Szamański blues - Aneta Jadowska - ebook + audiobook
BESTSELLER

Szamański blues ebook i audiobook

Aneta Jadowska,

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Przeszłość skrywa więcej tajemnic niż Zaświaty

Piotr Duszyński zwany Witkacym ma pełne ręce roboty.
Etat w policji to zaledwie część jego życia zawodowego – po godzinach jako świeżo upieczony szaman gra duchom kołysanki i przeprowadza je na drugą stronę. Niektóre idą chętnie, zmęczone ziemską egzystencją, inne przeciwnie – wszczynają awantury, z którymi może sobie poradzić tylko szaman, bo nawet jego policyjna partnerka, Dora Wilk, duchów zwyczajnie nie widzi…

Chwiejną równowagą kryminalno-magicznej codzienności Witkaca wstrząśnie wizyta jego dawnej miłości, niewidzianej od lat. Konstancja ma kłopoty, z którymi nie może się zgłosić do nikogo poza niegdysiejszym ukochanym.

Jak sobie radzić z chaosem, życiem i śmiercią? Jak przekupić duchy śliwowicą i skłonić je do zwierzeń? Jak wychować starożytnego ducha opiekuńczego, by respektował granice – łóżka i lodówki? Jak się odnaleźć w najtrudniejszej z ról?

Umiarkowany optymista, Witkacy, zaprasza na pełną ironii opowieść o duchach, miłości i zbrodni!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 49 min

Lektor: Aneta Jadowska

Oceny
4,5 (771 ocen)
459
233
66
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Okobar

Nie oderwiesz się od lektury

Tak tylko zwrócę uwagę, że moim zdaniem pomylona kategoria. To nie jest raczej książka dla dzieci, może dla ciut starszej młodzieży, ale powinna znajdować się w kategorii "fantastyka"
110
Necki

Dobrze spędzony czas

Pełna humoru opowieść o szamanie, który w kwiecie wieku dowiaduje się, co to magia. Witkacy przeżywa przygody, w których towarzyszą mu liczne kobiety (z różnymi skutkami) i jeden niepowtarzalny sęp. Aneta Jadowska zbudowała powieść z ciekawym wątkiem kryminalnym i barwnym światem fantastycznym.
10
AnnaSzyszW

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze się czyta.
00
KorienOlven

Nie oderwiesz się od lektury

Witkacy nie nazywa się Witkacy, ale jego wieloletnia skłonność do używek przyniosła mu taki przydomek. Kiedy okazało się, że jest szamanem, wiele się wyjaśniło... Teraz jako początkujący adept szmanańskiej sztuki musi mierzyć się z zadaniami, które mogłyby przerosnąć nawet kogoś bardziej zaawansowanego. Do tego pojawia się duch opiekuńczy, który ma kłopot z przestrzeganiem granic, do tego komplikuje się sytuacja rodzinna... Akcja nie pozwala nam się nudzić, zwroty akcji zaskakują nie tylko bohaterów a nakręcająca się spirala kłopotów sprawia, że ma się poczucie zadowolenia z faktu, że jest się zwykłym człowiekiem w wygodnym fotelu...
00
Letty77

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na film
00

Popularność



Kolekcje



Gdyby ktoś zapytał, jaka pensja byłaby wystarczająca za to, co dziś robiłem, zaśpiewałbym naprawdę grubą kasę. Nie mniej niż potrójną pensję policyjną. Pewnie dlatego nikt mnie nie zapytał. Bycie szamanem to przywilej i obowiązek, bardziej to drugie. No i nie jest tak, że się zgłaszasz do roboty. Jesteś wybrańcem. Jasne. To bardzo ładna śpiewka, która w rzeczywistości sprowadza się do tego, że masz spieprzone DNA, bo w twoim genotypie są pewne recesywne geny odziedziczone po Bóg wie jak odległym przodku, i generalnie masz przesrane. Niemal się zaćpałem, zanim się dowiedziałem, czym jest ta potrzeba we mnie – przymus szukania przejścia do innego świata – i czym są te wszystkie dziwne rzeczy, które widziałem – świadectwami, że magia istnieje, że istnieją duchy, a ja, tak się składa, mam dar ich widzenia. Nie, to tylko w teorii jest fajne. W praktyce oznacza, że miałem za sobą kolejny ciężki dzień. Nie żebym ostatnimi czasy miewał lekkie. Jest określona masa kłopotów, które facet może wziąć na klatę, nim zacznie go łamać w kościach. I teraz, cóż, przeholowałem.

Wtoczyłem się do mieszkania poobijany i zmordowany. Czułem się jak zmęczony życiem sześćdziesięciolatek, czyli facet starszy ode mnie blisko ćwierć wieku. To też zaczynało podejrzanie przypominać normę. Zrzuciłem z grzbietu niegdyś beżowy prochowiec, dziś kłąb szmat pokrytych kurzem, olejem silnikowym, ptasim gównem i jeden Bóg wie czym jeszcze, w każdym razie czymś cuchnącym. Intensywny deszcz, który mnie złapał po drodze, tylko pogorszył sprawę, wzbogacając ten niepowtarzalny bukiet subtelną wonią mokrego kundla. Gdybym miał fundusz reprezentacyjny, tobym sobie doliczył za nowy płaszcz, ale do takich jak ja nikt nie spieszy z honorariami. Już widzę reakcję Starszyzny na wystawienie im rachunku za pralnię albo za nowe ubrania. Widać wyglądam zbyt szlachetnie, by kalać swoje niewinne oblicze pieniędzmi czy choćby darmowym obiadem. Jakbym się żywił wyłącznie dobrymi chęciami i blaskiem słonecznym.

To mi przypomniało, że minęło kilkanaście godzin, odkąd cokolwiek jadłem, i poczułem dotkliwe ssanie w żołądku. Przez chwilę rozważałem splądrowanie lodówki przed prysznicem, ale jednak pomysł jedzenia w smrodzie, którego sam byłem źródłem, wydał mi się nieco zbyt ekstremalny. Wolałem, by zapaszek nie rozniósł się po całym mieszkaniu, więc jeszcze w przedpokoju zrzuciłem sztywne od brudu portki i sweter zajeżdżający rzecznym mułem i kiblem. Zwinąłem wszystkie ubrania w tłumok i zostawiłem na wycieraczce. Może były do odratowania, ale nie miałem ochoty dotykać ich nigdy więcej. Nagi dowlokłem się do łazienki. Przed powrotem do życia musiałem zmyć z siebie ostatnie dwa dni.

Sycząc z bólu, szorowałem otarcia na czole i dłoniach. I tak niezły wynik, biorąc pod uwagę to, z czym się użerałem. Wyobraźcie sobie nastolatkę, te wszystkie hormony, histerie, emocje o przesadnie wychylonej amplitudzie. Dajcie jej sterydy, które uczynią ją silniejszą od Hulka. A potem odbierzcie jej cielesność, tak by nie sposób było jej zranić. Nie możesz zabić kogoś, kto już nie żyje. Za to ona mogła zaszkodzić tym, którzy wtargnęli na jej terytorium. I machnąłbym ręką, gdyby straszyła sobie w jakiejś szopie na odludziu, ale dziunia była złośliwą jędzą. Straszyła w miejscu, w którym pożegnała się z życiem, a popełniła samobójstwo, skacząc z mostu. Jedynego mostu w okolicy, przez który każdego dnia muszą przejeżdżać tysiące kierowców, stojąc w korkach dłuższych niż kolejki do spowiedzi przed Wielkanocą. To dlatego zresztą była taka silna.

Widzicie, duchy powstają, kiedy śmierci towarzyszą gwałtowne emocje, przemoc, agresja – energia, która się wówczas wytwarza, sprawia, że dusza nabiera „masy” i staje się duchem. Na początku jest słaba, ale może dalej gromadzić energię, budować swój potencjał cegiełka po cegiełce, aż osiągnie poziom, na którym w taki czy inny sposób może wpływać na świat materialny. Dziunia przez trzydzieści lat wchłaniała emocje (czy muszę dodawać, że głównie negatywne?) kierowców przejeżdżających mostem. Cóż, pomyślcie o tym następnym razem, rzucając soczystą wiązankę za kółkiem. Na moje, jeśli do kurw dodacie klakson, efekt będzie jeszcze bardziej spektakularny. Tą się już zająłem, ale nie ona jedna skakała z mostu w ostatnim półwieczu.

Oparłem się o ścianę kabiny, wystawiając głowę i plecy pod silny strumień prawie wrzącej wody. Tylko taka mogła spłukać cały syf, jakim obrosłem, łażąc po filarach i spodnim ożebrowaniu mostu. Zwykły kurz i śmierdzący osad spalin to jedno, ale miałem szczęście wdepnąć w więcej niż jeden wychodek skrzydlatych szczurów, kałuże smaru, gnijące wodorosty, truchła ptaków i gryzoni, a nawet guano nietoperzy. Tak, poziom obrzydliwości i smrodu okazał się wysoki nawet dla policjanta z dziesięcioletnim stażem. Zresztą trupy śmierdzą, ale zwykle nie muszę w nie wsadzać rąk. I tak, zapomniałem rękawiczek. Nie myślałem, że cała ta gonitwa pod mostem będzie konieczna. W swoim naiwnym optymizmie nie przewidziałem, że dziunia nie zechce współpracować i że nie jest już niewinną, zagubioną dziewczyną, która ucieszy się z tego, że ktoś ją widzi, słyszy i wie, co zrobić, by E.T. trafił do domu. Ona miała niezły ubaw, widząc pełne przerażenia miny kierowców, zgniecione zderzaki, ludzi wytrąconych z równowagi, kiedy ich pojazd przestawał słuchać poleceń. Nie widzieli jej, bo nie każdy może zobaczyć ducha, ale wyobraźcie sobie, że kierownica waszego wozu nagle skręca, pedał gazu dociska się do dechy, przeskakuje wajcha skrzyni biegów, włączają się wycieraczki… Jeszcze nikt nie zginął, ale nie dlatego, że nie próbowała nikogo zabić – po prostu auta na moście upakowane były na tyle gęsto, że nie mogła się rozpędzić. Jeszcze rok, może dwa i stałaby się dość silna, by opuścić most, ale nie chciała czekać. Na szczęście dla mnie – była niecierpliwa. Ale za ten rok czy dwa może i ja umiałbym więcej i wiedziałbym, jak ją odesłać z mostu bez wdrapywania się nań, by namalować pod spodem odpowiedni sigil odesłania, a później zwabiać ducha w jego krąg. Na razie nie wychodziły mi próby otwierania portali bez użycia symboli. Odesłałem ją w końcu, ale teraz czułem się jak starzec, zmęczony, poobijany i posiniaczony. Mówcie, co chcecie, ale to nie robi dobrze na męską ambicję, kiedy sponiewiera cię duch wyglądający jak ładniutka szesnastolatka w letniej sukience. Mocno natarłem włosy szamponem, aż piana spłynęła mi po twarzy i karku. Zmyłem zaschniętą krew i ranka z tyłu głowy znów się otworzyła, szczypało niemiłosiernie. Po skroni i łuku brwiowym popłynęła wąska strużka krwi. Pewnie przydałoby się szycie.

– Niech spoczywa w pokoju w najciemniejszym zaułku piekła, jaki jej przypadnie – warknąłem mściwie.

Woda powoli robiła się coraz chłodniejsza. Junkers miał ograniczoną pojemność, więc szybko spłukiwałem pianę, by nie zaserwował mi lodowatego prysznica. Dość wymarzłem na deszczu. Kiedy się wycierałem, rozległ się dzwonek u drzwi.

Nie spodziewałem się gości. Moja dziewczyna, jeśli wciąż uważa, że nią jest, była w Bonn na jakichś targach rzemiosła artystycznego. Dora, czy, jak wolę ją nazywać, Ti, moja do niedawna partnerka z policji łamane na mentorka w świecie, do którego dała mi przepustkę, rozprawiała się z jakimiś swoimi pokręconymi sprawami w Trójmieście. Niektórzy pomyśleliby, że wiodę samotniczy żywot, skoro te dwie kobiety zamykają listę osób, które mogłyby chcieć mnie odwiedzić. Ja nazywam to uregulowanym trybem życia. Nie nawiązuję zbyt łatwo przyjaźni – niekoniecznie z własnej winy. Większość ludzi to po prostu osły, na które szkoda czasu, a ja nie jestem dobry w gadaniu o niczym i oglądaniu zdjęć z wycieczki do Turcji czy rozkosznych fotek nowo narodzonych potomków.

Nawet gdybym mógł strzelać do pięćdziesięciu razy sztuka, nie wpadłbym na to, że za drzwiami będzie stać ona. Bo tak, rozpoznałem ją na pierwszy rzut oka. Mogło minąć piętnaście lat, ale wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętałem. Może nawet lepiej. Wciąż była ciemnowłosa i nieco zbyt szczupła. Jej oczy były tak ciemne, że nie widziałem źrenic. Nigdy nie miałem pewności, czy właśnie prześwietla mnie na wskroś, czy jest podniecona. A teraz, cóż, jak wtedy czułem, że przepadłem i zrobię dla niej wszystko. Pojawienie się kobiet z przeszłości, zwłaszcza tych pięknych, które kochaliście najbardziej szczeniacką miłością z możliwych, zawsze oznacza kłopoty. Ona nie była wyjątkiem. Stała na moim progu, z mokrymi włosami przyklejonymi do twarzy, a ja niemal czekałem, aż z offu dobiegnie jakaś smętna ballada o kochankach spotykających się po latach. Koniecznie z partią saksofonu. Nic nie rozdziera serca tak bardzo jak dźwięk saksofonu.

– Wpuścisz mnie czy będziesz szczuł widokiem swojego nagiego ciała? – zapytała, a ja mocniej chwyciłem ręcznik, którym owinąłem się w pasie.

Miała chropowaty, przydymiony głos – wprost stworzony do tego, by zanuciła jazzowy kawałek albo wyszeptała mi na ucho kilka sprośnych życzeń. To też się nie zmieniło. Wpuściłem ją, zastanawiając się, czy za jakiś czas nie będę snuł opowieści zaczynającej się właśnie od słów: „Na moim progu stanęła kobieta, którą otaczała subtelna woń cielesnej pokusy i kłopotów. Nie wątpiłem, że ulegnę obu”.

– Rozgość się, a ja, pozwolisz, ubiorę się, żeby nie wystawiać cię na zbyt wielką próbę charakteru. Przynajmniej nie od razu – rzuciłem lekko. Kółko teatralne w liceum nie poszło na marne.

Zaśmiała się cicho, ale bez trudu wychwyciłem w tym śmiechu napięcie. Dobrze wiedzieć, że nie ja jeden czułem się… zmieszany. W jej osobie łączyły się wspomnienia największego szczęścia i największego bólu, jakich kiedykolwiek doświadczyłem. I wielu odcieni emocji pomiędzy. A moje zdradliwe ciało przypomniało sobie stare czasy, kiedy ja i ona poznawaliśmy się z entuzjazmem gorliwych talmudystów. Cóż, wtedy miałem nieco ponad dwadzieścia lat i kondycję maratończyka. I dużo wolnego czasu. I ją w tym samym pokoju.

Wszedłem do łazienki, zamknąłem za sobą drzwi i włożyłem bieliznę i spodnie. Przez dwie czy trzy minuty myślałem o całkowicie niepobudzających rzeczach, jak ptasie odchody, którymi niedawno byłem pokryty, aż w końcu czułem się gotów, by wejść do pokoju i z pełną nonszalancją, na jaką mnie stać, zapytać:

– Kawy, herbaty? Pozwolisz, że zrobię coś do jedzenia, kiedy będziesz wyjaśniać, co cię tu sprowadza?

Nie odpowiedziała. Pod moją nieobecność znalazła jakiś ręcznik i wytarła nim włosy. Były potargane i lekko naelektryzowane, jakby dopiero wstała z łóżka. Mokra kurtka i cienki żółty sweterek wisiały na oparciu krzesła, a ona stała nieco speszona w moim swetrze.

– Wybacz, bez pytania pożyczyłam twój sweter, moje rzeczy są całkiem przemoczone… i uznałam, że to lepsze niż koszula, mniej… no wiesz. – Zarumieniła się.

– Zawsze chętnie kradłaś moje ubrania…

– Ładnie pachniały… – Urwała spłoszona, jakby powiedziała zbyt wiele.

– Nie martw się, ten sweter dawno na nikim nie leżał tak dobrze.

Nie wiem, na czym polegał jej fenomen. Nigdy tego nie rozgryzłem, ale nawet teraz, mokra i potargana, w za dużym na nią o kilka rozmiarów swetrze, wyglądała idealnie. Jak mała Francuzka, która jakąś boską opatrznością trafiła do Polski, by zawracać w głowie chłopakom nad Wisłą. Spojrzała na mnie tymi oczkami spłoszonej sarenki i nagle nie była już uwodzicielką znad Sekwany, ale dziewczynką, która nie wie, co robi w domu złego wilka.

Nie usiadła. Spacerowała po niewielkiej przestrzeni mojej kawalerki i robiła coś, co w policji nazwalibyśmy profilowaniem. Sporo się można dowiedzieć o człowieku, przeszukując jego mieszkanie. I ona właśnie to robiła. Nie posuwała się do wybebeszania mi szuflad, ale całą resztę obejrzała niczym najnowszą wystawę w CSW. Miała ten sam zamyślony wyraz twarzy, który widziałem u osób oglądających instalacje zwane sztuką nowoczesną. Kilka sznurków, plastikowe butelki i czerwony lizak serduszko kiwający się na żyłce przymocowanej do sufitu. Po trzydziestu minutach przyglądania się wiesz już wszystko o kondycji związków w dzisiejszych czasach – jednorazowe i nadające się do recyklingu, ale zwykle trafiające na śmietnik.

Z uwagą czytała tytuły książek na półkach, głównie kryminałów i reportaży. Cenne księgi magiczne przechowywałem w skrytce, by nie wpadły w niepowołane ręce. Przeglądała płyty leżące na kupce koło odtwarzacza – trochę bluesa, jazzu, muzyki filmowej i medytacyjnej, których używałem podczas tripów, jakieś starocie z lat młodości. Oglądała zdjęcia wiszące na ścianie w metalowych ramkach. Było za późno, kiedy sobie przypomniałem, że jest wśród nich i tamto. Przekląłem cicho, mieszając jajka na patelni. Istniał cień szansy, że go nie zauważy, ale nikły. Im bardziej nie chciała patrzeć na mnie, tym wnikliwiej przyglądała się fotografiom.

Cholerna Ti, nawet takim drobiazgiem potrafi mnie wpakować w kłopoty. Dostałem od niej te cholerne ramki jako prezent, w każdej było miejsce na pięć fotografii formatu dziewięć na trzynaście. Jedyna zielona roślina w tym mieszkaniu też była od mojej byłej partnerki. I poduszki na kanapie, i zasłony. Uznała, że mieszkam w norze niewiele różniącej się wystrojem od więziennej celi, więc zabawiła się w dekoratorkę wnętrz. Nie przeszkadzało mi to, jak i nie przeszkadzał mi wystrój więziennej celi, póki mogłem wyjść z mieszkania, a za drzwiami nie było strażnika.

Te ramki wisiały puste przez jakieś dwa miesiące, aż Ti zapytała, czy zamierzam coś w nie wsadzić, czy będą tak wisieć kolejny rok. To było jedno z tych podchwytliwych pytań, jakie zadają kobiety. Tylko pozornie możesz odpowiedzieć: „Dokładnie tak, nie zamierzam nic z tym robić”. Więc wsadziłem w nie zdjęcia, które akurat miałem pod ręką. I oczywiście musiało się wśród nich trafić to z naszych czasów świetności. Para dzieciaków wystylizowanych na przedstawicieli francuskiej bohemy, ja i Konstancja. Na jednej z pierwszych randek, w kinie studyjnym, obejrzeliśmy Męski, żeński Godarda. Nie pamiętam, o czym był film, i gdybym nie próbował obmacać dziewczyny siedzącej obok, pewnie bym zasnął. Ale jej się podobał. Ja widać też, skoro nie dała mi po łapach. Uważała, że para aktorów wygląda jak my, czy raczej my jak oni. Faktycznie, była równie śliczna jak Chantal Goya, miała podobną fryzurę – z ciemną grzywką – ciało chude, ale wciąż kobiece, i wielkie, sarnie oczy. Ja nosiłem szalik i płaszcz, tyle było mojego podobieństwa do Léauda, ale podobał jej się ten pomysł. Na jakiś bal przebierańców ubrała nas odpowiednio i któryś z jej kolegów zrobił nam to zdjęcie. Wygląda na nim na rozmarzoną i świeżą. Ja krzywię się nieco mniej niż zwykle. Gdyby nie Ti i ta cholerna ramka… Wyciągnąłem wszystkie zdjęcia, jakie miałem w szufladzie, a i tak ledwie starczyło na wypełnienie tych ramek. Po cholerę ich tyle? Gdybym wiedział, że istnieje choć cień ryzyka, że Konstancja przyjdzie do tego mieszkania…

– Nie wyrzuciłeś go… – powiedziała cicho.

Jej głos drżał od emocji, które mnie zmartwiły – niezbicie wskazywały na to, że skupia na tym pieprzonym zdjęciu zbyt wiele uwagi.

– Jedno z nielicznych, na których wyglądam jak człowiek, szkoda było się go pozbywać. Muszę mieć jakiś dowód, że też potrafię – rzuciłem chłodno.

– Mogłeś mnie odciąć.

– Zgubiłby się format i nie pasowałoby do ramki. Zjesz ze mną? – zapytałem, nakładając jajka na talerz.

– Nie, jadłam już.

Nie nalegałem. Jadłem sam, zastanawiając się, kiedy wreszcie powie, z czym przychodzi, i kiedy całe to gówno się zacznie. Bo przecież nie przyszła powiedzieć mi, że mnie kocha i że po szesnastu latach odmawiania sobie szczęścia postanowiła do mnie wrócić.

– Jeśli wpadłaś, żeby się pożegnać, jesteś szesnaście lat za późno. Wtedy czekałem na jakieś słowa, dziś mam to w głębokim poważaniu – wypaliłem. Zawsze potrafiła mnie przetrzymać.

– Masz rację, zasłużyłam na baty i chętnie je przyjmę. Ale najpierw… potrzebuję twojej pomocy. Wiem, że pracujesz w policji…

– I co? To już ten moment, kiedy zażyczysz sobie, żebym pomógł ci odnaleźć czarnego ptaka?

Odczytałem z jej twarzy, że nie załapała aluzji. Może wciąż oglądała nudne francuskie filmy zamiast porządnej klasyki.

– Niczego nie szukam… poza kilkoma odpowiedziami.

Opanowałem pokusę. Musiałem zachować cień złudzenia, że nie prowadzi mnie na postronku, jak robiła to kiedyś. Jadłem jajecznicę, zagryzając ją podeschniętym nieco chlebem i popijając herbatą. Ona swojej nie tknęła. Podeszła bliżej i znów posłała mi to wymowne spojrzenie damy w opresji.

– Krwawisz – szepnęła.

– Co? A, tak – otarłem wierzchem dłoni zadrapanie na skroni i czole – nic mi nie będzie. No chyba że masz ochotę zabawić się w słodką pielęgniarkę, która położy mnie do łóżka i ukoi mój ból. Wtedy rana jest poważna, a także mam kilka innych, których jeszcze nie widziałaś.

Zaśmiała się chrapliwie. Zawsze lubiłem jej śmiech.

– Niezłe. Zwłaszcza że faktycznie jestem pielęgniarką.

Uniosłem brwi zaskoczony. Kiedy byliśmy razem, chciała zostać psychologiem klinicznym, miała wielki plan rozpisany na całą dekadę. To, że ja z niego wypadłem, nie zdziwiło mnie tak jak to, że wypadła z niego jej kariera.

– Pracuję w szpitalu, na oddziale noworodków i intensywnej terapii neonatologicznej.

– Gdzie?

– W Toruniu, na Bielanach.

Nic nie powiedziałem, przez chwilę po prostu jadłem. Pracowała kilka przecznic od mojego mieszkania. Pewnie mieszkała równie blisko. Kiedy odeszła, szukałem jej. Trop urwał mi się gdzieś w okolicach czeskiego Cieszyna. Miała jakichś krewnych w Austrii, pomyślałem więc, że pojechała do nich, ale nie znałem adresu. Zresztą zrozumiałem przekaz – odchodzę od ciebie najdalej, jak mogę, i nie chcę być znaleziona. Tymczasem teraz się dowiaduję, że Bóg wie od jak dawna mieszka po sąsiedzku. Wyciągnąłem papierosy i zapaliłem jednego, potrzebowałem czegoś, czym mógłbym zająć ręce. Czegoś innego niż jej wiotka szyja.

– Piotrze, ja… – Wciągnęła głośno powietrze, jakby zbierała się na odwagę. Zaczęła jeszcze raz: – W szpitalu miała miejsce seria tajemniczych zgonów. Giną dzieci, noworodki. Trójka w ciągu zaledwie dwóch tygodni. To nie powinno się wydarzyć, statystycznie nie miało prawa się wydarzyć. W całej Polsce umiera z powodu śmierci łóżeczkowej sto sześćdziesięcioro dzieci rocznie. A tu trójka, jedno za drugim? Urodzone w odstępie tygodnia? Mało prawdopodobne.

– Podzieliłaś się swoimi obserwacjami z władzami szpitala?

– Oczywiście. Przeprowadzono dochodzenie. Dzieci były zdrowe, nie ma śladu działania osób trzecich, nie było powikłań poporodowych ani zakażenia. Piotrze, zdrowe dzieci nie umierają tak po prostu…

– To tragiczne, zgadzam się. Ale dlaczego przychodzisz z tym do mnie?

– Bo wiem, że będziesz wiedział, że nigdy nie zrobiłabym krzywdy dziecku. A dochodzenie wykazało, że jestem jedyną pielęgniarką na oddziale, która miała dyżur akurat we wszystkie trzy noce, kiedy te dzieci umarły. I jeśli nie dowiem się, co się stało, utrata pracy będzie najmniejszym z moich zmartwień.

– Rozumiem, dlaczego potrzebujesz śledczego, ale wciąż nie rozumiem, dlaczego muszę to być ja. – Zaciągnąłem się ostatni raz i zgniotłem kciukiem niedopałek w ciężkiej szklanej popielniczce. Niemal automatycznie odpaliłem następnego papierosa.

– Nadal tyle palisz?

– Moje nawyki nie są przedmiotem tej rozmowy, Konstancjo. Dlaczego przychodzisz z tym do mnie? Jest pewnie kilku policjantów, którzy chętnie by się tym zajęli.

– Ale im nie będę mogła powiedzieć wszystkiego. – Przygryzła wargę. – Nie wiem, czy nawet tobie zdołam, ale obcym nie potrafiłabym na pewno.

– Zaciekawiłaś mnie… choć to nie tak, że mnie potrafisz powiedzieć więcej niż innym. Na przykład słowa: „Do widzenia, odchodzę” nie przeszły ci przez gardło. Skąd mam mieć pewność, że teraz będzie lepiej?

– Jesteś złośliwy, ale zasłużyłam. Gdyby chodziło tylko o mnie, wyszłabym już stąd i nigdy nie wracała. Ale muszę się dowiedzieć, co zagraża noworodkom. Wczoraj prawie straciliśmy kolejne… Byłam tam wtedy, rozumiesz? Byłam za szybą i widziałam, że zaczyna się dusić i płacze. Od razu do niego podbiegłam, był siny, żył, ale musiał spędzić noc pod tlenem. Boję się, że to coś wybrało go na kolejną ofiarę. – Łzy zaszkliły się w jej oczach.

– To coś? – zapytałem ostrożnie. Bo w ostatnich miesiącach przekonałem się, że „to coś” to czasem najbardziej precyzyjne określenie dla cholernie wielu zjawisk.

– Nie wiem, czym to jest. Czułam je, było przy chłopcu, kiedy zaczęłam go reanimować. Było złe i zimne. Bardzo zimne. Nie umiem tego dokładniej określić. – Potrząsnęła głową. – Wiem, to, co mówię, brzmi jak szaleństwo, ale nie wymyśliłam sobie tego, to prawie zabiło noworodka, a wcześniej zabrało trójkę dzieci… Tylko tobie mogę zaufać. Pomóż mi, Piotrze, błagam cię!

Jak na kobietę, która z całą pewnością coś ukrywała – w co najmniej trzech momentach tej rozmowy mentalnie gryzła się w język, by nie powiedzieć za dużo – sporo mówiła o zaufaniu. Mogłem chwilę poczekać, by zobaczyć ją na kolanach. Kiedyś wiele bym dał za ten widok. Ale to wyglądało jak coś z mojej działki. Mniej więcej. Wciąż mi się krystalizowało, co jest moją działką.

***

Nie została na noc. Nie żebym przegapił okazję, by zapytać. Spojrzała na mnie chłodno i oświadczyła, że mieszka niedaleko, a nawet gdyby mieszkała w Bukareszcie, nie przyszła tu w tym celu. Przyjąłem to spokojnie, zwłaszcza że nie wiem, czy byłem gotowy na sytuację, w której powiedziałaby, że chętnie. Wciąż miałem niewyjaśnioną sprawę z Katią. Chyba tylko ona wiedziała, czy zerwaliśmy, czy nie. To była jedna z tych zawiłych rozmów, w których ona mówiła o swoich potrzebach, oczekiwaniach i przyszłości, a ja głównie siedziałem cicho, zastanawiając się, jak, u diabła, miałbym podołać jej wymaganiom. Prosty na początku układ skomplikował się i oboje czuliśmy, że ona zasługuje na więcej, niż ja mogę jej dać, i podświadomie zaczyna tego szukać. Nie protestowałem. Była kochaną i słodką dziewczyną, choć była też nekromantką. I może powinienem się zdobyć na męską decyzję, powiedzieć jej, że droga wolna, ale cieszyłem się tym, co miałem. A to, że coraz więcej czasu spędzała na wyjazdach, nie zmieniało faktu, że przeżyliśmy razem kilka pięknych miesięcy. Jeśli miałbym być ze sobą szczery, musiałbym przyznać, że to, co czuję do Katii, to sympatia, zauroczenie, tak mające się do miłości, jaką kiedyś czułem do Konstancji, jak wiosenny deszczyk do huraganu. Na pewno milszy i mniej destrukcyjny, ale niezapadający w pamięć. A Katia? Przymierzała mnie do makiety domu i rodziny, o których marzyła. I gdzieś w głębi już wiedziała, że nie pasuję, ale nie miała odwagi, by mi o tym powiedzieć. Tak to widziałem. Co nie znaczy, że nie miałbym oporów, by przespać się teraz z inną. Nawet z Konstancją, która bez wątpienia była pierwsza we wszystkim. Pierwsza miłość, pierwszy seks, pierwszy cios. Kolejny zgubny efekt przebywania z Ti – za dużo wałkowania swoich emocji. Co czasem się przydaje, skoro nie mogę po ludzku schlać się do nieprzytomności i zapomnieć, zwykle jednak tylko pogarsza i bez tego męczący zamęt.

Umówiłem się z Konstancją przed szpitalem o dziewiątej. Istniała szansa, że nas wpuszczą, choć w subtelny sposób wymuszono na niej wzięcie zaległego urlopu. Jakkolwiek strasznie to brzmi, byłoby lepiej, gdyby podczas jej nieobecności doszło do jakiegoś incydentu, który oczyściłby jej imię…

Nie zamierzałem się dziś pojawiać w pracy, zadzwoniłem więc do szefowej. Anita nie protestowała, zaproponowała, bym zrobił sobie wolne, skoro wciąż mam zaległy urlop z zeszłego roku – a to przecież psułoby wizualne aspekty sprawozdania.

– I mam nadzieję, że chodzi o jakąś atrakcyjną kobietę, a nie butelkę wódki. A jeśli o coś innego, to nawet nie chcę wiedzieć! – rzuciła na koniec.

Parsknąłem cichym śmiechem.

– Masz nosa, szefowo, jak zawsze. Choć nie wiem, w czym kobieta miałaby być lepsza od wódki.

– W sumie racja, alkohol, kobieta, na jedno wychodzi, to i to używka. Ale wolę, żebyś zażywał je w tej formie, bo mało prawdopodobne, że będę musiała o tym pisać raport. Nie chcę cię widzieć do końca tygodnia. Nie wracaj bez opalenizny!

– Skąd ja ci wezmę opaleniznę na początku kwietnia?

– Zaskocz mnie! – Jej głos był wysoki, ale miły dla ucha. Zakończyła połączenie.

Pewnie bym ją zaskoczył, gdybym jej powiedział, że odwyk, na którym byłem jesienią, to ściema na resorach, bo w rzeczywistości byłem w magicznym odpowiedniku Sopotu i przechodziłem szkolenie. I że od dwóch lat nie piję, bo uznałem, że szkoda tracić kasę na porządną gorzałę, skoro nie ma efektu znieczulenia, a dość pieniędzy wydaję na narkotyki, które też nie działają na mnie tak jak na innych. Zaskoczyłbym ją, ale później mnie zaskoczyłby jakiś cyngiel, który raz-dwa rozprawiłby się ze mną jako tym, który nie potrafi trzymać języka za zębami i zdradza tajemnice magicznych zwykłemu człowiekowi. Jestem nowy, więc mają mnie na oku. Plus Anita zadzwoniłaby do Ti, by ją opieprzyć za wciągnięcie mnie w to gówno. Bywała dość nadopiekuńcza. Może dlatego, że jej syn wygląda jak młodsza wersja Léauda i ma tendencję do popadania w tarapaty.

Miałem więc kilka dni, by odkryć, co zagraża dzieciom na oddziale noworodków. I co tak naprawdę sprowadziło do mnie Konstancję. Bo że miała jakąś tajemnicę, nie ulegało wątpliwości. I może nadszedł czas, żeby mi jasno powiedziała, dlaczego wtedy odeszła w środku nocy. To tak na początek.

***

Znów padało. Nie tak intensywnie jak wczoraj, ale wystarczająco, by zimno przenikało przez zbyt lekką kurtkę, która miała mi zastąpić zniszczony płaszcz. Niebo zasnuwała ołowiana kurtyna chmur. Gdybym był pesymistą, nie uwierzyłbym, że jeszcze kiedyś zobaczę choć jeden promyk słońca. Byłem jednak umiarkowanym optymistą, dostrzegałem więc cień szansy, że kiedyś nie będzie mokro, zimno i szaro, a ja, być może, doczekam tego dnia. „Być może” to wszystko, na co mnie stać, ale nie mówcie, że nie próbowałem wykrzesać z siebie radości istnienia. Wiosny zwyczajnie nie było widać. Był początek kwietnia, tymczasem drzewa straszyły nagimi gałęziami, a ziemia wciąż pamiętała o mrozach.

Dla równowagi czekająca na mnie przy bramie szpitalnej Konstancja – w czerwonej pelerynie i pasujących kaloszach – wyglądała jak personifikacja Dnia Świętego Walentego. Kiedy ściska cię w dołku na widok kobiety w kaloszach, wiesz, że masz kłopoty. Powinienem się wycofać, póki jeszcze nie posunąłem się do bycia żałosnym idiotą pełzającym u jej stóp. Ale najwidoczniej jestem na to za głupi.

– Musimy się pospieszyć – powiedziała zamiast przywitania – koleżanka nas wpuści, ale jeśli pojawi się ordynatorka, będziemy mieć problemy.

– Potrzebujemy tylko kilku minut – odpowiedziałem. Spojrzała zdziwiona, jakby zastanawiała się, co, u diaska, wskóram w kilka minut. Możliwe, że nie wskórałbym nic, ale nie zamierzałem się dzielić tą wiedzą.

Nie lubię szpitali. Pomijając to, że śmierdzą równie mocno środkami odkażającymi co śmiercią i chorobą, jest w nich coś bezbrzeżnie depresyjnego, nawet na moje standardy. Może to kwestia oświetlenia, kolorów, może emocji, jakimi emanują ludzie, którzy się tam znajdują. Oddział położniczy mnie zaskoczył – był inny. Nie zaglądałem tu dotąd, jakoś nie było okazji. I niby na pierwszy rzut oka przykuwały uwagę same kiepskie jarzeniówki, sprawiające, że wszyscy wyglądali na chorych i niewyspanych, te same blade i nijakie ściany, ale coś się tu nie zgadzało. Może to kwestia tego, że tu się ludzie rodzili, nie umierali. Przynajmniej do niedawna nie umierali.

Koleżanka Konstancji wprowadziła nas do sali noworodków. Tobołki w kolorowych flanelkach leżały w osobnych łóżeczkach. Było ich niewiele i wyglądały zdrowo. Cięższe przypadki – wcześniaki czy te, które urodziły się chore – leżały w innych salach, znacznie mocniej odizolowane i zwykle umieszczone w inkubatorach czy ledwie widoczne spod plątaniny rurek. Widziałem je przez przeszklone drzwi mijane na korytarzu. Te tutaj wyglądały lepiej. Jak zdrowe dzieci. I moja w tym głowa, by tak pozostało. Ktokolwiek na nie polował, był sprytny. Na oddziale neonatologicznym śmiertelność pewnie z zasady jest wyższa, skoro trafiają tu kobiety z ciążą zagrożoną czy komplikacjami. Nawet przez dłuższy czas proceder mógł pozostać niezauważony.

Niektóre niemowlaki spały, inne popiskiwały jak kocięta. Konstancja poprowadziła mnie prosto do jednego z nich.

Chłopiec leżał tak cicho, że nawet mnie, choć nie mam pojęcia o dzieciach, wydało się to nienaturalne. Miał takie same granatowe ślepka jak wszystkie niemowlaki, ale na ich dnie czaiła się jakaś… sam nie wiem, wiedza? Jakby widział zbyt wiele i to go zmieniło. Pochyliłem się niżej, by lepiej mu się przyjrzeć, i wyciągnąłem rękę, aby odchylić kocyk, którym był okryty. Złapał mój palec i ściskał z siłą, o jaką nie podejrzewałbym takiego malca. Wyswobodziłem się i wziąłem go na ręce. Pielęgniarka zaprotestowała, ale Konstancja ją uspokoiła.

Był taki lekki, jakby nic nie ważył. Ręce mi drżały i bałem się, że go upuszczę, ale z jakichś powodów chciałem go chwilę potrzymać. Coś mi mówiło, że powinienem. Ułożyłem go w zgięciu łokcia, tak jak kiedyś uczyła mnie znajoma, nim pozwoliła wziąć na ręce swoją córeczkę Maję. Dziecko nie wydawało z siebie żadnych dźwięków. Żadnego płaczu, gaworzenia, popiskiwania. To było nienaturalne. Wypowiedziałem bezgłośnie słowa widzenia, które pozwalały mi dostrzec pozostałości po użyciu magii. Nie spodziewałem się wiele, a na pewno nie tego, co pojawiło się natychmiast na twarzy i szyi dziecka – wyraźny czerwony ślad dłoni, niedużych, znacznie mniejszych niż moje czy nawet dłonie Konstancji. Sapnąłem zaskoczony i pogłaskałem policzek niemowlęcia w miejscu, gdzie widniał ślad. Mały poruszył się nerwowo, jakby poczuł ból. Wciąż jednak nie wydał z siebie dźwięku. Popatrzyłem na czerwone pręgi na jego szyi i zastanawiałem się, czy w ogóle może z siebie wydobyć głos. Zakołysałem nim delikatnie, wydając te charakterystyczne pomruki, których dorośli używają do porozumiewania się z dziećmi. Nie wyglądasz wtedy zbyt inteligentnie, ale dzieci zdają się to lubić. Mały nie reagował. Wciąż wpatrywał się we mnie oczami wielkimi jak spodki, a ja zaczynałem nabierać przekonania, że jakaś poważna szkoda już się dokonała.

Miałem już pewność, że Konstancja nie kłamała. Naprawdę czuła obecność czegoś bardzo złego, co czyhało na życie tego dziecka. Spojrzałem na nią, odkładając chłopca do łóżeczka. Wydawała się poruszona. Coś w jej twarzy się zmieniło, oczy zdawały się szkliste, a ramiona ciasno oplatały tułów, jakby coś ją bolało. Możliwe, że wyczuwała jakieś ślady po istocie, która zraniła dziecko. Miała z nią bezpośredni kontakt. Jeśli wśród jej przodków był ktoś obdarzony magią, mogła być na nią wrażliwa, mimo że sama nią nie władała. Miałem jednak wrażenie, że jest w tym coś więcej. Poprawiłem kocyk, by szczelnie otulał nienaturalnie nieruchome ciałko. Nie wiedziałem, czy da się pomóc temu maluchowi, czy już jest stracony, nawet jeśli to coś po niego nie wróci.

Nie dezaktywując słów widzenia, wyszedłem z sali, by poszukać śladów, które mógł po sobie zostawić sprawca. Poczułem tylko chłód, o którym mówiła Konstancja. Chłód, który mógł znaczyć bardzo wiele, ale równie dobrze mógł się okazać ślepym zaułkiem. Nie zdołałem wychwycić nic więcej – albo nie miałem dość umiejętności, albo tego czegoś nie było już w pobliżu.

Idąc korytarzami szpitala, zauważyłem jeszcze jedną dość dziwną prawidłowość: nie było tu duchów. Zwykle działam na duchy jak magnes – taki urok bycia szamanem. Szpital jest miejscem, gdzie zawsze jest ich sporo. Jasne, nie na oddziale położniczym, ale nie było ich nawet przy ostrym dyżurze i w izbie przyjęć. Karetki zwożą tu ofiary wypadków drogowych, przemocy domowej, ciężko rannych i wielu z nich nie przeżywa. Gwałtowna śmierć, ból, przemoc – to wszystko sprawia, że dusza dostaje swoją porcję energii i może się zamienić w ducha. Tu powinno się więc roić od duchów – nie tak silnych jak dziewczyna z mostu, ale dość silnych, bym je zobaczył. Ich brak był nienaturalny. Pokonałem kilkadziesiąt metrów korytarza na dwóch piętrach i żaden się nie napatoczył ze zwyczajowym: „Stary, wiem, że mnie widzisz”…

Konstancja szła za mną, zamyślona, jakby nieobecna. Nie komentowała tego, że zamiast zmierzać do wyjścia najkrótszą drogą, tułam się po korytarzach, ryzykując, że wpadniemy na panią ordynator. Dopiero kiedy wyszliśmy z budynku, zrównała ze mną krok. O ile nie zmieniła się diametralnie, znałem ją wystarczająco dobrze, by rozpoznać to napięcie, które zwykle towarzyszyło jakiemuś trudnemu do zadania pytaniu.

– Lubisz dzieci? – zapytała, nieco mnie zaskakując. Spodziewałem się raczej pytania o to, co robiłem przez ostatni kwadrans.

– A ktoś ich z zasady nie lubi? – odpowiedziałem. Ewidentnie oczekiwała nieco bardziej elokwentnej wypowiedzi. Takiej z uzasadnieniem. – Mam z nimi niewiele kontaktu, ale jak większość przedstawicieli naszego gatunku, jestem wrażliwy na te wielkie oczka i pucułowate buźki. Są szczere, w przeciwieństwie do większości dorosłych. Ich potrzeby są oczywiste i dość łatwo je zaspokoić. Ale jeśli myślisz, że gdybym ich nie lubił, nie zdecydowałbym się ci pomóc, mylisz się.

Zaczerwieniła się po czubki uszu. Urocze.

– Nie, nie pomyślałabym, ja tylko… nieważne.

Przyspieszyła i po chwili widziałem jej czerwoną pelerynę i kalosze spory kawałek przede mną. Już miałem ją dogonić, kiedy poczułem powiew zimna na karku, a instynkt podpowiedział mi, że jednak nie wszystkie duchy zniknęły z tego miejsca.

– Musisz ją powstrzymać – usłyszałem tuż przy uchu. – Zabija nas wszystkich i wciąż jej mało…

I tyle. Uczucie chłodu zniknęło i stałem sam na chodniku przed oddziałem pulmonologii. Konstancja czekała na mnie za bramą szpitala, zagadywana przez strażnika. Przyspieszyłem.

***

Śledztwo dotyczące czegoś ewidentnie nadprzyrodzonego, prowadzone w towarzystwie kogoś, kto o istnieniu sił nadprzyrodzonych nie ma pojęcia i kogo nie powinienem w tych kwestiach uświadamiać, to trudne, jeśli nie niewykonalne zadanie. Musiałem spławić Konstancję i zabrać się do roboty po swojemu. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

– Nie, Piotrze! Muszę się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. I nie wystarczy, że zdasz mi oględną relację, kiedy skończysz. Widzę, że już teraz wiesz więcej, niż mi mówisz. Muszę wiedzieć, że nie zwariowałam, że to wszystko dzieje się naprawdę. Tkwię w tym po uszy, rozumiesz?!

– Gdyby nie nasza wspólna historia, pomyślałbym, że szukasz powodu, żeby spędzić ze mną trochę czasu, moja piękna. – Uniosłem sugestywnie brew, licząc, że się nieco przestraszy i skapituluje. Widać kiedyś poddawała się łatwiej, bo teraz tylko zacisnęła gniewnie usta.

– Możesz sobie myśleć, co chcesz. Tu chodzi o dzieci, które powierzono mojej opiece, i o pracę, którą kocham. Nie będę siedziała bezczynnie, kiedy ty odwalasz całą robotę.

– Konstancjo, zaufaj mi, nic dobrego z tego nie wyniknie. Nie sądzę też, żeby wspólne spędzanie czasu wyszło nam na zdrowie. Ja wiem, co robię, będziesz mi tylko przeszkadzała.

– Chodzi o to, czego nie możesz lub nie chcesz mi powiedzieć?

– Skąd taki pomysł? – zablefowałem.

– Widziałam cię z tym dzieckiem. Wiem, że coś mu dolega i ty wiesz co. Widziałam cię w tym szpitalu, miałeś ten swój błędny wzrok, wpadałeś na ludzi, jakby twój umysł był zupełnie gdzie indziej. Oboje wiemy, że to coś, co zagraża dzieciom, nie jest normalne. Próbowałeś to wyczuć, przyznaj się! Zawsze podejrzewałam, że jesteś medium. Albo że jesteś szalony. Ale skoro pracujesz w policji, to raczej nie jesteś wariatem, prawda?

– To dość odważne założenie. Raz w miesiącu odwiedzam w psychiatryku kolegę z wydziału.

– Nie oszukasz mnie, Piotrze. Może minęło kilkanaście lat, ale wciąż cię znam. A ty też znasz mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nie mogę siedzieć w domu i umierać ze strachu.

Nie miałem argumentów. A może nie chciałem mieć. Mimo niedogodności, jakie wiązały się z jej towarzystwem, myśl o spędzeniu z nią paru godzin nie była mi niemiła. Może i ja uzyskam odpowiedzi, których szukałem latami? Ale najpierw musiałem coś załatwić. Coś, czego nie mogłem zrobić z nią.

– Muszę się z kimś spotkać. Nie będzie ze mną rozmawiał, jeśli przyprowadzę obcą kobietę. Ale żeby nie było, że czekasz bez zajęcia, mam dla ciebie zadanie specjalne. Dowiedz się dyskretnie, czy na innych oddziałach nie wzrosły statystyki zgonów, czy nie umierają ludzie, którzy powinni wyzdrowieć, czy nie było dziwnych wypadków, na przykład awarii sprzętu podtrzymującego życie. Czy nie pojawiły się jakieś niezwykłe komplikacje pooperacyjne, takie rzeczy.

Spoglądała na mnie nieufnie, ale w końcu skinęła głową.

– Dowiem się. Myślisz, że to szerszy problem?

– Śmierć niemowląt rzuca się w oczy bardziej niż na przykład śmierć starego człowieka czy pacjentów ostrego dyżuru, bo tam jest niejako w granicach ryzyka, łatwiej ją ukryć. Gdy umiera dziecko, a później kolejne, ludzie odbierają to jako coś bardziej nienaturalnego, bo nie tak miało być. Zapisz też wszystko, co wiesz o dzieciach, które zmarły: zestaw daty, płeć, imiona, dane rodziców, wszystko, co pozwoli nam zobaczyć jakiś wzór, jeśli taki istnieje. Poradzisz sobie z tym?

– Będę miała te dane. Pojawię się u ciebie jutro rano i lepiej, żebyś był w mieszkaniu.

– Będę na ciebie czekał. Jak mógłbym zrezygnować ze śniadania z tobą?

Miałem kilkanaście godzin, by się dowiedzieć, co jest grane w szpitalu i z kim mam do czynienia – czy jest to duch, czy coś innego. Nie widziałem dotąd ducha, który zdołałby zostawić po sobie taki ślad na ciele dziecka albo zabić inne w ten sposób. A jeśli duch, to czyj – bez znajomości imienia nie zdołam go przeprowadzić.

***

Mogłem iść do biblioteki w Thornie, przerzucać przez resztę dnia opasłe i zakurzone księgi, ale cenię sobie ekonomię czasu. Zawsze jeśli mogę się dowiedzieć czegoś w inny sposób, próbuję to zrobić. W szybkim wybieraniu miałem dwa numery, pod które mogłem zadzwonić, by uzyskać jakieś sensowne informacje, ale tylko decydując się na jeden, nie musiałbym się obawiać pytań, na które wciąż nie miałem odpowiedzi. Problem polegał na tym, że dodzwonienie się do niektórych wymaga więcej cierpliwości niż dodzwonienie się do innych. Bez większych nadziei wybrałem numer Ti. Mogła przebywać w Trójprzymierzu, a tam, podobnie jak w Thornie, nie było zasięgu, żywiłem jednak nadzieję, że wychyli nos poza magiczne miasto i zauważy nieodebrane połączenie. Miałem więcej szczęścia, niż zakładałem – zamiast komunikatu o tym, że abonent jest czasowo niedostępny, usłyszałem zwykły sygnał oczekiwania na połączenie. Po kilku sekundach usłyszałem:

– Dora Wilk, słucham?

– Cześć, Ti, tu twój porzucony partner.

– Witkacy! Miło cię słyszeć, ratujesz mnie właśnie przed nadmierną socjalizacją ze stadem wilków. Co u ciebie? – zapytała radośnie.

– Mam sprawę, która wygląda na jedną z tych, o jakich kilka miesięcy temu nie miałem pojęcia.

– Potrzebujesz pomocy? Mogę być w ciągu kilku godzin…

– Nie wiem, z czym mam do czynienia, dzwonię do ciebie jak do podręcznej encyklopedii nadnaturalnego syfu.

– Mów, zobaczymy, czy zadzwoni mi dzwonek. – Jej głos już nie brzmiał tak radośnie jak przed chwilą.

– Pytanie za sto punktów: co poluje na niemowlęta i jednocześnie potrafi przerazić duchy?

– Inny duch?

– Nie słyszałem o duchach, które potrafiłyby zostawić na ciele dziecka odciski rąk, czerwone, jakby wypalone na skórze. To wymagałoby więcej energii, niż duch jest w stanie zebrać. Mogą zabić, ale nie zostawią odcisków palców.

– I dotyczy to tylko małych dzieci?

– To coś rezyduje na oddziale noworodków i intensywnej opieki neonatologicznej w szpitalu na Bielanach. Na razie nie wiem, czy poluje też na innych pacjentów. Trzy maluchy nie żyją, czwarty był blisko. Wygląda to na śmierć łóżeczkową.

Przez chwilę milczała. Niemal słyszałem, jak trybiki przekręcają jej się w głowie.

– Czytałam ostatnio trochę… Jest demon, który interesuje się wyłącznie niemowlętami i małymi dziećmi. Nazywa się Lamasztu, pochodzi z Babilonii, choć zwykle nie zabija. Zakrada się do nich, karmi piersią, sprawia, że chorują. Coś jak demoniczna wersja zespołu Münchhausena. Zwykle chorują też prawowite matki dzieci. To coś jak kara za to, że to one, a nie Lamasztu, je urodziły.

– Jak sprawdzić, czy to ona, i jak się jej pozbyć, jeśli okaże się, że tak?

Potarłem nerwowo czoło. Demony to zupełnie nie moja liga, głowa zaczynała mnie boleć na samą myśl, że miałbym się mierzyć z mieszkanką piekieł.

– Tego nie wiem, ale znam kogoś, kto wie wszystko o demonach. Oddzwonię do ciebie…

– Masz gorącą linię z piekłem, Ti?

– Coś w tym rodzaju, muszę tylko znaleźć ustronne miejsce, z dala od wścibskich spojrzeń. Oddzwonię za jakąś godzinę.

– Będę czekał.

Rozłączyła się. Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy ze mną będzie jak z nią. Kilkanaście lat temu nie wiedziała, że istnieje coś takiego jak magia i świat nadprzyrodzony. Dziś niewiele ją dziwi, wrosła w to wszystko, żongluje większą liczbą piłeczek, niż powinna być w stanie. To się chyba nazywa wzorcowa aklimatyzacja. Ja byłem na początku tej drogi i nie radziłem sobie nawet w jednej setnej tak dobrze. Gdybym mógł wyrzucić ze swojego DNA te geny, które sprawiają, że jestem inny, zrobiłbym to. To jednak niemożliwe. Ti nieustannie mi powtarzała, że nie powinienem tracić energii na walkę, lecz rozwijać umiejętności, żebym stał się najlepszy w tym, kim jestem, bo nikt tego za mnie nie zrobi. Jestem wyjątkowy, tak mówiła, stworzony do wyjątkowych czynów. Nie lubię zmian, nie aklimatyzuję się szybko, nie przepadam za sytuacjami, kiedy wszyscy dookoła wiedzą na mój temat więcej niż ja sam. Zupełnie nie podoba mi się myśl, że miałbym zrobić to, co, jak wiem, jest konieczne, bym dysponował pełną mocą, jaką może dysponować szaman. Byłem za stary i chyba zbyt cyniczny, by mierzyć się z przeszkodami z takim entuzjazmem, z jakim robiła to Ti. Ona odkrywała problemy, jakie zmalowali jej przodkowie, i po prostu adaptowała się do okoliczności, rzucała w wir zdarzeń i wszelkie nowości traktowała jako okazję, by zdziałać więcej. Zazdrościłem jej tego, choć nie do końca rozumiałem. Wolałem metodę małych kroczków, nawet jeśli to oznaczało, że jestem słabszy i że aby przeprowadzić ducha w zaświaty, muszę się czołgać w guanie pod mostem. Może gdyby jej inicjacja miała wyglądać jak moja, też byłaby nieco bardziej powściągliwa – a może nie. Kwestia osobowości.

Czekając, aż Ti zadzwoni, uruchomiłem komputer. Przejrzałem bazę danych policji i lokalnych gazet. Nie zapaliła mi się żadna czerwona lampka dotycząca szpitala czy niewyjaśnionych zgonów na jego terenie, ale nie znaczyło to, że ich nie było. Zwyczajnie nikt nie zgłosił przestępstwa ani nie uznał tego za temat dla lokalnych wiadomości. O trójce dzieci też nic nie znalazłem, choć Konstancja wspominała o wewnętrznym śledztwie i kontroli. W dzisiejszych czasach władze szpitala wolą, by takie informacje nie wyciekały. Wystarczy drobiazg i placówka trafia na celownik wszystkich Spraw dla reportera, Uwag i Faktów.

Z ciekawości wrzuciłem dane Konstancji w Google. Mogło nic nie wyjść, przecież nawet jej nie zapytałem, czy nie wyszła za mąż i czy wciąż nosi to samo nazwisko co kiedyś. O dziwo, Google zarejestrowały jej istnienie. Trzy lata temu dostała jakąś nagrodę Fundacji Rodzić Po Ludzku. Pasowało mi to do niej, zawsze przykładała się, aby być najlepszą w tym, co robi, i przejmowała się ludźmi. Wszystkimi poza mną. Nieprawda, przejmowała się mną, ale do czasu. Mimo poszukiwań nie znalazłem nic więcej. Nie miała kartoteki policyjnej, nie dostała nawet jednego mandatu. Może wciąż nie zrobiła prawa jazdy? Na studiach, kiedy ja robiłem kurs, ona odmówiła. Uważała, że byłaby kiepskim kierowcą, więc nie widziała powodu, by zwiększać zagrożenie na drodze. Lubiła swoją holenderską damkę, którą pomalowała na jaskrawożółto. Mówiła, że tylko kretyn ukradłby rower tak charakterystyczny i rozpoznawalny. To idiotyczne, jakie rzeczy się pamięta po latach. Wciąż nie wiedziałem, czy wyszła za mąż. Przez tyle lat mogła się rozwieść i wrócić do nazwiska panieńskiego, mogła też nie przyjmować nazwiska po mężu. Nie powinno mnie to interesować. A jednak interesowało.

Telefon przerwał mi niewesołe rozmyślania. Może dobrze, właśnie fantazjowałem o daniu w mordę potencjalnemu mężowi mojej od bardzo dawna byłej dziewczyny.

– To nie Lamasztu – rzuciła Ti bez wstępów.

– Jesteś pewna?

– Tak. Nie opuszczała piekła w ostatnich miesiącach, jest na czymś w rodzaju warunku, przygarnęła niewłaściwe dziecko i mają ją na oku. Poza tym nie ma mowy, żeby to ona mogła zagrażać duchom. Duchy i demony najwyraźniej nie wchodzą sobie w drogę, nie wiem, z czego wynika ta animozja, ale ponoć to pewne. Więc jeśli twoje duchy boją się tego stworzenia, a ono może je unicestwić, to z pewnością nie jest to demon.

– To właściwie dobra informacja, dzięki, Ti.

– Nadal podtrzymuję ofertę, mogę wrócić i ci pomóc.

– Miałbym ci przeszkodzić w twojej wilczej misji? Przecież naprostowanie stada na prawo i porządek to coś, co całej magicznej społeczności leży głęboko na sercu – zakpiłem.

– Potrafisz być dupkiem, Witkacy, masz szczęście, że cię lubię. – Zaśmiała się cicho.

Nie demon. To już coś. Wciąż nie wiedziałem, z czym mam do czynienia, ale z całą pewnością byłem bliżej prawdy niż rankiem, kiedy opuszczałem szpital. Niestety, jeśli chciałem wiedzieć więcej, musiałem zadzwonić do mojego przewodnika. Mogłem też poszukać rozwiązania sam i uniknąć pytania o to, kiedy gotów będę pozwolić duchom przodków pokroić mnie na kawałki i ugotować w gorącym oleju. Co prawda tylko na poziomie duchowym, ale jakoś mnie to nie pocieszało.

Mogłem odprawić rytuał Ononharori i pozwolić duchom przemówić do mnie we śnie, co wszakże było utrudnione, skoro od lat cierpię na bezsenność i bez potężnej dawki leków nie jestem w stanie zasnąć, a po lekach na pewno nie obudziłbym się rano na tyle rześki, by powitać w progu Konstancję. Zresztą jeśli istniała szansa, że wystarczą tradycyjne metody, niechętnie odprawiałem rytuały wiążące się z podróżami astralnymi. Miałem powód, by ich unikać. Za każdym razem, kiedy moja dusza wędrowała w zaświaty, mogli mnie dopaść najdrożsi przodkowie i bez pytania zacząć siekać moje mentalne ciało na kawałeczki w poszukiwaniu tej jednej, dodatkowej szamańskiej kości. Z jakichś powodów zdjęcie RTG nie było wystarczające. Jeśli miałbym ryzykować duszę dla jakiegoś rytuału, to raczej nie byłoby to Ononharori, ale Andacwander, wymagający odbycia stosunku seksualnego dla zadowolenia duchów. Zgadnijcie, kogo wytypowałbym jako partnerkę. Powinienem się trzasnąć w policzek za samo myślenie o tym, ale wyobraźnia podsuwała mi miłe obrazy. No proszę, a mój przewodnik duchowy uważał, że nie potrafię odkryć radości, jaka płynie z magii i bycia szamanem…

Skoro nie chciałem kontaktować się z duchami przodków, zostawały mi księgi. Od czasu studiów nie miałem tylu lektur, co teraz. Zwykle po kilku godzinach odchodziłem od nich z bólem głowy i trudną do zniesienia świadomością, jakie jeszcze stwory kryją się w ciemności i co można uczynić, znając magię. Ta wiedza nie napawała mnie optymizmem ani nie sprawiała, że czułem się bezpiecznie. Czasem naprawdę lepiej pewnych rzeczy nie wiedzieć. Tyle dobrze, że w ostatnich latach powstało sporo przekładów starych ksiąg i nie musiałem odkurzać łaciny, z której pamiętałem niewiele. Księgi, kiedy były napisane w języku polskim i wydane na papierze (wciąż jednak na ręcznej prasie drukarskiej), w twardej, ale nie skórzanej oprawie, nie wyglądały już tak imponująco, spełniały jednak swoje zadanie i o wiele łatwiej było je ukryć w mieszkaniu czy schować w kieszeni niż stare woluminy w rozmiarze folio.

Jako szaman należałem do kasty psychopompów, byłem przewodnikiem dla dusz kierujących się w zaświaty. Nie potrafiłem leczyć ani przepowiadać przyszłości. Może bym potrafił, gdybym się dał posiekać, ale to raczej ślepy traf. Powinienem wiedzieć wszystko o duchach, zjawach i wszelkich bytach pomiędzy życiem a śmiercią ziemską. Cóż, nie wiedziałem. Ale dajcie mi dekadę czy dwie.

Kilka godzin przeglądałem Leksykon istot granicznych. Tak właśnie nazywano te twory z ektoplazmy i energii, które nawiedzały świat żywych po swojej śmierci. Skoro w szpitalu nie urzędował demon, to musiał to być któryś z nich. Na podstawie tych kilku wskazówek, które miałem, ustaliłem, że nie ma konkretnego stworzenia, które z zasady i przymusu żerowałoby na dzieciach. A więc był to indywidualny wybór sprawcy, co samo w sobie wydało mi się dość przerażające. W końcu zawęziłem pole do konkretnego gatunku i to, co odkryłem, nie spodobało mi się. Istniała jedna istota zdolna do tego, by żerować zarówno na duchach, jak i na ludziach, dość silna, by zabić i zostawić ślad, jaki widziałem. Dobra wiadomość – wiedziałem, jak ją zniszczyć. Zła – nie było to proste, musiałem znać jej dokładne imię, a także znaleźć coś, co ją ogniskuje, pozwala jej zachować materialny kształt. Kolejną złą wiadomością było to, że upiory, w przeciwieństwie do duchów, nie są związane z miejscem swojej śmierci, mogą się przemieszczać i oddalać o całe kilometry od przedmiotu ogniskującego. I o ile bywają duchy dobre, neutralne lub tylko irytujące, ale nieszkodliwe, nie ma dobrych upiorów, bo zostają nimi tylko naprawdę źli ludzie. Głównie mordercy. Hurra, ten dzień stał się właśnie gorszy, niż zakładałem! Skąd, u diabła, miałem wiedzieć, kim jest upiór?

***

Wyglądało na to, że jednak nie obejdzie się bez rytuału. Musiałem przesłuchać jedynego świadka, jakiego miałem – spanikowanego ducha, który zaczepił mnie po wyjściu ze szpitala. Anita byłaby szczęśliwa, gdyby wiedziała, że to możliwe. Lepiej dla mnie i duchów, by nigdy się nie dowiedziała.

Kiedy zakradłem się na teren należący do szpitala od strony osiedla Świętego Józefa, dochodziła dwudziesta. Wspiąłem się na ogrodzenie z siatki i w ciągu mniej niż minuty byłem w lasku okalającym zabudowania od północy – o ile rzadko posadzone i nieco anemiczne iglaki można nazwać laskiem. Stąpałem ostrożnie, bo pod stopami chrzęściły mi plastikowe strzykawki i szkło. Po tej stronie budynku znajdował się kontener na odpady ze szpitala. Regularnie otrzymywaliśmy zgłoszenia o narkomanach, którzy dostawali się tu tą samą drogą co ja i usiłowali znaleźć leki wyrzucone na śmietnik. Zwykle nic nie znajdowali – bioodpady i przeterminowane lekarstwa miały całkiem inny żywot jako śmieci, ale pasjonaci chemicznych rozkoszy regularnie wracali i robili tu bałagan. Trudno im się dziwić, biorąc pod uwagę czujność strażników.

Budynek szpitala rysował się jasną plamą na tle wieczornego nieba. Kucnąłem na krawędzi lasku, tak że przed sobą miałem spory kawałek zdziczałego trawnika. Byłem na tyle daleko od latarni, by nie wpaść w oko ochronie. Oczyściłem kawałek ziemi z kamieni, szorstkich igieł i trawy. Nie było to konieczne, ale skoro zamierzałem palić tu świece i zioła, lepiej, by w zasięgu iskry nie znalazło się nic, co mogłoby się zająć ogniem. Wyjąłem z plecaka kilka niezbędnych akcesoriów: bryłę ametystu, surowy kamień wielkości pięści, białą świecę, mosiężną podstawkę z kolcem do zamocowania świecy (niby nie była niezbędna, ale komu duch raz przewróci świecę, podpalając tym samym spodnie przywołującego, ten będzie raczej ostrożny), woreczek z mieszanką ziół, z których najbardziej intensywnie pachniała bazylia, odganiająca złe duchy (teraz już wiecie, czemu włoskie restauracje są zawsze pełne i ludzie mają tak znakomity apetyt), słoiczek soli i słoiczek wody święconej, płytką miseczkę do spalania ziół i skręty z moją autorską mieszanką – odprężenie to podstawa przy kontaktach z drugą stroną. Pusty plecak ułożyłem na ziemi jako siedzisko. Ziemia była wciąż mokra, przez cały dzień siąpiło – deszcz nie chciał odejść, zupełnie jak moje wspomnienia o Konstancji, niechciany i nieunikniony. Usiadłem po turecku i zapaliłem świecę. Ustawiłem ametyst tak, by podświetlał go płomyk, wzbudzając na jego powierzchni jasne smugi i cienie, pełzające w rytm niesłyszalnej ludzkim uchem melodii. W miseczce usypałem spory kopczyk ziół i podpaliłem. Słodkawy dym unosił się cieniutką i krętą smugą w wilgotnym powietrzu. Na krawędzi miseczki ułożyłem skręta przeznaczonego na ofiarę. Wierzcie mi, wszystkie duchy, jakie spotkałem, o wiele bardziej entuzjastycznie podchodziły do ofiary ze skrętów niż do tradycyjnych darów z jadła, napoju czy szklanych paciorków. Na chłopski rozum całkowicie je rozumiałem. Co mi po schabowym, jak nie mogę jeść, co mi po wódce, gdy nie mogę kropli uronić. Dym był na tyle kompatybilny z ich stanem skupienia, że mogły go wchłonąć. Nie wiem, czy dawał im kopa, ale wydawały się przyjaźniejsze już po małej dawce.

Paliłem i starałem się wyciszyć umysł, ukoić zmysły, koncentrując się jednocześnie na bardzo uprzejmym zaproszeniu ducha na rozmowę. Nie znałem jego imienia, nie przeszedłem inicjacji, która dawałaby mi moc rozkazywania duchom – mogłem więc tylko prosić. Potrafiłem odesłać ducha, odprowadzić go – po dobroci lub nie – w zaświaty, ale nie potrafiłem go z zaświatów przywołać, skoro sam, z wiadomych powodów, nie chciałem się w nich znaleźć. Ale ten duch, jeśli nie padł ofiarą upiora, powinien gdzieś się tu kręcić. Zaciągałem się głęboko, pozwalając, by aromatyczny dym przenikał do płuc, wchłaniał się przez krwiobieg i docierał do każdej komórki. Mieszanka nie tylko mnie relaksowała, ale też wzmacniała moją aurę. Fioletowe, frenetyczne pasy jarzyły się mocniej, były dla duchów widoczne z oddali niczym światło latarni morskiej. Stąd sól – na wypadek gdyby zjawiły się nie tylko te mile widziane. Oparłem się o pień i zamruczałem melodię, którą nagle usłyszałem. Uderzałem palcami w kolano, wystukując rytm. Miniaturowe dzwoneczki na bransoletce szamańskiej dzwoniły cichutko, wypełniając melodię słodyczą. Przymknąłem powieki. Jasnoszary dym z miseczki i ciemniejszy ze skręta owijały się wokół mnie kłębiastymi serpentynami, unosiły do nieba, chciały zabrać moją duszę ze sobą, na wyższy poziom, na spotkanie z przodkami. Musiałem użyć całych zasobów woli, by nie ulec kuszącym podszeptom w tyle głowy.

Otoczenie lekko rozmyło mi się w szklistej poświacie. Byłem gotowy, by przywołać ducha. Nie znając imienia, mogłem się tylko koncentrować na wspomnieniu jego obecności, którą odczuwałem kilka godzin temu. Mijały minuty i całe kwadranse, dwa razy musiałem dosypywać ziół do miseczki, by podtrzymać wstążeczkę dymu. Moja krew stopniowo się oczyszczała i z każdą sekundą myślałem jaśniej, a uczucie miękkiej, ciepłej dłoni na moim mózgu, całkiem przyjemne, mijało. Nie przyszedł. Nie wiedziałem, czy nie mógł, bo już nie istniał, czy nie chciał, bał się, czy miał mnie głęboko w swoim ektoplazmowym tyłku. Póki jeszcze tliła się kupka ziół, próbowałem przywołać inne duchy. To, że się nie wychylały, nie znaczyło, że ich nie ma – w takich miejscach jak szpital musi ich być mnóstwo. Zwykle nie mogłyby się oprzeć pokusie otarcia się o mnie i ukradzenia mi kilku dżuli – czy w jakiej tam jednostce podaje się energię z aury. Cisza, bezruch i smak porażki. Poczekałem, aż zioła się dopalą, i zdmuchnąłem świecę. Było po dwudziestej drugiej, nieubłaganie zbliżała się północ, najgorsza godzina, jeśli masz na karku upiora czy złośliwego ducha. Spakowałem klamoty i poszedłem w stronę szpitalnego wejścia. Strażnik nie miał ochoty mnie wpuszczać, ale machnąłem mu przed nosem odznaką i wspomniałem coś o niedostatkach ochrony na terenie obiektu. Dostałem się bez większego trudu.

Szamański blues

Copyright © by Aneta Jadowska 2021

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021

Redakcja – Joanna Mika

Korekta – Magdalena Świerczek-Gryboś, Anna Strożek

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc m

Okładka – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl

Ilustracje wewnątrz książki – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I tej edycji, Kraków 2021

ISBN EPUB: 9788382102451 ISBN MOBI: 9788382102444

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko

finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl