Tylko nie Podlasie - Sylwia Skuza - ebook + audiobook + książka

Tylko nie Podlasie ebook i audiobook

Skuza Sylwia

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

 

Grom Sidorowicz jest policjantem na małym mazurskim posterunku. Początkowo skierowanie go z Warszawy do Orzysza traktuje jak zesłanie, ale wśród przyjaciół: Marka Mistrasa, Jarosława Wesselsa i zielarki Trintawini zmienia zdanie. Zaręczony z siostrą przyjaciela, Suji Mistras, Grom musi niespodziewanie stawić czoło wyzwaniom z przeszłości…

 

 

 

Pomimo że akcja powieści rozpoczyna się w Wenecji, jej sercem jest tytułowe Podlasie. Nie oznacza to jednak, że komisarz Gromosław Sidorowicz porzucił ukochane Mazury.

 

Testament dziadka, zagadkowo złożony u podlaskiego notariusza, nakłada na Groma obowiązek wypełnienia jego ostatniej woli – odnalezienia śladów po zaginionych w 1946 roku mężczyznach z okolic Dubicz Cerkiewnych. Równolegle z tymi poszukiwaniami Sidorowicz podejmie się pomocy w ustaleniu losów prawosławnego duchownego, który niespodziewanie zniknął z parafii z dużą sumą pieniędzy.

 

Chęć niesienia pomocy wplącze policjanta nie tylko w szereg zagadkowych zabójstw i wyczerpującą podróż po podlaskich drogach, ale też pogmatwa działania polskich i watykańskich służb specjalnych.

 

Grom, podobnie jak podążająca za nim udręczona kryzysem wieku dojrzałego matka, nie spotka na Podlasiu szeptuch, ale odnajdzie – dosłownie i w przenośni – znacznie więcej, niżby się spodziewał.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 54 min

Lektor: Czyta: Aleksander Bromberek
Oceny
4,3 (103 oceny)
55
27
16
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka , super napisana , wciąga od pierwszych stron i nie można się oderwać, a przecież trzeba coś zjeść, najważniejsze jednak jest to, że potrafiła wyrwać mnie z dołka....
40
Weezool

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa i naprawdę dobrze napisana książka. Polecam!
30
szkodurek

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na kolejną część 😊
30
GiwonaG

Dobrze spędzony czas

Świetnie się czyta.Lek na smutek.Zasobnik ciekawostek z Podlasia.Czytałam też "Tylko nie Mazury".Proszę o więcej.Iwona
20
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna świetnie się czyta a jeszcze lepiej słucha. Wspaniały lektor. Polecam Z niecierpliwością czekam na następne książki autorki. Pani Sylwio tak trzymać. 👍
20

Popularność




Tytuł oryginału: Copyright © 2021, Sylwia Skuza

Copyright © 2021, wydawnictwo MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

Redaktor prowadzący: MR

Projekt okładki:Anna Slotorsz

Zdjęcie wykorzystane na okładce: Shutterstock (©Grisha Bruev, ©Dziewul, ©Sakss)

Rysunek cerkwi: Jafim Minin

Portret dziewczynki: Oliwia Kosiorek

Korekta: Dorota Ring

ISBN: 978-83-7779-729-7

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Tak lubię gęste szumy, gdy z sobą gwarzą sosny,

W cieniu leśnej zadumy znaleźć się w czas wiosny,

Od bólu odpoczywając, od kłamstw, obłudy stroniąc,

Inne prawa poznając – leśną oddychać wonią.

 

Tak lubię zejść z drożyny, znaleźć się w kotlinie,

Mijać brzozy, leszczyny i zabłądzić w gęstwinie,

Gdzie tajemnicze mroki, wilgotne mchów siwienie,

Gdzie spogląda stuokie zbudzone Przerażenie!

Na rozstaju, Uładzimir Żyłka, przeł. Jan Huszcza

ROZDZIAŁ I

Jego kroki były lekkie i czujne. Gdzieś w zakamarkach świadomości czuł zwierzęcy strach. Był doświadczonym policjantem, a wewnętrzne zwierzę, zwane przez niektórych sceptyków po prostu intuicją, alarmowało go o niebezpieczeństwie, którego zmysły wciąż nie dostrzegały.

Znajdował się w nieodnowionym szesnastowiecznym palazzo. W sercu Wenecji. Ach, Wenecja… tak bardzo by chciał, by była tu razem z nim Suji! Jak na zawołanie telefon, który miał w kieszonce z prawej strony, delikatnie zawibrował. Tak, to ona! Uśmiechnął się i odebrał przekonany, że cały budynek został już sprawdzony. Głos ukochanej rozkojarzył go, uciszając wewnętrzne zwierzę, które w dalszym ciągu – bez racjonalnego uzasadnienia – podnosiło mu ze strachu włosy na karku.

– Suji, kochana? – wyszeptał.

– Grom, co ty tam robisz? Tak tęsknię! Wiesz, że…

Nie usłyszał dalszego ciągu, coś spadło na niego od tyłu i całym swoim ciężarem powaliło na ziemię. Cudem nie upuścił telefonu. Połączenie z Polską wciąż trwało.

– Suji – wycharczał z trudem, bowiem napastnik najpierw usiłował zmiażdżyć mu kark, a potem krtań – chrrrrrrr… – Już nie słuchał, co mówiła, puścił telefon i zaczął bronić się obiema rękami. Był to w istocie ostatni moment, żeby ratować życie. I mógłby je stracić w tamtej chwili, ale tuż obok pojawił się niezawodny Francesco. Wprawdzie teraz walczyli dwóch na jednego, ale wagowo siły te wciąż były ledwie wyrównane. Napastnik okazał się dorodnym osobnikiem rasy czarnej o wadze przekraczającej, na oko Groma, sto pięćdziesiąt kilogramów, czyli niewiele mniej, niż ważył on i Francesco do spółki. Przeklinał swoją matkę i jej ciągłe uwagi, bo, nieoczekiwanie, podczas gwałtownej szamotaniny, przyszło mu do głowy, że nie powinien używać, nawet w myślach, określenia rasa czarna.

Wreszcie, wśród sapania i rzężenia, udało im się obezwładnić przeciwnika. Siedzieli na nim obaj, dopóki Francesco nie założył mu kajdanek. Grom masował sobie szyję, uciskając delikatnie okolice krtani i sprawdzając, czy wszystkie części chrząstne pozwalają na przełykanie, podczas gdy jego włoski przyjaciel wezwał posiłki przeszukujące budynek na niższych piętrach. On także oparł się plecami o ścianę, nie spuszczając jednak nawet przez sekundę wzroku z unieruchomionego napastnika. Podobnie jak Grom obmacywał ostrożnie te części ciała, które sprawiały mu największy ból.

Kiedy na piętro wbiegli mundurowi, a Francesco załatwiał wstępne formalności, Grom wyjrzał przez okna budynku, w którym się znajdowali. Mimo że zaczął się już listopad, miasto pławiło się w słońcu i osiemnastostopniowym cieple. Rozmarzył się. A gdyby tak poprosić Suji, by dołączyła do niego? Nigdy wcześniej nie była w Wenecji, a przecież pora i okoliczności sprawiały, że otrzymanie kilku dni urlopu byłoby rzeczą wykonalną. Wprawdzie miał tylko zakończyć z Francesco, kolegą z Interpolu, starą sprawę sprzed kilku lat, jednak przyjazd służbowy mógł, przy sprzyjającej okazji, przerodzić się w pobyt prywatny. Uśmiechnął się na samą myśl o Suji w Wenecji i odruchowo sięgnął po telefon.

Leżał poobijany, ale na szczęście wciąż sprawny. Na pulpicie wyświetliło się powiadomienie o siedemdziesięciu nieodebranych połączeniach. Przestraszył się, gdy pomyślał, co mogła czuć, kiedy gwałtownie przerwał rozmowę. Natychmiast oddzwonił.

Zamiast Suji odebrała Damrawa, jej ośmioletnia bratanica, i enigmatycznie wyjaśniła, że „ciocia jest niedysponowana”. Pomimo nalegań nie chciała podać jej telefonu, ale pod naciskiem przyznała, że zaaplikowała cioci „chyba za dużo zioła na uspokojenie”. Damrawa z upodobaniem używała liczby pojedynczej „zioło” na każdą możliwą mieszankę, niemającą zupełnie nic wspólnego z odurzającymi specyfikami. Kiedy zdesperowany zagroził, że zadzwoni do jej ojca, oddała wreszcie telefon Suji, która powolnym głosem powiedziała, że go kocha i cieszy się, że żyje, ale ona teraz będzie spać. Gdy znowu usłyszał głos Damrawy, poprosił ją, żeby już więcej nie eksperymentowała na ciotce i przykazał, by się nią opiekowała. Potem zadzwonił jeszcze do Marka Mistrasa, ojca Damrawy, a swojego najlepszego przyjaciela, aby miał pieczę nad całą sytuacją. Westchnął. To chyba jednak nie był dogodny czas na improwizowanie romantycznego pobytu z ukochaną w Wenecji. Sprawa zamknięta.

– Co robimy, Francesco? – zapytał kumpla, który nie godząc się na wezwanie karetki, kończył samodzielne zakładanie opatrunku na zakrwawionym przedramieniu. Włoch wyszczerzył w uśmiechu śnieżnobiałe zęby i w odpowiedzi mrugnął łobuzersko okiem.

Wenecję Grom znał dość dobrze, bo z niewiadomych przyczyn jego matka żywiła bałwochwalczą wręcz miłość do tego miasta. Kiedy tylko byli we Włoszech, bez względu na to, czy jechali na Sycylię, czy pod Neapol, i tak za każdym razem zahaczali o Wenecję. Pomimo tego nieznośnego „ciągania po Wenecji”, jak to już określali w tradycji rodzinnej, musiał przyznać, że właśnie dzięki matce postrzegał to miasto nie jak typowy turysta – który rano wjeżdżał, a pod wieczór wyjeżdżał stąd, konstatując, że są tam tłumy i śmierdzi z kanałów – ale jak ktoś, kto powoli przez lata poznawał jego wyjątkową specyfikę. Przede wszystkim – nocował tutaj. Pamiętał pierwszą noc spędzoną w tym mieście, kiedy całą rodziną zatrzymali się u zakonnic na wyspie Giudecca. Przyjechali latem, było parno. Nie mógł zasnąć, ale nie ze zmęczenia długą podróżą, lecz przez hałas fal uderzających o mury klasztoru mocno i natarczywie. Miał wrażenie, że śpi w łodzi na środku jeziora. Niepokoiło go to, ale jednocześnie kołysało. W końcu ten dźwięk płynący z otwartych na oścież okien uśpił go. Obudził się rano, słysząc jeszcze wyraźniej uderzenia wody o mury i chyba wtedy właśnie zrozumiał wyjątkowość tego miasta.

Matka nauczyła go jeszcze jednej ważnej rzeczy. Od ósmej rano do dwudziestej wieczorem unikać Piazza San Marco, według Napoleona najpiękniejszego salonu Europy. A właściwie całego sestiere – dzielnicy San Marco. Właśnie w tych godzinach przez serce Wenecji przewalał się ocean turystów, którzy traktowali ją jak żywe muzeum. Albo skansen. Prawdziwe miasto tętniło życiem w sestierii obok, w bocznych uliczkach i zakamarkach oddalonych od placu. Tam właśnie ukrywali się, znużeni uciążliwą obecnością turystów, mieszkańcy miasta.

Od morza wiał silny wiatr. Odetchnęli nim z Francesco pełną piersią tuż po wyjściu z palazzo, który chociaż nie zostawił im miłych wspomnień, to znajdował się w urokliwym sestiere San Polo. Na pytanie, gdzie zjedzą późny obiad, Włoch znowu mrug­nął łobuzersko okiem i wykonał jeden krótki telefon, zapraszając go jednocześnie gestem do malutkiego baru, gdzie zamówił wyłącznie wodę. Grom patrzył na niego pytająco, posłusznie się nawadniając, kiedy podszedł do nich smagły wyrostek z dużym wiklinowym koszem. Bez słowa przekazał go Francesco.

– To teraz uważaj, Grom. Zjesz obiad w takim miejscu, za które zapłaciłby spore pieniądze niejeden bogacz. Briatore, Trussardi, a nawet sam Armani. Chodźmy!

Szli dobre dwadzieścia minut wąskimi uliczkami, cały czas przedzierając się przez tłum turystów. Grom wiedział już, że niebezpiecznie zbliżają się do zatłoczonego San Marco, ale przezornie nic nie mówił, czekając na spełnienie obietnicy.

– Poczekaj, gdzie to było…? – mruczał Francesco, zadzierając w górę głowę. – Jest!

Wskazał dłonią na pięknie zdobiony budynek, przekazał Gromowi koszyk, a sam zadzwonił na domofon.

– Proszę otworzyć, policja.

Grom chciał coś powiedzieć, zaprotestować, ale Francesco gestem dłoni nakazał milczenie. Po chwili cichy brzęczek domofonu otworzył ciężkie drzwi palazzo. W budynku była winda. Francesco nacisnął na przycisk czwartego, najwyższego piętra. Na górze czekała już na nich starsza kobieta. Francesco pokazał jej legitymację służbową, a następnie poinformował, że muszą wejść na poddasze, ponieważ jest podejrzenie, że jakiś czas temu ktoś pozostawił tam niebezpieczne materiały. Tak, powiedział: „ktoś”, „niebezpieczne”, „kiedyś”. Kobieta bez słowa podała mu klucze do drzwi poddasza i szybko zamknęła się w mieszkaniu.

– Zapraszam – powiedział szarmancko Włoch, puszczając Groma przodem. Bez problemu znalazł wąskie wejście na dach, przez które przecisnęli się jednak z niemałym trudem. Ale było warto. Stali na dachu jednego z najwyższych budynków Wenecji. Z wrażenia koszyk omal nie wypadł Gromowi z rąk. Francesco odebrał go delikatnie, podczas gdy Polak rozglądał się dookoła z niekłamanym zachwytem. Widział z góry całe miasto i nie były to okratowane okna Campanile. Miał przed sobą jeden z najpiękniejszych widoków na świecie.

Tymczasem Francesco, rozkładając na obrusie w kratkę wiktuały, które znajdowały się w środku, tłumaczył beztrosko:

– Czasem tak robię… Zawsze mam na oku parę budynków i kiedy chcę zjeść ekskluzywny posiłek, dzwonię, pokazuję legitymację, tłumaczę, że zaistniała natychmiastowa konieczność, a potem zjadam to, co przyniosłem, w otoczeniu najpiękniejszych włoskich widoków. Otworzysz? – Rzucił w kierunku przyjaciela dobrze schłodzone vino bianco.

Grom kręcił głową, z podziwem zastanawiając się, czy taki numer przeszedłby w Polsce. Chyba nie. Spojrzał na kumpla.

– Wiesz, myślałem, że twoja kariera skończy się postrzałem, a tymczasem ty sam zrujnujesz ją przekroczeniem uprawnień. Wariat.

– No, ale powiedz, czy nie warto?

Westchnął, tego nie mógł powiedzieć. Niewiele osób miało okazję jadać obiad z widokiem na zapierającą dech panoramę Wenecji. Wznieśli toast za pomyślność, a potem jedli w milczeniu. Wszystkie zmysły zostały zaspokojone.

Tę sielankową i wręcz nierealną atmosferę mąciły coraz ciemniejsze, kłębiące się nad nimi chmury i coraz silniejszy wiatr od morza. Francesco spokojnie wyjaśnił, że to zjawisko normalne o tej porze roku i jednocześnie odwrócił uwagę od pogody, pytając o książkę, którą Grom chwilę wcześniej kupił w malutkim antykwariacie, który mijali po drodze.

Włoskie antykwariaty były kolejnymi miejscami odwiedzin, do którego już od dzieciństwa przyzwyczaiła go matka. Nieważne, w którym z romańskich krajów gościli – tradycją było to, że zawsze tam wchodziła, ciągnąc za sobą całą rodzinę. Grom podziwiał i szanował ojca, że ten rozumiał naukowe pasje matki. Zawsze potrafili znaleźć równowagę – odwiedzić kultową nadmorską plażę, zwiedzić najważniejsze zabytki, napić się najlepszego lokalnego wina – i odnaleźć każdy zagubiony w wąskich uliczkach Hiszpanii, Francji czy Włoch antykwariat. Idąc z Francesco na obiad, zupełnie odruchowo zwrócił uwagę na napis Antiquariato i tak samo odruchowo do niego wszedł. Nie żałował, bo, ku swojemu zdziwieniu, jedną z pierwszych książek, która wpadła w jego ręce podczas rutynowego przeglądania woluminów, było pierwsze tłumaczenie Rodziny Połanieckich Henryka Sienkiewicza na język włoski. Nie miał wątpliwości, że książka, wydana w 1900 roku w Neapolu, jedyny przekład autoryzowany przez Sienkiewicza – ponieważ wszystkie pozostałe tłumaczenia były komercyjną namiastką – będzie dla matki niezwykłym prezentem.

Francesco przeglądał książkę, ze zdziwieniem przyznając, że tytuł Quo vadis kojarzył bardzo dobrze, ale tytułu La famiglia Polanieski nigdy nie słyszał. Grom delikatnie odebrał z jego rąk ponadstuletni tom, przekartkował, znalazł odpowiedni fragment i dał przyjacielowi znak, aby usiadł i słuchał.

Francesco posłusznie usiadł obok i wpatrzony w granatowozielone wody laguny i czerwone dachy palazzoni, z ciekawością słuchał tekstu polskiego noblisty.

L’acqua parea dormisse, il giorno era calmo, limpido, ma senza sole. Il Canal Grande, bellissimo, avea la tranquillità d’un cimitero; i palazzi sembravano vuoti e dimenticati, e quell’immobile loro riflesso sullo specchio dell’onde spirava non so che profonda tristezza[1].

Francesco nie mógł uwierzyć, że wciąż tę samą, nostalgiczną, zatopioną w pętli czasu, atmosferę porannej Wenecji polski pisarz oddał już sto dwadzieścia lat wcześniej. Jednak żywiołowa natura nie pozwoliła na dłuższe refleksje nad literaturą. Wyjął z plecaka mały głośniczek, a z telefonu, poprzez kanał Youtube, wybrał piosenkę, nie dając Gromowi czasu na jakikolwiek protest. W niebo wzbiła się bezpretensjonalna melodia zespołu Ricchi e poveri.

E vola, vola si sa

Sempre più in alto si va

E vola, vola con me

Il mondo è matto perché…

Grom przez chwilę boczył się na przyjaciela, bo muzyka italo disco na weneckim dachu wydawała mu się co najmniej nieodpowiednia. Gdyby to był Vivaldi albo chociażby Rondo Veneziano!

– Apage[2], profanie! – krzyczał do Włocha z udawaną urazą. Po chwili jednak śmiał się głośno, obserwując, jak Francesco, brawurowo naśladujący styl tańca Johna Travolty, potknął się o dachówkę i stłukł kieliszek z winem. To natychmiast uspokoiło jego muzyczne i taneczne zapędy. Usiadł grzecznie obok Groma i dokończył wino, tyle tylko że pił je z butelki.

Siedzieli w milczeniu, chłonąc pejzaż miasta. Niebo stopniowo przybierało niepokojącą sinoczarną barwę, a od morza wiał coraz silniejszy wiatr, który wzburzał fale w kanałach, a w ludziach budził jakiś niewytłumaczalny niepokój. Grom czuł go podskórnie. Włączył fragment Czterech pór roku Vivaldiego. Lato, jego ulubiony. Komponował się doskonale, pomimo jesiennej już pory, z zapadającym zmierzchem, silnymi porywami wiatru i z coraz gwałtowniejszymi uderzeniami fal o fundamenty domów.

– Boże, jak ja kocham to miasto – wyrwał go z zamyślenia głos Francesco, który czuł się z dziada pradziada weneckim obywatelem, co wielokrotnie podkreślał z dumą.

Pochodził z oddalonego od Wenecji o ponad dwieście kilometrów Bergamo, które już w XV wieku zostało podbite przez Republikę Wenecką i swoją niepowtarzalną historyczną urodę zawdzięczało właśnie jej protektoratowi. Grom musiał złożyć uroczystą przysięgę, że w odwiedziny do Bergamo przyjedzie razem ze swoją piękną narzeczoną. Francesco był zachwycony zdjęciami Suji, które pokazał mu Grom, chociaż ten dobrze wiedział, że włoski przyjaciel jest rozkochany w południowym typie kobiecej urody, zupełnie odmiennym od urody jego wybranki. Na szczęście.

Następny dzień poświęcony był stricte przedsięwzięciom zawodowym związanym z podpisywaniem raportów i sprawozdań. Po złożeniu ostatniego podpisu Grom zastanawiał się, wychodząc z budynku questura[3] di Venezia, czy na pewno dobrze robi, odmawiając w tak zdecydowany sposób propozycji powrotu do Interpolu, którą dopiero co otrzymał. Wiedział, że ta praca ma sens. Może była żmudna, nienormowana, co kładło się cieniem na życiu domowym, sukcesy rzadko prezentowano w świetle dziennikarskich fleszy, ale dawała ogromną satysfakcję i przede wszystkim eliminowała prawdziwe zło. Oczywiście był realistą, dobrze wiedział, że w miejsce jednej zlikwidowanej grupy organizującej przemyt ludzi z Afryki za chwilę powstanie kolejna, ale mimo to czuł satysfakcję, jeżeli jego śledztwa doprowadzały do zatrzymania przestępców i ratowania kobiet lub dzieci, które zmuszano do pracy ponad siły albo do prostytucji.

Zatrzymał się na chwilę na ostatnim stopniu schodków kwestury i odwrócił w stronę wejścia, ale tylko na moment. Nie był już idealistą. Powrót do pracy w Interpolu wywróciłby do góry nogami upragnioną stabilizację. Już dość, zrobił więcej, niż od niego wymagano, zamknął nawet starą sprawę, która nie dawała mu spokoju. Czas wrócić na Mazury i zostać przykładnym mężem, a może nawet ojcem.

[1]Ruchu było jeszcze, z powodu wczesnej godziny, mało, woda jakby śpiąca, dzień cichy, przeźroczysty, ale niezbyt słoneczny, jeden z takich, w których Canal Grande przy całej swej piękności ma spokój cmentarza; pałace zdają się puste i zapomniane, a w nieruchomym ich odbiciu w toni jest jakiś głęboki smutek rzeczy martwych. Fragment Rodziny Połanieckich Henryka Sienkiewicza w przekładzie Federigo Verdinoisa, La famiglia Polanieski, Neapol 1900 rok.

[2] (łac.) precz, uciekaj

[3] kwestura, włoski urząd administracji państwowej odpowiedzialny za bezpieczeństwo

ROZDZIAŁ II

Nazajutrz w Wenecji nie było nawet cienia słońca z dnia poprzedniego. Prognozy wskazywały jednoznacznie, że nadchodziła acqua alta[4]. Grom miał odlecieć następnego dnia o świcie. Żałował, że nie zarezerwował wcześniejszego lotu, bo temperatura szybko spadała, a na poziom fundamentów powoli zaczynała się wlewać woda. Francesco odjechał już do Bergamo, pozostało mu więc kilka godzin wolnego czasu na spacer po mieście. Chciał jeszcze popłynąć na wyspy Murano i Burano, a szczególnie Murano, do której czuł ogromny sentyment, jednak na morzu wzbierały coraz mocniejsze fale, a jego żołądek i błędnik nie znosiły kołysania. Zdecydował, że pozostanie w mieście. Postanowił położyć się wcześniej spać i spokojnie wstać o świcie na samolot.

Po kolacji zadzwonił do Suji. Miała się już dobrze, ale wciąż było słychać, że bardzo przeżyła ich ostatnią rozmowę i moment, w którym został zaatakowany. Obiecał, że to już nigdy się nie powtórzy, chociaż nie miał pojęcia, jak tego dokonać, skoro wciąż był policjantem w służbie czynnej. Z drugiej strony, gdyby przyjął propozycję powrotu do Interpolu, jego obietnica byłaby już zupełnie gołosłowna. Praca na małym mazurskim komisariacie zdecydowanie zwiększała szanse na dotrzymanie danego słowa.

Zasnął dość szybko i dlatego pierwsze hałasy, na które zareagował jego mózg, zdawały się pochodzić ze sfery snu. Słyszał szum wody, coraz mocniejszy, natarczywy. Śnił, że jest na wielkim żaglowcu, na otwartym sinym morzu. Otworzył gwałtownie oczy, tak jak się to dzieje po wybudzeniu z koszmaru, i odruchowo sięg­nął po telefon komórkowy, żeby zobaczyć, która godzina. Światło telefonu padało słabo także na podłogę, z której, miał wrażenie, tryskały małe, słabe źródełka. Ze zdumieniem skierował więc cały strumień światła w tę właśnie stronę. Nie było wątpliwości, nic mu się nie wydawało.

Ze spoiwa podłogi i z framug ścian wydostawały się niewielkie strumienie wody. Włączył światło i szybko się ubrał. Spakowaną walizkę położył na łóżko i ruszył do drzwi. Zanim je otworzył, usłyszał, jak woda wyrywa ścianę w jego łazience. Na korytarzu zderzył się z dwiema kobietami, które przerażone wybiegły z pokoju obok w kusych koszulach nocnych. Światło w całym hotelu zamigotało gwałtownie i zgasło. Słychać było tylko narastający szum wody.

Acqua alta zalała Wenecję.

Nie mógł zostawić tego miasta, nie mógł tak po prostu wyjechać. Rekordowa powódź, najpoważniejsza od pięćdziesięciu lat, zalała miasto morską wodą. Wodą, która szkodziła mu tak, jak rak szkodzi zdrowemu organizmowi. Zalała ponad setkę weneckich kościołów, dziesiątki muzeów i galerii z bezcennymi zbiorami, zniszczyła zabytkowe mozaiki i marmury i – wreszcie – biblioteki i antykwariaty. Wiele z nich zostało bezpowrotnie unicestwionych.

Grom ze łzami w oczach stał o poranku w woderach, walcząc z wodą przelewającą się przez mury zatopionej Bazyliki św. Marka i Pałacu Dożów. W całym mieście były setki miejsc, które potrzebowały pomocy wolontariuszy, dlatego pracował przez następny tydzień od rana do wieczora. Jego dłonie, pomimo rękawic ochronnych, pomarszczyły się od morskiej soli, były szorstkie, szczypały przy każdym kontakcie z przedmiotem, którego dotykał. Nie zważał na nic, szczególnie że po pierwszej fali powodziowej nadeszły następne. Czerwony alert, stan kryzysowy, trudności, brak artykułów żywnościowych to były słowa-hasła, które jak sieć pająka oplatały rzeczywistość tamtych dni.

Konserwatorzy zabytków i historycy sztuki zgodnie twierdzili, że rekordowo wysoka zawartość soli w wodzie, w której zanurzone były mury, posadzki, kolumny, balustrady, posągi i inne fragmenty architektury, może okazać się dla nich straszliwym zagrożeniem i spowodować, że postarzeją się w błyskawicznym tempie. Na to nic nie można było poradzić, ale walczyć o książki i obrazy wciąż jeszcze się dawało i Grom robił to niestrudzenie z setkami innych ludzi dobrej woli. Nareszcie to oni, w dużej części turyści, otrzymywali ciepłe słowa i wdzięczność od mieszkańców zatopionego miasta.

I właśnie od takiego wenecjanina dostał prezent. Była to jedna z książek, którą uratował, pracując w malutkim, ciasnym i zalanym do wysokości dwóch metrów sklepiku ze starodrukami. Wdzięczny antykwariusz zapakował ją w piękny papier przedstawiający postaci z weneckiej Commedia dell’arte. Już sam papier był dziełem sztuki, Grom nie śmiał go rozrywać, by obejrzeć książkę. Pomyślał, że zrobi to w Boże Narodzenie, a jej tytuł i autor będą niespodzianką, albo że podaruje ją komuś pod wpływem impulsu tak samo, jak zrobił to wdzięczny za pomoc włoski antykwariusz. Ten miły gest utwierdzał go w przekonaniu, że warto było zostać i ratować każdy możliwy do ocalenia przedmiot.

Po kilkunastu dniach nadszedł jednak taki moment, że trzeba było wracać. On i wielu wolontariuszy praktycznie z całego świata, którzy dali z siebie najwięcej w tych najgorszych dniach, zgromadzili się licznie na placu św. Marka, aby pożegnać się z miastem i jego mieszkańcami. Po krótkich przemówieniach i serdecznych uściskach ze strony władz miasta i obrony cywilnej niektórzy z żegnających się wolontariuszy odczytywali głośno wiersz Diega Valeri Venezia.

C’è una città di questo mondo,

ma così bella, ma così strana (…)[5]

Łzy. Większość wolontariuszy była albo Włochami, albo należała do tak zwanej rodziny romańskiej. Pracował ramię w ramię z Francuzami, Hiszpanami, Portugalczykami, a nawet Argentyńczykami i Brazylijczykami. Oni wszyscy, chociaż w większości płci męskiej, nie wstydzili się łez ani towarzyszących im emocji.

Zauważył tę ich cechę dawno temu. Mężczyzna z kręgu kultury romańskiej płakał, a nierzadko i histeryzował, właściwie bez żadnych ograniczeń, to właśnie było wpisane w tę kulturę, podczas gdy ta, w której on wyrósł, łzy u mężczyzny wykluczała. Zazdrościł im tego kulturowego przyzwolenia na płacz i wrodzonej skłonności do rozrzewnienia się nawet pod wpływem zwykłego wiersza. Rozumiał oczywiście, że to nie tylko wiersz, ale i fakt, że większość wolontariuszy żegnała się w ten sposób z Wenecją, jednak on płakać w żaden sposób nie potrafił.

Ktoś trącił go w ramię, to była jego kolej. Stał z innymi tuż przy schodach Campanile, wbiegł na najwyższy, gdzie usytuowano mikrofon i odczytał swój fragment. Bez łez, ale z niekłamanym wzruszeniem:

Avviluppata in un roseo velo,

sta con le sue chiese, palazzi, giardini,

tutta sospesa tra due turchini,

quello del mare, quello del cielo[6].

[4] (wł.) wysoka woda

[5] (wł.). Jest takie miasto na świecie, ale tak piękne, ale tak dziwne (…).

[6]Owinięta w różowy welon, jest ze swoimi kościołami, pałacami, ogrodami, cała zawieszona między dwoma granatami, tym od morza i tym od nieba (tłumaczenie S. Skuza).

ROZDZIAŁ III

Wszyscy na niego czekali. Wylądował na warszawskim Okęciu o dziewiątej rano, nie spodziewając się, że przywita go cała gromadka. Liczył po cichu na obecność Suji, ale że pojawią się na lotnisku jego rodzice i siostra z mężem – to go zaskoczyło. Po odbiorze bagażu i pierwszych powitaniach wreszcie zrozumiał. Cholera! Zapomniał! Naprawdę zapomniał o tym, że przez swoją spontaniczną decyzję o pozostaniu na kolejny tydzień w tonącej Wenecji pokrzyżował plany całej rodzinie. Uzgodnione spotkanie z notariuszem wzięło w łeb wyłącznie z jego winy.

Dziadek, który zmarł kilka miesięcy wcześniej, pozostawił testament. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że testament został złożony w pewnej bielskiej kancelarii prawniczej i tylko tam mógł być, zgodnie z wolą zmarłego, otwarty i odczytany. Informacja ta była zaskakująca dla wszystkich bliskich. Oprócz ojca żadne z nich nigdy nie było na Podlasiu, a już szczególnie w południowych krańcach regionu. Nie mieli tam rodziny ani znajomych. Podobnie było z dziadkiem. Wszystkich nurtowało więc pytanie: dlaczego tam? Dlaczego jego ostatnia wola miała zostać odczytana na podlaskiej ziemi?

Podczas rozmów w rodzinnym gronie Grom z ojcem doszli do wniosku, że skoro mniej więcej wiadomo, komu i co przypadnie z niemałego majątku dziadka, może w tym nieoczekiwanym powiadomieniu o odczytaniu testamentu w obcym dla całej rodziny miejscu czai się jakieś misterna niespodzianka? Każdy z nich swoimi niezależnymi policyjnymi kanałami zebrał jak najwięcej informacji tak o podlaskim prawniku, jak i o osobach odwiedzających olsztyńskie hospicjum, w którym dziadek spędził ostatnie tygodnie życia.

Wszystko wyglądało jednak bardzo rzetelnie. Prawnik z Bielska Podlaskiego od trzydziestu lat prowadził w tej samej siedzibie kancelarię notarialną, a jego nazwisko znalazło się na liście osób odwiedzających dziadka na niecałe trzy tygodnie przed śmiercią tegoż. Przy nazwisku notariusza znalazła się adnotacja, że wchodził z jedną „osobą towarzyszącą”. Obsługa hospicjum nie pamiętała „osoby towarzyszącej”, ale personel sprzątający wspominał, że chyba była to młoda kobieta. Chyba.

Na skutek różnych przyczyn losowych stale przekładano datę otworzenia testamentu, w ten sposób mijały kolejne tygodnie, a kiedy wreszcie ją ustalono – Grom nie wrócił na czas z Wenecji. Przeprosił najbliższych za swoją nieodpowiedzialność, zasłaniając się nieporadnie brakiem wyobraźni, ale rodzice zgodnie go pocieszyli, że czego jak czego, ale akurat braku wyobraźni nie można mu zarzucić. Matka dodała jeszcze uszczypliwie, że w tym konkretnym przypadku cierpiał raczej na jej przerost.

Żeby zmienić temat, od razu rozdał wszystkim obecnym prezenty z podróży. Zakupienie jakiejkolwiek pamiątki z Włoch, niebędącej produktem made in China, było nie lada wyczynem, czasem także i finansowym, ale jego trud został nagrodzony szczerymi zachwytami obdarowanych. Matka na kilka dobrych minut wyłączyła się z rozmowy, podziwiając pierwsze włoskie wydanie Rodziny Połanieckich, a Suji patrzyła na niego z miłością, tuląc do policzka piękny koronkowy szal, przypominający lekką białą mgiełkę. Szal miał certyfikat artigianato veneziano, il merletto di Burano[7] i kosztował tyle, co wycieczka w egzotyczne miejsce. Kiedy go zobaczył, od razu wiedział, że musi go kupić. W marzeniach widział Suji w białej sukni. Jej odsłonięte ramiona otulał szal utkany z koronkowej mgły.

Czujne oczy matki przeniosły się na chwilę znad kart książki i spoczęły na przypiętym do szala certyfikacie autentyczności. Ona jedna potrafiła od razu oszacować zawrotną cenę „upominku”. Zmarszczyła na chwilę brwi, jakby chcąc coś powiedzieć, ale się powstrzymała. Skoro jej syn postanowił w tak kosztowny sposób manifestować swoją miłość, nie zamierzała tego głośno komentować, chociaż bardzo ją korciło.

Podczas gdy Grom pokazywał na tablecie zdjęcia miejsc i przedmiotów, które udało mu się ocalić, jego ojciec ustalał telefonicznie ze swoją siostrą, a potem z podlaskim notariuszem nowy termin otwarcia testamentu. Wybór padł na drugi tydzień grudnia.

Do Orzysza dojechali późnym wieczorem. Usiedli razem przy stole i wznieśli toast za jego szczęśliwy powrót, ale po chwili Suji poderwała się i zaraz wróciła z kopertą. Był to list polecony. Informowano go, że nie przeszedł badań okresowych.

– Grom, nie martw się. Wszystko minie, zobaczysz – pocieszała go Suji.

– Co minie?

– Skutki uboczne po tym wypadku.

Miała na myśli wypadek na Bagnach Nietlickich sprzed ponad roku, którego omal nie przypłacił życiem.

– Naprawdę w to wierzysz? Za chwilę mogę stracić pracę.

– Spokojnie, policja ma teraz tyle wakatów, że na pewno jej nie stracisz. Musisz po prostu odpocząć. Wystąp od razu o urlop zdrowotny. To najlepsze wyjście. – Przytuliła się do niego mocno. – Jakoś to opanujemy. Razem.

Jej pełne otuchy słowa nie przekonywały go. Pomimo zmęczenia i późnej pory postanowił, że odwiedzi Trintawini. Od domu zielarki dzieliło go zaledwie kilkanaście kilometrów. Droga była prawie bezludna, ale poczuł nagle tak potworne zmęczenie, że zjechał na pobocze. Zatrzymał samochód i przymknął na chwilę oczy. Ogarnęła go ciemność.

Kiedy oprzytomniał, z trudem starał się unieść ciężkie powieki. Nie wiedział, gdzie jest i dlaczego tak fatalnie się czuje. Powoli, bardzo powoli usiadł, opierając się plecami o coś, co okazało się chropowatym pniem. Spojrzał w górę. Siedział pod potężnym, rozłożystym dębem, którego liście prawie nie przepuszczały światła. Rozejrzał się dookoła, ale w półmroku trudno mu było dostrzec cokolwiek innego poza pniami innych drzew.

Jednak coś było nie tak. Zastanawiał się nad tym dłuższą chwilę, przypatrując się uważnie otoczeniu i wreszcie zrozumiał. Cisza. Nie słyszał szumu lasu, szelestu liści, trzasku gałązek, łopotu ptasich skrzydeł, brzęczenia owadów, a jedynie coraz bardziej przyśpieszone bicie własnego serca. Spróbował wstać. Pompowana do tętnic krew coraz mocniej łomotała mu w uszach. Stawała się ogłuszająca, jej natężenie przerażało.

Kiedy już stał na nogach, wciąż opierając się o pień drzewa, zobaczył, że jedną z dłoni ma owiniętą w białe płótno. Pomyślał, że może jest ranny i że ktoś go opatrzył. Zaczął nerwowo rozwijać ściśle przylegający materiał i kiedy wreszcie uwolnił dłoń, dostrzegł ze zdziwieniem, że tkanina jest pokryta gęstym, czerwonym haftem. Czerwone nitki na białym lnie zaczęły drgać, ożywać, jakby chciały mówić. Ich ruch, z sekundy na sekundę, stawał się coraz żywszy, wręcz nieokiełznany. Wyglądało to tak, jakby czerwone nici chciały mu coś wykrzyczeć.

I wtedy się obudził.

[7] (wł.). Rękodzieło włoskie, koronka z Burano.

ROZDZIAŁ IV

Nie potrafił sprecyzować, czy to, czego doznał, zatrzymując się na poboczu drogi poprzedniego wieczoru, było snem czy wizją, ale zgodził się z sugestią Suji, że jest mu potrzebny dłuższy wypoczynek. Za jej namową napisał prośbę o urlop zdrowotny. Wolny czas miał mu pomóc przede wszystkim w podjęciu decyzji dotyczącej przyszłości.

Czasu na głębokie przemyślenia i poważne rozmowy nie miał zbyt wiele. Suji nieustannie zajęta była pracą w szpitalu i nauką do egzaminu specjalizacyjnego, a zaledwie dwa dni po powrocie z Włoch zadzwonił ojciec i spytał, czy mogliby przyjechać z matką na najbliższy weekend. Pretekstem miała być złota polska jesień, ale Grom świetnie wiedział, że nie chodzi o doznania estetyczne. Wcześ­niej odwiedziny rodziców zdarzały się niesłychanie rzadko, jednak w ostatnim czasie coś się zmieniło. Musiała być jakaś przyczyna.

Szczęśliwie wraz z zapowiedzią przyjazdu rodziców przyszło zaproszenie od Jarka Wesselsa, dawnego kolegi z komisariatu w Orzyszu, który rzucił pracę w policji i poświęcił się hodowli owiec i produkcji serów. Coś, co początkowo Grom i jego koledzy uznawali za kaprys lub ekstrawagancję, okazało się świetnym biznesem przynoszącym właścicielowi przyzwoite zyski. Zaledwie w kilka miesięcy Wessels zbudował malutką regionalną manufakturę serów, która zdobywała uznanie coraz większej rzeszy klientów, a co za tym szło, dawała coraz większe pieniądze.

Jarek właściwie się nie zmienił, chociaż kiedy Grom go poznał, był po prostu pogodnym, młodym człowiekiem, teraz zaś jego twarz emanowała szczęściem.

– Kto by przypuszczał – mruczała matka Groma, przedzierając się do gospodarza przez stado owiec, które nagle zaszły im drogę – że takie owce i barany dadzą mu tyle satysfakcji!

Jarek zaprosił ich do wielkiego stołu ustawionego przed domem, gdzie mieli degustować jego dumę – nowo powstałe rodzaje owczych serów. Były pyszne, co do tego nie było wątpliwości. Wszystkie.

Świeże powietrze, domowy chleb, piwo własnego wyrobu, a na okrasę widok na zieloną łąkę i granatową taflę jeziora u stóp wzgórza, które również wchodziło w skład posiadłości Jarka, sprawiało, że zaczął się zastanawiać, czy to, co on sam robi, ma właściwie sens i czy to nie Jarek Wessels został największym wygranym z całego dawnego składu ich komisariatu.

Zdawał sobie sprawę, że przy stole poznali wyłącznie najpiękniejszy wycinek pracy producenta serów, który teraz celebrował chwilę, a zdawał się nie pamiętać o pracy od świtu do nocy, bez wolnych sobót i niedziel.

Z zamyślenia wyrwał go wyraz twarzy ojca, który z ledwo skrywaną irytacją patrzył na matkę. Grom zaczął słuchać, co mówiła, i zrozumiał jego rozdrażnienie. Matka, najwyraźniej nie mogąc powstrzymać swoich akademickich ciągotek, nieoczekiwanie postanowiła wygłosić improwizowany wykład o serach, a właściwie o tym, jak traktowano je we wcześniejszych stuleciach. Najpierw przywołała łaciński traktat Joachima Bechera De casei nequitia, czyli O nikczemności sera, a następnie wymieniła Johanna Petera Lotichusa, który osoby jedzące ser uznawał za „zdegenerowanych amatorów, podejrzanych smakoszów zgniłych substancji”. W tym momencie Gromowi udało się wejść jej w słowo i wznieść toast za gospodarza i jego sukces.

– Chciałam jeszcze powiedzieć o stanowisku Tommaso Campanelli – mruknęła naburmuszona matka, ale Jarek Wessels ją pocieszył.

– Będzie dla mnie zaszczytem, jeśli wszystko to pani profesor zbierze w całość i da mi wyłączność na publikację.

– Naprawdę? – Oczy matki niespodziewanie zaszkliły się.

– Naprawdę! Będę zaszczycony.

Reszta dnia upłynęła w równie miłej atmosferze, ale Grom nie mógł się pozbyć myśli, która wracała jak refren. Matka stawała się złośliwa. Nawet jeśli było to jeszcze zbyt duże słowo, to z całą pewnością potrafiła być niepotrzebnie i bezsensownie uszczypliwa i sarkastyczna, w szczególności do osób jej życzliwych, które przecież szczerze lubiła.

Grom już podczas spotkania z rodzicami na lotnisku zauważył, że ojca coś martwiło, teraz więc przez cały prawie dzień czekał na okazję, aby móc z nim porozmawiać sam na sam. W końcu Suji, szóstym zmysłem zrozumiawszy jego intencje, zaproponowała matce wspólne wyjście do nowo otwartego etnobutiku. Uradowana perspektywą zakupów matka Groma, ściskając kurczowo w dłoni dwie karty płatnicze – swoją i męża – w pięć minut była gotowa do wyjścia.

Rozmowa z ojcem uzmysłowiła mu, że się nie mylił. Matkę coś gnębiło, a ojciec czuł się osaczony z powodu jej nieuzasadnionych wybuchów, irracjonalnych zachowań i wiecznego czepiania się o wszystko. Na nieśmiałe sugestie Groma, że może to „po prostu menopauza”, poirytowany ojciec poinformował go, że menopauzę matka przeszła już kilka lat wcześniej i że w związku z najuciążliwszym symptomem, na jaki cierpiała, czyli bezsennością, był to, jak się okazało, najszczęśliwszy i najbardziej udany okres ich życia we dwoje. A właściwie pożycia. Bo tak określił to ojciec.

Kiedy kilka dni później Grom zadzwonił do matki z życzeniami urodzinowymi, przyjęła je wprawdzie serdecznie, ale jednocześnie w jej głosie wyczuwalna była jakaś melancholia. Spod płaszczyka żywiołowej natury i zawsze radosnego głosu przebijała się wyraźnie nuta smutku. Dopytywał, czy wszystko jest w porządku, ale zapewniała go wesołym głosem, że jak najbardziej tak.

– Mamo, wiesz, że możesz na mnie polegać, prawda? – dopytywał.

– Oczywiście synku, oczywiście – znowu usłyszał pogodną odpowiedź.

Nie był przekonany, czy może jej wierzyć, zadzwonił więc do siostry. Beata westchnęła, kiedy tylko zaczął mówić o matce.

– Tak, wiem, Grom. Wiem. Widzę i czuję, że coś ją trapi, przygniata wręcz, to tak do niej niepodobne. Ale ona nie chce mówić…

– Nie możesz jej jakoś podpytać? – zachęcił.

– Jak? Powiedz, jak mam zmusić własną matkę do mówienia o tym, co ją dręczy?

– Myślałem, że masz swoje sposoby.

– Grom, do diabła, ja jestem psychologiem dziecięcym, pamiętasz? A poza tym, miałabym diagnozować własną matkę? Dla mnie to jakieś takie… nieetyczne – zdenerwowała się.

– Masz rację – zgodził się – to by było zupełnie tak, jakbym ja musiał prowadzić śledztwo w jej sprawie, gdyby na przykład kogoś zamordowała – zażartował, ale siostry nie rozbawił.

Urlop zdrowotny otrzymał praktycznie od ręki, dlatego postanowił, że przed świętami pojedzie po matkę do Warszawy i przywiezie do siebie na weekend. Do stolicy przyjechał w czwartek, ale wcześniej nie powiadomił o tym żadnego z rodziców. Chciał zrobić im niespodziankę. W Internecie sprawdził, gdzie i jakie zajęcia prowadziła matka i pojechał prosto na uczelnię. Na szczęście był to wykład. Przy dużej grupie studentów nie zauważyła go, kiedy cichaczem, najbardziej oddalonym od katedry wejściem, wszedł do wielkiego audytorium. To dawało mu pełną swobodę, aby przyjrzeć się niepostrzeżenie jej zachowaniu w innym, niż rodzinne, środowisku. Wiercił się przez chwilę na twardym akademickim krzesełku, zwracając uwagę najbliżej siedzących studentek. Widział ich pełne zainteresowania spojrzenia i nie potrafił nie uśmiechnąć się z zadowolenia. Wiedział, że jest przystojny, ale jednocześnie jakaś złośliwa myśl podpowiadała mu, że zazwyczaj na kierunkach filologicznych, jak mówiła matka, a potwierdzały statystyki, opanowanych przez płeć żeńską, mężczyzna ładniejszy nawet odrobinę od diabła mógł przyciągać życzliwe spojrzenia. Rozejrzał się uważnie po auli i na kilkadziesiąt osób zdołał jednak dostrzec kilkunastu studentów. „Szczęściarze” – pomyślał. Kiedy on studiował w Szczytnie, jedyną płcią żeńską, jaką widywał na uczelni, była mocno leciwa obsługa stołówki oraz dwie wąsate sekretarki. Niestety, na jego roku nie studiowała żadna przyszła policjantka.

Powoli wyprostował się na krześle i poprawił włosy, bo niespodziewanie, wśród tych dwudziestolatków, poczuł się staro. Jeszcze raz rozejrzał się po auli i spostrzegł, że studentki i studenci w większości byli zasłuchani w treść wykładu. Tak jak i oni skupił się zatem na tym, co mówiła matka. Z prezentacji, którą wyświet­lała, wywnioskował, że tematem wykładu była komunikacja niewerbalna. Pamiętał z własnych studiów, że to niezwykle istotny obszar wiedzy, który dobremu specjaliście potrafił zapewnić tyle samo wiadomości, jeśli nie więcej, co przekaz mówiony. Teoretycznie słowami można wyrazić wszystko, ale ciało człowieka, jego nieuświadomione gesty i mimika, potrafią nierzadko dostarczyć wprawnemu oku znacznie więcej informacji niż kontrolowane, wyważone słowa. I to właśnie było przewodnim tematem wykładu bogato ilustrowanego zdjęciami polityków i artystów. Słuchał i odruchowo kiwał głową, zgadzając się z tym, co mówiła matka.

Z jego perspektywy, perspektywy policjanta, szczególnie cenne było to, że komunikacja niewerbalna potrafiła wskazać, czy osoba, która składała zeznania, kłamie, czy nie. A matka, jakby czytając w jego myślach, zaczęła barwnie opowiadać o wąskiej specjalizacji psychologii sądowej, jaką jest psychologia zeznań świadka, gdzie oprócz analizy warstwy językowej wnikliwie bada się reakcje fizjologiczne, oraz naturalne zachowanie i emocje towarzyszące przekazowi zachowań niewerbalnych.

– Jak widzicie – podsumowywała prezentację matka – wiedza językoznawcza, także ta związana z komunikacją niewerbalną, jest niezwykle pomocna i łączy się z wieloma dziedzinami takimi jak: psychologia, socjologia, marketing, reklama, a nawet kryminalistyka. Mogłabym tak wymieniać bez końca. Jest użyteczna w każdym momencie. Nawet teraz, bo mam was przed sobą i mogę powiedzieć na podstawie dyskretnej obserwacji waszych zachowań, kto słuchał mnie z uwagą, kogo nudziłam, a kto podczas mojego wykładu zainteresowany był zgoła innymi kwestiami niż te językoznawcze.

Jedna ze studentek podniosła nieśmiało rękę i poprosiła o jakieś konkretne przykłady. Matka kiwnęła z uśmiechem głową i odpowiedziała:

– Od jakiegoś już czasu część z was niewerbalnie informuje mnie, że w auli jest ktoś, kto wywołuje pozytywne emocje, ale kogo nie znacie. Z kolei ten ktoś uważnie mnie obserwuje i z mojego werbalnego i niewerbalnego zachowania stara się chyba wyciągnąć jakieś potrzebne mu wnioski.

Studentki siedzące najbliżej niego zaczęły cicho chichotać. Speszył się, bo teraz większość osób z przodu i środka sali odwracała się w jego stronę, aby go sobie najzwyczajniej obejrzeć. Niby tacy zasłuchani, a dobrze wiedzieli, w który koniec auli patrzeć.

– To mój syn, ale zainteresowane panie muszę zmartwić. Szczęśliwie zaręczony. Zresztą, z przeuroczą dziewczyną.

Studentka ze środka sali nagle poprosiła o głos i zapytała:

– Pani profesor, mogę powiedzieć o moich obserwacjach?

– Proszę.

– Zobaczyłam właśnie, że mowa ciała pani profesor, czyli ta komunikacja niewerbalna, przeczy pani słowom sprzed chwili.

– Taaak? – Matka uniosła wysoko brwi, jednocześnie gestem zachęcając studentkę do wypowiedzi.

– Kiedy mówiła pani – pewnym głosem kontynuowała tamta – że „szczęśliwie zaręczony”, a już szczególnie, że „dziewczyna przeurocza”, to mowa ciała pani profesor…

– Wystarczy! – gwałtownie przerwała jej matka. – Bardzo pani dziękuję za wypowiedź. A! I zaliczam pani semestr.

– Ale… – studentka usiłowała dokończyć rozpoczęte zdanie, jednak stanowczy gest dłoni profesor Teresy Sidorowicz oraz jej lodowate spojrzenie spowodowały, że dziewczyna zamilkła.

– Świetnie – powiedziała matka, zwracając się już do wszystkich studentów całej sali. – Za tydzień opowiem wam o manipulacji słowem, bo widzę, że kwestie komunikacji niewerbalnej przerosły na dzisiejszym wykładzie moje oczekiwania i zostały opanowane w sposób więcej niż zadowalający. Chcę też powiedzieć, że jestem z was dumna, z was pierwszaków, a szczególnie z pani – zwróciła się do studentki, której nie pozwoliła dokończyć wypowiedzi – tylko – Teresa Sidorowicz zawiesiła głos i na sekundę położyła palec na ustach, bo wydawało się, że dociekliwa studentka znowu chce coś dodać – tylko proszę już nic więcej nie mówić.

ROZDZIAŁ V

Jadąc do Orzysza, przez długi czas milczeli. Udawał, że skupia się na drodze, ale w końcu nie wytrzymał i zapytał wprost:

– Mamo, czyli co? Ty jednak nie lubisz Suji?

– Nie, to nie tak – zaprotestowała, jak mu się zdawało, zupełnie bez przekonania. – Lubię, naprawdę lubię i nawet cenię, ale… – Zawiesiła głos, jakby zastanawiając się, czy powinna kończyć zdanie.

– Mamo… – nie ustępował. Chciał, żeby wreszcie skończyła myśl.

Milczała. Zamiast odpowiedzieć, otworzyła torebkę trzymaną na kolanach i zaczęła w niej czegoś szukać. Po dłuższej chwili gwałtownego gmerania wyciągnęła triumfalnie niewielki szklany słoiczek, odkręciła go, a następnie ustawiła lusterko i opuszkami palców zaczęła delikatnie wklepywać sobie krem pod oczy.

Zacisnął z wściekłości szczęki i postanowił skupić się na drodze. Matka po wsmarowaniu kremu najwyraźniej się rozluźniła, bo sama wróciła do przerwanego wątku.

– Widzisz, Grom, bardzo lubię twoją narzeczoną i cieszę się, że kiedyś weźmiecie ślub…

– Niebawem – przerwał jej zdecydowanie.

– Dobrze, niebawem – zgodziła się natychmiast, co nie było do niej podobne, oderwał więc na sekundę wzrok od drogi i spojrzał na nią uważnie.

– Mamo, tobie o coś chodzi. Mów!

Teresa westchnęła i zamiast zabrać się do wmasowywania ekskluzywnego serum w bruzdy nosowo-wargowe, na co miała w tej chwili ogromną ochotę, zacisnęła na chwilę powieki i wyrzuciła z siebie jednym tchem zdanie, które, dobrze to wiedziała, wyprowadzi jej syna z równowagi.

– Chodzi po prostu o to, żebyś się nie spieszył, bo ja widziałam się z Ludmiłą i obie uważamy, że wszystko trzeba na spokojnie. Wiesz, taki coup de foudre[8] to może być chwilowe, nie na całe życie.

Tym razem to on zacisnął na kilka sekund oczy z niepowstrzymaną irytacją. Wdech, wydech, wdech, wydech. Mama. Kochana mamusia. Dawczyni życia. Skupił się na drodze i odpowiedział jej spokojnie dopiero po dłuższej chwili.

– Nie obchodzi mnie, co myśli o moim nowym związku była dziewczyna, a za chwilę przestanie mnie obchodzić, co o nim myśli moja matka.

– Sądziłam, że tak właśnie zareagujesz. Znam cię, dlatego nic ci wcześniej nie mówiłam.

– Na temat?

– Na temat moich spotkań i rozmów z Ludmiłą. Ona się bardzo zmieniła, wiesz? Jest teraz bardziej życzliwa i empatyczna.

Zaśmiał się.

– Ludmiła? Empatyczna? Mamo, proszę cię… Gdyby była empatyczna, to nie mogłaby wykonywać swojej profesji. Dobry prawnik nie ma uczuć, tylko przemyślenia i wnioski, a Ludmiła jest świetną prawniczką.

– Mylisz się, Grom, mylisz się. Czy wiesz – matka znowu pochyliła twarz w stronę lustra, by skontrolować, czy dobrze nakłada jakieś brunatnawe smarowidło, tym razem na powieki – że Ludmiła adoptowała zwierza ze schroniska?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

[8] (fr.) miłość od pierwszego wejrzenia

ROZDZIAŁ VI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ IX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ X

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXIV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXVI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXVII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXVIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXIX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXIV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXVI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXVII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXVIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXIX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XL

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLIV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLVI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLVII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLVIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLIX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ L

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ LI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ LII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ LIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ LIV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ LV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ LVI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ LVII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ LVIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ LIX

Dostępne w wersji pełnej

EPILOG

Dostępne w wersji pełnej

Słowniczek Subiektywnego przewodnika po Podlasiu /fragmenty/

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej