Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Trzy kobiety. Pięć wieków. Jeden sekret.
Rok 2019. Pod osłoną nocy Kate ucieka z Londynu do rozpadającej się chaty odziedziczonej po ciotecznej babci, którą ledwo pamięta. Porośnięte bluszczem i otoczone zarośniętym ogrodem Weyward Cottage dzielą lata świetlne od brutalnego partnera, który zatruwał jej życie. Kate zaczyna podejrzewać, że jej cioteczna babcia ukrywała coś przed światem; sekret ten drzemie w trzewiach chaty i sięga czasów XVII-wiecznych polowań na czarownice.
1619. Altha oczekuje na proces o zabójstwo miejscowego rolnika, który został stratowany przez własne bydło. W dzieciństwie matka nauczyła ją magii polegającej nie na rzucaniu zaklęć, tylko dogłębnej znajomości natury. Niezwykłe kobiety zawsze jednak budzą w mężczyznach strach, dlatego po usłyszeniu zarzutów o czary Altha wie, że jej droga do wolności będzie wyboista.
1942. Świat ogarnięty jest wojną, a Violet siedzi zamknięta w podupadającej rodzinnej posiadłości. Skrępowana towarzyskimi konwenansami nastolatka tęskni za solidną edukacją, którą odbiera jej brat i za nieżyjącą matką, która podobno przed śmiercią straciła rozum. Jedyną pamiątką po niej jest medalion z wygrawerowaną literą „W” i słowo „Weyward” wydrapane w listwie przypodłogowej w sypialni Violet.
Splatając ze sobą historie trzech nadzwyczajnych kobiet żyjących na przestrzeni pięciu wieków, Emilia Hart stworzyła trzymającą w napięciu powieść o kobiecym harcie ducha i przeobrażającej sile natury.
"Jedyny w swoim rodzaju debiut rzucający światło na to, co znaczy być kobietą. Jestem oczarowana."
Gillian McAllister, autorka bestsellerów z listy „The New York Times”
"Wzruszająca opowieść o kobiecej wytrwałości i ukrytej sile, z domieszką bezwstydnej, ekscytującej magii."
Bridget Collins, autorka bestsellerów z listy „The Sunday Times”
"Pięknie napisana i zawikłana niczym pajęcza sieć powieść Emilii Hart to międzypokoleniowa historia o tęsknocie, miłości i sile. Chociaż rozdzielone dziesiątkami czy nawet setkami lat, kobiety z rodu Weywardów – Altha, Violet i Kate – są dla siebie dziedzictwem, a siła drzemiąca w każdej z nich jest hołdem złożonym więziom między kobietami, naturą i rodziną."
Sunyi Dean, autorka książki „The Book Eaters”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Tytuł oryginału: Weyward
Redakcja: Grażyna Muszyńska
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Kamil Kowalski, Beata Kozieł
Jacket design by Michael Storrings
Jacket art: background flowers © Liliboas/iStockphoto; vine and leaves © bauhaus1000/iStockphoto; beetles and crow © Thepalmer/iStockphoto; bugs © Bodar Tivadar/Shutterstock.com
Grafika w tekście: pl.freepik.com
Copyright © 2023 by Emilia Hart Limited
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023
© for the Polish translation by Grażyna Woźniak
ISBN 978-83-287-2782-3
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2023
–fragment–
Mojej rodzinie
Dłonie splećmy, siostry wiedźmy,
We trzy wzlećmy, w locie śledźmy
Cały obszar ziem i wód!
Trzykroć klątwą świat oszpećmy,
Trzykroć trzy zaklęcia sklećmy,
Urok niech narobi szkód![1]
William Szekspir,Makbet
W pierwszym opublikowanym zbiorze dzieł Szekspira siostry określono przymiotnikiem „weyward” (krnąbrny). W późniejszych wersjach zastąpiono je słowem „weird” (dziwny, nawiedzony).
The Weyward Sisters, hand in hand,
Posters of the sea and land,
Thus do go, about, about,
Thrice to thine, thrice to mine,
And thrice again to make up nine.
Peace, the charm’s wound up.
— Macbeth
Altha
1619
Trzymali mnie tu już dziesięć dni. Od dziesięciu dni moim jedynym towarzyszem był mój własny smród. Nawet żaden szczur nie zaszczycił mnie swoją obecnością. Bo i cóż miałoby go tu ściągnąć, skoro nie dali mi nic do jedzenia. Tylko trochę piwa.
Usłyszałam kroki. A później zgrzyt metalu o metal przy odsuwaniu zasuwy. Poraziło mnie światło. Przez chwilę stojący w drzwiach mężczyźni zdawali się emanować blaskiem, jakby byli nie z tego świata i chcieli mnie z niego zabrać.
Ludzie prokuratora.
Przyszli, żeby zabrać mnie na proces.
Kate
2019
Kate patrzy w lustro, gdy nagle słyszy jakiś dźwięk.
Odgłos przekręcanego klucza w zamku.
Drżącymi palcami pospiesznie poprawia makijaż; ciemne smugi maskary wyciągają się w stronę dolnych powiek niczym odnóża pająka.
W żółtym świetle widzi, jak pulsuje jej krew pod naszyjnikiem, który dał jej na ostatnią rocznicę. Łańcuszek jest srebrny i gruby, chłodzi jej skórę. Nie nosi go w ciągu dnia, kiedy on jest w pracy.
Słyszy trzaśnięcie frontowych drzwi. Kroki na drewnianej podłodze. Dźwięk wina nalewanego do kieliszka.
Panika trzepocze w jej piersi niczym ptak. Oddycha głęboko, dotykając wstęgowatej blizny na lewym ramieniu. Po raz ostatni uśmiecha się do lustra w łazience. Nie może mu dać do zrozumienia, że coś jest nie tak. Że wszystko jest nie tak.
Simon nachyla się nad kuchennym blatem z kieliszkiem wina w dłoni. Serce zaczyna jej dudnić na widok ciemnej, smukłej sylwetki w garniturze, ostrych kości policzkowych, złocistych włosów.
Mężczyzna patrzy, jak Kate podchodzi do niego. Wie, że podoba mu się w sukience, którą włożyła. Sztywna tkanina naciągnięta na biodrach. Czerwona. Jak jej bielizna. Koronka, ozdobiona kokardkami. Jakby Kate była czymś, co można rozpakować, rozedrzeć przed dostaniem się do środka.
Patrzy na niego, szukając wskazówek. Zdążył zdjąć krawat i rozpiąć trzy guziki koszuli, spod której wystają jasne kręcone włoski. Białka oczu ma zaróżowione. Gdy podaje jej kieliszek wina, Kate wyczuwa w jego oddechu woń alkoholu, słodką i ostrą. Na plecach i pod pachami zbierają jej się kropelki potu.
Wino w kieliszku to chardonnay, jego ulubione. Od tego zapachu Kate przewraca się w żołądku; kojarzy jej się z rozkładem. Unosi kieliszek do ust, lecz nie wypija ani kropli.
– Cześć, skarbie – zwraca się do niego fałszywie pogodnym głosem. – Jak było w pracy?
Słowa więzną jej w gardle. Mężczyzna porusza się zwinnie, mimo wypitego alkoholu; palce wbijają się w miękkie ramię.
– Gdzie byłaś?
Wie, że nie może się wyrwać, chociaż pragnie tego każdą komórką ciała, więc tylko kładzie mu dłoń na torsie.
– Nigdzie – odpowiada, siląc się na spokój. – Przez cały dzień siedziałam w domu. – Pamiętała, by zostawić iPhone’a w mieszkaniu przed wyjściem do apteki i zabrać ze sobą gotówkę. Z uśmiechem nadstawia twarz do pocałunku.
Policzek mężczyzny jest szorstki od zarostu. Do woni alkoholu dołącza inny zapach, duszny i kwiatowy. Może perfumy. Nie byłby to pierwszy raz. Rozpala się w niej iskierka nadziei. To może zadziałać na jej korzyść. Jeśli jest ktoś inny.
Przeliczyła się jednak. Mężczyzna przysuwa się do niej i…
– Kłamiesz.
Kate ledwo rejestruje to słowo, zanim dłoń Simona trafia ją w policzek; ból oślepia niczym rozbłysk światła. Kolory w pokoju zlewają się ze sobą: złociście rozświetlone deski podłogi, biała skórzana kanapa, różnorodność londyńskiej panoramy za oknem.
Niczym z oddali dobiega ją odgłos tłuczonego szkła; upuściła swój kieliszek z winem.
Chwyta się krawędzi blatu, biorąc kilka urywanych oddechów; policzek pulsuje z bólu. Simon wkłada płaszcz i sięga po leżące na stole klucze.
– Zostań tu – wydaje polecenie. – Dowiem się, jeśli wyjdziesz.
Jego buty stukające o podłogę. Trzaśnięcie drzwiami. Kate stoi nieruchomo, dopóki nie usłyszy skrzypnięcia zjeżdżającej w dół windy.
Poszedł sobie.
Podłoga jest usiana błyszczącymi kawałkami szkła. W powietrzu unosi się kwaśny odór wina.
Metaliczny posmak w ustach sprowadza Kate na ziemię. Jej warga krwawi, rozcięta o zęby siłą zderzenia z jego dłonią.
Nagle coś jej świta.
„Dowiem się, jeśli wyjdziesz”.
Nie wystarczyło zostawić telefon w domu. Simon znalazł inny sposób. Inną metodę śledzenia jej. Pamięta, jak patrzył na nią portier w lobby; czyżby Simon wetknął mu plik banknotów, żeby ją szpiegował? Ta myśl mrozi jej krew w żyłach.
Jeżeli odkrył, gdzie była – co zrobiła – dziś rano, kto wie, na co jeszcze go stać? Zainstaluje w mieszkaniu kamery, zabierze jej klucze.
Wszystkie jej plany spełzną na niczym. Nigdy stąd nie ucieknie.
Ale nie. Przecież jest już gotowa, prawda?
Jeśli teraz wyjdzie z domu, rano będzie na miejscu. Podróż zajmie jej siedem godzin. Wszystko dokładnie rozplanowała na drugim telefonie, o którym Simon nie ma pojęcia. Śledziła niebieską linię na ekranie wijącą się przez kraj niczym wstęga. Zna ją na pamięć.
Tak, pojedzie od razu. Musi to zrobić przed jego powrotem, póki ma odwagę.
Wyjmuje motorolę z kryjówki – schowała ją do koperty i przykleiła taśmą do spodu nocnej szafki. Ściąga torbę z górnej półki w szafie i napełnia ją ubraniami. Zgarnia z łazienki przybory toaletowe i pudełko, które ukryła w szafce.
Szybko przebiera się z czerwonej sukienki w ciemne dżinsy i obcisłą różową bluzkę. Palce jej drżą, gdy rozpina naszyjnik. Zawija się w pętlę, gdy rzuca go na łóżko. Obok odkłada swojego iPhone’a w jego złotym etui: ten, za który Simon zapłacił i do którego zna hasło. Ten, który może śledzić.
Grzebie w szkatułce z biżuterią stojącej na nocnej szafce i zaciska palce na złotej broszce w kształcie pszczoły, którą ma od dzieciństwa. Chowa ją do kieszeni, nieruchomieje na moment, po czym rozgląda się po sypialni: patrzy na kremową narzutę i zasłony, surowe meble w stylu skandynawskim. Powinna spakować więcej rzeczy, nieprawdaż? Kiedyś miała mnóstwo rzeczy: sterty książek z oślimi uszami, reprodukcje obrazów, kubki. Teraz wszystko należy do niego.
Kiedy wchodzi do windy, czuje napływ adrenaliny. A co, jeśli Simon wróci i przyłapie ją na gorącym uczynku? Wciska guzik podziemnego garażu, ale winda gwałtownie zatrzymuje się na parterze, drzwi otwierają się ze zgrzytem. Serce Kate bije jak oszalałe. Widzi szerokie plecy portiera, który właśnie rozmawia z innym lokatorem. Kate z zapartym tchem wciska się w kąt windy i wypuszcza powietrze dopiero wtedy, gdy nikt więcej się nie pojawia, a drzwi ponownie się zamykają.
W garażu odblokowuje hondę, którą kupiła, zanim się poznali, wciąż zarejestrowaną na jej nazwisko. Simon nie może przecież zgłosić na policji jej zaginięcia, jeśli będzie prowadzić swój własny samochód? Obejrzała wystarczająco dużo seriali kryminalnych. Powiedzą mu, że „odeszła z własnej i nieprzymuszonej woli”.
„Wola” to ładne słowo. Sprawia, że myśli o lataniu.
Przekręca kluczyk w stacyjce, po czym w Google Maps wpisuje adres domu swojej ciotecznej babki. Od miesięcy powtarzała go w myślach niczym mantrę.
Weyward Cottage, Crows Beck. Kumbria.
Violet
1942
Violet nie cierpiała Grahama. Szczerze go nienawidziła. Dlaczego jej brat mógł się całymi dniami zajmować ciekawymi rzeczami, takimi jak nauka, łacina i niejaki Pitagoras, a ona miała się zadowolić przeciskaniem igły przez płótno? Najgorsze w tym wszystkim, pomyślała, czując na nogach dotyk gryzącej wełnianej spódnicy, było jednak to, że Graham podczas tych wszystkich zajęć nosił spodnie.
Zbiegła po schodach jak najciszej, nie chcąc się narazić ojcu, który potępiał każdą formę aktywności fizycznej w wydaniu kobiet (a szczególnie Violet). Stłumiła chichot, słysząc posapującego za jej plecami Grahama. Nawet w niewygodnym stroju bez trudu była w stanie go przegonić.
I pomyśleć, że ledwie wczoraj wieczorem przechwalał się, że pójdzie walczyć na front! Prędzej świnie zaczną latać. Zresztą miał tylko piętnaście lat – rok mniej niż Violet – więc był na to o wiele za młody. Bogu dzięki. I tak wymiotło już większość mężczyzn z wioski, z czego prawie połowa zginęła (a przynajmniej tak słyszała Violet), łącznie z ich kamerdynerem, służącymi i aż dwoma pomocnikami ogrodnika. Poza tym Graham był jej bratem. Violet nie chciała, żeby umarł. Raczej.
– Dawaj to! – syknął.
Odwróciła się i zobaczyła jego pucołowatą twarz zaróżowioną od wysiłku i wściekłości. Był na nią zły, ponieważ ukradła jego ćwiczenia do łaciny i zauważyła, że nieprawidłowo odmienił wszystkie rzeczowniki rodzaju żeńskiego.
– Nie oddam – odsyknęła, przyciskając zeszyt do piersi. – Nie zasługujesz na to. Napisałeś „amor” zamiast „arbor”, na litość boską.
U podnóża schodów skrzywiła się na widok jednego z wiszących w holu portretów ojca, po czym skręciła w lewo, klucząc wyłożonymi drewnem korytarzami, i wparowała do kuchni.
– Co wy wyprawiata? – burknęła pani Kirkby, ściskając tasak do mięsa w jednej ręce i perłoworóżową tuszkę królika w drugiej. – Mogłam sobie oberżnąć palec!
– Przepraszam! – krzyknęła Violet, otwierając drzwi tarasowe.
Graham dyszał za jej plecami. Przebiegli przez grządki na tyłach rezydencji, przesycone zapachem mięty i rozmarynu, po czym dotarli do jej ulubionego miejsca na całym świecie: na pola. Violet odwróciła się i wyszczerzyła zęby do Grahama. Na otwartym terenie nie miał najmniejszych szans, żeby ją dogonić, chyba że sama mu na to pozwoli. Otworzył usta i kichnął. Dręczył go okropny katar sienny.
– Ojej – jęknęła. – Chcesz chusteczkę?
– Zamknij się – warknął, sięgając po zeszyt ćwiczeń, lecz jego siostra zgrabnie się uchyliła.
Graham stał przez chwilę w miejscu, ciężko dysząc. Dzień był wyjątkowo gorący; warstwa obłoków skumulowała ciepło, czyniąc powietrze parnym. Violet czuła zbierający się jej pod pachami pot, a spódnica gryzła ją niemiłosiernie, lecz przestała się tym przejmować.
Właśnie dotarli do jej ulubionego drzewa: srebrzystego buka, który – zdaniem Dinsdale’a, ogrodnika – liczył sobie sto lat. Violet wyczuwała szemrzące w nim życie: chrząszcze szukały w środku chłodnych soków, biedronki przysiadały na liściach, a ważki, ćmy i zięby fruwały między gałęziami. Wyciągnęła rękę i na jej dłoni przycupnęła ważka, której skrzydełka błyszczały niczym klejnoty w blasku słońca. Poczuła, że przenika ją złociste ciepło.
– Fuj – skwitował Graham, który wreszcie ją dogonił. – Jak możesz pozwalać, żeby to coś cię dotykało? Zgnieć ją!
– Nie zgniotę jej, Grahamie – odparła Violet. – Ma dokładnie takie samo prawo do życia jak ty czy ja. Poza tym spójrz, jaka jest ładna. Jej skrzydełka wyglądają, jakby były z kryształu, nie uważasz?
– Ty… nie jesteś normalna – stwierdził jej brat, wycofując się. – Z tą obsesją na punkcie robaków. Ojciec też tak uważa.
– Figę mnie obchodzi, co myśli ojciec – skłamała. – A już na pewno nie obchodzi mnie, co tobie się wydaje, chociaż sądząc po twoich ćwiczeniach, powinieneś mniej czasu poświęcać mojej „obsesji na punkcie robaków”, a więcej myśleniu o łacinie.
Graham rzucił się w stronę siostry niczym rozjuszony byk. Zanim jednak zdążył się znaleźć w odległości pięciu kroków od niej, cisnęła w niego zeszytem – nieco mocniej niż zamierzała – i wdrapała się na drzewo.
Chłopiec zaklął i zawrócił w stronę posiadłości, mamrocząc pod nosem.
Violet zrobiło się przykro na widok pleców oddalającego się ze złością brata. Ich relacje nie zawsze były takie złe. Kiedyś Graham chodził za nią jak cień. Pamiętała, jak zakradał się do jej łóżka w pokoju dziecięcym, chowając się przed koszmarem albo burzą; wtulał się w nią, aż zaczynało jej dudnić w uszach od jego głośnego oddechu. Oddawali się wspólnie różnym psotom: włóczyli po polach, dopóki ich kolana nie były czarne od błota, zachwycali się maleńką srebrną rybką w potoku albo trzepotem skrzydeł rudzika z czerwoną plamą na piersi.
Aż do tamtego okropnego letniego dnia, który niewiele się różnił od dzisiejszego, jeśli miała być szczera, z takim samym miodowym światłem zalewającym wzgórza i drzewa. Pamiętała, że leżeli razem na trawie za bukiem, wdychając zapach ostu i mniszka lekarskiego. Violet miała wtedy osiem lat, Graham zaledwie siedem. Nagle pojawiły się pszczoły – przywoływały ją, wabiły. Podeszła do drzewa i znalazła gniazdo zwisające z gałęzi niczym samorodek złota. Pszczoły mieniły się pięknymi barwami, krążyły wokół niego. Violet podeszła bliżej, wyciągnęła ręce i uśmiechnęła się, czując łaskotanie drobnych odnóży na skórze, gdy zaczęły ją obsiadać.
Odwróciła się w stronę Grahama i parsknęła śmiechem na widok bijącego od niego zachwytu.
– Ja też mogę? – zapytał z szeroko otwartymi oczami.
Nie wiedziała, czym to się może skończyć, tłumaczyła później ojcu, gorzko szlochając, gdy jego laska przecięła powietrze, zbliżając się w jej stronę. Nie słyszała, co odpowiedział, ani nie widziała malującej się na jego twarzy furii. Widziała tylko Grahama, wrzeszczącego wniebogłosy, gdy niania Metcalfe zabrała go do domu z wściekle zaczerwienionymi śladami ukąszeń na ręku. Od uderzenia Violet pękła skóra na dłoni, lecz i tak czuła, że zasłużyła sobie na więcej.
Po tym incydencie ojciec wysłał Grahama do szkoły z internatem. Obecnie brat przyjeżdżał do domu tylko na wakacje i święta, i za każdym razem wydawał się siostrze coraz bardziej obcy. W głębi duszy wiedziała, że nie powinna mu aż tak bardzo dokuczać. Robiła to, bo chociaż nie mogła sobie wybaczyć tamtego incydentu z pszczołami, nie potrafiła też przebaczyć Grahamowi.
Na jego tle wydawała się inna.
Odepchnęła od siebie tamto przykre wspomnienie i spojrzała na zegarek. Była dopiero trzecia. Skończyła swoje lekcje na dzisiaj – czy raczej jej guwernantka, panna Poole, odtrąbiła swoją porażkę.
Violet miała nadzieję, że co najmniej przez najbliższą godzinę nikt nie zauważy jej nieobecności. Wdrapała się jeszcze wyżej, rozkoszując się szorstkim dotykiem kory pod palcami.
W zagłębieniu między dwiema gałęziami znalazła włochate nasionko bukowego orzecha. Będzie idealnie pasowało do jej kolekcji; parapet w jej sypialni wypełniały podobne znaleziska, takie jak spirala muszli ślimaka czy jedwabiste resztki kokonu motyla. Z szerokim uśmiechem schowała je do kieszeni koszuli i wspinała się dalej.
Po chwili była już tak wysoko, że widziała całe Orton Hall, które za sprawą ciągnących się we wszystkie strony kamiennych budynków kojarzyło jej się z ogromnym pająkiem przyczajonym na zboczu wzgórza. Gdy weszła jeszcze wyżej, ujrzała za wzgórzami wioskę, Crows Beck. Była piękna, ale z jakiegoś powodu wzbudzała w niej smutek. Zupełnie jakby patrzyła na to wszystko z więzienia. Zielonego, urokliwego więzienia, z ptakami, ważkami i połyskującymi bursztynowo wodami potoku, ale jednak więzienia.
Bo Violet ani razu nie opuściła Orton Hall. Nigdy nawet nie była w Crows Beck.
– Ale dlaczego nie mogę z wami pójść? – pytała nianię Metcalfe, gdy ta wybierała się na swój coniedzielny spacer z panną Kirkby.
– Znasz zasady – odpowiadała niania Metcalfe z błyskiem współczucia w oczach. – To polecenie twojego ojca.
Violet wiedziała jednak, że znajomość zasad nie była równoznaczna z ich akceptacją. Przez lata zakładała, że wioska jest pełna niebezpieczeństw. Wyobrażała sobie kieszonkowców i podrzynaczy gardeł, czających się za węgłami krytych strzechą chatek. (Przez co Crows Beck jeszcze bardziej ją pociągało).
W zeszłym roku wierciła Grahamowi dziurę w brzuchu, żeby opowiedział jej o tym miejscu.
– Nie mam pojęcia, czym ty się tak ekscytujesz – fuknął. – W tej wiosce kompletnie nic się nie dzieje; nie mają tam nawet pubu!
Czasami Violet zastanawiała się, czy ojciec próbował ją chronić przed wioską, czy raczej mieszkańców wioski przed nią?
W każdym razie jej odosobnienie miało wkrótce dobiec końca – w pewnym sensie. Za dwa lata, gdy Violet skończy osiemnaście lat, ojciec planował wyprawić huczne przyjęcie z okazji jej towarzyskiego „debiutu”. Miał nadzieję, że jego córka zwróci na siebie uwagę odpowiedniego młodzieńca, może nawet przyszłego lorda, i zamieni jedno więzienie na drugie.
– Wkrótce poznasz jakiegoś miłego dżentelmena, na widok którego poczujesz motyle w brzuchu – powtarzała niania Metcalfe.
W uszach Violet nie brzmiało to szczególnie zachęcająco. Wolałaby raczej zobaczyć kawałek świata, tak jak jej ojciec za młodu. Odnalazła w bibliotece wiele różnych książek i atlasów geograficznych: fascynowały ją kraje Orientu, parujące lasy deszczowe pełne ciem wielkości talerzy do obiadu (ojciec nazywał je „upiornymi stworzeniami”), a także Afryka, gdzie skorpiony mieniły się w piasku niczym drogocenne klejnoty.
Tak, pewnego dnia opuści Orton Hall i będzie podróżować po świecie – jako naukowczyni.
Biolożka, taką miała nadzieję, albo może entomolożka? W każdym razie będzie to jakaś dziedzina związana ze zwierzętami, które darzyła zdecydowanie większą sympatią niż ludzi. Niania Metcalfe lubiła opowiadać o wielkim strachu, jakiego napędziła jej w dzieciństwie Violet; kiedy weszła którejś nocy do jej pokoju, zastała w łóżeczku dziewczynki łasicę.
– Wrzasnęłam wniebogłosy – mówiła – a ty leżałaś sobie spokojniutko z tą łasicą zwiniętą w kłębek i pomrukującą słodko jak kociak.
Ojciec nie przejął się tym incydentem. Jego zdaniem miejsce zwierząt było albo na czyimś talerzu, albo na ścianie. Jedyny wyjątek od tej reguły stanowił Cecil, jego pies rasy rhodesian ridgeback: wzbudzająca postrach bestia, w której wyzwolił okrucieństwo latami brutalnego traktowania. Violet bez przerwy musiała ratować różne zwierzątka przed jego oślinionymi szczękami – ostatnio pająka, który mieszkał obecnie pod jej łóżkiem w wymoszczonym starą halką pudle na kapelusze. Nazwała go – albo ją, trudno to było stwierdzić – Goldie z powodu kolorowych pasków na odnóżach.
Niania Metcalfe przysięgła, że nikomu o tym nie powie.
Chociaż o wielu rzeczach niania Metcalfe nie mówiła również jej, przemknęło Violet przez myśl, gdy przebierała się później do kolacji. Włożyła miękką lnianą sukienkę – cisnąwszy szorstką wełnianą spódnicę na podłogę – i odwróciła się w stronę lustra. Oczy miała ciemne i głębokie, zupełnie niepodobne do jasnoniebieskich oczu jej ojca i brata. Zawsze uważała, że wygląda nieco dziwnie z brzydkim czerwonym pieprzykiem na czole, za to oczy lubiła. I jeszcze włosy, ciemne i błyszczące niczym pióra wron mieszkających w gałęziach drzew otaczających posiadłość.
– Czy jestem podobna do swojej matki? – pytała o to wszystkich, odkąd tylko sięga pamięcią.
Nie widziała ani jednego jej zdjęcia. Miała po niej tylko stary naszyjnik z wgniecionym owalnym wisiorkiem z wygrawerowaną literą „W”. Każdego, kto tylko chciał słuchać, pytała o imię swojej matki; Winifred albo Wilhelmina („A może Wallis?” – zwróciła się kiedyś do ojca, ujrzawszy to imię na pierwszej stronie gazety, którą czytał. Odesłał wtedy osłupiałą córkę do jej pokoju, bez kolacji).
Niania Metcalfe okazała się równie mało pomocna.
– Słabo pamiętam twoją mamę – oznajmiła. – Zmarła krótko po moim przyjeździe.
– Poznali się na May Day[2] w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym – wtrąciła pani Kirkby, kiwając poważnie głową. – Wybrali ją na Królową Maja, taka była śliczna. Bardzo byli w sobie zakochani. Ale nie wypytuj już o to ojca, bo w końcu dostaniesz lanie.
Te strzępki informacji były dla Violet niewystarczające. W dzieciństwie chciała wiedzieć wszystko. Gdzie jej rodzice się pobrali? Czy matka włożyła do ślubu welon i wianek z kwiatów (wyobrażała sobie białe gwiazdki głogu do kompletu z delikatną, koronkową suknią)? I czy ojciec musiał powstrzymywać łzy, gdy ślubował jej, że będą razem na dobre i na złe, dopóki śmierć ich nie rozłączy?
Z braku konkretów Violet kurczowo trzymała się swoich wyobrażeń, aż w końcu nabrała pewności, że tak to właśnie musiało wyglądać. Ojciec kochał matkę całym sercem, a śmierć istotnie ich rozłączyła (Violet nawiedziła mroczna myśl, że ich matka zmarła, wydając na świat Grahama). Dlatego ojciec nie chciał rozmawiać na ten temat.
Jednak od czasu do czasu coś mąciło wyobrażenia w głowie Violet niczym zmarszczka na powierzchni stawu.
Pewnego wieczoru, gdy miała dwanaście lat i akurat myszkowała w spiżarce za dżemem i chlebem, w kuchni pojawiła się niania Metcalfe razem z panią Kirkby oraz nowo zatrudnioną panną Poole.
Violet usłyszała odgłos szurania krzesłami o kamienną podłogę i skrzypienie wielkiego starego stołu, gdy przy nim siadały, a później stuknięcie wyciąganego z butelki korka i chlupot rozlewanej do szklanek sherry. Znieruchomiała z kęsem kanapki w ustach.
– Jak ci się u nas podoba, moja droga? – zagadnęła pannę Poole niania Metcalfe.
– Bóg jeden wie, że daję z siebie wszystko, ale to takie trudne dziecko – odparła guwernantka. – Przez pół dnia uganiam się za nią po polach, po których biega, brudząc sobie ubrania trawą. A do tego… ona…
Panna Poole głośno zaczerpnęła powietrza.
– Rozmawia ze zwierzętami! Nie wykluczając owadów!
Przy stole zapadła cisza.
– Pewnie myślicie, że zwariowałam – odezwała się w końcu guwernantka.
– Ależ nie, złociutka – zaprzeczyła szybko pani Kirkby. – Pierwsze byśmy ci powiedziały, że z tym dzieciakiem jest coś nie tak. Jest deczko… jak byś to ujęła, Ruth?
– Osobliwa – podsunęła niania Metcalfe.
– I nie dziwota – kontynuowała pani Kirkby – zważywszy na to, jaka była jej matka.
– Jej matka? – powtórzyła panna Poole. – Ona nie żyje, prawda?
– Tak. Okropna historia – wtrąciła niania Metcalfe. – Zmarła krótko po moim przyjeździe. Nie zdążyłyśmy się dobrze poznać.
– Była miejscowa – dodała pani Kirkby. – Mieszkała w Crows Beck. Rodzice pana Ayresa dostaliby apopleksji… ale zmarli miesiąc przed ślubem. Tak jak jego starszy brat. Wszyscy troje zginęli w wypadku. Straszna tragedia.
Panna Poole gwałtownie nabrała powietrza.
– A oni… mimo to nie odwołali ślubu? Czyżby lady Ayres… była przy nadziei?
Pani Kirkby wydała z siebie bliżej nieokreślony odgłos.
– Był w niej bardzo zakochany, tyle mogę powiedzieć. Przynajmniej na początku. Miała niespotykaną urodę. A panienka jest do niej bardzo podobna, i to nie tylko z wyglądu.
– To znaczy?
Przy stole znowu zapadła cisza.
– Cóż, ona też była… jak to określiła Ruth: osobliwa. Dziwna.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] William Szekspir, Makbet, akt I, scena 3, przeł. Stanisław Barańczak, Kraków 2006, s. 417.
[2] Wywodząca się z czasów pogańskich tradycja świętowania początku lata, przypadająca na pierwszy dzień maja, czyli mniej więcej w połowie drogi między równonocą wiosenną a letnim przesileniem (przyp. tłum.).
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz