Tysiąc dróg. Złoty brzeg. Tysiąc dróg - Iwona Walczak - ebook

Tysiąc dróg. Złoty brzeg. Tysiąc dróg ebook

Iwona Walczak

4,8

Opis

Do szczęścia prowadzą tysiące dróg, ważne, żeby trafić na jedną z nich.

Im na pewno to się uda.

Nadchodzą lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku. Wszyscy zaczynają odczuwać smak wolności, ludzie z nadzieją patrzą w przyszłość, snując entuzjastyczne plany. Jednak życie nie zawsze chce się dopasowywać do planów. Bohaterowie – przyjaciele z czasów szkolnych – podążają różnymi drogami, nadal pielęgnując przyjaźń. Niejednokrotnie muszą podejmować ryzyko i wybierać mniejsze zło. Czasem wygrywają, ale w życiu nic nie jest dane raz na zawsze, o czym prędzej czy później będą musieli się przekonać…Autorka w genialny sposób oddała klimat lat 90. ubiegłego wieku. W powieści obyczajowej bogatej w wątki miłosne, sensacyjne, poruszyła wiele ważnych problemów, z którymi muszą borykać się ludzie, pokazała niełatwe relacje rodzinne, różnice społeczne, problemy ludzi z nowym ustrojem politycznym, nieustanną walkę z władzą. Nie dała złudzeń, że życie to jedna wielka wędrówka, a kroczymy przez nie różnymi ścieżkami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karinaj28

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Cudowny klimat. Polecam.♥️
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Iwona Walczak

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Korekta

Natalia Ziółkowska

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Skład i łamanie

Izabela Szewczyk-Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2024

 

eISBN

978-83-67867-89-4

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

A ty mnóż to, mnóż,

Przez źródło,

Przez ogień i jego formę,

Przez najcichszą samotność strapionego.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

 

Był początek października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku. Która to wypadała rocznica ich ślubu? Dwudziesta pierwsza? Niestety tak. Joanna szykowała się na spotkanie. To on o nie poprosił. Rzadko się widywali, prawie w ogóle, od rozstania może ze trzy, cztery razy. Dwa razy poprosiła go o pomoc, było to po napadach na chłopców. Przez te wszystkie lata głównie telefonicznie ustalali szczegóły dotyczące ich odwiedzin i wychowania.

Powiedział kiedyś, rzucając jej tak charakterystyczne dla siebie krytyczne spojrzenie, co zawsze bardzo ją bolało, żeby przyjrzała się sobie. Że wygląda na pięćdziesiąt lat. Doskonale wiedział, że wtedy dla niej ten wiek był przedsionkiem grobu, ledwie przekroczyła trzydziestkę. Od tamtych słów minęło trochę czasu, a ona wciąż je pamiętała, nadal nie dawały jej spokoju. Tyle lat razem, a większość wymazana gumką. Zatrzasnęła za sobą drzwi ich mieszkania, zostawiając prawie wszystko, nawet ślubny prezent: wielki olejny obraz. Pięść burzy stary porządek, a za zbitą szybą widać nowe, lepsze życie.

Rewolucja. Jakże proroczy okazał się dla niej ten olej.

To, że obecnie miała się dobrze, że jej sytuacja materialna i emocjonalna były w miarę stabilne, zawdzięczała wyłącznie sobie. W mieszkaniu, które urządziła po swojemu, panował spokój i nikt nikogo nie traktował jak wroga. Naznaczyła ściany sobą, swoją historią, życiem synów. Wszędzie wisiały i stały pamiątki z podróży, w szafach leżały albumy, na biurku zaś poustawiała ramki ze zdjęciami chłopców. Maurycy w łóżeczku, Maurycy na rowerku, i Mikołaj. On był na wielu fotografiach, tylko z uwagi na to, że urodził się w czasach, gdy był już dostęp do lepszego sprzętu.

Zostawiając za sobą małżeństwo, nauczyła się kroczyć własnymi ścieżkami, i wtedy wszystko zaczęło się układać. Było tak, jakby wizjoner z góry pilnował, by droga prowadziła ją w dobrą stronę, a w przypadku potknięcia, jak kot, mogła spaść na cztery łapy. Po ustrojowej przemianie straciła sporo nerwów, mnóstwo pieniędzy, ale większość transakcji i decyzji, jakie podjęła, okazało się strzałem w dziesiątkę, co pozwoliło jej uwierzyć w siebie, nawiązać przyjaźnie i po prostu żyć szczęśliwiej. Nie zdawała sobie tylko sprawy, że śmierć wyciągnie łapy w jej stronę. Że z żałobą i wielką, wręcz niewyobrażalną stratą przyjdzie jej się godzić latami…

I nagle to spotkanie. Nie zapytał, co u niej słychać, nie zapytał o chłopców i, o ironio, nie miał o nic pretensji, jak to zwykle bywało. Interesowało go, czy będzie miała dla niego chwilę czasu.

Minęły zaledwie dwa miesiące… Smutek rozrywał jej trzewia, a mimo to z podniesioną głową i bez łez na policzkach szła dalej przez życie; dla siebie, dla dzieci, dla rodziny i dla przyjaciół, po prostu – dla samego istnienia. Inaczej było nocami, gdy świat zapadał w drzemkę, a ona nie mogąc zasnąć albo wybudzała się, czując duszności, i wybiegała w panice na balkon. Gdy rytm serca się normował, nie wracała do pokoju, świeże powietrze oraz widok ciemnego miasta dawały jej ukojenie, a wyobraźnia podsuwała uspokajające myśli; że nie tylko ona cierpi, nie tylko ona nie może spać, nie tylko ona ma lęki. W komforcie ciemności łzy płynęły jej po policzku, a to nocne wypłakanie przynosiło stan spokoju, jakże potrzebnego za dnia.

Szykowała się. Założyła białą bluzkę z prześwitującymi rękawami i szare spodnie z lekko połyskującego lnu z domieszką jedwabiu. Polakierowała paznokcie na czerwono, a usta pociągnęła pomadką w podobnym odcieniu. Nie lubił, kiedy się malowała, ale to przecież nie miało dla niej znaczenia.

Do kopertówki z wężowej skóry wrzuciła telefon, mały flakon Channel nr 5, portfel i pomadkę. Jasne błyszczące włosy luźno opadały na jej zaróżowione policzki. Dramat ostatnich tygodni i nieskończona tęsknota sprawiły, że znów zeszczuplała, jej cera stała się jaśniejsza, a i rysy wyszlachetniały. Jeszcze tylko lekki płaszcz z błękitnego kaszmiru. Była smukła, młoda, dobrze ubrana, podobała się sobie.

O co może mu chodzić? Ta myśl nie dawała jej spokoju. Wie o Grzegorzu? Może zauważył na mieście banery reklamowe? Nie byłoby to dziwne, bo wielki, rzucający się w oczy, umieszczono na samym środku placu Rodła. A może Justyna weszła jednak na wyższy pułap draństwa i uraczyła go swoimi urojeniami? No cóż… Wredni ludzie przyciągają się jak magnes.

Ale nie, to na pewno były złe tropy, bo gdyby dowiedział się o koncercie Grzegorza w Szczecinie, wtedy słowa Michała kroiłyby jej serce jak brzytwa. W rozmowie przez telefon był miły, wręcz kokietujący, zatem musiało chodzić o coś innego. O pomoc? Może…

Denerwowała się, ale zależało jej, żeby wypaść jak najlepiej, choćby po to, by dokuczyć mu samym wyglądem i osobowością. Była pewna, że osiągnęłaby największą satysfakcję, dotykając go słowami: „Pomogę ci, oczywiście w miarę możliwości, ale na nic więcej nie licz. Byłeś draniem i bardzo nas skrzywdziłeś”.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

 

Pod koniec tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku nie było dnia, żeby Joanna nie myślała, kto może Michałowi pomóc i, przede wszystkim, kogo on w ogóle posłucha. Nie znała świata prawników, reguł obowiązujących za kratami; okazało się, że i jej zeznania obciążyły męża. Była prostoduszna, tymczasem podczas przesłuchania mogła pewne fakty pominąć, na niektóre pytania nie odpowiedzieć, żona ma do tego prawo. No ale stało się, w emocjach za dużo wypaplała. Na pewno nie powinna mówić o długu. Zabrakło jej przebiegłości, a naiwna wiara w prawdę okazała się głupotą. W brutalnym świecie nie było na to miejsca.

– Poszukaj po rodzinie, po znajomych, ktoś na pewno ma jakieś znajomości i możliwości. O! Na ten przykład Alusia – doradziła jej Ania.

– Nie, ona już nic nie może, kompletnie nic, jej czas się skończył. Szkoda, bo gdyby coś mogła, już dawno wyciągnęłaby synusia z kicia. Do tego mnie za wszystko obwinia. Ja wiem, że muszę sama, tak trzeba.

Teściowa nie była już młoda, rozczarowała ją wizja zmiany ustroju, partyjni kolesie z lat siedemdziesiątych i początku osiemdziesiątych pomarli albo poszli na zasłużony odpoczynek, jeszcze inni, młodsi, utknęli w biznesach i zachowywali polityczną wstrzemięźliwość, w duchu ciesząc się z nowego ustroju. Możliwości Ali pozostały wspomnieniem.

– Ale wiesz, że to nieuprawnione myślenie? To on tobie jest winien, nie ty jemu – zasugerowała Ania.

Joanna rozmawiała z teściową dzień po zatrzymaniu Michała, ale ta rozmowa była niepotrzebna i czuła po niej tylko niesmak. Pierwszy raz usłyszała z ust Alusi Mazur inwektywy i oskarżenia, bardzo niesprawiedliwe, które powinna natychmiast zapomnieć, co nie było łatwe. Teściowa mogła być rozżalona sytuacją syna, mogła mieć nerwy w strzępach. W relacjach rodzinnych Joanna wolała pragmatyczne relacje, nie emocjonalne. Teściowie przyjechali do aresztu, to wiedziała od Michała, a do niej i do wnuków w ogóle nie wstąpili.

– Kogoś znajdziesz. – Ania ją pocieszyła. – Wiesz, jak to jest, ludzie generalnie lubią pomagać, czasem myślę, że głównie dlatego, bo oczekują rewanżu.

– Czekaj. Faktycznie możesz mieć rację. Chyba jest ktoś, kto może nam pomóc, zwłaszcza w dotarciu do akt sprawy – powiedziała Joanna. – Znam tylko to, co mi chcą przekazać, ale kompletnie nie wiem, co jest między wierszami. On, tak myślę, może więcej.

Maurycy, który przysłuchiwał się rozmowie, spojrzał pytająco na mamę.

– No to wal do chłopa. – Ania była zaaferowana.

– Do chłopa… – Joanna westchnęła. – To będzie wejście do paszczy rekina. To Włodek.

– Włodek Lis, mąż Justyny? – Anka aż zasapała z wrażenia.

– Tak, niestety. Myślę, że on może się stać ostatnią deską ratunku, w końcu jest gliniarzem. Głowę posypię popiołem, a tylko ja wiem, ile mnie to będzie kosztowało.

Joanna zauważyła, jak Maurycy bezgłośnie połyka szloch.

 

***

 

Słupsk przywitał ją deszczem, padało rzęsiście, a ona nie miała ze sobą parasola. Przy dworcu na postoju stała na szczęście taksówka, którą szybko podjechała pod adres Lisów. Celowo wybrała się do nich pod wieczór i niezapowiedziana; był środek tygodnia, powinna ich zastać.

Całą drogę myślała, co powiedzieć, w jaki sposób się ukorzyć. Na palcach jednej ręki mogłaby policzyć sytuacje, kiedy musiała prosić kogoś o pomoc, było to dla niej trudne. Od lat samodzielna, to do niej zwracano się o wsparcie, i z tym czuła się dobrze. Pomyślała jednak, że robi to nie dla siebie, a dla Michała. Dla niego posypuje głowę popiołem. Trochę pomogło.

Z siostrą łączyły ją tylko konflikty, zrobiła jej świństwo i nawet nie miała jak za to przeprosić, zresztą to i tak by nie wystarczyło. Kontakt z Lisami stanowił wyzwanie, ale i sprawa była wielkiego kalibru, więc na tym skupiła uwagę.

Dotarła na piętro i stanęła przed masywnymi drewnianymi drzwiami w kolorze olchy. Spojrzała na mosiężną tabliczkę z nazwiskiem J.W. Lis. Też by chciała mieć w swoim domu takie eleganckie, porządne drzwi. Po chwili wahania zapukała.

Drzwi otworzyła uśmiechnięta Justyna. Wyglądała bardzo ładnie, mimo dwójki dzieci zachowała szczupłą sylwetkę, a w jasnym błękitnym dresie, ze spiętymi włosami, bez makijażu sprawiała wrażenie, jakby niedawno skończyła osiemnastkę. Na widok Joanny jej uśmiech zgasł.

– Ty tutaj? Czego chcesz? – zapytała obcesowo.

– Chcę porozmawiać.

– Kto to? – Za plecami siostry pojawił się mężczyzna niskiego wzrostu, którego Joanna znała tylko ze zdjęć.

– No cóż. To moja siostra, najlepsza, najbardziej kochana, istny cud. – Justyna wzruszyła ramionami.

– Twoja siostra…

– Tak, Joanna, jakbyś nie wiedział.

– Zaproś, co tak trzymasz w progu?

Na twarzy szwagra zauważyła półuśmiech.

– Wejdź.

Joanna weszła do przedpokoju. W tej chwili zwątpiła, że przyjazd do nich był dobrym pomysłem. Stała przemoknięta, z włosami w strąkach, zostawiwszy mokre ślady na mozaice parkietowej, pięknej, błyszczącej. Gotowa była do odwrotu.

– Nie nabrudzę? Zdejmę buty – powiedziała zażenowana.

– Nie musisz, potem się sprzątnie – mruknęła Justyna. Źle to jednak zabrzmiało.

– Joanna Roszkowska. Patrzcie, kto to nas odwiedził. – Włodek przeleciał wzrokiem po sylwetce Joanny. – Justyna, to ile ty jeszcze masz sióstr?

– Przestań, przecież wiesz, jaka była sytuacja. – Justyna wzruszyła ramionami. – To wejdź, usiądź. – Wskazując siostrze drzwi do pokoju, nie patrzyła na nią.

– Wiesz, ja właściwie chciałam cię… muszę cię…

– Tak? – Spojrzenie siostry nakazało Joannie nie kontynuować. Justyna patrzyła na Joannę, ale słowa kierowała do męża. – Siostra, którą teraz poznajesz, ma w sobie moc niszczycielską, a szczególnie dotyczy to facetów, którymi się zainteresowała. Więc uważaj.

– Justyna, nie oceniaj, to nie było tak, jak myślisz. Mało co jest takie, jak myślimy, że jest. Postaraj się spojrzeć na mnie jak na człowieka, na siostrę, która ma ciągle pod górkę.

– Pod górkę to ma Michał.

Oczywiście w tej sytuacji miała rację.

– Kobity, nie kłóćcie mi się tu w korytarzu. Szef pomyśli, że za głośno, że burdy jakieś – wtrącił Włodek, palcem wskazując podłogę.

Joanna zrozumiała, że szef Lisa mieszka piętro niżej.

– Rodzina to rodzina, ale szkoda, że nie byliście na naszym ślubie – zauważył.

Joanna nie znała sformułowania, które w tej sytuacji nie byłoby banałem. Gdyby nie chodziło o Michała…

– No wejdź. – Justyna jeszcze raz wskazała pokój.

Joanna zrobiła parę kroków i usiadła na fotelu, który Włodek w pośpiechu uprzątnął z książek i czasopism. Ani przeprosiny, ani tłumaczenia nie były na miejscu. I nikt ich nie oczekiwał.

Anka często jej powtarzała: „W temacie swoim, Grzegorza i wrednej siostrzyczki zachowujesz się jak cierpiętnica. Powtarzaj w kółko sobie i Justynie: było, minęło wieki temu, nie wracajmy. Obróciło się na dobre, idź swą drogą, nie oglądaj się za siebie. Gdy Justyna będzie chciała zakopać topór, sama się odezwie. Wiesz, jest rozpieszczona i na dodatek ma dobrego męża, co może wiedzieć o prawdziwym życiu? Ignoruj ją. Nie jest ci do niczego potrzebna. To ty najbardziej ucierpiałaś”.

Słowa Ani dzwoniły Joannie w uszach. No ale stało się, siostra była jednak potrzebna. A dokładniej jej mąż.

Lisowie ładnie mieszkali. Główny pokój ich mieszkania nie był wielki, ale stylowy, ze starymi meblami, które Joanna bardzo lubiła. Szczególnie wzrok przykuwał kredens z bogatymi rzeźbieniami.

– Piękny jest – pochwaliła.

– Racja. Moi rodzice trzymali go w piwnicy, dałem odnowić i jest. Dużo pomieści. – Włodek spojrzał wymownie na Justynę. – Dasz nam coś do picia?

– Kawę? – zapytała Justyna, patrząc na Joannę.

– Nie, kapkę herbaty poproszę, jeśli można.

Po chwili na stole pojawiły się filiżanki z herbatą.

– Ja właściwie do ciebie, Włodek.

Justyna pokiwała głową z dezaprobatą i wyszła. Zamknęła drzwi, za chwilę dały się za nimi słyszeć dziecięce głosy.

Joanna wzięła głęboki oddech i spojrzała na Włodka.

– Powiem, co mi leży na sercu, ale nie chodzi o mnie. Nie wiem, czy w ogóle znasz historię Michała. To wciąż mój mąż, jest w areszcie. Zarzucają mu morderstwo, ale to na pewno jakaś pomyłka. Nikogo nie zabił.

– Chodzi o informacje?

Joanna skinęła głową.

– Znam sprawę od teściów. Rozmawialiśmy o was. – Włodek patrzył w okno. – Niekoniecznie jestem właściwą osobą. Mój ojciec ma dużo więcej dojść, myślę, że to jego poproszę. Dostaniesz informację z czwartej wprawdzie ręki, ale uprzedzam, na żadne poufne rzeczy nie licz.

Umówili się na telefon.

Joanna była już przy wyjściu, ale drzwi od niewielkiego pokoiku dziecięcego były otwarte, więc zajrzała tam. Siostra stała pochylona nad łóżeczkiem. Kilkuletni chłopiec leżał na wysokiej poduszce, trzymał w rączkach butelkę z mlekiem i ssał. Był już na to trochę za duży, z tego, co wiedziała, urodził się parę miesięcy później niż Mikołaj. Ładny, ciemnowłosy, miał wesołe ciemne oczka i był podobny do Włodka. Na widok Joanny uśmiechnął się, usiadł i oddał mamie butelkę.

– O, kto to? – Pokazał palcem gościa.

– To twoja ciotka – powiedziała Justyna.

– Cześć, bąku. A gdzie twoja siostrzyczka? – zapytała Joanna.

– Sylwunia śpi. – Justyna pokazała łóżeczko schowane za szafą.

Dziewczynka spała na boku po szyję owinięta kołderką. Widać było tylko jej profil, i jasne, długie włosy. Powinna mieć około dwóch lat – jak szybko policzyła Joanna. Mała ssała paluszek, słychać było kląskanie.

Jakże ciepło zrobiło się Joannie na sercu po słowach siostry do synka. Próbowała sobie przypomnieć, jak dali chłopcu na imię. Mama o nim opowiadała, była zachwycona wnukiem…

W końcu sobie przypomniała.

– Bartek! Ładne imię. Sylwia też okej.

Chłopiec w uśmiechu pokazał krzywe zęby.

– Fajną tworzycie rodzinkę, szczęśliwą. Moja taka nie jest… – Joanna była w tym szczera. Dotknęła ręki siostry.

Justyna spojrzała spod oka i odwzajemniła dotyk. Był to pierwszy raz tego dnia, gdy na jej twarzy trudno było doszukać się kpiny, złośliwości czy przekąsu.

Joanna zauważyła jej wahanie.

 

***

 

Dwa dni później Włodek oddzwonił.

– Niewiele wiadomo i niewiele możemy wam pomóc. Słuchaj uważnie. Mają tylko poszlaki, jakieś niewyraźne odciski palców na torbie, gdzieś tam jeszcze. W takim stanie rzeczy, o ile nie dojdą poważniejsze dowody, sprawa będzie w sądzie do wybronienia. To jest już bardzo dużo. Chyba mogę polecić wam dobrego adwokata, popytałem, koledzy z milicji go znają i szanują, chociaż nie zawsze jest po ich stronie. To Mariusz Koralewski. Pochodzi ze znanej w Szczecinie prawniczej rodziny. Nieraz bronił urzędasów, na pewno znajdziesz coś o nim w gazetach, ale poza tym, jest podobno cholernie dobry.

Podał jej numer telefonu i adres kancelarii.

 

***

 

Zbyszek Landowski, producent, który namówił Joannę na wzięcie spraw w swoje ręce, ilekroć przyjeżdżał do Szczecina z towarem, a czynił to zawsze osobiście, przynosił jej żółty liść klonu, źdźbła zbóż, bukiecik chabrów, maki, a czasem słonecznik, co było bardzo miłe. Wszystkie te rośliny rosły podobno przy drodze. Potem wymieniali grzecznościowe opinie o pogodzie, o drodze, rzecz jasna dziurawej, o nieuczciwości w interesach albo wręcz o ludzkiej głupocie, jako przyczynie wszelakich niepowodzeń. Po wstępnej rozmowie przechodzili do sprawy zasadniczej.

– Mam na wozie pięćset sztuk.

– Super. Bardzo mnie pan rozpieszcza. – W myślach policzyła zyski.

Landowski posyłał jej wtedy nieco zażenowany uśmiech i zadawał bardzo ważne pytanie, które zawsze brzmiało tak samo:

– Czy jest pani na tę ilość przygotowana?

Była przygotowana. Miała gotówkę na kilkaset sztuk. Wazy do zupy Landowskiego sprzedawały się znakomicie i na obrót nimi miała w Szczecinie wyłączność. Też dbała o relacje i nigdy nie rozważała, żeby przejść z nim na system odroczony. To Landowski nadał jej życiu lepszy wymiar, to on namówił ją na zmiany. Nie bała się już tak bardzo o pieniądze. Zyski wystarczyć miały na opłacenie kosztów przedsięwzięcia, na utrzymanie rodziny i na honorarium mecenasa Koralewskiego. Gdy zwolnią Michała z aresztu, wtedy Joanna zacznie inwestować w firmę. Potem, gdy już spadnie jej kamień z serca.

 

***

 

Koniec stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku przywitał szczecinian temperaturą dwudziestu stopni powyżej zera. Czuło się nadzieję na zmianę, wszyscy o tym mówili. Zima nie zamroziła gorących polskich dusz, nie zamieniła w lód oczekiwań. Wiosna buchnęła wcześnie i od razu paletą zieleni. Drzewa w szybkim tempie obrosły w liście, tworząc w mieszkaniu Joanny miły półcień. Zacznie się życie przy otwartych oknach, na balkonie, z powietrzem, co bardzo lubiła. Kupiła trzy wygodne krzesła, na których popołudniami już kilka razy oddawali się lenistwu albo grze w scrabble.

Wieczorami – ona i chłopcy – rozmawiali. Było im dobrze razem. Po południu poszli do sklepu ogrodniczego. Kupili kwiaty doniczkowe, posadzili je do skrzynek. Maleńkie pelargonie umocowali w wiszących na hakach doniczkach.

– Za dwa, trzy tygodnie będą w sprzedaży koralowe begonie, one lubią cień, i na naszym parapecie będzie im dobrze. Gdy już wszystko zakwitnie, będzie jeszcze ładniej. Na jesień damy w donicach tuje, jakieś jałowce i forsycję, wiosną cała jest w żółtych kwiatach, a to kolor sprawiający, że chce się żyć. Zobaczymy, czy drzewka w ogóle się przyjmą, bo balkon ani donice nie są ich naturalnym środowiskiem.

Była wolna. Odczuwała to szczególnie w tak błahych sprawach jak kwiaty na balkonie. Michał nawet w tej kwestii miałby decydujące zdanie. We wszystko, co jej dotyczyło, właził z kopytami, ale swoich spraw nie pilnował.

– Przyjmą się, przyjmą, u nas wszystko dobre się przyjmie – tonem znawcy obwieścił Maurycy.

Nie miał jeszcze jedenastu lat, ale był zbyt poważny jak na swój wiek, jakby przejął rolę głowy domu. Zdawała sobie z tego sprawę, nie pochwalała, ale nic z tym nie zrobiła. Martwiło ją, że synek nie jest spontaniczny, że musiał szybko dorosnąć.

– Mamy lękę do kwiatów – zaseplenił Mikołaj. Wciąż kaleczył język, ale trzeba było uwzględnić, że bardzo późno zaczął mówić. Odkąd zamieszkali sami, nieco nadrobił braki, była to też zasługa przedszkola.

Zaśmiali się z tej „lęki”. Mikołaj opacznie zrozumiał, że śmieją się z niego i w odwecie opluł brata. Joanna starła resztki śliny małego z blatu szafki.

– Napijcie się soku na zgodę.

Na stole stał dwulitrowy karton soku pomarańczowego z Horteksu, który chłopcy tak bardzo lubili. Kupowała kilka kartonów, i po tygodniu nic nie zostawało. Chciała dla nich luksusu, żeby mieli lepiej niż kiedyś, lepiej niż ona w dzieciństwie. Żeby zrozumieli, że nieobecność ojca w ich życiu nie pogorszyła statusu rodziny. Nalała sok do szklanek.

– Zafundowałam wam niezły bajzel, co? Ale koniec złego, dosyć już zakalcowatych chałek z margaryną. Umawiamy się, że odtąd na śniadanie jemy tylko pszenne bułeczki z szynką. Co wy na to?

– I z czekoladowym masłem – dodał Maurycy.

Wszyscy się uśmiechnęli, a Mikołaj mlasnął.

Było im dobrze. Trzy pokoje, każdy miał swój. Maurycy poprosił, czy może swój pomalować. No gdzież to! Taki brzdąc! Ale zapytała, na jaki kolor.

– Sufit na czarno, a ściany na zielono.

– Co ty?! – Przeraziła się tej czerni.

Po negocjacjach chłopiec złagodził plany. Wynajęty malarz sufit pomalował jednak zgodnie z wizją syna, tyle że na ciemny granat, białe styropianowe listwy rozjaśniły to nocne niebo nad głową Maurycego. Ściany boczne były naprzemiennie zielone i żółte. Joanna musiała przyznać, że mimo ciemnej plamy sufitu, w pokoju chłopca czuła się optymistyczniej niż w bieli salonu.

Zależało jej, żeby dom tętnił życiem, młodością. Czerpała siłę z młodzieńczej energii, co pozwalało jej żyć radośniej. Kupiła Maurycemu popielatą kanapę i dwa gąbkowe fotele. Będzie gdzie siedzieć, jak wkroczy młodzież.

Mikołaj zaś zamówił sobie pokój w paski. Wybrali tapetę w szerokie czarno-białe pasy, do tego białe meble i fioletowy tapczanik. Było bardzo ładnie, wręcz słodko, tylko nie wolno było skupiać się na paskach, bo mieniły się w oczach aż do zawrotu głowy. Na pokój dzienny, który wieczorem przeradzał się w jej sypialnię, szkoda było Joannie pieniędzy. Pojawił się tylko szary narożnik i fotel. Zatrwożyła się, kiedy pieniądze zaczęły ciurkiem uciekać. Przystopowała zakupy.

Kolorowo było też w kuchni, powiesiła lniane zasłonki w biało czerwoną kratkę. Uszyła taki sam obrus na niewielki stolik, który zapraszał trzy osoby, dla czwartej nie było już miejsca.

Nieopodal ich bloku znajdowały się wszystkie potrzebne do życia sklepy i rynek z warzywami. Nieco dalej, na polanie, przy Hali Piastowskiej, kiedyś zajętej przez cyrk albo przez wesołe miasteczko, ustawiały się samochody dostawcze. Otwierano drzwi, podnoszono plandeki i już był dostęp do towarów, których próżno było szukać w sklepach jeszcze parę miesięcy wcześniej. Była to nie lada atrakcja, więc i ruch panował tam spory.

Do przychodni lekarskiej też mieli tylko parę kroków, ale chłopcy przestali chorować, jakby bliskość lekarzy podniosła im odporność. Joanna odbierała Mikołaja z przedszkola, Maurycy czekał na nich, odrabiając lekcje, do szesnastej wszyscy byli w domu. Potem rozmawiali i grali w gry. Na niedzielę w prodiżu zawsze coś upiekła: marmurkową babkę, murzynka, sernik albo jabłecznik. Innym razem w tym samym prodiżu przyrządzała kurczaka.

Mikołaj dostał się do przedszkola stoczniowego, droga z domu zajmowała im zaledwie parę minut, Maurycy do szkoły miał dwa przystanki tramwajem.

 

***

 

Nowe miejsce, nowe zajęcie, nowe znajomości – wszystko to zmyło traumy ostatnich lat. Owszem, jeździła do aresztu, ale odkąd przyznała się do wyprowadzki, już znacznie rzadziej. Co widzenie, było gorzej. Michał schudł, kłócił się i wciąż powtarzał to samo, jakby lekiem na areszt było zadawanie jej ran.

– Nie chcę cię widzieć! Przyłazisz, żeby mnie wkurwić, chcesz żebym z nerwów zdechł. Synków nie widziałem już kilka miesięcy, a ta łazi i łazi. Nie chcę cię oglądać, jasne?

– A jeśli nie jest to jasne, to co? – warknęła.

Jego słowa bardzo ją krzywdziły. Nie potrzebowała wdzięczności za zaangażowanie, niech sobie ją wsadzi w nos. Chciała mu pomóc, bo nie zostawia się człowieka samego z takimi kłopotami. Jednak coraz częściej trudno było jej utrzymać przy nim nerwy na wodzy.

– Synków? – Westchnęła i uśmiechnęła się kpiąco. – Ciekawe, że nie myślałeś o nich tak serdecznie, gdy pchałeś mnie na szybę. Wtedy nie przeszkadzała ci ich obecność, nieważne jak mieli zapamiętać ojca agresora – zaczęła spokojnie. – Staram się o tym zapomnieć bo nie chcę rozpamiętywać. Skupmy się lepiej na teraźniejszości. Wymagasz pomocy i na nią po prostu się zdaj, jeśli jesteś przy rozumie. Koralewski też ma z tobą problem, nie tylko ja. Taka głupia, a mądremu Michałkowi znalazła dobrego adwokata, o ile nie najbardziej skutecznego w mieście, opłaca go, a taka niby głupia. Stuknij się wreszcie w swój przeintelektualizowany łeb! Zza krat sam niczego nie zdziałasz, idioto!

– Jak ty w ogóle mówisz?! – Wyglądał na zaskoczonego.

– Ty mnie tego nauczyłeś. Sobie podziękuj.

Na chwilę zapadła cisza. Mimo wszystko wolała swój cichy i spokojny świat wewnętrznych przemyśleń. Wolała przeżuć złość, niż rzucać nią w kogokolwiek.

– Skąd ty w ogóle tego oszołoma wytrzasnęłaś? Całą kasę z ciebie wydoi, papuga jedna! – Michał wzruszył ramionami.

– Tak sobie mów, jak Mazur do Roszkowskiej. Chcesz dożywocia?

Nie odpowiedział.

– Przecież nie jesteś mordercą! Co? Jesteś?

Prychnął.

Gdybyż wreszcie przestał grać Dyla Sowizdrzała i nabył w tym areszcie nieco powagi! Byłby z tego dramatu jakiś pożytek. Każde doświadczenie może w przyszłości zaprocentować. Myślała tak, odkąd była na zawodowej fali wznoszącej. Nie dotarło do niego, że ona jest już kimś innym, nie Kocurkiem, nie Kici. Jest Joanną Mazur. Dojrzała. On tymczasem wciąż traktował ją jak Mazur Roszkowską. Kiedyś był w tych słowach jakiś czar, ironia, oboje dobrze się ze sobą bawili, dokąd nie było widowni, ale od tamtych szczenięcych lat wiele się zmieniło.

Od dawna denerwowały ją wynurzenia chojraka Michała. Gadał dla gadania, tak jak kiedyś śmiał się dla śmiechu. Mecenasa Koralewskiego tylko początkowo potraktował jak wroga, dopóki ten nie rzucił paragrafami. Owszem, były nieco na wyrost, dla osiągnięcia lepszego efektu. Wtedy podobno Mazur omal nie narobił w portki ze strachu i obiecał, że pójdzie na współpracę, nie dodał tylko – kiedy. To słowa mecenasa.

– Chcę widywać chłopców! Przyprowadź ich!

– Nigdy.

– Kłóć się, kłóć, to potrafisz znakomicie.

Niestety sprowadził ją do swego poziomu.

– Porozmawiajmy jak dorośli. Przecież nie jestem twoim wrogiem. – Zmieniła temat. – Nic nigdy nie mówisz, jak ci tu w ogóle jest? Powiedz coś. Uspokoję chłopców. Opowiem, jaki jesteś dzielny. W celi dobrze cię traktują?

– Znalazła się psycholożka. Siebie lecz. Co cię to obchodzi, jak mi jest w pace?!

– Obchodzi. Naprawdę.

Zastanowił się. Na jego zaciętej dotąd twarzy pojawił się smutek.

– To wiedz, że tu nie znajdziesz krzty dobra, tutaj jest samo zło.

– Mnie możesz powiedzieć wszystko, uwierz w to, Michał…

– Same tu debile i karki, gadam z nimi o polityce, o filozofii, to gęby otwierają, że ktoś może tak wiele wiedzieć o świecie innym niż zabijanie, niż kradzieże, gangsterka i rozboje. Palanciarnia, psiakrew.

Oboje zamilkli. Joannę zaskoczył ładunek emocjonalny zawarty w tych paru zdaniach.

– Żebyś się nie cieszyła, tutaj mnie wszyscy szanują, nazywają profesorem. Nie dadzą zrobić złego. – Tym razem ton w głosie Michała nakazywał rozumieć jego więzienną popularność jako zwycięstwo nad złem. Pyrrusowe tak jakby.

– Patrz, profesor, i to bez doktoratu. Ależ ci się przyfarciło!

Czuła niesmak po wypowiedzeniu tej złośliwości, ale wymsknęło się i nic już nie mogła poradzić. W obecności Michała wciąż walczyła z jakimś rodzajem nieśmiałości, wracały kompleksy. On – wielki pan z dużego miasta, syn mieszczuchów, ona – córka rybaka i krawcowej.

Tym razem spojrzał na nią z namysłem i dopiero po dłuższej chwili otworzył usta.

– Pośmiej się, pośmiej, tylko twoje kpiarstwo sprawia, że wylazłaś ponad mnie. – Łypnął wściekle. – Tymczasem ja mógłbym brać pieniądze za porady – dodał ciszej.

– To bierz, chociaż i to dobre.

Przy Michale lepiej było udać słabą i głupią. Podczas widzeń fundował jej spektakle jakże różnych stanów emocji, od wściekłości, wymądrzania się, do pokory. Choć ten ostatni bywał często zwodniczy.

– Powtarzam, chcę widywać synów! – Wrócił do starego stylu.

Joanna podniosła się z krzesła.

 

***

 

Może sobie grozić, może drzeć ryja, a nawet pisać wezwania. Nie pokaże chłopcom więzienia czy aresztu, nieważna nazwa, nie pokaże im ojca w tym przybytku. Joannie trudno było jednak nie zauważyć, że Mikołaj bardzo tęsknił za ojcem i zadawał coraz trudniejsze pytania.

– Czy tata TAM, w więźniu, je śniadania?

Jakże dziwnie w ustach małego chłopca zabrzmiało określenie miejsca, w którym przebywał ojciec, zresztą niepoprawnie wypowiedziane. Nie sprostowała.

– Oczywiście. Głodny nie jest.

– Ale bułki je?

– Nie wiem, może i tak, a może tylko chleb. Nie widziałam i nie zapytałam, prawdę powiedziawszy.

Maurycy szturchnął wtedy małego w bok i pouczył:

– Nie martw się, ojciec nigdy się o nas nie troszczył, z nim byśmy pomarli z głodu.

– O mnie się troszczył! – Mikołaj rzucił w Maurycego chlebem.

– Przestańcie.

Mikołaj miał rację. O niego ojciec troszczył się znacznie bardziej niż o Maurycego.

 

***

 

Lata osiemdziesiąte kończyły się nadzieją na lepsze czasy. Połowa Polaków opowiadała się za Jaruzelskim, druga część, zwłaszcza młodych, za Wałęsą.

„Ludziom trzeba oddać to, co im komuniści zabrali. Rozdajmy każdemu czeki na sto milionów, za które można kupić przedsiębiorstwa czy domy” – słowa Wałęsy rozeszły się po kraju.

Po jego debacie z Miodowiczem pod koniec tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku do sześćdziesięciu dwóch procent wzrosła liczba osób opowiadających się za legalizacją Solidarności. Przedtem było ich o dwadzieścia procent mniej. Wałęsa podczas debaty wypadł bardzo dobrze, był rzeczowy, spokojny, narzucił narrację, spychając Miodowicza do defensywy.

Joanna przestała się interesować polityką, jak większość ludzi, którzy rzucili się w wir biznesu. Zawodowo i finansowo układało jej się coraz lepiej, a i perspektywy jawiły się optymistycznie. Pieniądze leżały na ulicy. Jeśli ktoś był spostrzegawczy, a przy tym pomysłowy i pracowity, mógł dobrze zarobić, nie musiał być posiadaczem kapitału z lewych faktur wystawionych państwowym molochom z bałaganem w papierach, kapitału po przodkach, forsy z przemytu czy z cinkciarstwa. Oczywiście spryt i inteligencja stanowiły zaledwie dziesięć procent tego, co potrzebne, by odnieść sukces. Reszta to pieniądze na koncie i wpływy.

Już nie magazynowała towaru w domu, no i nie wystarczały jej już wazy do zup Landowskiego. Wynajęła pokój w poniemieckim budynku przy ulicy Dworcowej i kierowcę z żukiem skrzyniowym; był to od razu magazyn, bo auto było garażowane. Irek, znajomy Joanny z urzędu, gdzie nadzorował brygadę remontową, jak ona, pożegnał się z państwową posadą. Dusił się w urzędniczym ubranku, był wolnym ptakiem, w weekendy uczęszczał na studia ogrodnicze, bo swoją przyszłość wiązał z projektowaniem terenów zielonych. Rano rozwozili towar do sklepów. W ofercie firmy Joanny pojawiła się turecka herbata, po którą jeździli do importera do Poznania, konserwy mięsne, a nawet trafiał się szampon z odżywką Vidal Sassoon Wash&Go. Wszystko sprzedawało się na pniu, a sklepy płaciły gotówką. Jeśli coś zostało, ustawiali się na łące przy Hali Piastowskiej i towar znikał w okamgnieniu.

Do Joanny często przyjeżdżała Teresa, sąsiadka ze Słonecznego. Ciekawa była jej paplanina i opowieści ze świata mórz i oceanów. To od niej Joanna się dowiedziała, że mintaja można jeść na surowo, taki jest czysty i wolny od robactwa, a na łowiskach, na które pływa jej Mariusz, sporo jest dorsza.

– Teraz to już nie mam do kogo wpadać na kawę. Smutno mi. Mój też mówi, żebyśmy przenieśli się na lewobrzeże, i pewnie tak się stanie, bo ja zawsze akceptuję jego pomysły. Nawet już dałam ogłoszenie o zamianie mieszkania. W naszym bloku nic nowego. Stelmach daje popisy, na bank to ubek. Kiedyś przyznasz mi rację, mam tylko nadzieję, że szybko odtajnią teczki. Przywiozłam wam szampony jednorazowe z Niemiec. Wprawdzie to gratis probe, ale głowie i włosom to nie przeszkadza. Świetne są – powiedziała i dodała: – Moje życie to wieczna nostalgia, strasznie tęsknię za Mariuszem, sama nie wiem, co to jest, że coraz bardziej. Bywa w domu dwa, trzy miesiące w roku, a potem żyje na oceanach, a ja się boję, czy statek się nie zatopi, czy wróci do nas cało. Jak gadamy przez telefon, zarzuca mi, że przesadzam z tymi lękami. Może nawet ma rację. – Teresa westchnęła. – Niemniej to nie jest tak, że widzę zagrożenia, których nie ma. Mam koleżankę w Świnoujściu, jej mąż też był rybakiem, też go nie bywało w domu po parę miesięcy. Kasi to przeszkadzało, no ale coś za coś. Dobrze im płacą, co przecież jest ważne. No i parę miesięcy temu jej chłop wypadł za burtę gdzieś na północnym Atlantyku. Był i go nie ma. Podobno to było morderstwo, jakiś swój musiał go wypchnąć, tyle miesięcy ze sobą siedzą w zamknięciu, a to może się rzucić na mózg. Od niej się nie dowiesz, jak było. Podobno godzinami stoi w wieżowcu przy oknie i patrzy w morze. Z pracy się zwolniła, bo tak stoi. Nie patrzy w okno, tylko jak pije, ale wtedy syn pilnuje, żeby z tego okna nie skoczyła. Najgorzej jak przyjdzie listopadowa ciemność i wyją wiatry od morza. Widziałam ją ostatnio, była u rodziców w Zdunowie, mówię ci, to wrak człowieka. Nie wiem, co ja bym zrobiła w takiej sytuacji. Niełatwo żyć samej z taką historią. Chyba się starzeję, bo coraz bardziej doskwiera mi samotność.

– Teresa, będzie dobrze. Tak naprawdę to ja ci zazdroszczę, że masz faceta do tęsknienia. Ja też tęsknię, za rodzicami, za synami, kiedy ich zostawię w Jarosławcu, za Anką, za morzem, za tobą, kochana. Ale nie tęsknię za facetem. Uważasz, że to jest normalne?

– Nie wiem, ale taki stan mniej boli, niż wieczne zamartwianie się.

– Może już żaden facet nie jest mi pisany? Może tak być. Nie ma fajnych i wolnych, zdaję sobie z tego sprawę. Chciałoby się móc na kimś oprzeć, z kimś pogadać, pośmiać się, wyjechać, dla kogoś coś ugotować, bo chłopcy mi jednak nie wystarczają, wbrew temu, co często mówię. Na razie mam mnóstwo pracy, cel, świat stał się ciekawy. Ale potem… Boję się tego potem.

– A Michał?

– Nie. Powrotu nie zakładam, choć mam obawy, że mogę to zrobić w desperacji. Nie teraz, nieco później, za parę lat.

– Będziesz miała więcej kasy, to zaraz się tabun oferentów pojawi… Żartowałam. – Teresa uśmiechnęła się szeroko.

Może i żartowała, ale Joanna i tego się bała. Że trafi jej się miłość wyrachowana. To kasa i operatywność mogły uczynić ją atrakcyjną, reszta była na minus, nie miała dwudziestu lat, do tego wynajęte mieszkanie i dwóch synów na karku. Poza tym, jak powiedział Michał, wyglądała na pięćdziesięciolatkę.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej