Uwięzieni w mroku - S.B. Vinter - ebook + audiobook

Uwięzieni w mroku ebook i audiobook

S.B. Vinter

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Miłość, która miała trwać wiecznie, może teraz zniszczyć wszystko… albo ocalić.

Los nie rozpieszczał Sky. Kiedyś wierzyła w miłość – tę prawdziwą, do utraty tchu. Ale Damon, chłopak, którego kochała, zniknął bez śladu, zostawiając po sobie tylko wspomnienia i ból. Dziś Sky jest żoną cenionego i wpływowego lekarza. Na pozór prowadzi życie, o jakim wielu marzy. Tyle że za zamkniętymi drzwiami tego, zdawałoby się, idealnego domu panuje piekło. Jej mąż to mistrz manipulacji i przemocy. Kontroluje każdy jej ruch, każdego wydanego dolara, chce mieć wpływ nawet na to, jak kobieta się ubiera. Sky czuje się jak więzień w złotej klatce i wie, że jeśli czegoś nie zrobi, to w końcu będzie martwa. 

Wszystko się zmienia, gdy pewnego dnia na stacji benzynowej spotyka motocyklistę. Mężczyzna jest potężny, budzi lęk... Ale jego twarz, a zwłaszcza oczy, choć teraz przepełnione nienawiścią, przypominają jej kogoś, kogo niegdyś kochała całym sercem. Damona. Zanim zdążył podejść do Sky, ta rzuca się do ucieczki, czując, że musi się ratować. Od teraz jednak już nic nie będzie takie samo. Kobieta nie potrafi zapomnieć o nieznajomym mężczyźnie. Czy to był Damon? A jeśli tak... to co się wydarzyło, że stał się takim człowiekiem?

„Uwięzieni w mroku” to czwarty tom serii „Naznaczone kobiety”, w którym śledzimy historię Sky oraz Damona i poznajemy dalsze losy bohaterów trzech poprzednich części: „Wybrana dla niego”, „Ponad wszystko” oraz „Dotyk przeszłości”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 53 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Katarzyna Domalewska, Artur Barczyński

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł: Uwię­zieni w mroku

Co­py­ri­ght © S.B. Vin­ter, 2025

This edi­tion: © Ri­sky Ro­mance/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Ju­styna Ku­kian

Ko­rekta: Ma­ria Za­jąc

ISBN 978-91-8076-265-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S | Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Mo­jej ko­cha­nej ma­mie.

Ode­szłaś zbyt wcze­śnie, zo­sta­wia­jąc ci­szę, któ­rej nic nie po­trafi wy­peł­nić. Tę­sk­nię za Tobą każ­dego dnia, Mamo.

SkySpring Hill, Ten­nes­see

Za­trzy­ma­łam sa­mo­chód na po­bo­czu i wy­pa­dłam na ze­wnątrz, od­da­jąc za­war­tość żo­łądka na chod­nik. Gdy już nic we mnie nie zo­stało, wy­tar­łam twarz i opar­łam się o drzwi. W gło­wie mi wi­ro­wało, a ciało nie­kon­tro­lo­wa­nie drżało. Nie mo­głam do­pu­ścić, by kto­kol­wiek zo­ba­czył mnie w ta­kim sta­nie. Mu­sia­łam się uspo­koić. Za­mknę­łam oczy i wzię­łam kilka głę­bo­kich od­de­chów.

Gdy po­czu­łam się nieco le­piej, po­now­nie ru­szy­łam w drogę. Nie mia­łam za dużo czasu, a jesz­cze cze­kały mnie za­kupy. Za­wsze ro­bi­łam je w Food Lion, jed­nak przez in­cy­dent na sta­cji zu­peł­nie za­po­mnia­łam. Spoj­rza­łam w lu­sterko wsteczne. Wy­glą­da­łam tra­gicz­nie. Za­miast ma­ki­jażu mia­łam na twa­rzy ciemną breję. Otar­łam po­li­czek, by usu­nąć ślady czar­nego tu­szu, który spły­nął mi z rzęs, lecz na samo wspo­mnie­nie wy­razu twa­rzy mo­to­cy­kli­sty głu­pie łzy po­ja­wiły się na nowo. Szybko je wy­tar­łam i wcią­gnę­łam głę­boko po­wie­trze. To nie był on. Męż­czy­zna po pro­stu tylko go przy­po­mi­nał. Wszystko działo się bar­dzo szybko, ale je­stem nie­mal pewna, że fa­cet, który od­cią­gnął ode mnie wście­kłego bi­kera, zwró­cił się do niego Jett, albo Jeff, a to ko­lejny do­wód, że to nie był on. Jed­nak te oczy, tak łu­dząco po­dobne do tych, które kie­dyś tak bar­dzo uwiel­bia­łam, spra­wiły, że mia­łam ogromny mę­tlik w gło­wie. Za­mru­ga­łam, a głu­pie łzy na­pły­nęły mi do oczu. Nie mo­głam znowu so­bie tego ro­bić. To nie był pierw­szy raz, kiedy wy­da­wało mi się, że go wi­dzę. Za­zwy­czaj zda­rzało się to w naj­gor­szych chwi­lach mo­jego ży­cia, wła­śnie wtedy, gdy naj­bar­dziej pra­gnę­łam obec­no­ści ko­goś bli­skiego, ko­goś, kto by mnie chro­nił i ko­chał. Dla­czego więc wi­dzia­łam wtedy wła­śnie jego? Prze­cież on nie był tym, kogo po­trze­bo­wa­łam… A przy­naj­mniej już nie. Zo­sta­wił mnie w naj­gor­szym mo­men­cie mo­jego ży­cia. I wbrew temu, co mó­wił, nie od­wza­jem­niał mo­jej mi­ło­ści. Wręcz prze­ciw­nie, wy­ko­rzy­stał mnie, a po­tem po­rzu­cił bez słowa wy­ja­śnie­nia. Zo­sta­wił mnie z nimi, mimo świa­do­mo­ści, że kon­se­kwen­cje na­szych czy­nów po­niosę wy­łącz­nie ja.

Za­drża­łam, przy­po­mi­na­jąc so­bie wy­raz twa­rzy męż­czy­zny ze sta­cji, gdy jak sza­le­niec rzu­cił się w moją stronę. Jezu Chry­ste, gdyby nie je­den z jego to­wa­rzy­szy, nie wiem, jakby się to dla mnie skoń­czyło. Męż­czy­zna był ogromny i nie mia­łam na my­śli tylko jego wzro­stu. Na po­czątku, gdy na­sze oczy się spo­tkały, by­łam pewna, że jego twarz wy­ra­żała zdzi­wie­nie, może na­wet szok, szybko się jed­nak prze­ko­na­łam, że to żadna z tych emo­cji. Co ja so­bie, do cho­lery, my­śla­łam, ga­piąc się na tego groź­nego mo­to­cy­kli­stę? Miał ze dwa me­try wzro­stu i mu­skuły wiel­ko­ści mo­jej głowy. Mógł mnie prze­cież za­bić jed­nym cio­sem, a ja za­miast wziąć nogi za pas, sta­łam tam jak idiotka. Na całe szczę­ście, za­nim ten zdą­żył do mnie do­sko­czyć, je­den z jego ko­le­gów za­gro­dził mu drogę, dzięki czemu mo­głam stam­tąd uciec.

Za­par­ko­wa­łam sa­mo­chód pod Su­per Tar­get i wy­sia­dłam z auta. Mi­chael nie zno­sił, gdy ro­bi­łam tu za­kupy. Twier­dził, że pro­dukty są tu dużo gor­sze niż w jego ulu­bio­nym Food Lion, skle­pie obok sta­cji Ra­ce­Trac, gdzie spo­tka­łam mo­to­cy­kli­stów. Jed­nak za nic w świe­cie nie za­mie­rza­łam dzi­siaj tam wra­cać. Ja, w prze­ci­wień­stwie do swo­jego męża, lu­bi­łam ro­bić za­kupy w Su­per Tar­get. Sklep był co prawda ogromny, więc mu­sia­łam się na­cho­dzić, ale za to wszystko, czego po­trze­bo­wa­łam, znaj­do­wało się w jed­nym bu­dynku.

Sto­jąc w ko­lejce do kasy, wy­cią­gnę­łam z kie­szeni li­stę, którą przy­go­to­wał mi Mi­chael, i raz jesz­cze po­rów­na­łam ją z rze­czami w ko­szyku. Ni­czego nie mo­gło za­brak­nąć, po­nie­waż Mi­chael nie zno­sił, gdy nie po­stę­po­wa­łam zgod­nie z jego wy­ma­ga­niami, a je­śli mia­łam być szczera, to z dwojga złego wo­la­łam już mie­rzyć się z ogrom­nym mo­to­cy­kli­stą niż ze zło­ścią swo­jego męża.

– Sky, skar­bie, cóż za nie­spo­dzianka.

Za­mknę­łam na mo­ment oczy, sły­sząc cha­rak­te­ry­styczny, skrze­kliwy głos. Oczy­wi­ście tylko ja mo­głam do­stać gów­nem w twarz dwa razy tego sa­mego dnia. Sta­ruszka może i była miła, jed­nak ja nie mia­łam dzi­siaj ochoty na żadne roz­mowy. Wy­pu­ści­łam ner­wowo po­wie­trze i od­wró­ci­łam się za sie­bie, przy­bie­ra­jąc naj­bar­dziej uprzejmy wy­raz twa­rzy, na jaki w tym mo­men­cie było mnie stać.

– Dzień do­bry, pani An­drews – przy­wi­ta­łam się grzecz­nie, na co blada twarz star­szej ko­biety roz­pro­mie­niła się w uśmie­chu.

– Tak my­śla­łam, że to ty. – Ru­szyła w moim kie­runku, pcha­jąc przed sobą wó­zek z za­ku­pami. – Deb­bie, pa­mię­tasz? Mia­łaś do mnie mó­wić Deb­bie. – Sta­nęła przede mną, przy­glą­da­jąc mi się z tro­ską.

Wie­dzia­łam, że to moje za­czer­wie­nione oczy mu­siały przy­cią­gnąć jej uwagę.

– Wszystko u cie­bie w po­rządku, złotko? Dawno cię nie wi­dzia­łam.

Po­sła­łam jej de­li­katny uśmiech, tylko na tyle mo­głam się zdo­być.

– Dzię­kuję, u mnie wszystko do­brze, ale wi­dzę, że u pani re­we­la­cyj­nie. Wy­gląda pani mło­dziej za każ­dym ra­zem, gdy pa­nią spo­ty­kam.

– Och, skar­bie – ko­bieta się ro­ze­śmiała, po czym po­kle­pała mnie po ra­mie­niu – nie mu­sisz mi pra­wić fał­szy­wych kom­ple­men­tów. Mam osiem­dzie­siąt trzy lata, je­stem stara jak świat i tak też wy­glą­dam. Po­nad go­dzinę za­jęła mi wy­prawa do tego sklepu, a jak wiesz, miesz­kam tuż za ro­giem. – Po­kle­pała się po udach. – Moje nogi nie współ­pra­cują już jak kie­dyś. Z re­guły to córka robi mi za­kupy, nie­stety zła­mała bio­dro, wie­sza­jąc za­słony u sie­bie w sa­lo­nie. Tak więc te­raz to ona po­trze­buje po­mocy, a ja mu­szę ra­dzić so­bie sama – wes­tchnęła. – Nie masz po­ję­cia, jak bar­dzo ciężko jest sta­rej, sa­mot­nej i do tego scho­ro­wa­nej ko­bie­cie ra­dzić so­bie z tru­dami sza­rej co­dzien­no­ści. Za­kupy zaj­mują mi pół dnia, a i tak póź­niej się oka­zuje, że o po­ło­wie rze­czy za­po­mnia­łam. Gdyby tylko mój John żył.

Mo­men­tal­nie ogar­nęło mnie współ­czu­cie.

– Mo­gła­bym od czasu do czasu ro­bić dla pani za­kupy. Może nie co­dzien­nie, ale dwa, trzy razy w ty­go­dniu my­ślę, że da­ła­bym radę.

– Och, złotko, na­prawdę? To by mi bar­dzo uła­twiło ży­cie. – Twarz sta­ruszki roz­świe­tliła się w uśmie­chu, który po chwili zbladł. – Je­steś pewna, że to nie kło­pot?

– Ża­den kło­pot, pani An­drews… to zna­czy Deb­bie. – Uśmiech­nę­łam się do niej uspo­ka­ja­jąco. – Chęt­nie po­mogę do czasu, aż twoja córka wy­do­brzeje. Może wpadnę za trzy dni, a ty zro­bisz li­stę po­trzeb­nych rze­czy?

Na jej twa­rzy po­now­nie za­go­ścił uśmiech.

– Cu­dow­nie. Pią­tek brzmi świet­nie.

Po za­pła­ce­niu za za­kupy i za­pa­ko­wa­niu ich do sa­mo­chodu za­wio­złam star­szą ko­bietę pod ogromną ce­gla­stą ka­mie­nicę na końcu ulicy, w któ­rej miesz­kała, i po­mo­głam jej z tor­bami. Gdy pod­je­cha­łam pod dom, ze zdzi­wie­niem od­kry­łam, że sa­mo­chód Mi­cha­ela stoi za­par­ko­wany na pod­jeź­dzie. Prze­łknę­łam ner­wowo ślinę. Cho­lera, prze­cież po­wi­nien być jesz­cze w pracy. Otwo­rzy­łam drzwi i z wa­lą­cym ser­cem wy­cią­gnę­łam za­kupy z ba­gaż­nika. Nim zdą­ży­łam w ogóle po­my­śleć, jak się z tego wy­tłu­ma­czyć, mój mąż sta­nął w drzwiach.

Moje oczy mo­men­tal­nie sku­piły się na jego twa­rzy, pró­bu­jąc od­gad­nąć, jak bar­dzo jest wście­kły. Jed­nak jego twarz, jak za­wsze, oprócz tego, że biła chło­dem, nie wy­ra­żała żad­nych emo­cji.

– By­łam na za­ku­pach, a po­tem spo­tka­łam pa­nią An­drews… – za­czę­łam ner­wowo, lecz urwa­łam w po­ło­wie zda­nia, gdy mój mąż uniósł dłoń na znak, że nie­spe­cjal­nie go to in­te­re­suje.

– Nie bę­dziemy chyba roz­ma­wiali na ulicy, prawda? – po­wie­dział spo­koj­nie, ale jego na­pięta po­stawa i za­ci­śnięta szczęka nie po­zo­sta­wiały wąt­pli­wo­ści, że się wścieka.

Ro­zej­rza­łam się ner­wowo, a na­stęp­nie po­trzą­snę­łam głową i po­de­szłam do niego na trzę­są­cych się no­gach.

– Nie, nie bę­dziemy – szep­nę­łam, gdy z bi­ją­cym ser­cem wcho­dzi­łam do środka.

JettDom klu­bowy Bla­sted Tu­sca­lo­osa, Ala­bama

– My­ślę, że masz już dość, bra­cie. – Asher pró­bo­wał za­brać mi drinka, ale ode­pchną­łem jego rękę.

– Zdaje się, że o tym to ja de­cy­duję, a nie ty – wy­beł­ko­ta­łem, ude­rza­jąc szklanką o blat, przez co tro­chę al­ko­holu wy­lało się na stół. Wy­pi­łem tyle, że nie pa­no­wa­łem nad swoim cia­łem i ob­raz nieco mi się roz­my­wał, mimo to wi­dzia­łem, jak Cal­der za­ci­snął szczękę, a po­tem wska­zał na mnie ręką.

– Osu­szy­łeś całą bu­telkę i nor­mal­nie nie ode­zwał­bym się ani sło­wem, ale ty ni­gdy nie pi­jesz, Jett, a przy­naj­mniej ni­gdy nie wi­dzia­łem, że­byś pił.

Fakt, nie pi­łem, a przy­naj­mniej od bar­dzo dawna tego nie ro­bi­łem. Kie­dyś al­ko­hol mnie otu­ma­niał i po­zwa­lał się roz­luź­nić, za­głu­sza­jąc żrące wy­rzuty su­mie­nia. Spra­wiał, że ogar­niało mnie odrę­twie­nie. Odrę­twie­nie, któ­rego de­spe­racko wtedy po­trze­bo­wa­łem. Po odej­ściu Sky pi­cie stało się dla mnie co­dzien­no­ścią. Było ra­tun­kiem, le­kar­stwem, który koił po­ha­ra­taną du­szę, choć w rze­czy­wi­sto­ści po­ma­gało tylko na chwilę, bo po­tem ro­biło się jesz­cze go­rzej. Mimo to nie po­tra­fi­łem, albo ra­czej nie chcia­łem prze­stać.

Po tym, jak ucie­kłem z Ca­iro, przez dwa lata dzień w dzień upi­ja­łem się do nie­przy­tom­no­ści, pra­gnąc za­po­mnieć o wszyst­kim, co jej zro­bi­łem. Skoń­czy­łem z tym do­piero, gdy po­zna­łem Smoke’a, ów­cze­snego pre­zesa Bla­sted. To on do­strzegł we mnie po­ten­cjał i zwer­bo­wał mnie do klubu. Do­piero tam do­tarło do mnie, że nie za­słu­gi­wa­łem na to, by co­kol­wiek ła­go­dziło moje cier­pie­nie i mój smu­tek. To jed­nak nie był je­dyny po­wód, dla któ­rego po­sta­no­wi­łem prze­stać pić: nie chcia­łem skoń­czyć jak mój stary, brudny, za­faj­dany pi­ja­czyna, któ­remu wóda wy­żarła nie­mal wszyst­kie ko­mórki mó­zgowe i który tłukł swo­jego syna za każ­dym ra­zem, gdy tylko się na­pił, czyli w za­sa­dzie co­dzien­nie. Nie chcia­łem być jak on, cho­ciaż po pew­nym cza­sie zro­zu­mia­łem, że ro­bi­łem do­kład­nie to samo.

Jed­nak dzi­siaj… dzi­siaj po pro­stu nie mo­głem. Nie by­łem w sta­nie po­ra­dzić so­bie z tym, co się ze mną działo. Nie umia­łem wy­ma­zać z głowy tych pięk­nych, smut­nych nie­bie­skich oczu tak po­dob­nych do oczu mo­jej Sky. Spo­tka­nie z dziew­czyną na sta­cji spra­wiło, że doj­mu­jący ból i tę­sk­nota ude­rzyły we mnie ze zdwo­joną mocą, tak ogromną, że nie mia­łem już siły wal­czyć. Oczami wy­obraźni znów zo­ba­czy­łem sie­bie w Spring Hill, gdzie ją spo­tka­łem.

Za­trzy­ma­li­śmy się na nie­wiel­kiej sta­cji, by za­tan­ko­wać ma­szyny i usta­lić kon­kretny plan dzia­ła­nia, gdy już do­trzemy na miej­sce. Zo­stało nam nieco po­nad go­dzinę, by do­je­chać do Spring­field, więc był to nasz ostatni przy­sta­nek.

– Idę po coś do pi­cia. Mam na­dzieję, że bę­dzie tam też ja­kieś żar­cie – za­wo­łał Cal­der, kiedy za­par­ko­wał mo­tor tuż za mną.

– Weź też coś dla mnie. Ko­lejki ra­czej nie bę­dzie – mruk­ną­łem, ski­nąw­szy głową w kie­runku lu­dzi, któ­rzy w po­śpie­chu opusz­czali sta­cję. Nic dziw­nego, wi­dok kil­ku­na­stu zmę­czo­nych i wkur­wio­nych mo­to­cy­kli­stów może po­rząd­nie prze­ra­zić.

– Le­piej dla nas – ro­ze­śmiał się Doc, je­den z lu­dzi Ga­vina. – Na­leżę do Ba­stards już kilka lat, ale cią­gle mnie to bawi. Ucie­kają, jakby sam dia­beł ich go­nił.

Cal­der par­sk­nął, sta­jąc obok niego.

– Wy­glą­dasz jak brat bliź­niak Freddy’ego Kru­egera, więc, kurwa, nic dziw­nego, że spier­da­lają gdzie po­pad­nie.

Po­trzą­sną­łem głową i zsia­dłem z mo­toru. Nie mia­łem za­miaru ko­lejny raz słu­chać ich pier­do­le­nia, dla­tego sam ru­szy­łem w kie­runku wej­ścia. Mia­łem na­dzieję, że uda nam się szybko od­na­leźć dziew­czynę i w końcu bę­dziemy mo­gli wró­cić do Tu­sca­lo­osy. Miesz­ka­nie w klu­bie Ba­stards było ku­rew­sko mę­czące, szcze­gól­nie że więk­szość z nas spe­cjal­nie za sobą nie prze­pa­dała. Może i mię­dzy na­szymi klu­bami pa­no­wał po­kój, jed­nak po­dej­rze­wa­łem, że jesz­cze parę dni i so­jusz pój­dzie się je­bać.

Otwo­rzy­łem drzwi i już mia­łem wejść do środka, gdy na­gle coś twar­dego zde­rzyło się z moją klatką pier­siową. Spoj­rza­łem w dół, a moim oczom uka­zała się bu­rza dłu­gich blond wło­sów. W tym sa­mym mo­men­cie dziew­czyna za­chwiała się na no­gach, więc zła­pa­łem ją w pa­sie, żeby po­móc jej zła­pać rów­no­wagę.

– O rany. Prze­pra­szam – usły­sza­łem de­li­katny ko­biecy głos.

W tym sa­mym cza­sie mięk­kie ciało się ode mnie od­su­nęło.

Dziew­czyna pod­nio­sła głowę i gdy na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały, za­mar­łem w to­tal­nym szoku. Au­ten­tycz­nie, kurwa, za­mar­łem w bez­ru­chu, nie mo­gąc na­wet zła­pać tchu. Dziew­czyna wy­glą­dała na rów­nie zszo­ko­waną. Po chwili wy­trzesz­czyła oczy i otwo­rzyła usta, jakby chciała coś po­wie­dzieć, ale nie wy­do­był się z nich ża­den dźwięk. Czu­łem, że się du­szę. Nie mo­głem od­dy­chać, jakby moje płuca w jed­nej chwili prze­stały pra­co­wać. Serce tak mi ga­lo­po­wało, że to nie­mal czu­łem ból. Nie wie­dzia­łem, co się, kurwa, dzieje. Czy to, co wi­dzę, jest prawdą, czy wy­two­rem mo­jej wy­obraźni. Nie, to mu­siała być ja­kaś pier­do­lona fa­ta­mor­gana.

– P-po­win­nam była pa­trzeć, gdzie idę – ode­zwała się po­now­nie, jed­nak tym ra­zem jej głos był cich­szy i ro­ze­dr­gany, a mnie mało serce nie wy­sko­czyło z piersi. Na­wet cho­lerny głos miała po­dobny. Może nieco doj­rzal­szy, ale mimo wszystko bar­dzo po­dobny. – Jesz­cze raz bar­dzo… – Urwała, gdy zła­pa­łem się za głowę i ryk­ną­łem gło­śno, na co ta wy­trzesz­czyła oczy jesz­cze bar­dziej. W jed­nej chwili strach na jej twa­rzy za­mie­nił się w prze­ra­że­nie. Na­gle czy­jeś dło­nie od­cią­gnęły mnie od niej i zo­sta­łem przy­ci­śnięty do ściany.

– Jett, do chuja, co jest grane?

Spoj­rza­łem na Doca, któ­rego mina wy­ra­żała to­talną kon­ster­na­cję. Za­ci­sną­łem mocno po­wieki, pró­bu­jąc uspo­koić sza­le­jącą w mo­jej gło­wie bu­rzę, ale je­dyne, co zdo­ła­łem zro­bić, to po­now­nie uj­rzeć tę piękną, choć prze­ra­żoną twarz dziew­czyny. Otwo­rzy­łem oczy, jed­nak na­dal nie mo­głem wy­do­być z sie­bie choćby słowa. Po­pa­trzy­łem w bok, gdzie wcze­śniej stała dziew­czyna, ale tej już nie było.

– Czło­wieku, la­ska mało nie wy­zio­nęła du­cha… – ode­zwał się Doc.

Ode­pchną­łem go od sie­bie, zgią­łem się wpół i opar­łem dło­nie o bu­dy­nek sta­cji ben­zy­no­wej. Nogi trzę­sły mi się tak bar­dzo, że gdyby nie to, że mia­łem przed sobą ce­glaną ścianę, pew­nie le­żał­bym już na ziemi. W żo­łądku czu­łem tak mocny ucisk, że je­dy­nie ostat­kiem sił po­wstrzy­my­wa­łem się przed zwy­mio­to­wa­niem. Wcią­ga­łem po­wie­trze przez nos, pró­bu­jąc to prze­rwać, ale za cho­lerę nie po­tra­fi­łem uspo­koić ga­lo­pu­ją­cego serca ani pę­dzą­cych my­śli. By­łem kom­plet­nie zdez­o­rien­to­wany. Dziew­czyna, którą przed mo­men­tem spo­tka­łem, wy­glą­dała nie­mal iden­tycz­nie jak moja Sky. Była może nieco star­sza, miała dłuż­sze włosy i szczu­plej­szą syl­wetkę… jed­nak te oczy… te cho­lerne oczy były nie­mal ta­kie same. Się­gną­łem po zdję­cie, które trzy­ma­łem w kie­szeni ka­mi­zelki. Po­czu­łem ból w klatce pier­sio­wej, jak za każ­dym ra­zem, gdy pa­trzy­łem na tę fo­to­gra­fię. Prze­je­cha­łem kciu­kiem po pięk­nej twa­rzy Sky. Jej dłu­gie lśniące blond włosy spły­wały po smu­kłych ra­mio­nach, a duże ciem­no­brą­zowe oczy pa­trzyły na mnie z mi­ło­ścią. Do­sko­nale pa­mię­ta­łem mo­ment, kiedy zro­bi­łem to zdję­cie. To był je­den z naj­szczę­śliw­szych dni w moim ży­ciu. Tam­tego dnia pierw­szy raz się po­ca­ło­wa­li­śmy.

– Co to, kurwa, było?

Unio­słem głowę, do­strze­ga­jąc pod­cho­dzą­cego do mnie Cal­dera.

Od­chrząk­ną­łem, usi­łu­jąc roz­luź­nić ści­śnięte gar­dło na tyle, by co­kol­wiek z sie­bie wy­du­sić, choć je­dyne, na co w tym mo­men­cie mia­łem ochotę, to od­wró­cić się i wa­lić głową w ścianę tak długo, aż z mo­jego mó­zgu zrobi się papka.

– Nic, po pro­stu kiep­sko się czuję – wy­chry­pia­łem, cho­wa­jąc z po­wro­tem zdję­cie do kie­szeni.

– To wi­dzę, ale py­ta­łem, o co cho­dziło z tą dziew­czyną. – Ge­stem wska­zał miej­sce, z któ­rego wła­śnie z pi­skiem opon od­je­chał czarny do­dge. – La­ska omal nie do­stała przez cie­bie za­wału.

Wzią­łem głę­boki od­dech i po­woli się wy­pro­sto­wa­łem. Po­czu­łem, że moje płuca w końcu za­częły pra­co­wać nor­mal­nie.

– O nic nie cho­dziło – burk­ną­łem. – Wku­rzy­łem się, bo nie­mal wla­zła mi pod nogi. To wszystko.

Blon­dyn skrzy­żo­wał ra­miona na piersi i prze­chy­lił głowę. Przez chwilę przy­glą­dał mi się uważ­nie.

– By­łem świad­kiem ca­łego zaj­ścia. Fakt, la­ska na cie­bie wpa­dła, ale to nie to cię zde­ner­wo­wało. Wi­dzia­łem, że na­wet po­mo­głeś jej od­zy­skać rów­no­wagę. Wszystko było okej, aż do mo­mentu, gdy zła­pa­łeś z nią kon­takt wzro­kowy. Wtedy od­sko­czy­łeś jak opa­rzony. Bra­cie, znam cię już do­brych parę lat, stąd wiem, że aż tak ła­two nie wpa­dasz w szał, a już na pewno ni­gdy nie wi­dzia­łem u cie­bie ta­kiego wkur­wie­nia, a szcze­gól­nie na ko­bietę. La­ska mało nie ze­mdlała, gdy na nią spoj­rza­łeś. To nie było nor­malne za­cho…

– Mó­wię, że wla­zła mi pod nogi, to wszystko – prze­rwa­łem mu. – Nie do­szu­kuj się cze­goś, czego nie ma! – wark­ną­łem tym ra­zem już ostro.

– Cal­der! – usły­sze­li­śmy do­no­śny głos i oboje od­wró­ci­li­śmy się w jego kie­runku.

Kilka me­trów od nas na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach stał Ga­vin, pre­zes klubu Ba­stards, któ­remu dzi­siaj po­ma­ga­li­śmy. Już z tego miej­sca wi­dać było, że jest wkur­wiony.

Brat prze­klął ci­cho, a po­tem po­now­nie na mnie spoj­rzał.

– Do­koń­czymy póź­niej. Te­raz mu­szę po­ga­dać z Ga­vi­nem. Je­śli tu spier­do­limy, to Shade po­urywa nam jaja – burk­nął, prze­cze­su­jąc włosy. – Ty w tym cza­sie zbierz się do kupy, za parę mi­nut po­win­ni­śmy znowu wy­ru­szyć w trasę.

Ski­ną­łem głową, pa­trząc, jak od­cho­dzi. Brat miał ra­cję, mu­sia­łem się po­zbie­rać i wy­ko­nać przy­dzie­lone nam za­da­nie, szcze­gól­nie że cho­dziło o ko­bietę Ga­vina, która zo­stała po­rwana i któ­rej ży­cie było za­gro­żone. Z re­guły ni­gdy nie mie­szamy się w in­te­resy in­nych klu­bów, tu­taj jed­nak mu­sie­li­śmy zro­bić wy­ją­tek. By­li­śmy im to winni. Ja­kiś czas temu to oni po­mo­gli w od­bi­ciu Mai, ko­biety na­szego pre­zy­denta. Długi za­wsze na­le­żało spła­cać. To była na­sza nie­pi­sana ho­no­rowa za­sada, któ­rej każdy czło­nek klubu bez­względ­nie prze­strze­gał.

– Wody?

Spoj­rza­łem na wy­cią­gniętą dłoń Ashera i nie­chęt­nie wzią­łem od niego bu­telkę.

– Dzięki – mruk­ną­łem, po czym po­woli, by nie po­draż­nić żo­łądka, wy­pi­łem całą za­war­tość.

– Wszystko w po­rządku? – za­py­tał, gdy wrzu­ca­łem bu­telkę do po­bli­skiego ko­sza.

Od­wró­ci­łem się twa­rzą do niego, mru­żąc oczy, ale za­miast kpią­cego uśmieszku, któ­rego się spo­dzie­wa­łem, zo­ba­czy­łem au­ten­tyczną cie­ka­wość.

– A dla­czego mia­łoby nie być? – od­po­wie­dzia­łem burk­nię­ciem.

Asher prze­chy­lił głowę i skrzy­żo­wał ra­miona na piersi, przez krótką chwilę pa­trząc gdzieś po­nad moim ra­mie­niem. Przy­się­gam, że wy­glą­dał nie­mal iden­tycz­nie jak jego star­szy brat. Po chwili wy­pu­ścił ciężko po­wie­trze z płuc, prze­cze­sał ciemne włosy i po­now­nie na mnie spoj­rzał.

– Po pro­stu py­tam. Wiele za­leży od po­wo­dze­nia dzi­siej­szej ak­cji. – Zro­bił krótką prze­rwę, nie od­ry­wa­jąc ode mnie wzroku. – Po­rażka nie wcho­dzi w grę, więc je­śli coś się dzieje… – Urwał, ko­lejny raz prze­cze­su­jąc swoje ciemne włosy.

Spoj­rza­łem w niebo i za­ci­sną­łem mocno szczęki. Wie­dzia­łem do­sko­nale, do czego zmie­rzał.

– Wiem, po co tu je­ste­śmy. Wiem, jak ważne jest od­zy­ska­nie ko­biety two­jego brata, więc nie trak­tuj mnie jak kre­tyna – wark­ną­łem, na­wet nie si­ląc się na uprzejmy ton.

Asher uniósł dło­nie przed sie­bie w prze­pra­sza­ją­cym ge­ście.

– Nie taki był mój cel. Po pro­stu chcę, żeby wszystko po­szło zgod­nie z pla­nem. Każdy ma ści­śle okre­ślone za­da­nie, od któ­rego bar­dzo dużo za­leży, a je­śli je­den z nas za­wie­dzie, wszystko może pójść się je­bać – wes­tchnął. – Je­śli Ga­vin ją straci…

Prze­łkną­łem gulę, która sta­nęła mi w gar­dle, i po­pa­trzy­łem na niego nieco ła­god­niej niż jesz­cze chwilę temu. Do­sko­nale wie­dzia­łem, ja­kie uczu­cia tar­gają czło­wie­kiem, gdy utraci uko­chaną osobę, szcze­gól­nie je­śli dzieje się to z jego winy.

– Wiem, jak to działa, nie mu­sisz mi tego tłu­ma­czyć. Tak jak mó­wi­łem, wszystko jest w po­rządku, więc wy­lu­zuj. Pój­dziemy do tego ru­ska i wy­cią­gniemy z niego in­for­ma­cje – po­wie­dzia­łem, a po­tem ski­ną­łem głową na po­czą­tek sze­regu, gdzie Ga­vin wła­śnie da­wał znać, że czas po­now­nie ru­szyć w drogę.

Nie­całą go­dzinę póź­niej sta­li­śmy przed bramą pro­wa­dzącą do po­sia­dło­ści Ro­ma­nowa. Wszę­dzie pa­no­wał to­talny roz­pier­dol. Mię­dzy nami a ochro­nia­rzami tego ru­ska do­szło do prze­py­chanki, skut­kiem czego Ro­ma­now skoń­czył z roz­trza­ska­nym no­sem, a kilku lu­dzi zo­stało po­tur­bo­wa­nych, za­równo po na­szej, jak i po ich stro­nie. Jed­nak w tym mo­men­cie to nie miało więk­szego zna­cze­nia, gdyż oczy wszyst­kich sku­pione były na Ga­vi­nie, który wła­śnie kro­czył w kie­runku po­sia­dło­ści, nio­sąc na rę­kach nie­przy­tomną So­fię.

Za­raz po do­tar­ciu na miej­sce oka­zało się, że fa­cet, który mógł mieć in­for­ma­cje do­ty­czące miej­sca po­bytu ko­biety Ga­vina, nie tylko jest oto­czony małą ar­mią uzbro­jo­nych po uszy ochro­nia­rzy, ale także upar­cie twier­dzi, że nie ma zie­lo­nego po­ję­cia, gdzie prze­bywa So­fia. Może i uwie­rzy­li­by­śmy w te jego za­pew­nie­nia, gdyby nie fakt, że po chwili na­sza za­gi­niona dziew­czyna wy­szła z jego po­sia­dło­ści. Do­kład­nie wtedy roz­pę­tało się pie­kło, i nie było ono spo­wo­do­wane jaw­nym kłam­stwem Ro­ma­nowa, za co zresztą Ga­vin wy­mie­rzył mu cios pro­sto w ryj, lecz tym, że twarz jego ko­biety była si­no­czer­wona. To, co działo się po­tem, przy­po­mi­nało scenę z kiep­skiego filmu. Któ­ryś z ochro­nia­rzy od­dał pierw­szy strzał, a po nim przy­szły na­stępne. Na szczę­ście wy­ryw­nego dupka udało nam się szybko spa­cy­fi­ko­wać, dzięki czemu nikt nie zo­stał ciężko ranny. Ucier­piała je­dy­nie So­fia, która stra­ciła przy­tom­ność, po­wa­lona na zie­mię przez jed­nego z lu­dzi Ro­ma­nowa, ale poza kil­koma za­dra­pa­niami nic jej się nie stało.

W gło­wie mi za­wi­ro­wało, na co z ję­kiem za­mkną­łem oczy. Mia­łem na­dzieję, że gdy po­now­nie je otwo­rzę, wszystko wróci do normy, a Cal­der ma­gicz­nie znik­nie. Tak się jed­nak nie stało, za­miast tego po­sa­dził dupę na krze­śle obok mnie i choć mu­sia­łem przy­znać, że jego gęba te­raz jesz­cze bar­dziej mi się roz­my­wała, to wy­raz po­iry­to­wa­nia na­dal był do­sko­nale wi­doczny.

– Po­wiesz mi, o co cho­dzi, do kurwy nę­dzy?

Upi­łem ko­lejny łyk wódki, po czym znów ude­rzy­łem szklanką o bar. Jak mia­łem mu to wy­tłu­ma­czyć? Jak mia­łem wy­ja­śnić Cal­de­rowi, że ja­kaś przy­pad­kowa dziew­czyna spra­wiła, że roz­sy­pa­łem się jak pie­przony do­mek z kart? Brat by tego nie zro­zu­miał, zresztą na­wet ja tego nie ro­zu­mia­łem.

– O nic, po pro­stu świę­tuję od­zy­ska­nie So­fii i to, że w końcu będę spał we wła­snym łóżku, a nie w tym nie­wy­god­nym gów­nie, które za­ofe­ro­wał nam Ga­vin.

– Nie było tak źle – mruk­nął Cal­der, po czym ski­nął na Wy­atta, na­szego kan­dy­data.

Chło­pak już po chwili stał za ba­rem i na­le­wał dla niego al­ko­hol.

– Bar­dziej się cie­szę, że nie będę mu­siał oglą­dać brzyd­kiej gęby Ashera, przy­naj­mniej przez ja­kiś czas, bo skoro Maya i So­fia się przy­jaź­nią, jest wię­cej niż pewne, że na­sze drogi po­now­nie się skrzy­żują.

– Tylko mi nie mów, że na­dal masz z nim pro­blem. My­śla­łem, że sprawa z Bla­ire zo­stała wy­ja­śniona.

– Nie cho­dzi o Bla­ire. Po pro­stu nie lu­bię tego aro­ganc­kiego skur­wiela i tyle – burk­nął Cal­der. – Zresztą nie roz­ma­wiamy o mnie, tylko o to­bie. – Dło­nią po­now­nie wska­zał moją szklankę. – Więc jaki jest praw­dziwy po­wód two­jego świę­to­wa­nia? Bo nie uwie­rzę, że cho­dzi o So­fię. Cał­kiem nie­dawno od­bi­li­śmy Mayę z rąk po­je­ba­nego psy­cho­paty, a nie przy­po­mi­nam so­bie, że­byś wtedy za­pi­jał się z ra­do­ści. Poza tym tro­chę się już znamy i po­tra­fię stwier­dzić, kiedy nie mó­wisz mi prawdy.

Po­trzą­sną­łem głową, co nie było mą­drym po­su­nię­ciem, gdy wy­piło się wia­dro wódki.

– A ja nie przy­po­mi­nam so­bie, bym za­ma­wiał u cie­bie se­sję te­ra­peu­tyczną. Mam ochotę się na­pić i to wła­śnie ro­bię. To był ku­rew­sko długi ty­dzień, więc po­sta­no­wi­łem się nieco roz­luź­nić. Nie do­szu­kuj się w tym cze­goś, czego nie ma, bra­cie – burk­ną­łem nie­zbyt uprzej­mie. Wsta­łem z krze­sła i po­ty­ka­jąc się o wła­sne nogi, ru­szy­łem przed sie­bie.

Cal­der mnie nie za­trzy­my­wał, ale wie­dzia­łem, że swoim wyj­ściem nie za­koń­czy­łem te­matu, a je­dy­nie odło­ży­łem w cza­sie na­szą roz­mowę. Cal­der był moim przy­ja­cie­lem i w za­sa­dzie jako je­dyny z braci wie­dział o mnie wszystko, mimo to na­wet jemu nie po­tra­fi­łem tego wy­ja­śnić.

SkySpring Hill, Ten­nes­see

Piąt­kowy po­ra­nek za­czę­łam od tej sa­mej ru­tyny co za­wsze. Po po­ran­nej to­a­le­cie na­ło­ży­łam ma­ki­jaż, zwra­ca­jąc szcze­gólną uwagę na oko­licę żu­chwy i le­wego po­liczka. Tam uży­łam odro­binę wię­cej ko­rek­tora. Kosz­to­wało mnie to tro­chę wy­siłku, ale mu­sia­łam przy­znać, że wy­szło bar­dzo do­brze. Przez te lata za­uwa­ży­łam, że ma­sko­wa­nie si­nia­ków opa­no­wa­łam wręcz do per­fek­cji. Tylko na­prawdę wprawne oko mo­głoby się cze­goś do­pa­trzyć. Od dawna nie bił mnie po twa­rzy, a do­kład­nie od dnia, gdy jego wspól­nik Roy nie­za­po­wie­dziany przy­wiózł mu pa­piery do pod­pisu. Męż­czy­zna nie sko­men­to­wał mo­jego lima ani roz­cię­tej wargi, lecz od tego czasu mój mąż wy­bie­rał nie­wi­doczne miej­sca, które mo­głam z ła­two­ścią ukryć pod ubra­niem.

Jed­nak tego dnia, gdy wró­cił wcze­śniej z pracy, był na­prawdę wście­kły. W kli­nice do­szło do ja­kie­goś in­cy­dentu, więc mu­sieli prze­rwać pracę, a póź­niej się oka­zało, że nie za­stał mnie w domu. Pró­bo­wa­łam mu tłu­ma­czyć, ale żadne moje wy­ja­śnie­nie do niego nie do­cie­rało, czego skutki wi­doczne były na mo­jej twa­rzy.

Otrzą­snę­łam się ze wspo­mnień i po wej­ściu do kuchni na­tych­miast za­ję­łam się przy­go­to­wy­wa­niem śnia­da­nia. Dzie­sięć mi­nut póź­niej to­sty, jajka i be­kon były już go­towe, a w eks­pre­sie cze­kała świeżo za­pa­rzona kawa. Wła­śnie po­ło­ży­łam na stole ulu­bioną ga­zetę Mi­cha­ela, gdy wszedł do kuchni. Moje ciało na mo­ment za­sty­gło w prze­ra­że­niu. Cho­ciaż wie­dzia­łam, że dzi­siaj nie mam się czego oba­wiać, mój mózg na­dal był w try­bie obron­nym. Mu­sia­łam wziąć się w garść. Ode­tchnę­łam głę­boko i przy­wi­ta­łam męża z uśmie­chem na twa­rzy.

– Wła­śnie mia­łam po cie­bie pójść. Sia­daj, śnia­da­nie już jest go­towe.

Mi­chael pod­szedł do mnie i ob­jął mnie od tyłu.

– Mhm, czuję. To wła­śnie te za­pa­chy mnie tu zwa­biły – mruk­nął, sku­biąc zę­bami moją szyję.

Żółć mo­men­tal­nie po­de­szła mi do gar­dła. Nie­na­wi­dzi­łam, jak za każ­dym ra­zem uda­wał, że nic się nie stało. Na po­czątku na­szego mał­żeń­stwa po każ­dej awan­tu­rze Mi­chael ka­jał się i spra­wiał wra­że­nie, jakby na­prawdę było mu przy­kro. Jed­nak z cza­sem na­wet to prze­stał ro­bić. Te­raz po pro­stu za­cho­wy­wał się tak, jakby to, że znowu mnie ude­rzył, w ogóle nie miało zna­cze­nia. Cho­ciaż dla niego pew­nie nie miało.

– Po­wi­nie­neś się po­śpie­szyć, je­śli nie chcesz spóź­nić się do pracy.

– Masz ra­cję. – Spoj­rzał na swój ze­ga­rek. – Mam dzi­siaj mnó­stwo ro­boty. Do tego w przy­szłym ty­go­dniu Roy idzie na urlop, więc to ja będę mu­siał prze­jąć jego pa­cjen­tów – mruk­nął, wie­sza­jąc ma­ry­narkę na krze­śle i sia­da­jąc przy stole.

Wzię­łam z półki dwa ta­le­rze i na jed­nym uło­ży­łam to­sty, a na dru­gim jajka i be­kon, tak jak lu­bił. Wszystko po­sta­wi­łam tuż przed nim. Na­stęp­nie na­la­łam kawy do dwóch fi­li­ża­nek i rów­nież usia­dłam przy stole.

Pa­trzy­łam w mil­cze­niu, jak Mi­chael po­chła­nia po­si­łek i prze­gląda po­ranną ga­zetę. Wy­glą­dał zu­peł­nie nor­mal­nie. Jak za­wsze nie­na­gan­nie ubrany, w śnież­no­bia­łej ko­szuli i ciem­no­gra­na­to­wych spodniach, sie­dział roz­po­starty na krze­śle, je­dząc przy­go­to­wane przeze mnie śnia­da­nie. Twarz ogo­lił na gładko, a gę­ste włosy w ko­lo­rze kawy za­cze­sał do tyłu, przez co wy­da­wał się bar­dzo po­waż­nym czło­wie­kiem. Nie był za­nadto umię­śniony, ale nie na­zwa­łaby go chu­dym. Nic w jego wy­glą­dzie nie wska­zy­wało, że jed­nym cio­sem po­trafi pod­bić ko­muś oko lub kop­nia­kiem zła­mać że­bro. Tylko nie­liczni wie­dzieli, że pod tą nie­po­zorną fa­sadą kryje się praw­dziwy po­twór.

Spoj­rza­łam na ze­gar wi­szący nad jego głową. Zo­stało pięć mi­nut do jego wyj­ścia. Nie mo­głam więc dłu­żej zwle­kać, mu­sia­łam za­cząć roz­mowę już te­raz.

– Chcia­ła­bym od­wie­dzić dzi­siaj pa­nią An­drews… – Urwa­łam i prze­łknę­łam ner­wowo ślinę, wi­dząc, jak od­kłada ga­zetę i kie­ruje spoj­rze­nie ciem­nych oczu wprost na mnie. Od­chrząk­nę­łam i po­ło­ży­łam dło­nie na udach, by nie wi­dział ich drże­nia. – Pa­mię­tasz, mó­wi­łam ci o tym. Jej córka zła­mała bio­dro i nie jest w sta­nie za­jąć się matką.

– Tak, wspo­mi­na­łaś, że po­trze­buje po­mocy. – Zmarsz­czył brwi i oparł się o krze­sło.

– To tylko na ja­kiś czas, góra na kilka mie­sięcy, póki jej córka nie wy­do­brzeje. Poza tym my­ślę, że bę­dzie to do­brze o to­bie świad­czyło – do­da­łam po­śpiesz­nie.

– O mnie? – za­kpił.

Wy­tar­łam mo­kre od potu dło­nie i zła­pa­łam za sto­jącą przede mną fi­li­żankę.

– Je­steś le­ka­rzem i pra­cu­jesz z ludźmi, więc bar­dzo do­brze wiesz, jak ważne są opi­nia i uzna­nie in­nych. To wła­śnie dzięki tej opi­nii… do­brej opi­nii masz tylu pa­cjen­tów. – Wi­dzia­łam ma­lu­jące się na jego twa­rzy za­do­wo­le­nie. – Pani An­drews zna mnó­stwo lu­dzi, dla­tego my­ślę, że je­śli udzielę się cha­ry­ta­tyw­nie, to w pew­nym stop­niu ja rów­nież przy­czy­nię się do… do two­jego suk­cesu. – Wie­dzia­łam, że tymi sło­wami od­po­wied­nio po­łech­ta­łam jego ego. Nie­stety jed­no­cze­śnie czu­łam, jak umiera resztka mo­jej god­no­ści.

– Może i masz ra­cję, ale nie chcę, byś mar­no­wała na to cały swój czas – burk­nął, do­pi­ja­jąc kawę, po czym wstał, za­bie­ra­jąc z opar­cia ma­ry­narkę. – Chciał­bym, by moja żona cze­kała na mnie w domu, gdy zmę­czony wra­cam z pracy. Mo­żesz po­ma­gać sta­rej, ale nie chcę, byś ro­biła to moim kosz­tem. Ro­zu­miesz?

Jezu Chry­ste, udało się!

– Oczy­wi­ście. – Od­chrząk­nę­łam. – My­śla­łam o kilku go­dzi­nach, dwa, może trzy razy w ty­go­dniu. Za­czę­ła­bym dzi­siaj, ale obie­cuję, że będę w domu na czas – do­da­łam z na­dzieją.

Na całe szczę­ście Mi­chael tylko ski­nął głową i ru­szył do wyj­ścia. Po­drep­ta­łam za nim i sta­nę­łam w drzwiach, by jak za­wsze po­że­gnać męża. To był nasz co­dzienny ry­tuał. Dzień w dzień jak szma­ciana ku­kła sta­wa­łam w tych cho­ler­nych drzwiach i ca­ło­wa­łam swo­jego zde­ge­ne­ro­wa­nego męża na do wi­dze­nia. Z da­leka wy­glą­dało to cał­kiem na­tu­ral­nie, dla mnie jed­nak było naj­gor­szym ro­dza­jem ka­tu­szy.

Ode­tchnę­łam głę­boko do­piero wtedy, gdy jego sa­mo­chód znik­nął za za­krę­tem. Nie­na­wi­dzi­łam ta­kiego ży­cia. Gar­dzi­łam sobą, że nie umia­łam się mu prze­ciw­sta­wić. Na po­czątku myl­nie za­ło­ży­łam, że ta nad­mierna opieka była wy­ra­zem tro­ski z jego strony, szcze­gól­nie po tym, co mnie spo­tkało. Do­piero póź­niej zro­zu­mia­łam, że to żadna opie­kuń­czość, on do­słow­nie prze­jął kon­trolę nad moim ży­ciem i każ­dym jego aspek­tem. By nie pro­wo­ko­wać kłótni, na­uczy­łam się ukry­wać emo­cje, choć i to z cza­sem prze­stało dzia­łać. Z każ­dym ro­kiem kon­trola Mi­cha­ela prze­ra­dzała się w ob­se­sję, a on sam sta­wał się po­two­rem.

Za­mknę­łam drzwi i ru­szy­łam w po­śpie­chu do kuchni, by po­sprzą­tać ba­ła­gan, któ­rego na­ro­bi­łam, przy­go­to­wu­jąc śnia­da­nie. Na­dal nie mo­głam uwie­rzyć, że Mi­chael przy­stał na moją prośbę. Z re­guły z miej­sca od­rzu­cał każdy mój po­mysł, twier­dząc, że moim je­dy­nym za­da­niem jest dba­nie o nasz dom i wy­godę męża. To było wszystko, do czego, we­dług niego, nada­wała się taka ko­bieta jak ja. Mój mąż nie chciał, że­bym pra­co­wała. Uwa­żał, że po szkole śred­niej nie znajdę po­rząd­nej pracy, a on nie mógł po­zwo­lić so­bie na to, że­bym ka­lała jego do­bre imię ja­kąś ro­botą w pod­rzęd­nej re­stau­ra­cji czy skle­pie.

JettDom klu­bowy Bla­sted Tu­sca­lo­osa, Ala­bama

– Na­lej mi jesz­cze. – Opar­łem się o ladę, pod­su­wa­jąc szklankę Wy­at­towi, który aku­rat dzi­siaj stał za ba­rem.

Blon­dyn przy­tak­nął, choć nie uszło mo­jej uwa­dze, że nie­znacz­nie się przy tym skrzy­wił.

Po­sła­łem mu wkur­wione spoj­rze­nie, na co ten mo­men­tal­nie wy­trzesz­czył oczy.

– Już się robi – mruk­nął i na­tych­miast prze­niósł się na ko­niec baru, za­bie­ra­jąc się do ro­boty.

Z re­guły uni­ka­łem im­prez, a je­śli już mu­sia­łem w nich uczest­ni­czyć, to ogra­ni­cza­łem to do mi­ni­mum. Nie lu­bi­łem tłu­mów. Wo­la­łem ci­szę i swoje to­wa­rzy­stwo. Te­raz jed­nak było zu­peł­nie ina­czej. Każdą chwilę sa­mot­no­ści mój mózg wy­ko­rzy­sty­wał do tego, by mnie drę­czyć. Ci­sza spra­wiała, że do mo­jej głowy po­wra­cały wspo­mnie­nia, do któ­rych z pew­no­ścią nie chcia­łem wra­cać.

Do mo­ich uszu do­biegł ja­kiś chi­chot. Obej­rza­łem się przez ra­mię, na­po­ty­ka­jąc spoj­rze­nia skąpo ubra­nych ko­biet, ko­ły­szą­cych się w rytm mu­zyki. Za­ci­sną­łem usta na wi­dok wy­so­kiej blon­dynki, która kie­ro­wała się w moją stronę. Naj­wy­raź­niej już samo moje spoj­rze­nie było dla niej za­pro­sze­niem. Ostat­nio dość czę­sto ją tu wi­dy­wa­łem, mimo to nie mia­łem po­ję­cia, jak ma na imię, i w za­sa­dzie nie­wiele mnie ono ob­cho­dziło. Ani ona, ani żadna inna ko­bieta nic dla mnie nie zna­czyły. Dla­tego nie za­wra­ca­łem so­bie głowy za­pa­mię­ty­wa­niem ich imion czy in­nych gó­wien z nimi zwią­za­nych. W za­sa­dzie mia­łem to w du­pie, po­dob­nie jak to, skąd po­cho­dzą i co ro­bią. Li­czyło się tylko to, co mo­głem od nich do­stać – reszta była bez zna­cze­nia. Ko­biety przy­cho­dziły do klubu w jed­nym celu – by się za­ba­wić i je­śli do­pi­sze im szczę­ście, prze­je­chać się na tyl­nym sie­dze­niu mo­to­cy­kla któ­re­goś z nas. Z re­guły to moi bra­cia za­pew­niali im tę za­bawę, na­to­miast ja ro­bi­łem to ra­czej spo­ra­dycz­nie. Jak każdy męż­czy­zna mia­łem swoje po­trzeby, jed­nak w grę wcho­dził tylko seks i nic po­nadto. Nie ba­wi­łem się w żadne związki. W moim ży­ciu li­czyła się tylko jedna ko­bieta i żadna ni­gdy nie bę­dzie w sta­nie jej za­stą­pić.

– Do­trzy­mać ci to­wa­rzy­stwa? – mruk­nęła mdląco słod­kim gło­sem, który praw­do­po­dob­nie miał brzmieć zmy­słowo.

Skrzy­wi­łem się, pa­trząc na jej mocno wy­ma­lo­waną twarz. Wo­la­łem na­tu­ralne ko­biety. W tej wszystko było sztuczne i na­dmu­chane, po­cząw­szy od cyc­ków, a skoń­czyw­szy na wło­sach i ustach.

– Nie! – burk­ną­łem, naj­pew­niej zbyt szorstko, bo dziew­czyna cof­nęła się o krok. Prze­łkną­łem ślinę i po­sła­łem jej nieco ła­god­niej­sze spoj­rze­nie. Wie­dzia­łem, że za­cho­wuję się jak gru­bo­skórny du­pek, mimo że dziew­czyna ni­czym so­bie na to nie za­słu­żyła. – Nie bierz tego do sie­bie, ale po pro­stu te­raz chciał­bym zo­stać sam. Znajdę cię póź­niej – zmi­ty­go­wa­łem się, na co ski­nęła głową, a na jej twa­rzy na­tych­miast po­ja­wił się uwo­dzi­ciel­ski uśmiech.

– Będę tam cały wie­czór. – Wska­zała miej­sce, gdzie stała wcze­śniej.

– Ja­sne – od­par­łem, po czym po­now­nie prze­nio­słem wzrok na bar, da­jąc jej tym sa­mym znać, że roz­mowa skoń­czona.

Dziew­czyna chyba zro­zu­miała alu­zję, bo po chwili usły­sza­łem, jak od­cho­dzi.

– Do­stanę w końcu swoją pier­do­loną whi­sky? – wark­ną­łem w kie­runku Wy­atta, no co ten mi­mo­wol­nie pod­sko­czył.

– Stoi przed tobą – od­po­wie­dział zmie­szany.

Zmarsz­czy­łem brwi i spoj­rza­łem w dół, mo­men­tal­nie zda­jąc so­bie sprawę, że mó­wił prawdę.

– Jak tak da­lej pój­dzie, to od­stra­szysz nam wszyst­kich kan­dy­da­tów – par­sk­nął ci­cho sia­da­jący obok mnie Cal­der.

Unio­słem brew i ski­ną­łem w stronę Wy­atta, który wła­śnie ob­słu­gi­wał sto­jące przy ba­rze ko­biety.

– Skoro robi w ga­cie przy na­le­wa­niu mi al­ko­holu, to nie wróżę mu dłu­giej ka­riery w klu­bie – bąk­ną­łem lekko przy­ci­szo­nym gło­sem, choć je­śli wziąć pod uwagę gra­jącą w tle mu­zykę i chi­cho­czące la­ski, było mało praw­do­po­dobne, by kan­dy­dat usły­szał co­kol­wiek z na­szej roz­mowy.

Cal­der się za­śmiał, a na­stęp­nie prze­niósł spoj­rze­nie na kan­dy­data, który nie­pew­nie spo­glą­dał w na­szym kie­runku.

– Na jego obronę po­wiem tylko, że przy to­bie każdy robi w ga­cie.

Prze­wró­ci­łem oczami i upi­łem so­lidny łyk whi­sky.

– Nie mia­łeś wró­cić ju­tro?

Cal­der po­pa­trzył na mnie, po czym wes­tchnął:

– Już jest ju­tro.

Wy­cią­gną­łem z kie­szeni te­le­fon i spoj­rza­łem na wy­świe­tlacz. By­łem pe­wien, że zmarszczka na moim czole po­głę­biła się dwu­krot­nie, gdy się prze­ko­na­łem, że brat mó­wił prawdę.

– Kurwa, by­łem pe­wien, że mamy czwar­tek.

Cal­der prych­nął kpiąco.

– Nie chcę się cze­piać, ale ostat­nio wiele rze­czy ci umyka, bra­cie – stwier­dził, zer­ka­jąc na szkło, które trzy­ma­łem w dłoni.

– Skoro nie chcesz się cze­piać, to tego nie rób.

Wy­pu­ścił gło­śno po­wie­trze z płuc.

– Stary, wiem, że coś cię gry­zie… coś w chuj cięż­kiego, skoro od ty­go­dni za­pi­jasz się do nie­przy­tom­no­ści nie­mal co­dzien­nie. Wiem, że nie chcesz o tym ga­dać, i nor­mal­nie bym nie na­ci­skał…

– Daj temu spo­kój – wark­ną­łem, ści­ska­jąc moc­niej szkło.

Nie mia­łem ochoty o tym ga­dać. Ani te­raz, ani póź­niej, wła­ści­wie to ni­gdy! Prze­chy­li­łem szyb­kim ru­chem szklankę i całą jej za­war­tość wla­łem so­bie do gar­dła, a na­stęp­nie od­sta­wi­łem ją z hu­kiem na bar.

– Po pro­stu się o cie­bie mar­twię, zresztą jak wszy­scy.

– Nie­po­trzeb­nie – po­wie­dzia­łem, sta­ra­jąc się przy­brać wy­lu­zo­wany ton. – Ro­bię do­kład­nie to, na co na­ma­wia­łeś mnie przez lata, czyli do­brze się ba­wię.

Cal­der oparł się o bar i po­now­nie ciężko wes­tchnął.

– Nie o taką za­bawę mi cho­dziło.

Prze­łkną­łem ślinę, bo żo­łą­dek za­wią­zał mi się w su­peł i tym ra­zem po­wo­dem nie był wy­pity al­ko­hol.

Za­ci­sną­łem szczękę i wsta­łem z krze­sła, nie­mal po­ty­ka­jąc się o wła­sne nogi. Ilość al­ko­holu, którą w sie­bie wla­łem, po­wa­li­łaby ko­nia, mimo to drę­czące mnie my­śli nie uci­chły na­wet na mo­ment. Jesz­cze parę dni temu al­ko­hol na chwilę tłu­mił to, co czu­łem, wy­ma­zy­wał z mo­jej głowy ob­razy, któ­rych nie chcia­łem pa­mię­tać. Jed­nak z każ­dym dniem było co­raz go­rzej i już ani al­ko­hol, ani nic in­nego nie po­ma­gało. Wo­la­łem swoją pu­stą, po­zba­wioną więk­szego sensu eg­zy­sten­cję, czyli to, co ro­bi­łem od ośmiu lat. To po­wolne gni­cie było znacz­nie lep­sze od tego, co czu­łem te­raz, bo ostat­nie, z czym mia­łem siłę się mie­rzyć, to prze­szłość.

In­cy­dent na sta­cji obu­dził wspo­mnie­nia i żal, które skrzęt­nie cho­wa­łem w so­bie przez lata, i za cho­lerę nie wie­dzia­łem, jak to po­wstrzy­mać.

– Bę­dziesz mu­siał to ja­koś prze­łknąć, bra­cie. – Klep­ną­łem go w plecy i ru­szy­łem w kie­runku chęt­nej blon­dyny. Wo­la­łem się ulot­nić, niż przez resztę wie­czoru słu­chać jego ga­da­nia.

Cal­der wpraw­dzie ni­gdy nie za­dzie­rał nosa, ni­gdy też mnie nie oce­niał, ale na­wet z nim nie chcia­łem po­ru­szać tego te­matu.

* * *

Obu­dził mnie gło­śny huk. Otwo­rzy­łem oczy i pod­nio­słem się do po­zy­cji sie­dzą­cej, ła­piąc się przy tym za głowę, która pul­so­wała, jakby miała za­raz eks­plo­do­wać. Był­bym zdzi­wiony, gdyby po ta­kiej ilo­ści al­ko­holu obyło się bez kon­se­kwen­cji. Spoj­rza­łem na pod­łogę i od razu do­strze­głem po­wód swo­jej po­budki. Tuż obok łóżka le­żała bu­telka, z któ­rej na­dal wy­le­wała się wódka. Mu­sia­łem ją przez przy­pa­dek zrzu­cić z szafki noc­nej. Pod­nio­słem na szczę­ście na wpół jesz­cze pełną bu­telkę i po­sta­wi­łem na miej­sce. W po­koju śmier­działo jak w za­tę­chłej spe­lu­nie. Prze­łkną­łem ślinę, bo odór był nie­mal nie do znie­sie­nia, w szcze­gól­no­ści dla mo­jego bar­dzo po­draż­nio­nego żo­łądka. Już mia­łem wstać, gdy do mo­ich uszu do­biegł ni­ski jęk, a ktoś obok mnie się po­ru­szył. Za­mkną­łem oczy, zda­jąc so­bie sprawę, że mu­sia­łem wczo­raj kon­kret­nie po­pły­nąć, skoro po­zwo­li­łem jej tu zo­stać. Moje pi­jac­kie zdo­by­cze z re­guły wy­cho­dziły za­raz po nu­merku, a te mniej ku­mate sam wy­ko­py­wa­łem z po­koju, dla­tego było ja­sne, że wczo­raj kon­kret­nie prze­sa­dzi­łem z al­ko­ho­lem. La­ski ge­ne­ro­wały pro­blemy, a ja już i tak mia­łem wy­star­cza­jąco na gło­wie, dla­tego za­wsze szybko się ich po­zby­wa­łem. Nie szu­ka­łem związku, więc spe­cjal­nie wy­bie­ra­łem ta­kie, które chciały do­kład­nie tego sa­mego co ja – seksu i kilku chwil za­po­mnie­nia.

Naj­ci­szej, jak tylko mo­głem, wsta­łem z łóżka, zła­pa­łem le­żące na ziemi spodnie i chwiej­nym kro­kiem ru­szy­łem do ła­zienki. W gło­wie mi wi­ro­wało, przez co żo­łą­dek jesz­cze bar­dziej się skur­czył. Po­trze­bo­wa­łem ta­ble­tek, prysz­nica i moc­nej kawy, do­kład­nie w tej ko­lej­no­ści. Na­dal by­łem kon­kret­nie na­wa­lony, dla­tego, by po dro­dze nie upaść na twarz, mu­sia­łem przy­trzy­my­wać się ściany.

Za­mkną­łem za sobą drzwi i sta­ną­łem przy umy­walce. Zła­pa­łem za brzeg lu­stra, otwo­rzy­łem szafkę, wy­cią­gną­łem z niej dwie ta­bletki prze­ciw­bó­lowe i na­tych­miast wsa­dzi­łem je so­bie do ust. Spoj­rza­łem na swoje od­bi­cie i aż się skrzy­wi­łem. Nic dziw­nego, że czu­łem się jak gówno, skoro do­kład­nie tak wy­glą­da­łem. Mia­łem bladą, nie­mal białą twarz, a nie­bie­skie oczy były te­raz za­mglone i cho­ler­nie prze­krwione, jak­bym nie spał od ty­go­dni. Ciemne włosy i ciemny za­rost, które za­zwy­czaj no­si­łem krót­kie, były dłuż­sze niż zwy­kle i ster­czały w każ­dym kie­runku.

Od­krę­ci­łem kran i nie cze­ka­jąc, aż woda się za­grzeje, wsze­dłem pod prysz­nic. Sta­ną­łem pod dy­szą, za­mkną­łem oczy i od­chy­li­łem głowę do tyłu, po­zwa­la­jąc, by zimny stru­mień otu­lił moje zmę­czone ciało. Trwa­łem tak chwilę, a gdy woda zmie­niła tem­pe­ra­turę, się­gną­łem po żel. Na­gle drzwi ka­biny się otwo­rzyły, a do środka we­szła la­ska z wczo­raj. Za­ci­sną­łem szczękę, bo mia­łem na­dzieję, że gdy dziew­czyna się obu­dzi, za­bie­rze się stąd w cho­lerę, ale – jak wi­dać – dzi­siaj rów­nież szczę­ście mi nie do­pi­sy­wało. Mu­sia­łem jed­nak przy­znać, że na wi­dok jej na­giego ciała mój fiut mo­men­tal­nie obu­dził się do ży­cia.

– Ka­bina jest za mała, żeby po­mie­ścić nas dwoje.

Dziew­czyna uśmiech­nęła się za­lot­nie, omia­ta­jąc moje ciało peł­nym uzna­nia spoj­rze­niem, a po­tem jej dłoń po­wę­dro­wała do na wpół twar­dego ku­tasa, przez co w moim mó­zgu na­stą­piło krót­kie spię­cie.

– Bez obaw, nie zajmę dużo miej­sca.

– Kurwa – mruk­ną­łem, wi­dząc, jak opada przede mną na ko­lana.

Za­krę­ci­łem kran i opar­łem się o zimne płytki, a ta mo­men­tal­nie wzięła pe­nisa do ust.

Za­mkną­łem po­wieki i wy­da­łem z gar­dła zdu­szony jęk, nie mo­gąc sfor­mu­ło­wać żad­nej ra­cjo­nal­nej my­śli ani lo­gicz­nego zda­nia, gdy dziew­czyna za­częła pra­co­wać ję­zy­kiem wo­kół koń­cówki mo­jego fiuta. Uczu­cie było za­je­bi­ście do­bre. Chwilę póź­niej w za­pa­ro­wa­nym po­miesz­cze­niu sły­chać było je­dy­nie mój przy­śpie­szony od­dech. Brała mnie ca­łego, na zmianę po­ma­ga­jąc so­bie dło­nią. My­li­łem się, ani prysz­nic, ani mocna kawa nie przy­wra­cały czło­wieka do ży­cia tak jak po­rządne po­ranne ob­cią­ga­nie. Cie­pło za­częło się roz­le­wać po moim krę­go­słu­pie i wie­dzia­łem, że za­raz dojdę.

– Ekh – usły­sza­łem chrząk­nię­cie, na co na­tych­miast otwo­rzy­łem oczy.

W drzwiach ka­biny z kpią­cym wy­ra­zem twa­rzy stał Cal­der. Dziew­czyna rów­nież mu­siała go usły­szeć, bo po­ru­szyła się ner­wowo, ale za­miast prze­rwać, je­dy­nie spoj­rzała w bok na blon­dyna i za­ssała mo­jego fiuta, po­now­nie do­pro­wa­dza­jąc mnie przy tym do obłędu. Cal­der, wi­dząc, że la­ska nie ma pro­blemu z tym, że nie je­ste­śmy sami, uniósł wy­soko brwi, a po­tem uśmiech­nął się sze­roko, czym wkur­wił mnie jesz­cze bar­dziej.

– Je­stem za­jęty – sap­ną­łem, gdy panna prze­je­chała ję­zy­kiem wzdłuż pul­su­ją­cej główki, pom­pu­jąc go ręką.

– Wi­dzę i nor­mal­nie nie za­wra­cał­bym ci dupy, ale mamy ro­botę do zro­bie­nia. Sam do­brze wiesz, że Shade nie lubi cze­kać, dla­tego ra­dzę ci się po­śpie­szyć – mruk­nął, su­ge­styw­nie po­ru­sza­jąc brwiami i nie spusz­cza­jąc wzroku z ryt­micz­nie po­ru­sza­ją­cej się głowy ko­biety.

– Kurwa – wy­plu­łem, od­rzu­ca­jąc głowę do tyłu, bo by­łem już bli­sko. Zła­pa­łem ją de­li­kat­nie za włosy i przy­trzy­ma­łem przy swoim kro­czu, a chwilę póź­niej nie­mal nogi się pode mną ugięły, kiedy do­cho­dzi­łem w jej ustach.

Dziew­czyna od­su­nęła się, prze­ły­ka­jąc wszystko, co jej da­łem.

Od­dy­cha­łem nie­równo, a serce wa­liło mi jak osza­lałe, gdy oparty o ścianę spo­glą­da­łem, jak wstaje z ko­lan i z za­lot­nym uśmie­chem od­wraca się do Cal­dera. Ten na­tych­miast uniósł ręce do góry.

– Dzięki, mała, ale spa­suję, tak jak mó­wi­łem, mam ro­botę do zro­bie­nia.

– W ta­kim ra­zie nic tu po mnie – mruk­nęła i spoj­rzała na mnie przez ra­mię. – Jett, noc była nie­sa­mo­wita, mam na­dzieję, że wkrótce to po­wtó­rzymy.

– Ja­sne – mruk­ną­łem, sły­sząc przy tym par­sk­nię­cie Cal­dera.

Brat znał mnie le­piej niż kto­kol­wiek inny, więc wie­dział, że to ra­czej mało praw­do­po­dobne. Skoro la­ska raz zo­stała u mnie na noc, to jest wię­cej niż pewne, że bę­dzie chciała zro­bić to po raz ko­lejny, a to nie wcho­dziło w grę.

Nim po­now­nie wsze­dłem pod stru­mień wody, znów usły­sza­łem sar­ka­styczny głos brata, który ko­lejny raz oznaj­mił, że­bym ru­szył dupę. Za­miast mu od­po­wie­dzieć, za­mkną­łem oczy i roz­ko­szo­wa­łem się roz­luź­nia­ją­cym wpły­wem wody na swoje zmę­czone ciało.

Gdy kil­ka­na­ście mi­nut póź­niej wkro­czy­łem do kuchni, bra­cia już sie­dzieli przy stole, za­ja­da­jąc się tym, co przy­go­to­wały Iris z Che­rie.

– Pro­szę, pro­szę, jest i nasz ranny pta­szek – za­re­cho­tał wy­mow­nie Crow, wy­wo­łu­jąc kpiące par­sk­nię­cia u po­zo­sta­łych.

Do­my­śli­łem się więc, że Cal­der zdą­żył im już wszystko prze­ka­zać.

– Pier­dol się, Crow, i ty, Cal­der, przy oka­zji – burk­ną­łem, na­le­wa­jąc so­bie kawy.

– Nic nie zro­bi­łem, bra­cie. – Blon­dyn oparł się wy­god­nie o krze­sło i wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu. – To ta la­ska, wy­cho­dząc z klubu, po­chwa­liła się bra­ciom, z kim spę­dziła noc i dzi­siej­szy po­ra­nek. – Upił łyk z kubka, który trzy­mał w dłoni. – Ja je­dy­nie po­twier­dzi­łem jej wer­sję.

Usia­dłem przy stole, ob­ser­wu­jąc swo­ich braci.

– A wy za­miast za­jąć się swo­imi spra­wami, pew­nie w kółko pier­do­li­cie tylko o tym – wark­ną­łem przez za­ci­śnięte zęby.

– Wy­lu­zuj, Jett, po pro­stu wszy­scy je­ste­śmy cho­ler­nie cie­kawi, co ta­kiego się stało, że po­rzu­ci­łeś swoje do­tych­cza­sowe za­sady i w końcu za­czą­łeś żyć, jak przy­stało na praw­dzi­wego bi­kera – par­sk­nął sie­dzący na­prze­ciwko mnie Smoke.

– Wła­śnie tak – wtrą­cił Drake, kła­dąc rękę na moim ra­mie­niu. – Do tej pory ży­łeś jak pier­do­lony mnich, zero al­ko­holu, zero im­prez, zero ko­biet. Część z nas na­wet są­dziła, że wo­lisz ku­tasy, skoro nikt ni­gdy nie wi­dział cię z żadną la­ską. Nic więc dziw­nego, że je­ste­śmy nieco… – urwał, po czym po­dra­pał się po bro­dzie –…za­sko­czeni.

Nie od­po­wie­dzia­łem na to, a je­dy­nie po­trzą­sną­łem głową. Upra­wia­łem seks, choć nie tak czę­sto jak oni i ni­gdy się z tym nie afi­szo­wa­łem. By­łem człon­kiem klubu od do­brych paru lat, mimo to ni­gdy nie mia­łem ochoty w pełni po­sma­ko­wać tego ży­cia ani czer­pać ko­rzy­ści, ja­kie da­wało mi by­cie jed­nym z Bla­sted. Nie za­słu­gi­wa­łem na to, by od­dy­chać, a co do­piero do­brze się ba­wić. Po­wi­nie­nem był skoń­czyć ze sobą już dawno temu. Je­den strzał i po wszyst­kim. Skoń­czy­łaby się ta ka­torga zwana ży­ciem. Jed­nak nie mo­głem tego zro­bić. To nie by­łaby kara, a na­groda, a na to nie za­słu­gi­wa­łem. Dla­tego za­miast tego we­ge­to­wa­łem, gni­jąc od środka i z każ­dym dniem czu­jąc do sie­bie co­raz więk­szą od­razę. Moja kara i tak nie była współ­mierna do winy. To ja od­po­wia­da­łem za wszystko, co się wtedy stało, za tra­ge­dię, która spo­tkała moją dziew­czynę. To przeze mnie cier­piała i to przeze mnie umarła. I wła­śnie ta świa­do­mość do­pro­wa­dzała mnie do sza­leń­stwa. Sky zo­sta­wiła po so­bie pustkę, któ­rej nic ani nikt nie mo­gło za­peł­nić.

Jed­nak kilka ty­go­dni temu wszystko szlag tra­fił. Od razu wie­dzia­łem, że tym ra­zem nie dam rady, że sam so­bie z tym nie po­ra­dzę. Pró­bo­wa­łem, na­prawdę pró­bo­wa­łem, ale nie mo­głem wy­ma­zać z głowy ob­razu prze­ra­żo­nych ciem­no­brą­zo­wych oczu dziew­czyny ze sta­cji, tak łu­dząco po­dob­nych do oczu mo­jej Sky. Po­cząt­kowo al­ko­hol i seks po­ma­gały. Ucisk w klatce pier­sio­wej odro­binę się roz­luź­niał, co da­wało mi chwi­lowe wy­tchnie­nie… No wła­śnie – chwi­lowe. Pro­blem w tym, że na dłuż­szą metę nic nie da­wało rady.

Pe­łen fru­stra­cji wy­pu­ści­łem od­dech i zmarsz­czy­łem brwi wkur­wiony, gdy się zo­rien­to­wa­łem, że oczy wszyst­kich po­now­nie są sku­pione na mnie. I tak czu­łem się jak gówno, więc nie po­trze­bo­wa­łem do­dat­kowo, by mi o tym przy­po­mi­nano.

– Co? – wark­ną­łem.

– Py­ta­łem, czy je­steś go­towy na dzi­siej­szą wy­mianę – ode­zwał się Shade, który wła­śnie sta­nął przy eks­pre­sie.

Od­chrząk­ną­łem, prze­no­sząc wzrok na pre­zesa, który nie wie­dzieć kiedy wszedł do kuchni.

– Jak za­wsze, prez.

Przez chwilę prze­wier­cał mnie spoj­rze­niem.

– Je­steś pe­wien? Bo żadna wpadka nie wcho­dzi w grę, a już na pewno nie z tym klien­tem – mruk­nął, cały czas przy­glą­da­jąc mi się uważ­nie, a do mnie od razu do­tarło, że mam prze­je­bane. Shade był za­je­bi­ście spo­strze­gaw­czym fa­ce­tem. Rzadko coś mu umy­kało, więc nie zdzi­wi­łem się, że i jego za­sko­czyła moja zmiana, jed­nak w prze­ci­wień­stwie do reszty póki co tego nie sko­men­to­wał.

Od­sta­wi­łem ku­bek na stół.

– Na sto pro­cent.

Pre­zy­dent ski­nął mi głową, po czym na­peł­nił swój ku­bek go­rącą kawą i ru­szył do drzwi.

– Świet­nie, za­nim wy­je­dzie­cie, zaj­rzyj­cie do mnie do biura.

– Do­brze – od­po­wie­dzie­li­śmy wszy­scy chó­rem, pa­trząc, jak Shade znika za drzwiami.

Na mo­ment w kuchni za­pa­dła ci­sza, którą szybko prze­rwał Drake.

– No więc, Jett, co ta­kiego spra­wiło, że skoń­czy­łeś ze swoim wstrze­mięź­li­wym ży­ciem? – za­kpił.

Mil­cza­łem przez chwilę, wpa­tru­jąc się w brata. Pierw­szy raz w ży­ciu nie wie­dzia­łem, co po­wie­dzieć. Poza Cal­de­rem ża­den z braci sie­dzą­cych przy stole nie zro­zu­miałby tego, co działo się w mo­jej gło­wie. Zresztą ostat­nie, na co mia­łem ochotę, to się im tłu­ma­czyć, jed­nak zda­wa­łem so­bie rów­nież sprawę, że je­śli nie dam im od­po­wie­dzi, to te hieny nie da­dzą mi spo­koju.

Opar­łem się wy­god­nie o krze­sło i spoj­rza­łem wprost na niego.

– Na trzeźwo ciężko znieść wa­sze pier­do­le­nie. Pró­bo­wa­łem przez lata, ale je­dyne, co na tym zy­ska­łem, to po­tężna ner­wica. Dla­tego wolę za­le­wać się w trupa, niż do końca spier­do­lić so­bie mózg, a i la­ski, które przy­cho­dzą do klubu, dzięki whi­sky mniej rażą po oczach – za­drwi­łem z na­dzieją, że taka od­po­wiedź wy­star­czy.

Wszy­scy sie­dzący przy stole par­sk­nęli śmie­chem.

– Co ra­cja, to ra­cja. Ostat­nio tro­chę się po­gor­szyło w tym te­ma­cie, a szcze­gól­nie od­kąd to Duży Mike zaj­muje się spro­wa­dza­niem pa­nie­nek na im­prezy – po­wie­dział Crow, na­dal się śmie­jąc.

– Zga­dzam się, na­stęp­nym ra­zem po­wi­nie­neś spa­so­wać z pi­ciem, albo nieco je ogra­ni­czyć, za­nim wyj­dziesz na łowy – do­dał Cal­der, a oczy wszyst­kich po­wę­dro­wały do bru­neta, który nie przej­mu­jąc się tym, co wła­śnie usły­szał, na­dal pa­ła­szo­wał swoje śnia­da­nie.

– Spier­da­lać, ku­ta­fony – mruk­nął z peł­nymi ustami Duży Mike. – To wa­sza wina. Sami prze­pło­szy­li­ście wszyst­kie fajne la­ski, więc mam ogra­ni­czone moż­li­wo­ści.

Po ko­lej­nych kilku par­sk­nię­ciach Drake po­now­nie spoj­rzał w moją stronę.

– W za­sa­dzie to w więk­szo­ści twoja wina, Jett. Wy­star­czyło, że spoj­rza­łeś na któ­rąś krzywo, a ich dupy w se­kundę były za drzwiami klubu. Nie­raz na­wet ja mało się nie po­sra­łem w ga­cie, gdy rzu­ci­łeś mi jedno ze swo­ich wkur­wio­nych spoj­rzeń.

Prze­wró­ci­łem oczami na to jawne kłam­stwo. Drake był na­szym eg­ze­ku­to­rem i jed­nym z naj­groź­niej­szych skur­wieli, ja­kich spo­tka­łem w ży­ciu. Fa­cet żył, jak chciał, i ni­czym się nie przej­mo­wał, a już na pewno ni­czego się nie bał. Upi­łem łyk kawy, a po­tem po­pa­trzy­łam na Drake’a.

– Gdyby ro­zu­miały słowo „nie”, to nie by­łoby pro­blemu. Wkur­wia mnie, że la­ski nie poj­mują, że można nie mieć na nie ochoty.

Smoke po­trzą­snął głową z lekką dez­apro­batą.

– Pier­do­le­nie – par­sk­nął. – Je­śli la­ska pro­po­nuje ci seks, to idziesz w to w ciemno, na­wet je­śli mia­łaby to być ostat­nia rzecz, jaką zro­bisz w ży­ciu – pod­kre­ślił do­bit­nie. – Ko­rzy­stasz, po­tem dzię­ku­jesz i tyle w te­ma­cie. Ża­den zdrowy fa­cet ni­gdy, ale to ni­gdy nie od­ma­wia seksu.

– Chciał­bym, że­byś to po­wtó­rzył w obec­no­ści Iris. Szcze­gól­nie to o od­ma­wia­niu – po­wie­dzia­łem, pa­trząc wprost w ja­sno­zie­lone oczy na­szego by­łego pre­zy­denta.

– Też chciał­bym to zo­ba­czyć. – Cal­der ro­ze­śmiał się gło­śno, pa­trząc na swo­jego ojca. – Kurwa, by­łoby na co po­pa­trzeć. Ta ko­bieta po­trafi być słodka i po­tulna jak ba­ra­nek, ale jak się ją wkurwi, to le­piej od razu zmie­nić toż­sa­mość i wy­je­chać z kraju – stwier­dził, na co wszy­scy ze śmie­chem ski­nęli gło­wami. – Na­to­miast je­śli cho­dzi o na­chalne ko­biety, to sorry, sta­ruszku, ale w pełni zga­dzam się z Jet­tem. Je­śli panny mó­wią „nie”, to my bez­względ­nie mu­simy sza­no­wać ich zda­nie. Ale je­śli to fa­cet nie chce… Tu już się, kurwa, robi pro­blem. – Uniósł wy­soko ja­sne brwi, a po­tem wzru­szył ra­mio­nami. – Nie ma spra­wie­dli­wo­ści na tym pier­do­lo­nym świe­cie, prawda, Jett?

Prze­łkną­łem ślinę i pró­bu­jąc wy­glą­dać na wy­lu­zo­wa­nego, ski­ną­łem głową.

Ab­so­lut­nie zga­dza­łem się z tym stwier­dze­niem. Nie ma spra­wie­dli­wo­ści na świe­cie, nie było i ni­gdy nie bę­dzie, bo gdyby ist­niała spra­wie­dli­wość, to ta­kie ścierwa jak ja dawno gry­złyby zie­mię. Wy­pu­ści­łem gło­śno po­wie­trze z płuc i od­su­ną­łem z pi­skiem swoje krze­sło.

– Po­win­ni­śmy się zbie­rać, je­śli chcemy zdą­żyć z to­wa­rem na czas – burk­ną­łem do Cal­dera, wsta­jąc z miej­sca.

Blon­dyn spoj­rzał na swój te­le­fon le­żący na stole.

– Spo­koj­nie, mamy jesz­cze parę mi­nut, wy­lu­zuj.

Prze­chy­li­łem głowę i za­ło­ży­łem ra­miona na piersi.

– Jesz­cze chwilę temu to ty po­pę­dza­łeś mnie. Poza tym to­war nie jest spa­ko­wany, a zdaje się, że czeka nas jesz­cze roz­mowa z Shade’em.

– To­war od wczo­raj czeka w for­dzie.

Zmarsz­czy­łem brwi.

– Dla­czego ja nic o tym nie wiem?

Cal­der przyj­rzał mi się uważ­nie, ale na jego twa­rzy nie było już uśmie­chu.

– Mó­wi­łem ci wczo­raj, że kan­dy­daci już się tym za­jęli.

Od­chrząk­ną­łem, prze­no­sząc spoj­rze­nie na drzwi.

– Mu­sia­łem za­po­mnieć. Tak czy ina­czej, czas się po­woli zbie­rać.

– Do­brze mó­wisz, czło­wieku – burk­nął Smoke. – Im wcze­śniej wy­je­dziemy, tym wcze­śniej wró­cimy.

– Otóż to – mruk­nął Duży Mike. – Po po­łu­dniu mam wi­zytę u oku­li­sty i wo­lał­bym się nie spóź­nić. Już dwa razy prze­no­sili mi ter­min.

Wszy­scy unie­śli­śmy brwi ze zdzi­wie­nia. Ża­den z nas nie miał po­ję­cia, że brat po­trze­buje oku­li­sty.

– Hm… nie wie­dzia­łem, że masz pro­blemy ze wzro­kiem – wtrą­cił Drake, uśmie­cha­jąc się przy tym sze­roko. – Ale to by wy­ja­śniało twój nad­zwy­czaj kiep­ski gust do la­sek, które tu przy­pro­wa­dzasz. Ty po pro­stu je­steś ślepy jak kret.

Wszy­scy przy stole par­sk­nęli śmie­chem, na­wet Duży Mike nie zdo­łał ukryć uśmie­chu.

– A może to wasz gust się ostat­nio po­pier­do­lił.

– Ra­czej po­pra­wił – od­po­wie­dział mu Drake.

* * *

– Jett, kurwa mać, zo­staw go! – Krzyk Crowa niósł się po ca­łym ba­rze. – Fa­cet za­raz po­łknie wła­sny ję­zyk! – krzyk­nął po­now­nie, ja jed­nak nie mia­łem za­miaru od­pu­ścić, a przy­naj­mniej jesz­cze nie. Gnój pro­sił się o po­rządny wpier­dol i wła­śnie to ode mnie do­sta­wał.

– Na­stęp­nym ra­zem trzy razy się za­sta­nowi, za­nim otwo­rzy ja­daczkę. Przyda się skur­wie­lowi lek­cja po­kory – par­sk­nął sie­dzący przy ba­rze Smoke.

Za­mach­ną­łem się i wy­pro­wa­dzi­łem ostatni po­tężny cios w jego szczękę, a gość na­tych­miast stra­cił przy­tom­ność. Od­dy­cha­łem szybko i nie­re­gu­lar­nie. Moja pierś uno­siła się w nie­wy­po­wie­dzia­nej wście­kło­ści, gdy pusz­cza­łem to za­krwa­wione ścierwo na zie­mię.

– Le­piej? – Cal­der pod­szedł do mnie, a po­tem spraw­dził puls go­ścia le­żą­cego u mo­ich stóp.

Fa­cet nie był mar­twy, ale wie­dzia­łem, że gdy się obu­dzi, z pew­no­ścią bę­dzie pro­sił Boga o śmierć.

Spoj­rza­łem na brata, a po­tem po­now­nie prze­nio­słem wzrok na ścierwo le­żące przede mną.

– Nie. Ta kupa gówna nie do­stała tego, na co za­słu­żyła.

Cal­der za­śmiał się pod no­sem.

– Uwierz mi, bra­cie, wię­cej i tak by nie zniósł. Wy­gląda jak mie­lonka z in­dyka, którą Iris przy­go­to­wała nam ty­dzień temu. My­ślę, że gość do końca ży­cia za­pa­mięta, by nie wcho­dzić ci w drogę. Twoja lek­cja po­kory na za­wsze za­pad­nie mu w pa­mięć. A je­śli nie, to po­kie­re­szo­wana gęba bę­dzie mu o tym sku­tecz­nie przy­po­mi­nała.

– Zga­dza się – po­wie­dział pod­cho­dzący do nas Crow. – Ten tę­pak po­czuł dzi­siaj na wła­snej skó­rze, jak to jest wku­rzyć jed­nego z Bla­sted. – Sta­nął obok Cal­dera i spoj­rzał na mia­zgę na pod­ło­dze, po czym prze­niósł wzrok na mnie. – Mu­szę jed­nak przy­znać, bra­cie, że przez chwilę są­dzi­łem, że bez worka na zwłoki i so­lid­nej ło­paty się nie obej­dzie.

Zmarsz­czy­łem brwi i po­trzą­sną­łem głową.

– Nie za­mie­rza­łem go za­bić.

– Wiem, że nie, ale twoja pięść jest więk­sza niż jego twarz, więc ist­niało wy­so­kie praw­do­po­do­bień­stwo, że gość wy­zio­nie du­cha.

Spoj­rza­łem na swoje za­krwa­wione pię­ści i za­ci­sną­łem szczękę. Crow miał ra­cję. Jesz­cze kilka cio­sów i z go­ścia nie by­łoby co zbie­rać. Fakt, gnój za­słu­żył na manto, jed­nak zda­wało się, że prze­sa­dzi­łem z karą. Fa­cet pro­wo­ko­wał mnie od sa­mego po­czątku. Pier­do­lił za­sły­szane gdzieś głu­poty do­ty­czące na­szego klubu. Za­pewne jego pi­jana głowa nie wy­ła­pała po­głę­bia­ją­cego się wkur­wie­nia, które ma­lo­wało się na mo­jej twa­rzy, bo za­miast prze­stać, jak ra­dzili jego rów­nie na­je­bani ko­le­dzy, drą­żył te­mat da­lej. Gdy jed­nak za­czął opo­wia­dać, że po­ry­wamy ko­biety, gwał­cimy je, a po­tem sprze­da­jemy do bur­deli lub mor­du­jemy, nie wy­trzy­ma­łem. Kum­ple od kie­li­cha mo­men­tal­nie dali nogę, na­to­miast ten nie ogar­nął na czas, że pora spier­da­lać.

Jesz­cze pół go­dziny temu nic nie wska­zy­wało na to, że na­sza mała prze­rwa prze­ro­dzi się w ty­powe mor­do­bi­cie. Po skoń­czo­nej wy­mia­nie, w dro­dze do Tu­sca­lo­osy, za­trzy­ma­li­śmy się na sta­cji w Star­kville, by za­tan­ko­wać ma­szyny i chwilę od­po­cząć. Nie­mal czter­dzie­sto­stop­niowy upał dał nam za­je­bi­ście w kość. Gdy tylko we­szli­śmy do baru, pra­wie wszy­scy klienci na­tych­miast wy­szli. Zo­stało je­dy­nie kilku śmiał­ków sie­dzą­cych z sa­mego tyłu, a wśród nich zna­la­zła się le­żąca te­raz u mo­ich stóp kupa gówna. Fa­cet był już nie­źle na­wa­lony i, jak są­dzę, to wła­śnie al­ko­hol do­da­wał mu od­wagi, gdy się do mnie zbli­żył.

Smoke pod­szedł i po­ło­żył mi rękę na ra­mie­niu.

– Po­win­ni­śmy się zbie­rać. Wła­ści­ciel do­stał kasę, więc nie po­wi­nien pu­ścić pary z ust.

Ski­ną­łem mu głową.

– Zro­bię po­rzą­dek z tym – wska­za­łem głową na swoje dło­nie – i mo­żemy ru­szać.

– A co z nim? – za­py­tał Crow, pod­no­sząc nie­przy­tom­nego go­ścia z ziemi.

– Po­sadź jego dup­sko przy ba­rze. Jak oprzy­tom­nieje, ktoś z tej spe­luny od­stawi go do domu – od­po­wie­dział Cal­der, gdy od­cho­dzi­łem w kie­runku to­a­lety.

Po umy­ciu za­krwa­wio­nych kłykci i star­ciu kilku kro­pel krwi ze swo­jej twa­rzy i ka­tany wy­sze­dłem przed bar, gdzie bra­cia już na mnie cze­kali. Gdy kilka go­dzin póź­niej do­tar­li­śmy do klubu, na ze­wnątrz było już ciemno, jed­nak na­wet w mroku nie dało się nie za­uwa­żyć wkur­wio­nej twa­rzy na­szego pre­zesa, który cze­kał przed wej­ściem.

Le­dwo po­sta­wi­li­śmy stopy na żwi­rze, gdy ru­szył w na­szą stronę.

– Co to, do kurwy nę­dzy, było?

Prze­chy­li­łem głowę na bok, wi­dząc, że Shade pa­trzy wprost na mnie.

– Mó­wisz do mnie?

– A do kogo mam, do chuja, mó­wić?

Bra­cia sta­nęli obok mnie i ze zdzi­wie­niem przy­glą­dali się, jak ten ru­szył w na­szym kie­runku, a po­tem wkur­wiony sta­nął cen­tral­nie na­prze­ciwko mnie.

– Nie wiem, o co ci cho­dzi.

Shade za­ci­snął szczękę i zbli­żył się do mnie na tyle bli­sko, że po­czu­łem na twa­rzy jego wkur­wiony od­dech.

– To ci, kurwa, przy­po­mnę. Nie da­lej jak go­dzinę temu do­sta­łem te­le­fon od sze­ryfa hrab­stwa Oktib­beha, że jego syn zo­stał do­tkli­wie po­bity przez jed­nego z mo­ich lu­dzi. Gno­jek za­rze­kał się, że ten, który spu­ścił mu ło­mot, miał na imię Jett, a przy­naj­mniej tak zwra­cali się do niego jego kum­ple.

Kurwa. Te­raz stało się ja­sne, dla­czego ten fra­jer był tak pewny sie­bie. Miał plecy w po­staci ta­tu­sia z od­znaką.

– Skąd pew­ność, że to gno­jek nie pró­buje nas wro­bić? Już nie­je­den skur­wiel pró­bo­wał przy­pi­sać nam winy za coś, czego nie zro­bi­li­śmy – wtrą­cił po­moc­nie Smoke, sto­jący po mo­jej pra­wej stro­nie.

Po­trzą­sną­łem głową, po czym spoj­rza­łem pre­ze­sowi w oczy. By­li­śmy prak­tycz­nie tego sa­mego wzro­stu, więc to nie było trudne.

– Ta łajza mó­wiła prawdę. To ja stłu­kłem tego śmie­cia i je­śli mam być szczery, to po tym, co pier­do­lił, z ra­do­ścią zro­bił­bym to po­now­nie.

Shade na­piął ra­miona i za­ci­snął szczękę.

– Nie ob­cho­dzi mnie, czy gnój sam się o to pro­sił, czy może po pro­stu mia­łeś ochotę ko­muś do­je­bać. Chase od lat przy­myka oko na to, że pro­wa­dzimy in­te­resy na jego te­re­nie – wark­nął. – Nie chcemy mieć w nim wroga tylko dla­tego, że je­den z na­szych nie po­trafi nad sobą za­pa­no­wać.

– Ten mały skur­wiel roz­no­sił gówno na te­mat na­szego klubu. Po­wi­nie­nem był wy­rwać mu ję­zyk, z któ­rego i tak nie po­tra­fił zro­bić użytku, a po­tem wsa­dzić mu go w dupę, co w jego przy­padku aku­rat mia­łoby sens, bio­rąc pod uwagę to, co wy­cho­dziło z jego par­szy­wej gęby.

Sto­jący po mo­ich oby­dwu stro­nach bra­cia par­sk­nęli ci­cho śmie­chem. Shade przez chwilę pa­trzył mi w oczy, a po­tem on rów­nież ro­ze­śmiał się gło­śno.

– Na­stęp­nym ra­zem, za­nim ko­goś po­ła­miesz, upew­nij się tylko, że to nie za­szko­dzi klu­bowi. Wbrew po­zo­rom nie jest ła­two zna­leźć ko­goś ta­kiego jak Chase. On, w prze­ci­wień­stwie do syna, trzyma gębę na kłódkę. Po­ga­dam z nim i każę mu skró­cić smycz temu gnoj­kowi.

– W tym przy­padku le­piej się spraw­dzi ka­ga­niec – za­śmiał się Cal­der.

Shade wy­giął brew ku gó­rze i wska­zał na mnie pal­cem.

– To, że sy­nal­kowi się na­le­żało, nie zmie­nia faktu, że masz nad sobą pa­no­wać – po­wie­dział, po czym spoj­rzał na resztę braci. – To zresztą do­ty­czy was wszyst­kich.

– Tak jest, sze­fie – par­sk­nął Cal­der, po­da­jąc Shade’owi torbę z pie­niędzmi.

Pre­zy­dent od razu zaj­rzał do środka, a po­tem z uzna­niem ski­nął głową.

– Wi­dzę, że po­mimo drob­nych nie­po­ro­zu­mień wszystko po­szło zna­ko­mi­cie.

– A czy kie­dyś było ina­czej? – za­py­tał Cal­der.

Shade prych­nął, spo­glą­da­jąc na swo­jego vice.

– Póki co nie, ale kto wie. Z wa­szymi tem­pe­ra­men­tami je­stem pe­wien, że to tylko kwe­stia czasu – wes­tchnął. – Do­brze, ro­bota zro­biona, więc czas się wy­lu­zo­wać i tro­chę za­ba­wić. – Prze­rzu­cił torbę przez ra­mię, przez co ta z ło­sko­tem ude­rzyła go w plecy, i ru­szył w kie­runku wej­ścia.

* * *

– Ale do­piero, gdy jej mąż wró­cił wcze­śniej z pracy, zro­biło się na­prawdę go­rąco – par­sk­nął sie­dzący przy ba­rze Crow, który od paru mi­nut opo­wia­dał nam o swo­jej dzi­siej­szej randce z wy­ha­czoną na mie­ście la­ską. – Gość mało nie do­stał wy­lewu, wi­dząc, jak jego żona robi mi loda.

– U-uu, czyli nie za­li­czy­łeś tej panny? – za­py­tał Cade, przy­bie­ra­jąc kpiący wy­raz twa­rzy.

Crow po­trzą­snął głową, uśmie­cha­jąc się dum­nie.

– Nie no, osta­tecz­nie ją puk­ną­łem, choć naj­pierw mu­sia­łem się za­jąć jej mę­żem.

Cade za­chły­snął się pi­wem, a ja mało nie oplu­łem się swoim. Bra­cia sie­dzący obok nas par­sk­nęli śmie­chem.

– Ja pier­dolę, nie mów mi, że jego też wy­ru­cha­łeś – prych­nął Duży Mike, na­dal się śmie­jąc.

– Nie, de­bilu. – Crow z uśmie­chem po­trzą­snął głową, od­su­wa­jąc się od kasz­lą­cego Cade’a. – Mę­żu­lek wpadł w szał, więc da­łem mu w pysk, a to wy­star­czyło, żeby od­pły­nął na ja­kiś czas.

– A ty sko­rzy­sta­łeś z oka­zji, by do­brać się do jego nie­wier­nej żonki – za­kpił Drake.

Crow upił spory łyk z bu­telki, a po­tem po­słał nam wszyst­kim sze­roki uśmiech.

– W za­sa­dzie to nie mu­sia­łem nic ro­bić. La­ska tak się na­pa­liła, że pra­wie po­darła na mnie spodnie.

– Kurwa, masz wię­cej szczę­ścia niż ro­zumu, bra­cie. – Tym ra­zem głos na­le­żał do Smoke’a. – Gość mógł z ła­two­ścią od­strze­lić ci fiuta, skoro był już na wierz­chu.

– Ra­cja – przy­tak­nął ojcu Cal­der. – Zdra­dzony fa­cet nie my­śli ra­cjo­nal­nie.

Po­sta­wi­łem piwo na ba­rze i opar­łem łok­cie o blat.

– Prze­bić go może je­dy­nie zdra­dzona ko­bieta. Chyba nie ma na świe­cie nic bar­dziej nie­bez­piecz­nego niż wście­kła baba – po­wie­dzia­łem.

– Zga­dzam się. – Drake stuk­nął swoim pi­wem w moją bu­telkę. – Baby po­tra­fią być wredne. Taka już ich na­tura. To cud, że ża­den z nas nie skoń­czył z od­strze­lo­nym ku­ta­sem.

Kiw­ną­łem na zgodę, po­dob­nie jak po­zo­stali.

– Są wredne, bo trak­tu­je­cie je okrop­nie.

Wszy­scy spoj­rze­li­śmy za sie­bie, sły­sząc de­li­katny głos Mai. Ża­den z nas nie za­uwa­żył, kiedy do nas po­de­szła.

– Nie wie­dzia­łem, że tam sto­isz – zmi­ty­go­wał się Drake.

Usta dziew­czyny wy­gięły się w uśmie­chu.

– A co, był­byś mniej szorstki w swo­jej oce­nie, gdy­byś wie­dział, że słu­cham?

Drake uśmiech­nął się sze­roko i po­trzą­snął głową.

– Ab­so­lut­nie nie.

– Tak my­śla­łam. Po­win­ni­ście po­pra­co­wać nieco nad ma­nie­rami, chłopcy, bo nie­długo żadna nor­malna ko­bieta nie bę­dzie chciała mieć z wami nic wspól­nego. – Po­de­szła do Smoke’a i przy­tu­liła się do niego.

Męż­czy­zna mo­men­tal­nie ob­jął ją ra­mie­niem i zło­żył po­ca­łu­nek na jej czole. Oglą­da­nie na­szego by­łego pre­zy­denta w roli tro­skli­wego ojca było nie­co­dzien­nym, ale bar­dzo cie­ka­wym zja­wi­skiem. Na ogół kon­kretny, do­świad­czony i nieco zimny, gdy na ho­ry­zon­cie po­ja­wiała się Maya, za­mie­niał się w plu­szo­wego mi­sia. Zresztą nic dziw­nego. Fa­cet do­piero nie­dawno od­zy­skał córkę. Przez lata my­ślał, że za­mor­do­wał ją kon­ku­ren­cyjny klub, który zresztą się do tego przy­znał. Prawda oka­zała się zu­peł­nie inna. Car­mella, bo tak brzmiało jej praw­dziwe imię, zo­stała po­rwana przez jed­nego z na­szych lu­dzi, a wszystko przez, jak się oka­zało, chorą mi­łość, którą gość ży­wił do matki dziew­czyny. Do­piero nie­dawno wy­szło na jaw, że jego córka przez lata żyła tuż obok. Dziew­czynę wy­cho­wy­wała Abi­gail, matka Con­nie, na­szej klu­bo­wej dziwki. Ko­bieta wmó­wiła ma­łej Mai, że jest jej bab­cią i poza nią i Con­nie ta nie ma żad­nej ro­dziny. Do­piero po śmierci Abi­gail, gdy Maya tra­fiła do na­szego klubu, prawda uj­rzała świa­tło dzienne.

– Jak się dzi­siaj czu­jesz? – za­py­tał z tro­ską Smoke, kiedy dziew­czyna we­szła za bar.

Jej wzrok na mo­ment za­trzy­mał się na bu­telce, którą trzy­ma­łem w dłoni, jed­nak szybko prze­nio­sła spoj­rze­nie z po­wro­tem na ojca.

– Cał­kiem nie­źle, dzię­kuję. Rana już pra­wie się za­go­iła, więc prak­tycz­nie nie boli.

– To do­brze – od­parł z ulgą. – A nud­no­ści? Na­dal masz z tym pro­blem?

Dziew­czyna po­gła­dziła się po le­dwo wi­docz­nym uwy­pu­kle­niu na brzu­chu i uśmiech­nęła się do niego czule.

– Rano tro­chę jesz­cze mnie mdli, ale her­batki Iris po­ma­gają, tak że jest okej.

– O tak, mik­stury Iris i Che­rie wszyst­kich sta­wiają na nogi. Kilka szkla­ne­czek i czło­wiek od razu czuje się jak nowo na­ro­dzony – wtrą­cił Crow.

Blon­dynka po­słała mu kpiący uśmiech.

– No cóż… w twoim wy­padku po pro­stu trzeba by było ogra­ni­czyć spo­ży­wa­nie al­ko­holu, albo naj­le­piej w ogóle prze­stać pić. Wtedy żadne mik­stury nie będą ci po­trzebne – za­drwiła, się­ga­jąc po czy­stą szklankę. Na­lała so­bie wody, a po­tem unio­sła szklankę w ge­ście to­a­stu. – Cier­pisz dla chwi­lo­wych przy­jem­no­ści, ko­lego.

Crow wy­mow­nie spoj­rzał na jej brzuch, a po­tem uniósł brwi i za­cmo­kał.

– A więc zdaje się, że dużo nas łą­czy. – Uśmiech­nął się chy­trze. – I ty, i ja cier­pimy z tych sa­mych po­wo­dów. – Za­śmiał się, a po­tem syk­nął, gdy Cal­der zdzie­lił go ręką po gło­wie. – Aua, za co to, kurwa, było?

Przy ba­rze na­stała ci­sza, którą prze­rwał gło­śny śmiech Mai. Dziew­czyna od­sta­wiła szklankę, oparła łok­cie o blat baru i po­trzą­snęła głową.

– W twoim kre­tyń­skim stwier­dze­niu jest zia­renko prawdy, ale mimo wszystko nie mó­wi­ła­bym tego gło­śno. Ktoś mógłby się nie­źle wku­rzyć, sły­sząc twoje słowa.

Crow po­now­nie się wy­szcze­rzył i po­dob­nie jak Maya oparł łok­cie na ba­rze.

– A co może mi zro­bić ko­bieta, szcze­gól­nie w ciąży?

Tym ra­zem to blon­dynka wy­szcze­rzyła do niego zęby.

– Och… nie mó­wi­łam o so­bie. – Za­mil­kła na chwilę, po czym wy­pa­liła: – Mó­wi­łam o Sha­dzie.

Jej słowa na­tych­miast starły głup­ko­waty uśmiech z twa­rzy na­szego brata.

– Chyba mnie nie wsy­piesz przed sze­fem, co?

Maya za­gry­zła wargę, praw­do­po­dob­nie pró­bu­jąc nie wy­buch­nąć śmie­chem.

– Nie mu­szę. Od dwóch mi­nut stoi za two­imi ple­cami.

– Kurwa – mruk­nął Crow, wy­trzesz­cza­jąc oczy, a na­stęp­nie z wy­cią­gnię­tymi przed sie­bie dłońmi od­wró­cił się do tyłu, sta­jąc twa­rzą w twarz z na­szym pre­zy­den­tem. Brat przy­brał swoją naj­bar­dziej nie­winną minę, po czym zwró­cił się do Shade’a: – Prez, wiem, że sam się pro­szę o wpier­dol, jed­nak za­nim stłu­czesz mnie na mia­zgę, pa­mię­taj, że na ju­tro je­stem umó­wiony z klien­tem, a zdaje się, że reszta ma już przy­dzie­lone za­ję­cia, więc byłby to dla cie­bie spory kło­pot.

Nasz pre­zy­dent za­ło­żył ra­miona na piersi i wy­giął usta w krzy­wym uśmie­chu, mie­rząc Crowa wzro­kiem.

– Bez obaw. Zdaje się, że Cal­der już po­zba­wił cię jed­nej z dwóch ist­nie­ją­cych ko­mó­rek w twoim mó­zgu. I masz ra­cję, spusz­cze­nie ci manta by­łoby jak strzał w ko­lano, bo na twoje szczę­ście po­trze­buję lu­dzi.

Crow uśmiech­nął się sze­roko, po­kle­pał Shade’a po ra­mie­niu, a po­tem prze­chy­lił się do tyłu, opie­ra­jąc się ple­cami o bar.

– I to w to­bie lu­bię, prez. Nie dzia­łasz im­pul­syw­nie. Za­wsze kie­ru­jesz się roz­sąd­kiem, a nie emo­cjami. Twoje de­cy­zje w więk­szo­ści są za­pla­no­wane, bo umiesz prze­wi­dzieć ich skutki. Wła­śnie dla­tego je­steś ide­al­nym przy­wódcą.

To stwier­dze­nie wy­wo­łało kilka par­sk­nięć i ci­chy chi­chot Mai. I to nie tak, że Crow nie mó­wił prawdy. Shade rze­czy­wi­ście był świet­nym przy­wódcą, mię­dzy in­nymi dla­tego, że kie­ro­wał się zdro­wym roz­sąd­kiem i kal­ku­la­cją, co moim zda­niem jest zde­cy­do­wa­nie lep­szą stra­te­gią w po­dej­mo­wa­niu de­cy­zji. Tak więc stwier­dze­nie brata po­twier­dzało fak­tyczny stan, jed­nak po­wód, dla któ­rego to po­wie­dział, był już ra­czej kiep­ski. Pod­li­zy­wa­nie się, by ra­to­wać skórę, było, jest i bę­dzie… chu­jowe.

– Otóż to. Wła­śnie dla­tego po­sta­no­wi­łem, że jak już wró­cisz od klienta, to na­stępny ty­dzień spę­dzisz w kuchni, po­ma­ga­jąc Che­rie i Iris. – Shade, po­dob­nie jak bra­cia sie­dzący przy ba­rze, wy­giął usta w uśmie­chu, wi­dząc, jak sze­roki uśmiech znika z twa­rzy na­szego brata. – Bę­dzie to ide­alna oka­zja, by zo­ba­czyć, jak po­wstają te cu­downe mik­sturki. – Urwał, po czym uśmiech­nął się nie­mal tak sze­roko jak przed mo­men­tem Crow. – W za­sa­dzie skoro ro­botę masz za­pla­no­waną do­piero na ju­tro, to mo­żesz za­cząć już dzi­siaj.

Bra­cia nie zdo­łali po­wstrzy­mać śmie­chu, wi­dząc jego minę.

– Ale… – za­czął Crow, lecz mo­men­tal­nie za­milk­nął, gdy Shade po­trzą­snął głową.

– I je­śli na­prawdę nie chcesz mnie wkur­wić, ra­dzę ci zro­bić wszystko, żeby ko­biety były za­do­wo­lone z two­jej pracy, czy to ja­sne?

Crow prze­wró­cił oczami, mimo to ski­nął głową.

– Jak słońce, sze­fie.

– Świet­nie – po­wie­dział Shade, a na­stęp­nie zwró­cił się do Cal­dera: – Je­dziemy z Car­mellą do Bir­ming­ham, więc przez naj­bliż­sze kilka go­dzin będę nie­do­stępny. Zaj­miesz się wszyst­kim.

– Okej – od­parł nie­pew­nie blon­dyn, po czym zmarsz­czył brwi. – My­ślisz, że to do­bry czas, by ro­bić so­bie wy­cieczki? Bar­dzo moż­liwe, że oj­ciec Da­sha bę­dzie szu­kał ze­msty, skoro za­bi­li­śmy mu syna. – Urwał, po czym pa­trząc na sio­strę, do­dał nieco ci­szej: – Poza tym moja sio­stra chyba jesz­cze nie czuje się naj­le­piej.

Shade na­piął się jak struna.

– Nie py­ta­łem cię…

– Shade. – Jedno słowo dziew­czyny wy­star­czyło, by pre­zy­dent nieco się uspo­koił. Przez chwilę na nią pa­trzył, po czym po­now­nie prze­niósł wzrok na swo­jego vice.