Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
72 osoby interesują się tą książką
Opowieść o prawdziwych wydarzeniach i jeszcze prawdziwszych uczuciach.
Elowen myślała, że przychodzi na spotkania z nadzieją – tak nazywała chemioterapię. Ale prawdziwą nadzieję odnalazła w nim. William pojawił się już pierwszego dnia, z pytaniem, które zmieniło wszystko: „Jakie masz niedokończone sprawy, droga sąsiadko?”.
Opowiedziała mu o dawnej internetowej miłości, o chłopaku, którego nigdy nie spotkała twarzą w twarz, bo nigdy nie dotarł na żadne umówione spotkanie, a potem zniknął. Elowen i William zaczęli snuć alternatywne historie o tym, co by było, gdyby jednak przyszedł?
Z czasem granice między fikcją a rzeczywistością zaczęły się zacierać. Wśród zimnych szpitalnych sal, w cieniu lęku i przemijania, zrodziło się ciche uczucie. Ale czy dobrym pomysłem jest oddanie komuś serca, gdy wiesz, że jutro może nie nadejść?
Poruszająca i niezwykle intymna historia o tym, że nawet w najciemniejszym miejscu potrafi zapłonąć światło. O bliskości, która koi. O uczuciu, które przychodzi wtedy, gdy wszystko inne zdaje się odchodzić. I o pożegnaniu życia, które mimo że przestało istnieć, nie przestało znaczyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 516
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © for the text by Emilia J. Lee
Copyright © for this edition by Wydawnictwo KDW
Redakcja:
Kornelia Dąbrowska
Korekta:
Joanna Błakita
Korekta po składzie:
Alicja Szalska-Radomska | Studio Ale buk!
Skład i korekta techniczna:
Mateusz Cichosz | Studio Ale buk!
Okładka:
Emilia J. Lee
Opracowanie okładki i oprawa graficzna:
Justyna Knapik | justynaes.portfoliobox.net
ISBN: 978-83-68473-07-0
Wydanie I
Kontakt: [email protected]
IG: https://instagram.com/wydawnictwo_kdw/
FB: www.facebook.com/WydawnictwoKDW
www.wydawnictwokdw.com
Dla tych, którzy walczą o każdy oddech.
I dla tych, którzy odeszli, ale sprawili,
że inni oddychali pełną piersią.
To jedyne „nasze”, które będziemy dzielić.Nasze „co by było gdyby?”.Może w następnym życiu
Był jej ostatnim tchem, echem życia gasnącym w melodii wiatru. Ostatnim słowem, które zatańczyło na ustach dziewczyny, zanim rozpłynęło się w nicości i zostało zapomniane.
Drogi czytelniku, ludzka egzystencja to zbiór niespodziewanych zdarzeń i chwil, które układają się w nieprzewidywalny wzór zwany potocznie życiem. Wierzymy, że mamy czas, że nasze jutro jest zagwarantowane, ale nic bardziej mylnego.
Odkładamy wszystko na później, a potem płaczemy, że nie zrobiliśmy tego wczoraj.
Ale prawda taka, że wczoraj jest faktem, jutro – jedynie mglistym marzeniem.
Odwlekamy plany, czułe gesty i szczere słowa, jakbyśmy byli panami wieczności. Potem nadchodzi chwila, gdy dłonie zaciskają się w bezradności, a serce zaczyna wybijać rytm żalu.
…
Dlaczego nie wczoraj?
Zanim zagłębisz się w tę książkę, zadaj sobie to jedno pytanie i spróbuj na nie odpowiedzieć w zgodzie z własnym sercem.
Wiedz również, że ta opowieść to historia czyjegoś życia. Nie jednego – właściwie dwóch.
Napisałam ją nie tylko dla siebie, lecz także dla kogoś, kto być może o tym nie wiedział, ale był – i jest – ogromną częścią mojej ziemskiej wędrówki.
To powieść oparta na prawdziwych wydarzeniach i jeszcze prawdziwszych uczuciach. Musiałam jednak ubrać je w nieco bardziej nasycone kolory, bo jak ktoś kiedyś powiedział: „Historie, które rozrywają duszę na strzępy, najłatwiej ukryć w tych niosących ukojenie i wywołujących uśmiech. Ból jest łatwiej przyswajany wśród metafor, ubrany w barwne obrazy, łagodzące jego ostre krawędzie”.
– Miło mi cię poznać, Elowen Hartley. – W jego głosie wyczułam uśmiech. – Na co umierasz?
Wszyscy myśleli, że się bałam. Miałam wrażenie, że niektórzy wręcz czekali, aż usłyszą jakieś słowa potwierdzenia. Dlaczego? Ponieważ sami czuli lęk. Nie tylko przed tym, że w każdej chwili mogą mnie stracić, lecz także przed czymś tak błahym jak samo umieranie. Tak, wiem… i oni też doskonale wiedzieli – to nieuniknione, jak sen, przed którym ze strachem zamykamy oczy. A jednak po ciężkim dniu wszyscy spieszymy, by zatopić się w miękkości poduszki.
Wielkim kłamstwem byłoby powiedzieć, że nie chciałabym jeszcze skraść kilku pięknych lat młodości, by powędrować po tym świecie, wchłaniając wszystkie jego niezliczone barwy. Ale decydowanie o tym nie leżało w mojej gestii. Los postanowił inaczej, a ja, skoro nie miałam wyboru, postanowiłam pogodzić się z tym, co zostało mi dane.
Siedemnasty kwietnia dwa tysiące dwudziestego piątego roku był pierwszym dniem początku mojej rychłej drogi w dół – drogi, która nie pozostawiała wątpliwości co do celu. O dziwo, w tym roku wiosna zawitała do nas prędzej niż zazwyczaj. Przed ceglanymi szeregówkami na mojej ulicy zaczęły się pojawiać pierwsze rozwinięte kwiaty magnolii. Tulipany zaszczyciły swoją obecnością przedni ogródek, a żonkile w pełni rozkwitły. O poranku słychać było śpiew ptaków, które przylatywały z pobliskiego lasu i wesoło wieściły nadchodzące ciepłe chwile.
Na ten szczególny dzień wybrałam jasne dżinsowe spodnie z wysokim stanem i bluzkę o kwiecistym wzorze, z grubymi ramiączkami – choć muszę przyznać, że ostatnio nieco schudłam i te nie miały już zbyt wiele do podtrzymywania. Moje ciało powoli się zmieniało. Tak jakby traciło na obecności, odchodziło w cień.
Kiedy dobierałam kolczyki do stroju, zerknęłam kątem oka w lustro. Najpierw zatrzymałam wzrok na złotych, wiszących motylkach, które właśnie przyozdobiły mi płatek ucha, a potem – na odbiciu twarzy. Wzięłam głęboki wdech i poczułam chłodny powiew wiatru wpadającego przez uchylone okno. Moje oczy wciąż lśniły, pełne życia, choć już nie tak intensywne, nie tak pełne kolorów jak jeszcze kilka tygodni temu. Chciałam zapamiętać ten widok, zakodować go w swojej świadomości, by odtwarzać ten obraz niezależnie od tego, co w przyszłości dostrzegę w lustrze.
– Elowen! – usłyszałam kobiecy głos. Niósł się na subtelnych podmuchach, które igrały z firanką. Zaraz potem zanikał w bezruchu mojej sypialni.
Odgarnęłam kosmyk niesfornych włosów za ucho i uśmiechnęłam się do siebie. Otworzyłam szerzej okno, by odkrzyknąć do Juno:
– Już schodzę!
Jej uśmiech rozpędził wszystkie moje lęki. Niemal tak, jak te drobne, acz silne promienie słońca przebijające się przez gęste deszczowe chmury nad nami.
Prawie gotowa do wyjścia, zeszłam na dół i wzięłam bluzę z kapturem, bezrękawnik, a przy drzwiach chwyciłam jeszcze torebkę.
Gdy wkładałam buty, skocznym krokiem podbiegł do mnie mój kot – Milka. Przygarniając go, sądziłam, że jest kotką, później jednak okazało się, że mam w domu co najmniej dwuletniego kocurka. Imię jednak zostało. Może i nieco kobiece, ale za to jakie słodkie. Ucałowałam go w czubek głowy i mrugnęłam, żegnając na resztę dnia.
– Do zobaczenia za kilka godzin, kuleczko – rzuciłam pieszczotliwie, a potem, podskakując na jednej nodze i próbując wsunąć stopę we wciąż niedbale włożony trzewik, wyszłam z domu.
Juno stała niedaleko drzwi i od razu mnie podtrzymała, żebym mogła zawiązać buty.
– Mamy jeszcze sporo czasu. – Posłała mi uśmiech, choć w jej oczach dostrzegłam nutę smutku. – Nie musiałaś tak pędzić.
– Wiesz, że akurat dzisiaj mi się spieszy.
Przestąpiłam z nogi na nogę i poprawiłam torbę, która właśnie opadła na moje przedramię. Wzięłam głęboki wdech, napawając się słodkim zapachem ogrodowych kwiatów.
– Wszystko masz? – zapytała, spoglądając na mnie uważnie. – Telefon? Portfel? Dokumentację leczenia i te nowe wyniki morfologii?
– Tak, mamo. – Puściłam do niej oczko. – Wszystko mam.
– Śmieszne… naprawdę – odparła, przechylając głowę na bok i mrużąc powieki. – A tak swoją drogą, twoja mama będzie dzisiaj z nami?
– Pisałam ci wczoraj, że odbierze mnie po pierwszej… sesji? – Zawahałam się, niepewnie dobierając słowa, jakby sam wybór nazwy mógł w jakiś sposób wpłynąć na rzeczywistość.
– Sesji leczenia – dopełniła moją wypowiedź Juno.
– Może zacznijmy określać to pieszczotliwiej. – Uśmiechnęłam się najszerzej, jak potrafiłam. – Co powiesz na „spotkania z nadzieją”? Brzmi dużo lepiej, nie sądzisz?
Widziałam, że Juno z trudem przełknęła ślinę, usiłując ukryć smutek pod maską wymuszonej radości.
– Zdecydowanie lepiej.
– A wiesz, że nowotwory to tak naprawdę bohaterzy?
– Że co? – Skrzywiła się.
– Organizm próbuje wyeliminować to, co go zabija… więc tworzy skupisko, które my potocznie nazywamy rakiem. – Wybałuszyłam oczy, próbując ją rozchmurzyć, choć wcale nie wierzyłam słowom opuszczającym moje usta.
Juno pokręciła głową i ruszyła w stronę samochodu. Stanęła po stronie kierowcy i oparła rękę o dach.
– Nie dokończyłaś myśli – powiedziała i gestem zaprosiła mnie do auta. – Wczoraj mi coś pisałaś?
– Że nie musisz czekać, aż nadzieja rozpłynie mi się po żyłach.
– Nadzieja?
– Chemia. Mama odbierze mnie po spotkaniu. – Sięgnęłam do torby po telefon, by sprawdzić, czemu Juno o tym nie wie. – Cholerka, wybacz… Wiadomość nie została wysłana.
– To nic. – Wzruszyła ramionami i usiadła na fotelu kierowcy. – I tak zaczekam.
Zapięłam pas i ruszyłyśmy. Głośny stukot silnika starego mini coopera rozniósł się po pojeździe. Nawet puszczona z radia muzyka nie była w stanie go zagłuszyć.
– Uchyl okno – poprosiła Juno.
Pokręciłam korbką, by opuścić szybę. Brighton zachwycało dziś swoim urokiem. Mijając kolorowe kamienice, pomachałam dziecku, które biegło z psem w kierunku plaży. Potem, gdy stałyśmy na czerwonym świetle, chłopiec się zatrzymał i zawiesił na mnie wymownie wzrok. Wiedziałam, że to tylko wyobraźnia – mechanizm obronny mojego umysłu wzmacniający siłę woli przed sesją chemoterapii. Mimo świadomości, że to złudna iluzja, serce podpowiadało mi, że wszystko wokół pragnie, bym wyzdrowiała.
Kiedy jechałyśmy wzdłuż linii brzegu, przymknęłam oczy. Pod powiekami zaczęły tańczyć kolorowe plamki. Ciepło promieni słońca osiadło na moim policzku, a w głowie rozbrzmiał spokojny szum fal i śmiech dzieci dokazujących na plaży. Czułam się tak, jakbym nagle trafiła znów do lat dzieciństwa. Siedziałam na piasku, a stopy rozgrzewał mi żar lata. Usłyszałam głos mamy, że mam wyjść spod ręcznika. Wyobraziłam sobie, że zrzucam go z głowy. Wtedy wszystko stało się jasne i ucichło.
Hurkot silnika również.
Juno przekręciła kluczyk w stacyjce i wyrwała mnie z letargu.
– Jesteśmy!
Wysiadła z samochodu i zatrzasnęła za sobą drzwi.
– Już? – mruknęłam do siebie zdezorientowana. Wydawało mi się, że nie minęła nawet minuta.
Ja również wysiadłam i objęłam wzrokiem niewielki, ale dopiero co wyremontowany szpital. Pokiwałam głową i z ukosa zerknęłam na Juno. Tym razem nie zdołała ukryć zdenerwowania, bo zagryzała wargę, wpatrzona w szyld nad drzwiami.
Uniosłam wysoko brwi.
– Idziemy?
Weszłyśmy do środka i od razu skierowałyśmy się do recepcji. Wnętrze nie było aż tak przerażające, jak zakładałam. Ciepłe odcienie brązu na ścianach tworzyły niemal przytulny, domowy wystrój. Główny przedsionek bardziej przypominał lobby hotelu niż szpitala.
– Elowen Hartley. – Oparłam się o blat wysokiego biurka pielęgniarek. – Na godzinę jedenastą dwadzieścia.
Młoda, rudowłosa dziewczyna podniosła wzrok, poprawiając biały fartuch. Posłała mi uśmiech, a jej pulchne, zarumienione policzki uroczo się rozciągnęły. Dwoma kliknięciami myszki zaznaczyła coś w komputerze, po czym ze sterty kartek wyciągnęła jeden złączony pineską plik i mi go podała.
– Proszę wypełnić.
Odwróciłam się do Juno i parsknęłam cicho, gdy zobaczyłam, że już w pośpiechu szuka w torbie długopisu.
Usiadłam przy jednym z małych stolików i zaczęłam wypełniać kartę. Najpierw przeczytałam wszystko, co było już w niej zawarte: historia choroby, rodzaj i stadium nowotworu, wcześniejsze leczenie, alergie, choroby współtowarzyszące. Było tego sporo, więc po kilku minutach stwierdziłam, że nie zamierzam tego tak szczegółowo weryfikować. Złożyłam podpis potwierdzający, że jestem w pełni świadoma skutków ubocznych i tego, na czym polega chemioterapia. Wyraziłam zgodę na podanie mi leków oraz użycie danych do celów statystycznych.
– Już. – Odchrząknęłam i zerknęłam spod wciąż opuszczonej głowy na Juno. – Możesz iść. – Mrugnęłam do niej porozumiewawczo. – Z tego miejsca chyba muszę pójść sama.
– Nigdy nie będziesz sama, głuptasie. – Klepnęła mnie lekko w ramię. – Będę się tutaj kręcić, w razie gdybyś czegoś potrzebowała. Jedna wiadomość czy głosówka i jestem na miejscu.
– Idź. – Zadarłam brodę i wskazałam Juno przeszklone drzwi. Kątem oka dostrzegłam, że pielęgniarka zmierza w naszym kierunku. – Ta miła pani się mną zajmie.
– Oddaję ją w pani ręce. – Juno wstała i wyprostowała plecy. – Bardzo proszę otoczyć ją opieką. – Obdarowała kobietę szczerym, pełnym nadziei uśmiechem. – Niech jej to posłuży.
– Taki jest plan – odparła i wyciągnęła rękę po formularz, który wciąż spoczywał na blacie stolika. – Proszę za mną, panno Elowen. – Skinęła głową i ruszyła do węższego korytarza po drugiej stronie holu.
Odwróciłam się przez ramię do przyjaciółki stojącej nieruchomo i odprowadzającej mnie wzrokiem aż do momentu, gdy zniknęłyśmy za rogiem.
– Do zobaczenia! – zawołałam.
Pielęgniarka uprzejmie zagadywała mnie po drodze. To pytała o samopoczucie, to o pogodę, to wychwalała tutejsze warunki i wyniki leczenia. Miałam ochotę z nią porozmawiać, ale nie mogłam się w pełni skupić na tym, o czym mówiła, więc tylko potakiwałam.
A więc to tutaj – z taką myślą przekroczyłam próg sali, gdzie miało nastąpić moje pierwsze spotkanie z nadzieją.
To miejsce było nad wyraz ciche, spokojne, ale z wyczuwalnym stałym napięciem. Wzdłuż dwóch ścian stały miękkie fotele, każdy był oddzielony półprzezroczystą zasłoną zapewniającą minimum prywatności. Niektórzy pacjenci spoglądali na mnie z łagodnym zrozumieniem. W powietrzu unosiła się woń środków do dezynfekcji wymieszana z nutą czegoś bardziej znośnego – być może ziołowej herbaty lub świeżo wypranych poszewek poduszek. Było w nim coś jeszcze – coś, co zapachem przypominało rozgrzane słońcem opony.
Pielęgniarka zaprowadziła mnie do siedziska infuzyjnego i pomogła zająć miejsce. Teraz nie wydawało się już tak wygodne. Przypominało mi fotel dentystyczny, który jak łatwo zgadnąć, również nie budził przyjemnych skojarzeń.
Kobieta przygotowywała leki.
– Proszę oprzeć rękę o podłokietnik.
Odwróciłam wzrok, ponieważ od małego bałam się igieł. Wtedy poczułam ukłucie – najpierw ostre, piekące wrażenie wypełniło mi usta, potem zaś chłód płynu przeniknął do moich żył. Spojrzałam na stojak, na którym zawieszono torebkę z lekiem. Powoli skapywał do rurki, a ja mogłabym przysiąc, że słyszę echo każdej najmniejszej kropelki.
– Sesja potrwa około dwóch godzin – wyjaśniła pielęgniarka, gdy zobaczyła, że wciąż nie odrywam wzroku od miejsca wkłucia. – Tutaj czas płynie nieco inaczej. Zdziwi się pani. – Poprawiła zawieszoną torebkę. – Jeśli coś będzie nie tak, proszę natychmiast dać nam znać. – Wskazała na przycisk obok fotela. – Jedno kliknięcie i ktoś do pani przyjdzie, dobrze?
– Dobrze. – Skinęłam głową, choć czułam coraz większy niepokój.
Jeszcze rano wszystko było nierealne. Mogłam wyobrażać sobie, że to jedynie zły sen – koszmar, z którego niedługo się wybudzę. Teraz jednak to moja nowa rzeczywistość. Taka, która niedługo ulegnie sporemu zniekształceniu.
Wokół panowała cisza przerywana tylko sporadycznymi niemal niesłyszalnymi rozmowami innych pacjentów. Zamknęłam oczy, by zająć myśli czymś innym. W tle szumiały maszyny, słychać było krótkie, piskliwe kliknięcia i ten najcichszy szept nadziei. Czułam, jak rytm mojego oddechu się zmienia.
Niemal podskoczyłam, gdy w pobliżu usłyszałam męski głos.
– Łatwo tu zasnąć.
– Mhm… – jęknęłam przeciągle. – Chyba właśnie się o tym przekonałam – odparłam po przełknięciu zalegającej w ustach śliny.
Wychyliłam lekko tułów, ale nie dostrzegłam niczego poza ruchomym cieniem pacjenta za zasłoną na stanowisku obok.
– W takim razie wybacz, że cię obudziłem.
Cień zastygł, jakby mężczyzna skorzystał wreszcie z oparcia fotela.
– Jestem William – usłyszałam.
Nie znałam tutejszych zwyczajów. Być może wszyscy pacjenci trzymali się razem i przyjacielskie rozmowy zza kurtynki były normą.
– A ja Elowen – odpowiedziałam i również zajęłam wygodną pozycję. Wzięłam głęboki wdech. – Elowen Hartley.
– Miło mi cię poznać, Elowen Hartley. – W jego głosie wyczułam uśmiech. – Na co umierasz?
Mimowolnie zwróciłam twarz do zasłony, by wzrokiem poszukać mężczyzny. Tym pytaniem mnie zaskoczył. Nie było w nim dystansu i delikatności, do której zostałam ostatnio przyzwyczajona.
– Coś niechcianego zamieszkało w moim mózgu. – Mrugnęłam szybko, próbując rozszyfrować intencję rozmownego pacjenta. – A ty? Z czym walczysz?
– Nie walczę. – Parsknął lekkim śmiechem. – Teoretycznie jestem już zdrowy, ale dla spokoju rodziny przychodzę tu się zdrzemnąć. Chcą mieć pewność, że jakiekolwiek pozostałości po nieproszonym gościu zostały usunięte.
– A więc już to z siebie wywaliłeś – rzuciłam, czując w głębi duszy odrobinę zazdrości.
– Leczenie pooperacyjne, nowa sąsiadko.
Spojrzałam na zaczerwienioną skórę wokół miejsca, gdzie wbito wenflon.
– Jak często tu bywasz? – zapytałam.
– Raz na trzy tygodnie, a ty?
Chyba musnął zasłonę, bo ta lekko falowała.
– Dziś pierwszy raz spotykam się z nadzieją – odpowiedziałam bezmyślnie i nagle poczułam zmieszanie.
Mężczyzna na moment zamilkł.
– Z nadzieją? – Jego ton z rozbawionego przeszedł w dużo poważniejszy.
– Brzmi znacznie przyjemniej niż „chemioterapia”.
– Z tym się zgodzę. – Westchnął. – Ale nie polegaj tylko na nadziei – dodał po chwili. – Sami też musimy walczyć.
– Powiedział ten, który twierdzi, że już nie walczy.
Zacisnęłam pięści, bo uświadomiłam sobie, że moje słowa były zbyt swobodne, by nie powiedzieć obraźliwe. Na przedramieniu poczułam kłujący ból od igły.
– Już się nawalczyłem, Elowen. Zasłużyłem na odpoczynek.
– Przepraszam, nie powinnam była tego mówić.
– Nic nie szkodzi. Wiem, jak to jest, gdy dopiero rozpoczyna się cykl spotkań.
– To nie będzie łatwe, prawda?
– Ani łatwe, ani przyjemne. – Syknął, wciągając powietrze przez, jak zgaduję, niemal zaciśnięte wargi. – Dlatego warto mieć dobrego sąsiada, by umilił ten czas.
– William, tak? – upewniłam się, że dobrze zapamiętałam jego imię. Nie potrafiłam dokładnie określić dlaczego, ale w mężczyźnie było coś, co przyciągało. Może to wpływ otaczającej nas atmosfery, która sprzyjała poszukiwaniu bratnich dusz rozumiejących, przez co każdy z nas przechodził. – Ile masz lat, Williamie?
– Trzydzieści dwa, sąsiadko. A ile wiosen ty już przeżyłaś?
– Dwadzieścia dziewięć – odparłam. – Chciałabym przeżyć choć jedną więcej.
– Masz zatem szczęście, że teraz jest wiosna – powiedział nad wyraz poważnie.
– Ty za to masz wyjątkowy sposób komunikacji.
Wybuchnęłam śmiechem i pokręciłam głową, patrząc na zasłonę. Chciałam ją odsunąć, by zobaczyć, z kim tak naprawdę rozmawiam, jednak coś nakazało mi zostawić ją w spokoju. Widziałam po cieniu, że mężczyzna odchylił się do tyłu i spojrzał w sufit.
– Tylko żartuję. W to życzenie wliczasz obecną wiosnę czy miałaś na myśli następną?
Spuściłam wzrok na swoje dłonie splecione na udach.
– Następną – odpowiedziałam, a w głowie zawirowały mi obrazy wszystkich rzeczy, które chciałam jeszcze w tym czasie zrobić.
– Przeżyjesz – rzucił bez przejęcia.
Mimowolnie ułożyłam wargi w uśmiech. Nie odwracając głowy, kątem oka zerknęłam na medyczny karnisz.
– Chciałabym, chociaż wcale nie boję się śmierci.
– Nie?
– Nie… Po operacji i radioterapii jakoś przywykłam do myśli, że mogę opuścić ten świat.
– Ale jeszcze nie teraz?
– Nie do kolejnej wiosny.
Wypuściłam powietrze, przeciągając ostatnie słowo. W ustach czułam gorzki, metaliczny posmak, który coraz bardziej mi doskwierał.
– Ja byłem już pogodzony ze śmiercią. Może dlatego postanowiła odpuścić.
– Myślisz, że zrobiła ci na złość?
– Niewykluczone. – Pokiwał głową. – Jest przekorna, więc kto wie, czy receptą na przeżycie nie jest przyjęcie do wiadomości faktu, że na końcu drogi i tak czeka na nas śmierć.
– Szkoda tylko, że droga niektórych bywa krótsza… – zamyśliłam się.
– I tak nie masz na co narzekać, sąsiadko. Trzydziestka na karku to niezły wynik.
– Każdy rok jest na wagę złota.
– Co prawda, to prawda – przytaknął. – Co chciałabyś zrobić przez ten rok? Ten do kolejnej wiosny?
Jego lekki ton i naturalny sposób prowadzenia rozmowy sprawiły, że czułam się jak podczas pogawędki ze starym znajomym.
– Po pierwsze, chciałabym zobaczyć, jak ponownie kwitnie drzewo magnolii przed moim domem.
– Po drugie?
– Chciałabym domknąć kilka spraw – odparłam zdawkowo.
– Ach… Wszyscy tutaj mówią to samo, choć o magnoliach jeszcze nie słyszałem. – Wyczułam, że się serdecznie uśmiecha. – Widzisz tę starszą panią po lewej od okna?
– Widzę – odpowiedziałam, gdy dyskretnie skierowałam wzrok na staruszkę, której powieki nieznacznie drgały, jakby zapadała w sen.
– Ostatnio leżałem obok niej. Ma na imię Jill – zaczął. – Przez całe życie budowała karierę jako dziennikarka modowa. Pisała do najpopularniejszych magazynów na świecie, bywała na najwykwintniejszych bankietach. Zgadniesz, czego żałuje w ramach swojej niedomkniętej sprawy?
– Pewnie tego, że poświęciła życie karierze.
– Bo ostatecznie i tak nie ma znaczenia, jakim zawodem paraliśmy się za młodu?
– Mhm… – mruknęłam na tyle głośno, by to usłyszał.
– A widzisz – rzucił z satysfakcją. – Najbardziej żałuje, że nie zdecydowała się na dzieci. I to jest jej nieskończonym… a właściwie nawet nierozpoczętym rozdziałem.
Wciąż nie odrywałam wzroku od zbolałej kobiety.
– Po co żałować rzeczy, których nie można zmienić? Jaki sens ma karanie się takimi przemyśleniami?
William na chwilę zamilkł.
– Każdy z nas prędzej czy później, droga Elowen, robi tu rachunek sumienia.
– A ty masz niedokończone sprawy? – zapytałam śmiało. – Jest coś, czego byś żałował, jeślibyś nie wyzdrowiał?
– Och… Gdybyś tylko wiedziała, jak wielu rzeczy. – Westchnął ciężko. – Ale wychodzi na to, że będę miał jeszcze okazję, by te błędy ponaprawiać.
– Szczęściarz.
– Powiedziała ta, która widzi, że wciąż siedzę podłączony do trucizny.
– Ta trucizna ma cię uratować.
– Trucizna to trucizna, Elowen. Jedno zabija, drugie ratuje.
– Grunt, żebyś to ty był tym uratowanym.
Usłyszałam jego przyjemny gardłowy chichot.
– Jesteś wygadana.
– Trafił swój na swego – odpowiedziałam z rozbawieniem, czując, jak policzki zaczynają mnie boleć od ciągłego uśmiechu.
– A ty?
– A ja co? – zapytałam. Moje palce powoli przetarły zasłonę, by na moment odsłonić rozmówcę skrytego za nią.
– Masz niedokończone sprawy?
Jego głos rezonował gdzieś głęboko w mojej głowie.
Zacisnąwszy usta, zatopiłam się w rozmyślaniach. Niedokończone sprawy, powtórzyłam w duchu.
– Chyba takowych nie znajduję, Williamie – odparłam zadowolona. – Skończyłam studia, mam względnie dobre relacje z rodziną, nie widzę nikogo, komu mogłabym sprawić przykrość czy problem swoim odejściem… Dzieci też się nie dorobiłam. Wszystko jest na właściwym miejscu.
– Musi być ktoś… – zaczął, ale przerwałam mu nagle, unosząc dłoń niczym w geście triumfu.
– Ach! Mój kot! – zawołałam. – Mam kota.
– Kota?
– Owszem. – Pokiwałam głową. – To chyba jedyna sprawa, która naprawdę mnie martwi.
– Nie ma go kto przejąć, gdybyś… no, w razie, jakbyś odeszła?
– Nie kracz, proszę. – Popchnęłam zasłonę z takim impetem, jak gdyby mogła dotknąć jego ramienia. – Moja przyjaciółka by się nim zajęła. Już to ustaliłyśmy. Chociaż, szczerze mówiąc, ona niechętnie omawia jakiekolwiek scenariusze, w których mogłoby mnie zabraknąć.
– Nie przyjmuje do wiadomości, że nie wszyscy są zrobieni ze stali?
– Można to tak ująć… Mnie raczej utkano z kruchych gałęzi. – Odgarnęłam grzywkę, która opadła mi na czoło. Musnęłam włosy ze świadomością, że niedługo się ich pozbędę. – Może jest jedna rzecz, którą mogłabym określić jako niedomkniętą.
– Wiedziałem! – odpowiedział z dumą, jakby właśnie rozwiązał największą zagadkę. – Zamieniam się w słuch!
– Chcesz to usłyszeć, żeby potem rozpowiadać o tym innym pacjentom? – zapytałam z przekąsem.
– Właśnie tak – zażartował.
– Jesteś dziecinny. – Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
– Grunt to zachować humor, szczególnie w takich momentach życia.
– A więc obudziłeś wewnętrzne dziecko, kiedy w tobie zamieszkał potwór?
– Potwory najskuteczniej odgania się nastawieniem, sąsiadko.
– Zapamiętam.
– Unikasz odpowiedzi – zauważył, a ja skupiłam wzrok na kwiatach mojej koszulki. Wyglądały, jakby falowały na wietrze. – Nie będę cię zmuszał do wyznań, ale…
– To sprawa z przeszłości – przerwałam mu, zanim zdążył dokończyć. – Kiedy miałam piętnaście lat, poznałam na czacie pewnego chłopaka. Miał na imię Josh.
W myślach zawirował mi obraz tamtych dni. Zamknęłam oczy i nagle zobaczyłam go wyraźnie: bujną czuprynę, kolczyk w brwi, ten szelmowski uśmiech, który idealnie współgrał z ciepłem bijącym z jego spojrzenia. W tle znowu zabrzmiały rockowe melodie i strzępy naszych rozmów, jakby czas na moment się cofnął.
– Rozmawialiśmy ze sobą rok, może dwa – dodałam.
– Rok, może dwa? – powtórzył. – A jaka część tego skrawka twojej przeszłości jest niedomknięta?
– Ta, że nigdy się tak naprawdę nie spotkaliśmy.
Zmieniłam pozycję w fotelu, przez co poruszyłam wbitą igłę. Syknęłam z bólu, marszcząc czoło i zaciskając zęby. Mężczyzna uniósł głowę i przez ułamek sekundy sądziłam, że odsłoni parawan.
– Wszystko w porządku? – zapytał troskliwie. – Szarpnęłaś?
– Skąd wiesz?
– Na początku też nie mogłem usiedzieć w miejscu – odparł. – Dopiero jak chemia zaczęła faktycznie działać, zostałem częścią fotela.
– Brakowało ci sił?
– Moje siły były całkowicie skoncentrowane na walce z potworem. – Znów opadł na tył siedziska. – A więc nigdy się nie widzieliście?
– Nigdy, choć pragnęłam tego z siłą, której nie umiem ubrać w słowa.
– Tak bardzo byłaś w nim zakochana?
Skupiłam wzrok na zasłonie. William zaskakiwał mnie swoją otwartością i bezpośredniością. Nie miałam pojęcia, dlaczego powierzałam mu tak intymne historie.
– Bardziej chyba nie można było. – Głos mi się załamał, co próbowałam ukryć cichym odchrząknięciem. – Ale to nie wystarczyło.
– Byłaś za młoda, więc rodzice nie pozwalali ci na spotkania z nim? – zgadywał dalej.
– Gdyby tylko – prychnęłam pod nosem, po czym westchnęłam. – Rodzice nie mieli nic przeciwko, bo mało wiedzieli o naszej internetowej znajomości. Gdy rozmawiałam z Joshem, wszystko wydawało się idealne. Byliśmy jak najpiękniejsza melodia i tekst.
– Melodia i tekst?
– Mogliśmy… i musieliśmy istnieć osobno, ale dopiero razem tworzyliśmy całość, dzieło sztuki.
– Ale to dzieło sztuki nigdy nie powstało. Dlaczego?
– Bo Josh nie przyszedł na żadne z naszych spotkań. Za każdym razem stałam w wyznaczonym miejscu i godzinami czekałam, aż się pojawi. Potem zazwyczaj milczał przez kilka dni, a nawet tygodni…
– A ty czekałaś? – stwierdził bardziej, niż zapytał, a w jego głosie pobrzmiewała nuta fascynacji.
– Jak słońce na swój ukochany księżyc – odpowiedziałam, a w mojej głowie rozbłysnął niewyraźny zarys twarzy Josha. – Przeznaczeni, by razem ozdabiać firmament, ale skazani, by nigdy się nie spotkać.
– Jesteś poetką? – zapytał radośnie, po czym kaszlnął i zmienił ton. – Mówisz, jakby to była miłość twojego życia.
– Niedoszła, ale tak – potwierdziłam. – Miłość, której mogłam jedynie zasmakować, jednak nigdy nie było mi dane w pełni się nią nasycić. Przynajmniej dzieliliśmy to samo niebo.
– Wciąż dzielicie – odparł. – Nie możesz go odszukać? Zamknąć rozdział raz na zawsze?
– Jak wiesz, moje „zawsze” może być dość krótkie, więc nie. – Wbiłam wzrok w horyzont widoczny za oknem. – Nie chcę marnować czasu na szukanie kogoś, kto nie zamierzał się ze mną zobaczyć.
– Może nie wiedział, że twoje uczucia były aż tak silne?
– A może dryfował w morzu kłamstw i nie miał pojęcia, jak wypłynąć na powierzchnię? – rzuciłam, wpatrzona w fale za oknem.
Wtedy ciszę w sali przerwała pielęgniarka, która przyszła, by pomóc jednej z pacjentek zakończyć sesję. Mrugnęłam szybko, bo odniosłam wrażenie, że wyschły mi oczy.
– Myślisz, że kłamał i dlatego się nie pojawiał?
– Może w ogóle nie istniał? Może był kolesiem w podeszłym wieku i pisywał z nastolatkami.
– Takie typy zazwyczaj posuwają się krok dalej i spotykają z dziewczynami.
– Co racja, to racja. – Wykrzywiłam usta na samą myśl. – Mówiłam mu, że nawet gdyby okazał się kimś innym niż w wykreowanym przez siebie obrazie, to nie zmieniłoby moich uczuć.
– Nawet gdyby użył zdjęć kolegi?
– Zdjęć kolegi, kogoś z internetu. – Oparłam głowę o zagłówek fotela. – Raz nawet mu powiedziałam, że może być dziewczyną, a ja i tak będę w nim zakochana.
William parsknął śmiechem i zaraz zaraził mnie pozytywną energią.
Moje ciało wreszcie się odprężyło, jakby zszedł z niego ciężar lat stresu. Rozmowa z Williamem działała na mnie terapeutycznie, miała oczyszczający wpływ. Może w tym tkwił cały sekret. Nie znałam go, nie byłam do niego przywiązana, więc bez oporów powierzyłam mu wszystko, co trzymałam w sercu.
– Chciałabyś zamknąć ten rozdział? – Jego ton uległ nieco zmianie. – Dowiedzieć się, co by było gdyby?
– Niewiele by to zmieniło, ale chyba tak – odpowiedziałam szczerze.
William przez moment milczał, a ja poczułam zażenowanie. Pomyślałam, że pewnie uznał mnie za infantylną panienkę, której głównym zmartwieniem było, iż nie spotkała się z nastoletnią miłostką.
Obserwowałam, jak jeden z pacjentów opuszcza pokój w asyście dwóch pielęgniarek. Potem nie mogłam oderwać wzroku od młodej kobiety o pięknych, długich włosach. Ona zapewne również dopiero co rozpoczęła batalię z rakiem.
– To peruka – odezwał się nagle William.
– Co? – Potrząsnęłam głową. – Skąd wiedziałeś, że…
– Zgadłem.
Chwycił krawędź kurtynki, która nas dzieliła. Myślałam, że ją odsunie, ale tylko delikatnie poruszył palcami, jakby chciał mi pomachać.
– Mogę ci pomóc domknąć ten rozdział.
Mocno mnie zdziwiło, że nie traktuje mojej historii jak tandetnej ciekawostki.
– Domknąć? Zamierzasz szukać ze mną Josha?
– Mówiłaś, że nie chcesz marnować na to czasu.
– Bo nie chcę.
– Wiesz, że mózg czasami myli fantazję z rzeczywistością? Tak jak niekiedy o poranku sądzimy, że sen był prawdziwym życiem.
– Czyżby? Mój mózg złapał małą dysfunkcję, więc może nie działać jak należy – wysiliłam się na żart.
– A może akurat coś by to pomogło?
– Ale co masz na myśli? Co pomogło?
– Lubisz snuć scenariusze? Tworzyć historie?
– Lubię – przytaknęłam. – Choć w życiu dorosłym doprowadziło mnie to do stanów depresyjnych i bezsennych nocy.
William się zaśmiał i oderwał plecy od fotela.
– A co byś powiedziała na to, żeby przy kolejnej sesji stworzyć alternatywną wersję swojej przeszłości?
– Rozwiń tę myśl, bo chyba nie rozumiem. – Podrapałam się po czole, nie do końca pewna, o co mu chodzi.
– Załóżmy, że kiedy byłaś nastolatką, Josh jednak przybył na spotkanie. Spędziliście razem wspaniały czas, a potem rozstaliście się w zgodzie, pełni zrozumienia.
– To głupie.
Spuściłam wzrok, który natychmiast spoczął na wenflonie. Ten widok przypomniał mi, że nie jestem nikim wyjątkowym. Jedynie kolejnym chorym ciałem w tej sali, zapewne mającym bardzo ograniczony czas na świecie. Usłyszałam tykanie zegara, potem szmer piasku przesypującego się w klepsydrze. Nie chciałam pozwolić, by wstyd stanął mi na drodze.
– Aż tak ci tu nudno? Na tyle, by wymyślać romantyczne historie o sąsiadce z fotela obok?
– Będę udawał, że to nie o tobie – odpowiedział, kręcąc głową. – I tak tu siedzimy, więc czemu nie mielibyśmy urozmaicić tego smętnego czasu chwilami wesołych konfabulacji?
– Może masz rację – skapitulowałam.
– A więc od następnego spotkania zaczynamy pisać dla ciebie nową przeszłość?
– Nowa przeszłość brzmi dobrze – przyznałam. – Gdyby naprawdę dało się ją zmienić…
– Zmieniłabyś?
– To rozważanie na dłuższą chwilę, a ja… – Przełknęłam ślinę.
– Niedobrze ci? – zgadł William.
– Nie najlepiej się czuję – jęknęłam, bo miałam wrażenie, że wnętrzności powoli podchodzą mi do gardła.
– Spróbuj się zdrzemnąć. Daj organizmowi szansę na walkę.
Moje powieki momentalnie stały się ciężkie jak kamień. Szum maszyn brzmiał jak statyczna melodia, której rytm powoli zanurzał mnie w sen.
– Dobranoc, Williamie – wyszeptałam, potem zamknęłam oczy, a całe napięcie z mojego ciała odpłynęło i zastąpiła je ulga.
– Dobranoc, Elowen Hartley.
Jego głos, łagodny i ciepły, jak dobrze znany dotyk, wprowadził mnie w świat snów, gdzie nie było już strachu, jedynie cisza.
Usłyszałam dochodzący z daleka głos.
– Elowen? Panienko?
Echo odbiło się od ścian mojej czaszki.
Leniwie podniosłam powieki, które przygniatał mi niewytłumaczalny ciężar.
– Nie śpię – wymamrotałam słabo. – Już nie śpię.
Obraz przed oczami zaczął stopniowo nabierać ostrości. Mgła ustępowała, a plamy przeszły w wyraźniejsze kształty.
– Już po wszystkim. – Pielęgniarka stanęła nade mną. Wyglądała trochę jak anioł. Roztaczała się wokół niej jasna, świetlista aura. – Pierwsza sesja dobiegła końca.
A więc do zobaczenia, nadziejo, szepnęłam w myślach.
Okropnie bolała mnie głowa. Cała energia, którą miałam w sobie jeszcze o poranku, została wyssana z mojego ciała. Poruszyłam ręką, ale ruch ten był nad wyraz powolny. Odnosiłam wrażenie, że bodźce odbieram z opóźnieniem. Żołądek kręcił się w kółko, jakbym dopiero co wysiadła ze statku, którym przez kilka godzin targał sztorm. Nawet zapachy były inne – wcześniej prawie niezauważalne, a teraz drażniły mi nozdrza.
Spojrzałam przed siebie. Bogu dzięki, że ktoś przykrył mnie kocem, bo temperatura mojego ciała zdawała się bliska zeru.
– Czyżby ktoś zastąpił mi krew lodem? – próbowałam zażartować, ale mój głos zadrżał.
Pielęgniarka posłała do mnie serdeczny uśmiech, po czym odpowiedziała:
– To normalne, że pani chłodno. Podczas leczenia pacjenci często zgłaszają, że jest im albo bardzo gorąco, albo okropnie zimno.
Poprawiła polarową narzutkę i poklepała mnie po nodze. Skinęłam głową w odpowiedzi na jej gest.
– Dziękuję.
– To nie moja zasługa – odparła. – Po swojej sesji William przyszedł do nas i poprosił o koc. – Zerknęła z góry, gdy odłączała mnie od zawieszonej na wieszaku torebki. – Chyba panią polubił.
– Już wyszedł? – Spojrzałam w bok, bo przypomniałam sobie rozmowę z początku sesji. – Zdawał się bardzo rozmowny i towarzyski.
– Wszyscy go tutaj lubią. Nie tylko jest rozmowny, ale przede wszystkim naprawdę umie to robić.
– Prowadzić rozmowy?
– Wspierać innych pacjentów. – Wpisała coś do karty, którą trzymała w rękach. – Bywało, że brano go za pracownika.
Uśmiechnęłam się.
– A już myślałam, że jestem wyjątkowa.
Pielęgniarka cicho zachichotała i pokręciła głową.
– Oczywiście, że jest pani wyjątkowa, ale akurat nasz Will w każdym znajduje iskierkę.
– Iskierkę? – Musnęłam opuszkami palców zaklejone plastrem miejsce po wyjętym wenflonie. – Mam nadzieję, że przez niego nie spłonę.
Kobieta zrobiła rozbawioną minę. Najwyraźniej opacznie zrozumiała to, co powiedziałam. Szpital był ostatnim miejscem, w którym szukałabym flirtu. Ostatnim, w którym szukałabym czegokolwiek innego poza ratunkiem.
– Nawet nie wiem, jak wygląda.
– Ukrywał się za zasłoną? Żartowniś. – Uniosła wysoko brew. – Pani rodzina jest w poczekalni.
– Ach tak?
Spojrzałam w kierunku drzwi.
Niedługo po tym wyszłam do holu. Zarówno mama, jak i Juno czekały na mnie pod drzwiami sali. Obie wypytywały o wrażenia, które szczerze mówiąc, nie brzmiały zbyt pozytywnie. Wiedziałam jednak, że najpierw musi być gorzej, by potem było już tylko lepiej.
Czy w to wierzyłam? Chyba nie. Chciałam, naprawdę chciałam wyzdrowieć, ale gdzieś głęboko czułam, że aż takie cuda się nie zdarzają. Glejaka wykryto za późno. Zbyt długo trwałam w przekonaniu, że to, co ze mną zachodziło, jest niczym więcej niż skutkiem codziennych trudności i zmęczenia.
Bóle głowy? To przecież tylko stres. Problemy z widzeniem? No cóż, ciągłe wlepianie oczu w ekran robiło swoje. Dzwonienie w uszach? Pewnie wina ciśnienia, które płatało mi figle, odkąd pamiętam. Nawet gdy męczyły mnie nudności, nie biłam na alarm. Dopiero kiedy zaczęłam się chwiać na własnych nogach, a wirujący przed oczami świat uniemożliwił mi funkcjonowanie, zrozumiałam, że coś jest bardzo nie tak.
Diagnoza uderzyła we mnie jak piorun z jasnego nieba – nowotwór złośliwy, nieprzewidywalny, często nie do pokonania. Próbowałam zrozumieć, jak to możliwe, że coś tak okrutnego rosło mi w głowie, podczas gdy ja wciąż planowałam kolejny dzień, śmiałam się, żyłam. Rozważałam, dlaczego akurat ja. Dlaczego trafiło na mnie? Guz został wycięty w trybie pilnym. Chirurg zrobił wszystko, co mógł, ale w moim przypadku to „wszystko” pomniejszone zostało o część tych komórek nowotworowych, które były ukryte zbyt głęboko, by je usunąć.
Radioterapia rozpoczęła się niemal natychmiast po zabiegu. Przez sześć tygodni przychodziłam na sesje i leżałam na twardym stole unieruchomiona w masce, podczas gdy wiązka promieni penetrowała tkanki mojego mózgu.
Teraz stąpałam po ostatniej prostej, gdzie każdy dzień leczenia był walką, a każdy dzień po nim – próbą przetrwania.
Ze szpitala wracałam z mamą. Wyrwała się z pracy i uparła, że akurat dziś mi pomoże, więc Juno musiała jechać za nami swoim samochodem.
– Zostać z tobą, kochanie? – zapytała, gdy tylko zaparkowałyśmy na podjeździe. – Nie powinnaś być teraz sama.
– Juno zaraz tu będzie. – Zawiesiłam oko na bladych dłoniach, które ułożyłam na kolanach. – Dzisiaj u mnie nocuje.
– Na pewno? Mogę się z kimś zamienić, mogę…
– I tak wyszłaś z pracy, mamo. – Popatrzyłam jej głęboko w oczy. Ostatnimi czasy odnosiłam wrażenie, że mama w tej sytuacji cierpi bardziej niż ja sama. – Nie musisz się z nikim zamieniać i kombinować. Zresztą chyba wolę, żeby nikt mnie w takim stanie nie oglądał.
– Wyglądasz dobrze, córciu.
Ewidentnie kłamała. Rzuciłam jej wymowne spojrzenie, po czym uśmiechnęłam się ciepło.
– Dziękuję za podwózkę i że sprawdzasz, co u mnie.
Zaparta na rękach, próbowałam wstać z fotela. Lekko się zachwiałam. Moje nogi były miękkie jak z waty.
– Przyjadę w weekend, dobrze?
– Jeżeli chcesz – odpowiedziałam i zatrzasnęłam za sobą drzwi.
Stanęłam na krawężniku, wpatrzona w szybę samochodu. Mama opuściła ją nisko. Rosnąca dumnie magnolia rozpostarła nade mną obsypane kwiatami gałęzie. Nie pachniała już tak intensywnie jak jeszcze kilka godzin temu.
– Odpoczywaj, proszę.
Z mamą poróżniłyśmy się lata temu. Właściwie nie pamiętam już dokładnie, kiedy to było i o co poszło. Po części chodziło z pewnością o jej oczekiwania, absolutnie nie do spełnienia, ale także o moje decyzje, których nie potrafiła zaakceptować. Dla rodziców dużym problemem była ścieżka zawodowa, którą wybrałam. Ojciec – prawnik – pragnął dla mnie tak samo prestiżowej kariery jak jego. Ja jednak poszłam za głosem serca i otworzyłam mały sklepik z ręcznie robioną porcelaną. To przelało czarę goryczy. Kłótnie na przestrzeni lat przybierały na sile, aż w końcu przestaliśmy ze sobą rozmawiać.
Rok po roku przyzwyczajałam się do pustki, której nie potrafiłam niczym wypełnić. Czasami, późnymi wieczorami, kiedy wracałam z pracy i wszyscy wokół znikali, po prostu siadałam przy oknie, opierałam łokcie o drewniany parapet i patrzyłam na świat. Robiłam tak od czasów dzieciństwa, codziennie wieczorem, przed snem. Za oknem widziałam zapalone światła w domach sąsiadów, a cisza donośnie dźwięczała w moim sercu.
Gdy wszystko zaczęło się sypać, a diagnoza przebiła na skali bólu jakąkolwiek kłótnię, mama wróciła do mojego życia. Wprawdzie nieśmiało, ale przyszła. Bez słów, bez zbędnych pytań, bez znanego mi zbyt dobrze oceniania. Teraz, kiedy każda chwila była na wagę złota, po prostu przy mnie trwała.
W domu zostałam przywitana przez Milkę. Jego puchaty ogon musnął moją nogę. Usiadłam na stołku w przedpokoju, bo nie miałam siły, by zdjąć buty. Oparłam się o ścianę i wpatrywałam w sufit. Skupiłam wzrok na pajęczynie osiadłej na starym żyrandolu, który miałam odkurzyć jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. Zwisała opatulona kurzem, jakby w domu nikt już nie mieszkał. A przecież jeszcze tu jestem, pomyślałam.
Przełknęłam ślinę i odniosłam wrażenie, że to nie ona spływała mi po gardle, lecz garść zimnych monet. Metaliczny posmak nie znikał, wręcz przybierał na intensywności.
Na chwilę zamknęłam oczy. Z letargu wybudził mnie głośny dzwonek do drzwi. Rozbrzmiał między ścianami, choć czułam go niemal w całym swoim ciele. Wzdrygnęłam się, by nie powiedzieć: wystraszyłam. Kolorowy witraż w drzwiach zniekształcał obraz, ale nie miałam wątpliwości, że przed domem stoi Juno.
Uchyliłam skrzydło, które wdzięcznie zaskrzypiało.
– O, dotarłaś.
– Przepraszam, jakieś dzieciaki urządziły protest na ulicy i musiałam jechać naokoło. – Minęła mnie w progu, odwiesiła swój płaszcz, a potem zerknęła na mój bezrękawnik niedbale rzucony na puf. Schyliła się, by odłożyć go na miejsce. – Zdążyłaś odsapnąć? – Zajrzała do salonu, jakby oczekiwała zaparzonej herbaty i sconesów.
– Nie minęło pięć minut, a ty oczekujesz już popołudniowej herbatki? – Uśmiechnęłam się blado. – Przeciwko czemu protestowali?
– Zmianom klimatycznym – prychnęła i spojrzała na mnie podejrzliwie. – Pięć minut? Stałam w korku dobre czterdzieści pięć.
– Czterdzieści? – mruknęłam bez przejęcia, po czym mój wzrok mimowolnie powędrował do zegara wiszącego na końcu wąskiego przedpokoju. Zorientowałam się, że zgubiłam prawie godzinę. – No tak…
– Straciłaś poczucie czasu?
– Jestem roztargniona, to wszystko – rzuciłam i poszłam do kuchni zlokalizowanej z tyłu domu.
Juno od razu ruszyła za mną i zaglądała mi przez ramię, gdy nastawiłam czajnik.
– Uciekło ci gdzieś ponad czterdzieści minut? – powtórzyła z wyraźnym zaniepokojeniem.
– Przymknęłam na chwilę oczy. – Wzruszyłam ramionami. – Musiało mi się przysnąć.
– W przedpokoju?
Nie odpowiedziałam, ale miałam nadzieję, że moje spojrzenie będzie wystarczająco wymowne. Odwróciłam się do niej plecami i stanęłam na palcach, by dosięgnąć herbaty z najwyższej półki wiszącej szafki.
– Czekaj, podam ci. – Wzięła poręczny taboret spod stolika w rogu kuchni. – Którą chcesz?
– Czarną – odparłam. – Każdy inny smak wyskoczyłby mi z żołądka szybciej, niżby tam trafił.
Schyliła się do małej lodówki pod blatem.
– Mleka nie chcesz?
– Jak myślisz?
Pokiwała głową i westchnęła ciężko. Podstawiła mi taboret, bym na nim usiadła.
– Jak samopoczucie po pierwszym spotkaniu z nadzieją? – zapytała przejęta.
– Szału nie ma. – Wymusiłam uśmiech. – Nie pamiętam już, jak to jest się dobrze czuć, więc nie jest tragicznie.
– Trochę gorzej niż zazwyczaj?
– Trochę gorzej niż „źle”. – Zaśmiałam się słabo. – Jednak przeżyję.
– Miejmy nadzieję.
Mrugnęła do mnie, a ja pokręciłam głową.
– Śmieszne. Ale dobrze zachować humor nawet w takich momentach.
– Co, jak nie humor?
– Brzmisz niczym mój nowy sąsiad ze szpitala. – Obserwowałam, jak Juno zalewa dwa kubki herbaty. Wskazałam na ciastka, przykryte przezroczystym naczyniem. – Częstuj się.
– Nowy sąsiad? – Zerknęła znad ramienia. – Poznałaś kogoś w szpitalu?
– Już w fotelu – przytaknęłam. – Choć go nie widziałam.
– Jak to? – Zmarszczyła brwi zdziwiona, po czym wyjęła zużyte torebki earl greya, by wyrzucić je do kosza. Widząc parę nad kubkami, wyobraziłam sobie aromat, którego nie czułam. – Co to znaczy, że go nie widziałaś? Poznałaś, ale nie widziałaś?
– Był za zasłoną.
– Intrygujące. – Zaśmiała się. – Nie chciał pokazywać twarzy?
– Nie tyle nie chciał, ile nie było okazji. A tak w ogóle… – urwałam. – Nie jestem pewna, czy chciałabym poznawać kogoś z tym na głowie. – Przyłożyłam dłoń do miejsca, gdzie pod ledwo wyrośniętymi włosami skrywała się blizna.
– Wcale tego nie widać.
– Ależ widać – prychnęłam z niedowierzaniem. – I pomyśleć, że teraz, kiedy włosy wreszcie odrastają, znowu zaczną wypadać.
– Tak jak drzewa zrzucają liście, by przetrwać zimę – powiedziała z łagodnym uśmiechem. – Nie martw się, nadejdzie wiosna, a wtedy wszystko odrośnie. Silniejsze, bujniejsze, piękniejsze, niż mogłabyś sobie zamarzyć.
– Tylko że moja zima chyba nie ma końca, Juno – westchnęłam cicho, podnosząc na nią zmęczony wzrok. Delikatnie wyjęłam jej kubek z rąk, wstałam i powoli ruszyłam do swojego małego, lecz przytulnego salonu.
Odłożyłam napój na stół i wzięłam do ręki pilota.
– Klasyka? Coś bardziej nowoczesnego?
– Cichego i klasycznego – odpowiedziała, gdy usiadła na kanapie naprzeciwko mnie. Jej spojrzenie było jednocześnie lekkie i przenikliwe. – Jak ma na imię?
– Kto?
Jej brwi uniosły się ledwie zauważalnie. Upiła łyk herbaty i zmarszczyła nos. Zaklęła cicho.
– Cholera, gorąca jak diabli – mruknęła, po czym odstawiła kubek na blat.
– William – powiedziałam, niemal czując, jak ciepło rozlewa się w moim sercu. To uczucie było zaskakujące, dziwne, ale odrobinę niechciane. – Ma na imię William.
– Też choruje? – zapytała, choć w jej głosie wyraźnie pobrzmiewała pewność. – Rozpoczął leczenie? A może już kończy?
– Zdecydowanie kończy. Mówił, że chodzi na chemię dla spokoju swojej rodziny… że teraz to już tylko kwestia nabrania pewności, że nic nie zostało po jego wewnętrznym potworze.
– Ufff… Potworze?
– Nieproszonym gościu – poprawiłam się, spoglądając gdzieś w dal, jakby słowa frunęły w powietrzu. – Może go jeszcze kiedyś zobaczę.
– Zobaczyć to może i zobaczysz, ale nie „jeszcze”, tylko „wreszcie” – rzuciła wesoło. – Miał chociaż ładny głos?
Przewróciłam oczami.
– Przestań.
– Miał.
– Tak – przyznałam, a w głowie bezwiednie usłyszałam Williama. – Miał przyjemny, bezpieczny głos.
Juno uśmiechnęła się zuchwale, chociaż wiedziała, jakie mam nastawienie do mężczyzn.
– Sama nie rozumiem, jak do tego doszło, ale powiedziałam mu o Joshu – wyznałam, spuszczając nogi na podłogę. Wzięłam kubek do rąk, z uwagą przyglądając się parze. – Zaproponował, że przekształci moją przeszłość tak, żebym niczego nie żałowała.
– A czego właściwie żałujesz? – Jej twarz nagle spoważniała, a głos nabrał ostrości. – Nie masz sobie nic do zarzucenia, prawda? Temu dupkowi zabrakło odwagi, żeby…
– Źle się wyraziłam – przerwałam jej, zanim zdążyła dokończyć myśl. – Chodziło mu o to, że stworzymy alternatywną wersję przeszłości, żebym mogła tę sprawę zakończyć.
– Ale to będzie tylko iluzja, Elowen – odparła, patrząc na mnie z powagą. – Tej sprawy nie da rady rozwiązać, a zamknięta jest już od wielu lat.
– Chyba nie dla mnie – mruknęłam pod nosem i upiłam łyk, w którym normalnie czułabym smak tłustego mleka i dwóch łyżeczek cukru trzcinowego. Jednak nie tym razem, teraz napój był zupełnie pozbawiony jakiegokolwiek aromatu. – Dla mnie ta sprawa nigdy nie doczekała się zakończenia.
– I nigdy się nie doczeka – odparła stanowczo, z nutą irytacji. – To marnotrawstwo cennego czasu.
Słowa wypływały z jej ust, zanim zdążyła je zatrzymać. Cisza otoczyła nas niczym gęsta mgła. Zamilkła, a na twarzy przyjaciółki zauważyłam cień wahania. Skrzywiła się trochę, jakby walczyła z własnymi myślami.
– Chodzi mi o to, że on nie istnieje, Elowen. Josha nie ma. Nigdy nie było.
– Był – odpowiedziałam pewnie. – Może nie taki, jakiego szukałyśmy, ale z kimś rozmawiałam. Ktoś siedział po drugiej stronie ekranu.
– Nikt szczery ani wart twojej uwagi.
– Ja uważałam inaczej.
– Zmysły czasami zawodzą. – Odepchnęła się rękami i wskoczyła na miejsce obok mnie. Poklepała moje kolano, jakby chciała zakończyć tę rozmowę jednym gestem. – Nie ma Josha. Naszukałyśmy się go jak głupie. Jak typowe stalkerki. – Wybałuszyła oczy i zacisnęła policzki w przesadnym uśmiechu, próbując mnie rozbawić. – Pamiętasz?
– Jakby to było wczoraj. – Westchnęłam, unosząc kąciki ust, choć ciągle rozpraszało mnie to dziwne uczucie w buzi. – Ten smak… – urwałam, gdy nagle poczułam falę gorąca, a zaraz po niej przyszedł lodowaty dreszcz, który przeszył mnie aż do kości.
– Chcesz koc? – Juno zadziałała od razu. – A może wiadro?
Zeskoczyła z sofy i pochylona zaglądała mi pod spuszczoną głowę.
– Jeszcze nie – jęknęłam, po czym ciężko oparłam się o miękki tył kanapy. Moja głowa bezwładnie opadła na zagłówek, a wzrok zawisł gdzieś na suficie. – To, że go nie znalazłam, wcale nie znaczy, że Josh nie istnieje – powiedziałam niemal szeptem, jakbym wypowiadała te słowa do samej siebie. – Może po prostu nie chciał…
Otworzyłam usta, lecz nagle poczułam, jak herbata, którą przed chwilą wypiłam, zmierza z powrotem w górę i już po chwili wylewa się ze mnie gorzką, nieprzyjemną falą.
Zdążyłam odruchowo opuścić głowę ku podłodze. Siedziałam w rozkroku, wsparta rękoma o kolana, i próbowałam zapanować nad dalszymi mdłościami. Juno zniknęła w kuchni, a po chwili wróciła z małą czerwoną miską.
– Masz – powiedziała, wsuwając mi ją w ręce.
– Więcej nie zwrócę. – Odkaszlnęłam, wytarłam wierzchem dłoni usta i próbowałam uśmiechnąć się choć odrobinę. – Nic więcej nie mam w żołądku.
Zanim zdążyłam dokończyć zdanie, w domu rozbrzmiał donośny dźwięk dzwonka.
– Kto…? – jęknęłam zmęczona.
– Będziesz wściekła, ale… on pytał, kiedy zaczynasz sesje i…
– Powiedz, że tego nie zrobiłaś – przerwałam jej, podnosząc wzrok.
Juno ukryła twarz w dłoniach, by schować się przed moim spojrzeniem, ale po chwili zerknęła na mnie spode łba. Przypominała skarconego psa.
– Chyba jednak zrobiłam.
– W tym roku nie sadziłaś lilii? Twój ogród zawsze wyglądał magicznie o tej porze roku.
– Stan mojego ogrodu idzie w parze ze stanem mojego ciała – odpowiedziałam cicho, spuszczając wzrok. – Choć on budzi się do życia, ja wręcz przeciwnie.
Nie chcę go widzieć. – Pokręciłam głową. – Dlaczego pozwoliłaś mu przyjść? Po co?
– Nie zapraszałam go przecież – odparła. Stała niedaleko drzwi, jakby pytała, czy może je otworzyć. – Ale skoro już jest, to chyba wypada go wpuścić, prawda?
– Spław go, proszę. – Zacisnęłam usta. – Akurat dzisiaj musiał się przypałętać?
– Porozmawiaj z nim – zaleciła, uciekając wzrokiem do przedpokoju. – Przychodzi do sklepu, wypytuje o ciebie – wyliczała cierpliwie. – Dzwoni i pyta, czy czegoś nie potrzebujesz.
– Niech się zajmie swoim życiem.
– On twierdzi, że ty jesteś jego życiem, Elowen – westchnęła cicho. – To, że ty go wymazałaś ze swojego, nie znaczy, że on zrobił to samo.
– Owszem, znaczy. – Rzuciłam jej groźne spojrzenie. – W dniu, w którym mnie zdradził, zrobił dokładnie to samo.
Kilka miesięcy temu, gdy już nosiłam na barkach ciężar diagnozy, Nathaniel znalazł pocieszenie w ramionach innej. Twierdził, że był załamany, zagubiony, że to wszystko go przerosło. Nawet miał czelność wmówić mi, że zrobił to z miłości – bo kochał mnie tak bardzo, że wiadomość o mojej chorobie złamała mu serce. Absurdalna ironia, prawda? Jak gdyby jego zdrada stanowiła akt miłosierdzia. Nie byłam jednak na tyle głupia, żeby łyknąć tak tanie usprawiedliwienia. To przecież nie zagubienie ani miłość – to zdrada w najczystszej postaci.
Na dodatek zrobił to właśnie wtedy, gdy najbardziej go potrzebowałam. W momencie gdy mój świat kruszał, on wybrał najprostszą, najłatwiejszą drogę. Nie walczył ze mną ani dla mnie. Zamiast być moją siłą, stał się nożem wbitym w plecy. W tamtej chwili zrozumiałam, że nigdy nie był na tyle silny, by w obliczu prawdziwego życia stać przy mnie. Zostawiłam go więc w tyle i próbowałam zapomnieć.
Juno nie ustępowała.
– Proszę cię, Elowen.
Z powrotem swobodnie oparłam plecy o kanapę.
– Jeśli Nat nachodzi cię w naszym sklepie, zgłoś to gdzieś. Do odpowiednich służb, a nie do mnie.
Wtedy znowu rozbrzmiał dzwonek do drzwi.
– Elowen…
– Otwórz mu i powiedz, że ma odejść i zostawić mnie w spokoju. Wystarczająco już ubarwił mój życiorys.
Juno ruszyła do przedpokoju, a po chwili usłyszałam przytłumione dźwięki ich rozmowy. Żołądek rwał tak mocno, jakby próbował wywrócić się na drugą stronę. Metaliczny posmak w ustach nie ustępował – wręcz przeciwnie, rósł z każdą sekundą. Głowa ciążyła mi niczym kamień. Taki, który wiążesz do nóg topielcowi, by nie miał szans na wynurzenie.
– Mogę wejść? – rozpoznałam przygaszony, nieśmiały głos Nathaniela.
Na krótką chwilę uniosłam wzrok, ale milczałam.
– Proszę – powtórzył, nadając swoim słowom jeszcze bardziej błagalny ton. – Potrzebuję tylko pięciu minut, Elowen. Tylko pięć minut.
– Nie mamy już o czym rozmawiać, Nat.
Nie czułam do niego żadnych pozytywnych emocji, ale mimo tej pustki wstyd przeszył mnie od środka. Modliłam się, by nie zdradziły mnie spojrzenie ani wyraz twarzy. Nathaniel zawsze zwracał uwagę na szczegóły – na to, jak wyglądałam, jak starannie dbałam o siebie. Często zachwycał się moją cerą i dopracowanymi detalami ubioru. W tej chwili byłam zupełnym przeciwieństwem tamtej wersji siebie. Siedziałam na kanapie z miską między nogami, w której wciąż tkwiły ślady mojego upadku. Skóra, kiedyś promienna, teraz niemal przezroczysta, z odcieniem sinym jak martwe wody. Włosy – niegdyś perfekcyjnie ułożone – zredukowały się do kilku przerzedzonych kosmyków na wpół wygolonej głowy.
Nathaniel stał w drzwiach, a za jego plecami ujrzałam Juno. Cisza, która nas otoczyła, była przytłaczająca.
– W porządku – rzuciłam w końcu i z wysiłkiem dźwignęłam się na nogi.
Nat natychmiast zareagował i zrobił krok w moją stronę, by pomóc mi wstać. Uniosłam jednak dłonie, by wyraźnie dać mu do zrozumienia, że nie potrzebuję jego wsparcia.
Był wystarczająco blisko, by zmysłowy zapach perfum mężczyzny dotarł do mnie. Ten sam, który kiedyś uwielbiałam. Ten, który niegdyś budził poczucie bezpieczeństwa i bezwarunkowej miłości, teraz wywoływał jedynie uczucie żalu i bólu.
– Daj nam chwilę – powiedziałam, mijając w progu Juno, i ruszyłam w stronę kuchni.
Starałam się zachować resztki godności – iść z wyprostowanymi plecami, z brodą dumnie uniesioną ku górze, choć każda komórka mojego ciała błagała o ucieczkę.
– Czego chcesz? Po co przyszedłeś? – zapytałam.
Skrzyżowałam ręce na piersi i spojrzałam mu pewnie w oczy. Wolałabym tego przed sobą nie przyznawać, ale wciąż widziałam w nich mężczyznę, w którym się kiedyś zakochałam.
– Przyszedłem, żeby sprawdzić, co u ciebie – odpowiedział cicho. – Nie mogę przestać o tobie myśleć, Elowen. Nie wiem, co mam ze sobą począć. – Zrezygnowany pokręcił głową. – Powiedz, co muszę zrobić, żebyś mi wybaczyła.
Postawił krok w moją stronę, a ja nie miałam gdzie się odsunąć.
Podniosłam na niego wzrok.
– Nie musisz mi wybaczać, bo wiem, że na to nie zasługuję. Ale powiedz, co mogę zrobić, żebyś pozwoliła mi sobie pomóc.
– Pomóc? – parsknęłam, uchylając lekko usta. – Nie potrzebuję twojej pomocy.
– Wiem, że to samolubne, ale chyba ja potrzebuję twojej. – Na jego twarzy pojawił się grymas, Nathaniel podszedł jeszcze bliżej. Pochylony nade mną, ledwie słyszalnie wyznał: – Nie potrafię spojrzeć w lustro, Elowen.
Przez chwilę milczał, jakby zbierał myśli, po czym dodał z drżeniem w głosie:
– Nie musisz mnie kochać ani nawet lubić… ale proszę, pozwól mi być przy tobie.
– Miałeś już szansę. – Odchrząknęłam. Złość w moim wnętrzu zelżała. – Nie wykorzystałeś jej należycie, Nat.
– Nie proszę o szansę, by być twoim mężczyzną, tylko o to, żebyś znosiła moją obecność u swojego boku. Chcę jedynie pomóc.
– Nic się nie zmieniłeś. – Zacisnęłam wargi. – Robisz to dla siebie, nie dla mnie.
– Dla nas obojga. – Zareagował żywo. – Nie chcę, byśmy rozstali się w gniewie.
– Mój gniew już dawno ucichł, Nat. Wolałam go w sobie nie nosić. – Czułam, że tracę kontrolę nad mimiką i widać po mnie smutek. – Ale gniew został zastąpiony przez żal, którego nie zamierzam wymazywać. Jeżeli kiedyś zniknie, to tylko dlatego, że postanowiłam odpuścić. Dla siebie. Słyszysz, Nat? Dla siebie. Nie dla ciebie.
Wyślizgnęłam się spomiędzy szafki a mężczyzny. Podeszłam do okna wychodzącego na niewielki, kwitnący ogród.
Nathaniel przez chwilę milczał, a potem stanął tuż za mną.
– W tym roku nie sadziłaś lilii? – zapytał, a ja mimowolnie się odwróciłam i dostrzegłam, że błądzi wzrokiem po rzędzie grządek przy tarasie. – Twój ogród zawsze wyglądał magicznie o tej porze roku.
– Stan mojego ogrodu idzie w parze ze stanem mojego ciała – odpowiedziałam cicho, spuszczając wzrok. – Choć on budzi się do życia, ja wręcz przeciwnie.
– Elowen… – jęknął i przesunął delikatnie palcami po moich ramionach, by zaraz potem mocno je pochwycić.
– To boli – wyszeptałam, patrząc mu głęboko w oczy. Czułam kompletną bezradność i wstyd.
Zsunął dłonie z moich ramion i zatrzymał je na plecach, po czym przytulił mnie do siebie. Na początku chciałam się wyrwać, lecz ostatecznie skapitulowałam i zostałam w jego objęciach. Trudno było to przed sobą przyznać, ale potrzebowałam tego bardziej, niż sądziłam. Pragnęłam ucieczki od wszystkiego, co ostatnio zaszło, a jego dotyk to właśnie dawał. Na krótką chwilę był moim schronieniem. Oazą.
– Pozwól mi zostać – szepnął w moje włosy, a ciepło jego oddechu rozlało mi się na skroni.
– Tyle czasu minęło, a ty przyszedłeś akurat teraz. – Przełknęłam z trudem ślinę, opierając policzek na jego torsie. – Akurat teraz, kiedy jestem w swojej najkruchszej skorupie.
– Pozwól, bym ja był twoją skorupą.
Przymknęłam powieki i odetchnęłam głęboko.
– Nie – mruknęłam bardziej do siebie niż do niego. – To przez ciebie moja siła osłabła, Nat. Nie chcę znowu przez to przechodzić. – Odsunęłam się od niego. – Powinieneś już pójść – dodałam cicho, wbijając wzrok w podłogę.
– Pozwól mi chociaż od czasu do czasu pomóc. – Próbował zajrzeć pod moją spuszczoną głowę. – Z zakupami, zawożeniem cię do lekarza, drobnymi rzeczami…
– Juno mi pomaga – przerwałam mu.
Dostrzegłam jego spojrzenie i kompletnie przepadłam.
Nie mogłam nic na to poradzić – szczerze pragnęłam się na niego wściec, ale nie potrafiłam. Po części dlatego, że rozumiałam jego wybór. Kto chciałby być z kimś takim jak ja? Kto chciałby mierzyć się z tym wszystkim?
Zrozumienie nie oznaczało jednak akceptacji. Wiedziałam, że nie mam prawa winić go za to, że wolał odejść. Ale za to, jak to zrobił – za to winiłam go w pełni. Nieważne, jak bardzo czuł się przytłoczony, powinien był zakończyć sprawy ze mną, zanim zaprosił inną kobietę do swojego łóżka.
– Mogę chociaż zadzwonić? Albo liczyć na to, że odpiszesz na SMS-a? Chcę tylko wiedzieć, że wszystko u ciebie w porządku.
– W porządku? – powtórzyłam zmieszana. – Widzisz, jak wyglądam? Nic nie jest w porządku.
– Wyglądasz pięknie jak zawsze, Elowen.
– To mnie zżera, Nat. Nie musisz kłamać.
– Nie kłamię – odpowiedział, kręcąc głową powoli, ale stanowczo.
W jego oczach zobaczyłam coś, co nie pozwoliło mi dalej utrzymywać tej lodowej maski. Prawdziwą, czystą szczerość, która się we mnie wdarła i rozbiła moją obronę na kawałki.
– Spróbuję odpowiadać na twoje wiadomości.
Staliśmy naprzeciwko siebie w milczeniu. Kompletnie nie wiedziałam, co zrobić, żeby po prostu wyszedł. Wyprosić go? Zawołać Juno? Rzucić jakąś wymówką?
– Więcej cię nie zawiodę – odezwał się wreszcie głosem, w którym brzmiała nuta pokory. – Potrzebujesz teraz czegoś? Jakichś leków? A może masz ochotę na coś do jedzenia? Spacer?
– Wszystko mam, Nat. – Zerknęłam wymownie. – Jedyne, czego teraz potrzebuję, to spokój.
– A więc ci go dam. – Westchnął i po chwili wahania ruszył w stronę przedpokoju. – Zadzwonię wieczorem?
– Może lepiej jutro.
– Dobrze – przytaknął z wyraźnym trudem. – I dziękuję, Elowen – dodał, gdy dotarliśmy do wyjścia. – Wiesz, że cię…
– Nie – przerwałam mu stanowczo i otworzyłam drzwi na oścież.
Opadłam ciężko na kanapę i pozwoliłam, by zmęczenie przejęło kontrolę nad moim ciałem. Juno przysunęła sobie fotel i usiadła naprzeciwko mnie, z dłońmi splecionymi na kolanach. Na stoliku między nami postawiła zimną już herbatę i miseczkę z krakersami, choć dobrze wiedziała, że na nie nawet nie spojrzę.
– Więc? Co powiedział? – zapytała ostrożnie, jakby z obawy przed moim rozdrażnieniem.
Przymknęłam oczy i odchyliłam głowę na oparcie.
– Że tym razem nie zawiedzie. Że chce pomóc. Że nie może przestać o mnie myśleć – wyliczałam, czując, jak z każdym słowem coraz bardziej się spinam.
– Powiem ci coś, co może być trudne do przyjęcia… Jemu chyba naprawdę zależy.
Jej głos był łagodny, niemal matczyny.
– Zależy? – prychnęłam, przesuwając palcem po krawędzi poduszki. To pomagało mi trzymać się w ryzach. – Może i tak. To jednak niczego nie zmienia. Nie sprawi, że zapomnę.
– Nie, nie zapomnisz. Ale może pozwoli ci ruszyć z miejsca.
Otworzyłam oczy i spojrzałam w okno. Słońce powoli wędrowało ku zachodowi i rzucało na ulicę złotawe światło. W pokoju unosił się aromat ananasa i mięty ze świecy, którą Juno niedawno zapaliła.
– Wspomniał o moim ogrodzie. Jakby uważał go za symbol tego, kim kiedyś byłam. A teraz…
– A teraz wciąż jesteś tą osobą – dokończyła za mnie. – To dopiero pierwszy dzień chemii. Masz prawo czuć się jak wrak. To nie oznacza, że będzie tak zawsze. Przecież robisz to wszystko po to, by wreszcie było lepiej.
– Wiesz, jak to wyglądało? Pierwszy raz w życiu miałam wrażenie, że nie kontroluję absolutnie niczego. Wszystko zależy od lekarzy, od leków, od tego, czy będę miała szczęście. A ja mogę tylko siedzieć i patrzeć, jak coś we mnie się przeobraża. Jak gdyby to nie była moja bitwa, lecz obca wojna toczona wewnątrz mojego ciała.
Juno wstała i przysiadła na kanapie, by chwycić moją rękę. Jej dotyk był ciepły, ale lekki, jakby żywiła obawy, że się rozpadnę.
– Nie przechodzisz przez to sama. Wiem, że nie potrafię w pełni zrozumieć tego, co przeżywasz, ale możesz na mnie liczyć. Jestem tutaj.
Spojrzałam na nią i poczułam, że oczy wypełniają mi łzy, które przez cały dzień uparcie starałam się powstrzymać.
– I to właśnie uważam za najgorsze, Juno – wyszeptałam. – Nie wiem, jak długo jeszcze będę mogła mówić, że ja jestem tutaj.
Objęła mnie mocno. Milczałyśmy przez dłuższą chwilę, zanim przyjaciółka szepnęła:
– Może spróbujesz znowu posadzić lilie?
– Jak tylko odzyskam siły. – Westchnęłam, a kącik moich ust drgnął w czymś na kształt uśmiechu. – William wie, jak to jest być mną. Też przez to przeszedł – wyrwało mi się.
– William? – Juno uniosła brwi, zaskoczona. – A więc to on chodzi ci po głowie?
– Nie potrafię wytłumaczyć dlaczego, ale tak – potwierdziłam. – Miał w sobie coś… coś, co nie pozwala mi o nim zapomnieć. Jego głos był kojący, tak dziwnie znajomy, choć z pewnością nigdy wcześniej go nie słyszałam.
– Zadurzyłaś się w kimś, kogo nawet nie widziałaś na oczy?
– Pytasz, jakby to był pierwszy raz – odpowiedziałam z figlarnym uśmiechem, a w mojej piersi zadrgało znajome uczucie.
Wieczór zbliżał się powoli, a światła w domu gasły jedno po drugim. Juno siedziała w fotelu z książką w rękach, co jakiś czas spoglądając na mnie, leżącą na kanapie z kocem narzuconym na ramiona. Ogród za oknem tonął w półmroku, lecz w oddali wciąż majaczyły grządki podświetlone solarnymi lampkami.
To był pierwszy dzień nowej walki. Z trudem zasypiałam, świadoma, że przede mną jeszcze wiele takich dni. Mimo to miałam nadzieję, że jutro w końcu nadejdzie.
Przez kolejne dni uczyłam się nowej rutyny. Mniej więcej tydzień po sesji zaczęły wypadać mi włosy. Początkowo pojedyncze kosmyki zostawały na szczotce lub poduszce. Potem jednak proces nabrał tempa. Kolejne pukle znikały z głowy, przypominając mi z każdym pasmem, jak zapalczywie walczył mój organizm. Patrzenie na to w lustrze było jak cios, którego nie mogłam uniknąć. W końcu podjęłam decyzję, że sama się ich pozbędę.
Tego wieczoru Juno przyszła z maszynką i butelką wina, choć obie doskonale wiedziałyśmy, że nie mogę pić.
– Zrobimy to razem – powiedziała, stawiając torbę na stole w kuchni.
Jej obecność miała na mnie kojący wpływ. Jak ciepły koc w zimny wieczór. Podczas gdy maszynka brzęczała, a kolejne kępki włosów opadały na deski podłogi, czułam, że to zamknięcie pewnego etapu. Teraz to ja jestem przy sterze, powtarzałam w myślach. To moja decyzja, moja kontrola nad tym, co się dzieje. I choć wypełniał mnie lęk, wiedziałam, że to jedyna droga do zaakceptowania zmiany.
Juno przychodziła codziennie po pracy, a jej obecność wnosiła odrobinę normalności. Bez względu na to, jak bardzo byłam wyczerpana, wizyty przyjaciółki zawsze działały niczym promienie słońca wpadające do ciemnego pokoju. Rozmawiałyśmy o sklepie, planach, które miesiącami odkładałam na później, marzeniach, zaczynających znów nabierać kształtu. W końcu zebrałam się na odwagę i skończyłam projektować letnią kolekcję kubków i talerzy. Ich wzory były jasne, przepełnione niezapominajkami i subtelnymi motywami inspirowanymi ogrodem, który kiedyś pielęgnowałam z taką pasją. Juno obiecała, że gdy projekty przejdą weryfikację, zadba o ich wykonanie.
Nathaniel dzwonił regularnie, czasem nawet za często, ale nie miałam siły, by go zbywać. Raz przyszedł z jedzeniem z naszej ulubionej knajpki i bukietem polnych kwiatów. Było w tym coś jednocześnie słodkiego i gorzkiego. Coś jak wspomnienie dawnych dni. Zjadłam trochę, choć zdawałam sobie sprawę, że to się źle skończy.
I faktycznie, kilka godzin później siedziałam w łazience, przeklinając własną naiwność. Każdy kęs, który stanowił drobną pociechę, ostatecznie został przypomnieniem, że nie wszystko, co kiedyś dawało mi radość, może być teraz łatwe do przyjęcia.
Moje urodziny zbliżały się wielkimi krokami, a Juno jak zawsze nie pozwoliła, bym o nich zapomniała. Pewnego poranka przyniosła duże różowe pudło i kazała mi usiąść.
– To przedwczesny prezent – powiedziała, wyciągając z niego perukę w kolorze moich naturalnych włosów. – Nie musisz jej zakładać, ale chciałam, żebyś ją miała. Gdybyś kiedyś poczuła, że nie jesteś sobą, to ci przypomni, iż ten okres to jedynie krótki rozdział w twoim życiu. A po nim nadejdzie jeszcze wiele, wiele długich – dodała z pewnością, jakiej ja nie umiałam w sobie znaleźć.
Wzięłam perukę do rąk, a moje oczy natychmiast zaszły łzami. Było w tym prezencie coś tak troskliwego, że aż ścisnęło mi się gardło. Przymknęłam powieki, a przyjaciółka czule mnie objęła.
Nie wszystko było w porządku, ale na chwilę, dzięki mojej kochanej Juno, mogłam poczuć się trochę bardziej sobą. I to wystarczało.
Życie toczyło się dalej. Może nie w tej samej formie, co wcześniej, może nie w taki sposób, jakiego bym chciała. Ale gdzieś między tymi codziennymi zmaganiami, cichym wsparciem Juno i przebłyskami czegoś, co przypominało nadzieję – odnajdywałam siłę. Wystarczającą, by uwierzyć, że mimo wszystko jeszcze mogę być.
Okładka
Strona przedtytułowa
Cytat
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Wstęp
Rozdział 1. Ten, w którym spotykam nadzieję
Rozdział 2. Ten, w którym nie posadziłam lilii
Okładka
Strona tytułowa
Dedykacja
Strona redakcyjna
Wstęp
Rozdział I