitu, ale nie stukanie. Wysunęła się ostrożnie spod kołdry i zadrżała. Czemu tu było tak nieznośnie zimno? Jej oddech formował obłoczek pary przy ustach. Włożyła zimowy szlafrok i na chwilę poczuła się lepiej, ale wtedy znów usłyszała miarowy stukot. Zrobiła parę kroków w kierunku źródła hałasu. Drewniana podłoga była tak lodowata, że kąsała jej bose stopy. Maria wymacała na ścianie włącznik, światło zalało pokój. Jęknęła.
Oba skrzydła okienne (także to, do którego otwarcia potrzebowała śrubokręta) były szeroko otwarte. Jedno stukało o ścianę, poruszane podmuchami wiatru. Delikatna firanka powiewała pod sufitem, na parapecie i podłodze zalegał świeży śnieg. Zajrzała do kuchni i łazienki – nikogo. Drzwi wejściowe były zamknięte na klucz.
Przetrząsnęła szufladę w poszukiwaniu śrubokręta. Zawsze tu był, duży, z czerwoną drewnianą rączką, ale wyparował, jak resztki snu z głowy Marii.
Znalazła w końcu inny, mniejszy i gorzej pasujący do okiennych śrub, ale musiał wystarczyć. Zamknęła okno i przekręciła klamkę. Zamek zaskoczył z głośnym zgrzytnięciem. Pociągnęła za nią raz i drugi – wszystko trzymało się tak, jak powinno. Więc jakim, u diabła, cudem oba skrzydła były otwarte?
Zabrała się do sprzątania. Gdy zgarniała ręcznikiem śnieg i kałuże, ręce jej drżały, nie wiedziała: z zimna czy z nerwów. Ponownie sprawdziła drzwi i okna. Podkręciła kaloryfery na maksymalny poziom, licząc, że do rana może nie będzie się już czuła jak w kostnicy. Kiedy wreszcie wróciła do łóżka, pod kołdrę i koc, zegar pokazywał za dziesięć czwartą. Nie mogła zasnąć, myśli tłukły się jej w głowie. Czy oszalała? Najpierw drzwi, teraz okno? Czy możliwe, że sama je otworzyła i nie pamiętała? Ale jak? Lunatykowała i otworzyła ciężkie skrzydło okienne, choć wymagało to użycia śrubokręta i siły? Była o włos od przyznania racji Łowcom Duchów, gościom, którzy jesienią przekonywali ją, że pensjonat jest nawiedzony, a eterycznych bytów kręci się w okolicy co nie miara. Mieli tonę sprzętu i tajemnicze wykresy na dowód prawdziwości swych słów.
Czy to możliwe? Znała tylko jednego martwego człowieka, który chciałby ją skrzywdzić i aż tak wystraszyć. Długo nie mogła zasnąć. A kiedy wreszcie jej się to udało, zadzwonił budzik. Zignorowała go, po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat. Ocknęła się na chwilę, ale nie zdołała się podnieść, wymęczona i z ciężką głową.
Obudziła się znów, już bez budzika, po ósmej. Przez dłuższą chwilę nie rozumiała, co właściwie się stało i czemu o tej godzinie ciągle jest w łóżku. Nagle wszystko do niej wróciło i usiadła zdezorientowana.
– Cholera jasna, śniadanie… – wymamrotała.
Aniela pewnie jeszcze spała, ale miały przecież drugiego gościa. Wczoraj Magda opowiedziała jej o wrażeniu, jakie zrobiła na niej Zofia Szyszka. Kto wie, czy nie jest jedną z tych osób, które zrywają się o świcie i liczą, że na śniadanie nie będą czekać nawet minuty.
Maria szybko się przebrała, umyła podpuchniętą twarz i przyczesała włosy. Na kawę i papierosa na schodach nie było już czasu.
Narzuciła puchową kurtkę i chciała założyć buty, ale… Gdzie się, u diabła, podziały? Na gumowym ociekaczu w korytarzu zwykle stały trzy pary – trzewiki z goreteksu, czarne skórzane botki i adidasy, na które dziś było zdecydowanie za zimno. Teraz ujrzała tam tylko lewy trzewik i lewy botek. Co, u diaska? Przeszukała szafkę z obuwiem, ale nie znalazła prawych do pary. Czy właśnie tak zaczyna się jej starcza demencja? Gubi prawe buty? Zrobiło się już wpół do dziewiątej, więc zirytowana wróciła do sypialni po dodatkową parę ciepłych skarpet i z trudem wcisnęła stopy w adidasy. W pensjonacie i tak zmieni je na tenisówki, które pewnie już wyschły po wczorajszej wyprawie, bo w roztargnieniu pojechała w nich po Anielę.
– Ogarnij się, Mario – zrugała się szorstko.
*
Aniela obudziła się w pachnącej, mięciutkiej pościeli i poczuła, że to będzie cudowny dzień. Od dawna nie spała tak dobrze i tak długo – bite dziewięć godzin, jak dziecko. W Słupsku musiała spać na rozkładanej kanapie, w której łączenie między obiema częściami wypadało dokładnie w połowie pleców.
Dłuższą chwilę przeciągała się jak kot, a potem weszła pod prysznic. Rozkoszne uczucie: rozgrzać ciało od razu po przebudzeniu! Roznosił ją entuzjazm tym większy, że u siebie miała tylko niewielką wannę i prysznic zawsze kojarzył jej się z czymś niezmiernie przyjemnym. Zdecydowanie bardziej pasował do jej temperamentu. Gdyby nie przerażała jej myśl o remoncie łazienki, pewnie wywaliłby tego żeliwnego zjadacza przestrzeni i wstawiła kabinę prysznicową. Z deszczownicą, a co! Na czas remontu mogłaby się zatrzymać u Maryni. Miała spore oszczędności, a przecież do grobu ich nie zabierze. Po świętach u córki tym bardziej nie nastawiała się na zapisanie jej w testamencie Bóg wie jakiego majątku. Nie rozumiały się, zapewne nigdy się nie zrozumieją. To, czego Aniela pragnęła od życia, kompletnie nie mieściło się w standardach Julii. Może zostawi coś wnukowi, który pewnie dostał już solidną burę za odwiezienie babci na autobus.
Włożyła swój zestaw „na poprawę humoru”: neonowe legginsy kupione na lekcje jogi i miękką kangurkę z szalowym kołnierzem, w której najbardziej lubiła rękawy z dziurką na kciuk, dzięki którym nigdy nie marzły w niej dłonie. Bluza była intensywnie różowa, w serduszka na kieszonce i kołnierzu, co Aniela uważała za słodkie. Jej córka kręciła głową, ilekroć Aniela zakładała coś tak kolorowego i nie dość „dojrzałego”. To był jeden z punktów zapalnych w ich relacji. Tak jakby Aniela powinna wejść w rolę statecznej wdowy i zamienić wszystkie kolory świata na czerń i szarości. Oraz beże. Julia kochała beże, Aniela reagowała na nie odruchem wymiotnym, zupełnie jak na ciasteczka anyżowe.
Nawet na gwiazdkę dostała od córki ciemnoszary rozpinany sweter ze złotymi guzikami. Okropny! Szarobure, nudne ciuchy pasowałyby do jakiejś szarej myszki, a ona, Aniela, nigdy szarą myszką nie była i nie zamierzała tego zmieniać z powodu przekroczenia siedemdziesiątki i wdowieństwa.
Żałobę i owszem, nosiła, dokładnie tak długo, jak tego od niej oczekiwano, i ani dnia dłużej. Dzień później wszystkie czarne ubrania zaniosła do kontenera PCK. Nie zostawiła sobie nawet obowiązkowej czarnej garsonki na cudze pogrzeby czy, jak to mówią, do trumny. Córce zapowiedziała, że ma ją pochować w wiosennej sukience w motyle, inaczej będzie ją straszyć po nocach przez kolejną dekadę, aż Julia będzie zmuszona ją ekshumować i przebrać. A ubieranie rozkładających się zwłok jest dużo trudniejsze niż takiego świeżego denata, więc nie powinna ryzykować.
Kawał życia zajęło Anieli zaakceptowanie siebie i przysięgła sobie, że już nigdy nie będzie się uginać pod naporem cudzych opinii. Robiła to zbyt często przez wszystkie lata małżeństwa.