Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1154 osoby interesują się tą książką
Hallie Astor pięć lat temu niemal straciła wszystko.
Zawsze jednak istnieje iskierka nadziei, nawet w najciemniejszą noc.
To był on. Nieznajomy, którego nie potrafiła zapomnieć.
Teraz w końcu kobieta ma szansę na upragniony nowy start. I kiedy pojawia się na spotkaniu w sprawie posady niani w małym, górskim miasteczku, napotyka spojrzenie znajomych niebieskich oczu.
Oczu, które przez ostatnie pięć lat nawiedzały ją w snach.
Lawson Hartley zostaje jej szefem. Jest starszy od niej, przystojny a jego wzrok zdradza, że prześladują go demony. Wydaje się jednak, że rozumie Hallie lepiej niż ktokolwiek inny. A ona dzięki niemu czuje się silniejsza.
A kiedy jego usta dotykają jej, kobieta przepada.
Oboje odnajdują w sobie to, czego nigdy nie mieli. Ale koszmar z przeszłości Hallie nie ma zamiaru dać o sobie zapomnieć i tym razem Lawson może nie być w stanie jej ocalić.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 434
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Ashes of You
Copyright © Catherine Cowles 2024
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Anna Łakuta
Korekta: Katarzyna Chybińska, Magdalena Kłodowska, Martyna Janc
Skład i łamanie: Paulina Romanek
Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka
Projekt okładki: Hang Le
ISBN 978-83-8418-198-0 · Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne · Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Halston
Pięć lat temu
– Idź naprzód. Idź naprzód. Idź naprzód – powtarzałam słowa w kółko, chociaż już ledwo było mnie słychać. To zdanie stało się moją mantrą. Jego rytm zmuszał mnie do parcia przed siebie pomimo wyjącego wiatru, zagłuszającego to, co mówiłam, czy wbrew temu, że moje usta z ledwością się poruszały.
Zęby szczękały mi z zaciętością. Walczyłam ze swoimi nogami, żeby te wciąż się poruszały. Świeże rany na brzuchu szczypały, gdy wiatr uderzał o cienką koszulkę nocną, którą miałam na sobie. Chciałam ją zerwać, rozedrzeć na strzępy wszystko, co on sobą skaził.
Zmrużyłam oczy i wpatrzyłam się w mrok przede mną. Próbowałam dojrzeć coś pomiędzy gęstymi drzewami i opadającym śniegiem, zobaczyć… cokolwiek.
Zaskomlałam, bo nastąpiłam gołą stopą na niebywale ostry kamień. Myślałam, że całkiem straciłam czucie z powodu zimna i śniegu, ale się pomyliłam.
Wmawiałam sobie, że to dobrze. Jeszcze nie nabawiłam się odmrożenia. Jeszcze.
Zerknęłam przez ramię w ciemność za sobą. Nie słyszałam go. Już go nie słyszałam. Na początku wykrzykiwał moje imię, ale potem ucichł.
Cisza zawsze oznaczała coś gorszego. Nauczyłam się tego czwartego dnia. Ale potem było jeszcze dwadzieścia dziewięć kolejnych dni. Takich, w których nabrałam pewności, że umrę w tej ciemnej, mokrej jaskini. Takich, kiedy czasami tego nawet chciałam.
– Idź naprzód.
Zacisnęłam dłonie w pięści, a całym moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Wbiłam paznokcie we wnętrza dłoni z nadzieją, że ten ból mnie pobudzi. Miałam teraz długie paznokcie, bo przecież nie było czym ich obcinać. Przyzwyczaiłam się jednak do bólu, zwiększył się mój próg wytrzymałości, więc nic tym nie wskórałam.
Ścisnęło mnie w żołądku w okropny sposób. Stawy mi zesztywniały, poruszałam się jak Blaszany Drwal z tego filmu… Jaki to był tytuł?
Zaczęło kręcić mi się w głowie. Zaraz za tym doznaniem pojawiło się gorąco. Niespodziewanie ogarnęło mnie odczucie, jakbym się pociła, paliła od środka. Tak bardzo chciałam zerwać z siebie delikatną koszulę nocną.
Wszystko mnie bolało. Od czubka głowy po koniuszki palców u stóp. Miałam wrażenie, jakby moja skóra pękała.
Zatoczyłam się i upadłam na kolana. Zimno śniegu działało cudownie na rozpalone ciało. Specjalnie przewróciłam się i położyłam na plecach. Dzięki Bogu za ten śnieg. Chłód przesiąkał przez skórę, koił wszystko w moim wnętrzu.
Usłyszałam, jak z wiatrem niesie się czyjś głos. Wydawało mi się, że słyszałam swoje imię.
Z oczu popłynęły mi łzy. To był on. Znalazł mnie.
Musiałam wstać. Zacząć uciekać. Walczyć.
Ale nie mogłam. Pomyślałam, że może będę miała szczęście i w końcu mnie zabije.
Dostrzegłam jakieś poruszenie nade mną. Zarys czyjejś sylwetki.
– Halston?
Głos był niski, lekko zachrypnięty i ostry. Ale usłyszałam w nim też coś pocieszającego. Delikatność. Nie brzmiał jak tamten mężczyzna.
– Jasna cholera – burknął ktoś drugi. – Czy ona ma na sobie koszulę nocną? Mamy dwanaście stopni na minusie.
– Dzwoń po pomoc – warknął nieznajomy pochylający się nade mną.
Twarz mężczyzny nabierała wyrazistości, a potem znów nie mogłam skupić na niej wzroku. I tak ciągle. Ale za każdym razem, gdy widziałam wyraźniej, uderzało mnie jego piękno: ciemne włosy, gęsty zarost okalający ostro zarysowaną szczękę, nos, który wyglądał, jakby kiedyś został złamany. I te oczy…
Znalazłam w tych ciemnoniebieskich tęczówkach coś, co sprawiło, że chciałam całkiem się w nich zatracić. Dobro. Zupełne przeciwieństwo brązowych oczu tamtego mężczyzny.
– Halston, jesteś teraz bezpieczna. Zabierzemy cię stąd. Możesz mi powiedzieć, gdzie cię boli?
Słyszałam, jak drugi mężczyzna wybijał numer na komórce, a potem zatrzeszczało mu radio.
Otworzyłam usta. Próbowałam przemówić, ale mi się nie udało.
Nieznajomy nade mną się poruszył i wyciągnął coś z plecaka.
– Musimy cię ogrzać.
Zaczął mnie nakrywać kocem, ale nagle zamarł w bezruchu. Widziałam, jak cofnął głowę, a następnie spojrzał na swojego towarzysza.
– Ona krwawi. Ma rany kłute.
Drugi facet przeklął.
– Reszta ekipy jest nadal jakieś trzydzieści minut drogi stąd.
– Musimy ją ogrzać. Wpadła w hipotermię.
Poruszali się przy mnie, a zaraz znów zawisł nade mną ten z niebieskimi oczami.
– Musimy cię stąd zabrać. Może cię to zaboleć, ale spróbujemy cię ogrzać.
– Nie – wychrypiałam. – Gorąco.
Zauważyłam malujący się na tej pięknej twarzy ból.
– Wiem, że jest ci gorąco, ale w tej chwili twoje ciało cię okłamuje. Przeniesiemy cię. Na trzy. Jeden. Dwa. Trzy.
Przeszył mnie okropny, palący ból, kiedy zostałam podniesiona, a następnie ostrożnie na czymś położona. Instynktownie jednak nie wydałam z siebie żadnego dźwięku. On lubił, gdy krzyczałam. Nauczyłam się, żeby nic nie mówić i nie dawać mu tej satysfakcji.
Powoli ogarnęła mnie ciemność.
Ktoś chwycił moją dłoń.
– Halston, zostań ze mną.
Znów widziałam te niezwykłe oczy. Takie piękne.
– Niebieski – wyszeptałam.
Ścisnął mocniej moją dłoń.
– Halston!
Ale ja już odpłynęłam. Nie miałam nawet nic przeciwko. Przynajmniej odchodziłam z tego świata otulona dobrocią.
Lawson
Teraźniejszość
Zamrugałem, ponieważ wczesnoporanne słońce przedostawało się przez okno do wnętrza mojej sypialni. Próbowałem się przemieścić, odciążyć chore ramię, to, którego kontuzji nabawiłem się, grając w liceum, ale nie mogłem się ruszyć. Cholera, ledwo mogłem oddychać z racji małej stopy przyciskającej moją przeponę.
Sześciolatek nie powinien mieć takiej siły. Ale Charlie spał w naprawdę dzikich pozycjach. Kopał i uderzał pięściami niczym oszalałe zwierzę zamknięte w klatce. Pewnej nocy podbił mi nawet oko. Ciekawie było to potem tłumaczyć współpracownikom na komisariacie.
W tej chwili mały leżał w poprzek. Miałem mniej niż trzydzieści centymetrów miejsca dla siebie. Do tego wcisnął stopy w mój brzuch, co dla niego musiało być bardzo wygodne. Przynajmniej tym razem nie wylądowały na mojej twarzy.
Budzik odezwał się głośno na nocnej szafce. Sięgnąłem nad niewielkim ciałkiem syna, by wyłączyć alarm. Piekły mnie oczy, jakby ktoś oblał mi je kwasem.
Kawa. Potrzebowałem kawy. Najlepiej w wersji kroplówki, wprost do żyły, tak, bym mógł ją nosić przy sobie cały dzień.
Gdy wracałem na swoją poduszkę, Charlie wzdrygnął się i mnie kopnął. Prosto w jaja. Przez zduszony jęk, który z siebie wydałem, brzmiałem niczym ranne zwierzę, i to w trakcie mutacji. Przygryzłem wnętrze policzka tak mocno, że aż poczułem posmak krwi.
Mały przeciągnął się, zupełnie nieświadomy tego, że prawdopodobnie właśnie pozbawił mnie możliwości posiadania w przyszłości więcej dzieci. Dobrze, że miałem już troje, to wystarczało mi w zupełności.
– Dobry – wymamrotał zaspany.
Wciągnąłem powietrze przez nos, a potem zrobiłem długi wydech przez usta. Czekałem, by ból po kopnięciu minął.
Charlie się skrzywił.
– Masz dziwną minę, tato.
Jeszcze raz odetchnąłem.
– Po prostu jestem zmęczony, kolego.
Uśmiechnął się do mnie szeroko.
– Ja spałem świetnie.
Oczywiście, że tak. Pomimo wysokiego ryzyka obrażeń, a może nawet śmierci, nie potrafiłem odmówić mojemu sześciolatkowi, gdy ten pojawiał się w progu mojej sypialni po przebudzeniu z koszmaru.
Przyjrzałem się uważnie małemu. Jego ciemne włosy odstawały w każdą możliwą stronę.
Miewał koszmary częściej niż jego starsi bracia, tak mi się wydawało. Poczułem, jak robi mi się ciężko na sercu. Obawiałem się, że działo się tak przez wydarzenia z naszej przeszłości.
Charlie pstryknął mnie w nos.
– Przestań się gapić.
Zaśmiałem się i połaskotałem go po bokach. Zaczął piszczeć, po czym szybko wyskoczył z łóżka, a mnie przed oczami mignął kolor jego piżamy. Tej ulubionej, w żaby. Musiałem zamówić dwie kolejne, ponieważ nie chciał spać w żadnej innej.
– Taaaaato – zajęczał, ale słyszałem w jego głosie śmiech.
– Mogę cię prosić o przysługę? Obudź swoich braci.
Widziałem, jak w oczach chłopca coś zalśniło. Miał bardzo podobny kolor tęczówek do moich. Niebieski.
– Mogę po nich poskakać?
– Rób to, co będzie trzeba, niedźwiadku.
Uśmiechnął się szeroko, po czym wydał coś na wzór okrzyku bojowego i wybiegł z sypialni.
Padłem znów na łóżko. Jaja nadal mnie bolały. Ten dzieciak miał mnie wpędzić do grobu.
Głowa mi pulsowała. Próbowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz naprawdę się wyspałem. Szczerze mówiąc, nie potrafiłem tego powiedzieć ot tak z głowy. Może w ten weekend wydarzyłby się jakiś cud? O ile Charlie byłby na tyle zmęczony po ślubie swojego wujka, a Drew i Luke nie zrobiliby czegoś głupiego.
Oddałbym wiele za dobre dwanaście godzin snu.
– Wynocha z mojego pokoju! – zawył Luke z drugiego końca korytarza.
Cholera.
Usiadłem i przerzuciłem nogi przez bok łóżka. Te dwanaście godzin snu nie miało się wydarzyć w najbliższej przyszłości.
***
– Wyjadłeś Fruit Loopsy – warknął Luke na swojego młodszego brata.
Drew uniósł wzrok znad telefonu i wzruszył ramionami.
– Byłem głodny.
Starszy chłopak przeniósł na mnie mordercze spojrzenie.
– I niech zgadnę, nie ma już więcej opakowań.
Zacisnąłem zęby i ruszyłem w kierunku spiżarni. Wiedziałem przecież, że nastoletni okres nie będzie należał do najłatwiejszych, ale miałem wrażenie, że Luke zamienił się w całkiem innego człowieka z chwilą przekroczenia szesnastego roku życia. Komunikował się głównie pomrukami i groźnymi spojrzeniami. Nigdy nie dzielił się ze mną tym, co się właśnie działo i o czym myślał.
Bolało mnie to bardziej, niż kiedykolwiek mógłby sobie z tego zdać sprawę. Był moim pierwszym dzieckiem, to dzięki niemu stałem się ojcem. Od zawsze łączyła nas wyjątkowa więź. Jeździliśmy na ryby, chodziliśmy na wędrówki po górach, wyjeżdżaliśmy na kemping. Robiliśmy wszystko razem. Do pewnej chwili. Bo nagle nie chciał mieć ze mną do czynienia. Wydawało się, że to stało się w ciągu jednej nocy, tak po prostu.
Przyjrzałem się opakowaniom na półce w spiżarni: Cheerios, Cocoa Pebbles, Shredded Wheat, Cap’n Crunch, Kix. Ale żadnych Fruit Loops. Skrzywiłem się, bo chociaż mieliśmy zapas płatków śniadaniowych całego świata, to tak naprawdę nic więcej tu nie było. Musiałem zrobić zakupy. I to szybko. Złapałem za wszystkie pudełka i wróciłem do kuchni.
Wyłożyłem je na blacie wyspy i spojrzałem na wkurzonego Luke’a.
– Złe wieści są takie, że nie mamy Fruit Loops. Ale dobre są takie, że zgromadziliśmy wszystkie inne płatki znane człowiekowi.
Chłopak pchnął swoje krzesełko.
– Zjem coś w szkole.
Otworzyłem usta, żeby się nie zgodzić, ale zaraz je zamknąłem. Zdążyłem się nauczyć, że muszę uważnie wybierać, o co kłócę się z Lukiem. I nie zamierzałem polec w walce o to, czy powinien jeść śniadania w domu.
Drew i Charlie wydawali się nawet nie zauważyć wybuchu złości brata. Zdarzały się one nagminnie, stanowiły tło naszej codzienności. Młodszy chłopiec siedział z nosem w książce o gadach, a starszy przesuwał szybko palcami po ekranie swojego telefonu. Kupiłem mu to przeklęte urządzenie, żeby dawał mi znać, gdzie jest albo gdy jedno z jego licznych zajęć sportowych się opóźni. Teraz jednak telefon na stałe zagościł w jego dłoni.
Odwróciłem się i przyjrzałem blatowi kuchennemu. Leżące w misce banany nie były najświeższe, ale oprócz nich dostrzegłem jeszcze samotną pomarańczę i właśnie po nią sięgnąłem. Obrałem ją ze skórki, przepołowiłem, a potem włożyłem cząsteczki do misek i podałem dwóm jeszcze rozmawiającym ze mną synom.
– Weźcie coś dla mnie zróbcie. Zjedzcie coś innego, najlepiej przekąskę, która nie ma w sobie cukrów i węglowodanów, żeby nie zwolnili mnie z posady taty, dobra?
Charlie zachichotał i wrzucił sobie kawałek pomarańczy do ust.
– Utrzymujesz posadę.
Drew skrzywił się, jakby coś mu zaśmierdziało pod nosem.
– Pomarańcze są ohydne.
Wpatrzyłem się w trzynastolatka. Włosy opadały mu na twarz w taki sposób, który wiedziałem, że bardzo podobał się nastoletnim dziewczynom. Kosmyki miały kolor odrobinę jaśniejszy od moich, bardziej przypominały te należące do jego matki. I już na samą myśl, nawet tak malutką, poczułem, jak budzi się we mnie złość. Nawet po tylu latach. Tuż za nią pojawiły się wyrzuty sumienia.
Zrobiłem to, co zawsze w takich momentach – zdusiłem w sobie negatywne emocje i wepchnąłem w to miejsce, które miało nigdy nie zostać ponownie otwarte.
– Od kiedy są ohydne? – zainteresowałem się.
Drew wzdrygnął się przesadnie.
– Od kiedy zdałem sobie sprawę, jak okropne są te wszystkie włókna. Jakbym przeżuwał jedną z robótek ręcznych babci.
Charlie zaczął żuć wolniej, po czym wypluł kawałek owocu do miski.
– Fujka.
Posłałem starszemu chłopakowi karcące spojrzenie.
– Dzięki.
– Nic na to nie poradzę, że zawsze mam rację – zaśmiał się. – To jeden z powodów, dla którego laski mnie uwielbiają.
Schyliłem głowę i złapałem się za grzbiet nosa. Przeżycie ogólniaka bez choć jednego podejrzenia o ciążę okaże się istnym cudem w jego przypadku.
– Tato, czy Cady może wpaść po szkole i się ze mną pobawić? – wtrącił się Charlie.
– Wydaje mi się, że dużo się u nich dzieje z racji jutrzejszego ślubu, kolego.
Synek zrobił kwaśną minę.
– Jeśli wujek Roan ma poślubić mamę Cady, czy to oznacza, że ja nie mogę poślubić Cady?
Drew niemal zakrztusił się płatkami śniadaniowymi.
– Mały, to prawie kazirodztwo.
– Co to znaczy kazik-rodztwo? – zapytał chłopiec, z trudem powtarzając słowo.
Popatrzyłem groźnie na nastolatka.
– Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy? Nie wszystkie słowa nadają się dla małych uszu.
– Nie jestem mały! – Charlie się skrzywił.
Drew przewrócił oczami.
– Jeśli nadal lecisz spać do taty, bo coś złego ci się śniło, to powiedziałbym, że raczej jesteś.
Młodszy syn zrobił się czerwony na twarzy. Wrzucił łyżkę do miski, zszedł z krzesełka i pędem uciekł do swojego pokoju.
Czułem, jak pod okiem zaczyna mi się poruszać mięsień.
– Drew.
Spojrzał mi w oczy. Chociaż włosy odziedziczył po matce, to jednak ślepia miał moje, i to niepodważalnie.
– No taka prawda. Musisz przestać się z nim tak cackać, bo w przeciwnym razie będzie spał z tobą do dwudziestki.
Westchnąłem.
– Śniło mu się coś złego.
– To nie oznacza, że nie może spać w swoim łóżku. Poza tym budzi mnie za każdym razem, jak biegnie po korytarzu i włącza każde światło.
– Przykro mi, ale to nie powód, żeby sprawiać, by wstydził się swojego strachu. Wszyscy to przechodziliśmy. Jak mnie pamięć nie myli, ty się bałeś zielonego stwora i byłeś przekonany, że mieszka pod twoim łóżkiem.
Drew zwiesił ramiona, a przez jego twarz przemknął cień wyrzutów sumienia.
– Przepraszam. Pójdę z nim pogadać.
Złapałem go za ramię i pochwaliłem:
– Jesteś dobrym bratem.
Uniósł lekko kąciki ust.
– Powtórz to, jak będziesz podrzucał mnie do szkoły. I zrób to na tyle głośno, żeby laski cię słyszały. Uwielbiają teksty o dobrym starszym bracie.
Pacnąłem go delikatnie w tył głowy.
– Nie nazywaj kobiet i dziewczyn „laskami”.
Uśmiechnął się szeroko.
– To z uczuciem. Kochają to.
Mogłem się założyć, że tak właśnie było. Mimo to popatrzyłem na syna z powagą i przypomniałem:
– Traktujemy kobiety z szacunkiem. Nie bawimy się ich uczuciami.
Zszedł z krzesła i uniósł ręce w geście obronnym.
– Z całkowitym szacunkiem, brachu.
– Jestem twoim tatą, a nie „brachem”.
– No dobrze, papo. – Zaśmiał się. – Gdzie są moje ochraniacze? Muszę spakować torbę na zajęcia.
Przekląłem niespodziewanie. Starałem się najlepiej, jak potrafiłem, nie używać brzydkiego języka przy dzieciach, ale od czasu do czasu żadne inne słowo nie nadawało się do skwitowania tego, co się działo. Na przykład tego, kiedy miało się uprać ochraniacze do gry w lacrosse’a i całkiem się o tym zapomniało.
– Tato… – zajęczał Drew. – One śmierdzą, a trener ma coś z głową, że każe nam w nich biegać.
– Upiorę je teraz i podrzucę ci torbę do szkoły.
– Nie musisz iść do pracy? – zdziwił się.
– Dzisiaj przeprowadzam rozmowy kwalifikacyjne – odpowiedziałem i poszedłem do pralni.
– Nie potrzebujemy pierdolonej niani! – usłyszałem niski głos należący do Luke’a.
Wyprostowałem się natychmiast i wyszedłem z pomieszczenia z ochraniaczami Drew w dłoni.
– Jeszcze raz powiesz to słowo, a zabiorę ci wszystkie urządzenia elektroniczne na dwa dni.
Widziałem, jak mina chłopaka staje się zacięta.
– Nie możesz tego zrobić.
Uniosłem brew.
– To przywilej, a nie prawo.
– Wszyscy mają telefon i komputer. Zabranie ich to jakby zamknięcie kogoś w więzieniu.
Chciałem się zaśmiać. Dzieciak nie miał pojęcia, jak dobre życie wiedzie. Bardzo się starałem, żeby to, iż mamy pieniądze, nie zepsuło moich synów. Nie dostawali wszystkiego na zawołanie. Musieli wykonywać prace domowe, żeby zyskać kieszonkowe. Otrzymywali to, czego potrzebowali.
Zarabiałem dobrze jako komendant wydziału policji w Cedar Ridge, ale to dzięki inwestycjom mojego taty, czyli najpierw założeniu, a potem sprzedaniu firmy ze sprzętem sportowym, ja i czwórka rodzeństwa nie musieliśmy się martwić o pieniądze. Zrobił to, gdy byłem w szkole średniej, i ustawił nas na całe życie. Ale szczerze mówiąc, rzadko korzystałem z pieniędzy z funduszu powierniczego.
I to właśnie jedna z tych kwestii, która najbardziej wkurzała moją eks, Melody. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego chciałem pracować, dlaczego nie jeździliśmy na wystawne wakacje co miesiąc i nie woziliśmy się jakimś lamborghini.
Część majątku wykorzystałem na kupno tego domu. Planowałem też odłożyć jakąś sumę na posłanie chłopaków do college’u. Ale prawda była taka, że po prostu nie potrzebowałem trwonić tych pieniędzy. Lubiłem proste życie.
Moja rodzina nauczyła mnie i niejednokrotnie mi pokazała, że w życiu nie liczy się to, co się posiada, lecz to, jakimi ludźmi się otaczamy i jakie doświadczenia z nimi dzielimy.
– Nieważne – burknął Luke, wciskając coś do swojego plecaka.
Wydawał się moją idealną kopią pod względem wyglądu, ale mimo to miałem wrażenie, jakbym patrzył na kogoś obcego. Zaczął nosić tylko czarne ubrania. Przyłapałem go też na tym, jak wymieniał wiadomości ze znajomym i relacjonował, że chciał pozyskać fałszywy dowód, żeby zrobić sobie tatuaż.
Usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Najstarszy syn oczywiście zignorował ten dźwięk. Mięsień pod okiem zaczął mi drżeć jeszcze szybciej, ale nie odezwałem się ani słowem. Po prostu przeszedłem przez rozległy salon z otwartą kuchnią do drzwi frontowych.
Trzymałem ochraniacze w jednej ręce, a drugą chwyciłem za klamkę. Gdy otworzyłem, powitał mnie śmiech.
– Wszystko w porządku, duży bracie? – zapytała Grae i weszła do środka.
– W porządku, cudownie – wymamrotałem.
– Ciocia G! – wykrzyczał Charlie, biegnąc przez korytarz.
Rzucił się na moją siostrę, a ona z łatwością złapała go w ramiona.
– Jak się miewa mój chłopczyk?
– Dobrze. Co ty tutaj robisz? – Uśmiechnął się szeroko. Wcześniejsza uraza już dawno wyparowała.
– Zabieram cię dzisiaj do szkoły, ale nie wydaje mi się, żebyś mógł pójść w piżamie.
Zerknąłem na zegar na ścianie i powstrzymałem się przed kolejnym przekleństwem. Chłopcy byli już prawie spóźnieni.
– Musisz się pospieszyć, niedźwiadku. Przebierz się i umyj zęby. Przyjdę ci pomóc, ale muszę wrzucić ochraniacze do pralki.
– Zajmę się nim – zapewniła mnie Grae. – Ty zajmij się praniem.
Luke podszedł do drzwi i zwrócił się do swojej cioci:
– Mogę poczekać w aucie?
– Jasne. Nie zamykałam go.
Bez słowa wyszedł, nawet nie spojrzał w moją stronę.
– Coś nie tak?
Poczułem, jak wszystko mnie boli.
– Nastoletni bunt.
Ale nie miałem pewności, czy chodziło tylko o to. Coś było nie tak z Lukiem, ale za żadne skarby świata nie potrafiłem sprawić, by chciał ze mną o tym porozmawiać.
Ostatnimi czasy coraz częściej dochodziłem do wniosku, że nie radziłem sobie jako ojciec nastolatka i nie odnosiłem sukcesów rodzicielskich. Dobijało mnie to. Zamierzałem jednak starać się z całych sił, by moje dzieci były bezpieczne, nic im nie dolegało i żeby po prostu miały się dobrze. Stoczyłbym walkę na śmierć i życie, by zyskać pewność, że więcej ich nie zawiodłem.
Hallie
Przesunęłam dłonią po kołdrze, by wyprostować wszystkie zagięcia. Wyglądała na lekko podniszczoną, pruła się na końcach, a do tego wypłowiała od słońca, które wpadało tu przez okno. Gdyby brat wiedział, gdzie się zatrzymałam, nie byłby zadowolony. Wymagałby, żebym przeniosła się w jakieś lepsze miejsce, droższe.
Ale ja tego nie chciałam. Emerson i jego mąż, Adrian, zrobili dla mnie przez te pięć ostatnich lat więcej, niż trzeba było. Więcej niż ktokolwiek powinien robić. A przecież nie mieli góry pieniędzy.
Obaj pracowali jako nauczyciele w Chicago. Poznali się na studiach doktoranckich i zabójczo w sobie zakochali. Rodzice już i tak byli niezadowoleni z racji kariery Em, ale kiedy oświadczył im, że zamierza poślubić mężczyznę, całkowicie zerwali z nim kontakt.
Okazało się, że chyba samym myśleniem obudziłam licho, bo po chwili mój telefon zadźwięczał.
Matka:
Dzwoniłam do mieszkania Emersona. Mówił, że cię tam nie ma. Gdzie jesteś, Halston?
Zaczęłam przygryzać dolną wargę i wybijać rytm palcami o kołdrę.
Ja:
Mam rozmowę w sprawie pracy.
Nie kłamałam. Naprawdę umówiłam się na rozmowę kwalifikacyjną. Tylko że kilka dobrych godzin drogi od miejsca, w którym myślała, że się znajduję.
Matka:
W sprawie jakiej pracy? Gdzie? Wydawało mi się, że zgadzamy się co do tego, że świat sztuki to twoja przyszłość. Wiesz, że mam znajomości w kilku ważnych galeriach. Powinnaś skupić się właśnie na tym.
Wpatrzyłam się w telefon. Wszystko zaczęło mi się rozmazywać przed oczami. Poczułam mrowienie w opuszkach palców. To znak, że zaraz miałam doświadczyć ataku paniki.
Nie. Nie dzisiaj.
Skupiłam się na wszystkim, co znajdowało się dookoła mnie.
Pięć rzeczy, które widzisz.
– Szafka przy łóżku. Lampa. Poduszka. Książka. Butelka z wodą.
Wzięłam głęboki wdech, a mrowienie nieznacznie odpuściło.
Cztery rzeczy, które słyszysz.
Nasłuchiwałam uważnie. Nawet udało mi się odnotować kilka dźwięków.
– Ruch uliczny. Drzwi. Telewizor. Kapiący kran.
Trzy rzeczy, które dotykają ciała.
– Kapcie. Sweter. – Przesunęłam dłonią po pościeli. – Kołdra.
Dwie rzeczy, których zapach czujesz.
– Stęchlizna. – Wysiliłam się, żeby poczuć coś więcej poza zapachem starego motelowego pokoju. – Sosna.
Coś w tym delikatnym aromacie drzewa uwalniało we mnie spokój. Sprawiało, że panika próbująca mnie ogarnąć odpuszczała.
Ostatni głęboki wdech przez nos i długi wydech ustami.
Spojrzałam na komórkę. Jeśli dostałabym tę pracę, może w końcu byłabym na tyle dzielna, żeby zmienić numer i z nią skończyć. Z nimi.
Telefon rozdzwonił mi się w dłoni, przez co się wzdrygnęłam. Podskoczyłam, bo spodziewałam się, że na ekranie ujrzę numer matki. Napięcie w klatce piersiowej odpuściło, gdy przeczytałam „Emerson” i spostrzegłam znajomy kod kierunkowy z Chicago.
Zaraz jednak spanikowałam, bo okazało się, że to videorozmowa. Rozejrzałam się po pokoju, szukając najlepszego tła. Potrzebowałam czegoś, czym nie wzbudziłabym złości brata o to, że zatrzymałam się w miejscu, którego on nie uważa za bezpieczne.
Ostatecznie rozsiadłam się wygodniej na łóżku i zrzuciłam kapcie. Wezgłowie wydawało się w miarę estetyczne, nie powinno zwrócić uwagi Emersona.
Przejechałam palcem po ekranie i zmusiłam się do promiennego uśmiechu.
– Em.
Powitała mnie przyjazna twarz brata. Jego blond włosy, o kilka tonów ciemniejsze od moich prawie białych. I te szare oczy, praktycznie takie same jak moje. Niestety, w spojrzeniu mężczyzny dostrzegłam obawę.
– Mama do mnie dzwoniła.
Skrzywiłam się.
– Myślałem, że uda mi się ją uprzedzić – westchnął smutno.
– Chciała wiedzieć, dlaczego nie wybieram się na rozmowy w sprawie pracy w galeriach, które zasugerowała.
Emerson jęknął.
– Może dlatego, że uważasz, iż świat sztuki i galerii jest po prostu nudny?
Uśmiechnęłam się, co spowodowało, że odrobina napięcia w moim ciele odpuściła. Przyjeżdżając tu, czułam, jak cała się w sobie spinam, jak coś zaciska się na mnie niczym imadło, mocniej i mocniej. W okolicach Waszyngtonu odnosiłam już wrażenie, jakbym została zmiażdżona przez ten stres.
Brat przyglądał mi się uważnie przez chwilę.
– Wszystko w porządku? Jeśli potrzebujesz, przyjadę. Poza tym wiesz przecież, że zawsze możesz wrócić.
– Em…
– Mówię poważnie. Jesteś naszą rodziną. Kochamy cię bardziej, niż da się to wyrazić. Ale jeśli nie jesteś gotowa, to nic.
Odetchnęłam przeciągle, wodząc palcem po grafice kwiatka na kołdrze.
– Będziecie mieć własną rodzinę. Potrzebujecie na to miejsca.
Mieszkanie Emersona i Adriana było ładne, ale dość małe. Już z naszą trójką wydawało się przeludnione, mimo że starałam się nie wchodzić im w drogę. A dodając do tego wszystkiego dziecko… to już za dużo.
– Rozmawialiśmy z Adrianem. Znaleźliśmy parę miejsc na przedmieściach, do których moglibyśmy się przenieść…
– Nie. – Mój głos brzmiał na bardziej stanowczy, od dawna nie słyszałam w nim takiej siły. – Kochacie miasto. Tę energię. Ludzi. Jedzenie. Nie przenosicie się na „nudną prowincję”, jak to nazywacie, z mojego powodu.
Em uwielbiał miejskie życie, a ja nigdy nie dzieliłam z nim tej fascynacji. Od zawsze bardziej ciągnęło mnie do naszego rodzinnego domku letniskowego niedaleko stąd. Miałam wrażenie, że tylko w górach mogłam odetchnąć i poczuć wolność. Tam byłam sobą.
Po tym, co przeszłam, wszystko zdołało wywoływać moje napady paniki. Głośne dźwięki, tłumy. Życie w mieście nie należało do najłatwiejszych. Bardzo ciężko pracowałam nad tym, by jakoś funkcjonować, ale wciąż tęskniłam za spokojem w górach.
Emerson patrzył na mnie z czułością.
– Po prostu nie uważam, żeby powrót właśnie tam był dla ciebie dobry. Jest tyle miejsc, które mogłabyś rozważyć. W Illinois jest wiele małych miejscowości nad jeziorami. Zamieszkałabyś kilka godzin jazdy samochodem od nas.
Słyszałam to, czego nie wypowiedział na głos: Byłabyś bliżej, gdyby okazało się, że musimy do ciebie przyjechać; gdybyś właśnie miała gorszy moment.
Przygryzłam wargę, próbując z rozwagą dobrać kolejne słowa:
– Chcę się z tym zmierzyć.
Przez ostatnie pięć lat ciężko pracowałam na terapii. Wykonywałam wszystkie ćwiczenia zalecone przez specjalistę i powoli nabierałam większej odporności na trudne sytuacje. Udało mi się ukończyć college, dostać pracę jako niania, a nawet wybrać się na wycieczkę w pojedynkę. A te góry tutaj… to było moje ulubione miejsce na ziemi. Chciałam, by znów należały do mnie, by nie kojarzyły mi się ze złymi doświadczeniami.
Prawda była taka, że gdy ponownie zobaczyłam te szczyty przez szybę samochodu, nie poczułam niepewności. Poczułam się zafascynowana.
– To bardzo odważne z twojej strony, ale…
Ciemnobrązowa dłoń wylądowała na ramieniu mojego brata i ścisnęła je mocno. Ten gest spowodował, że Emerson uciął wypowiedź. Było w tym dotyku coś czułego, a jednocześnie ostrzegawczego.
W kamerce pojawił się Adrian i szeroko się uśmiechnął.
– Jak się ma nasza dziewczynka?
Posłałam mu pełne wdzięczności spojrzenie.
– Dobrze.
– Zwiedzałaś już miasteczko? Wczoraj wyszukałem je sobie w internecie i wydaje się iście urocze.
Złapałam mocniej za kołdrę i wykręciłam ją w palcach.
– Jeszcze nie. Jestem dość zmęczona po podróży.
Lub wystraszona.
Zamówiłam wcześniej pizzę z dostawą do pokoju, a kiedy zjawił się dostawca, odbierałam ją z gazem pieprzowym w dłoni.
– Teraz zamierzam odpocząć, ale jutro wyjdę na śniadanie – zapewniłam.
Jeszcze tego dnia mogłam sobie pozwolić zostać w pokoju, ale wiedziałam, że jeśli zamknęłabym się w nim choć na trochę dłużej, nigdy bym się nie przemogła. A to oznaczałoby, że nie poszłabym na rozmowę o pracę, a Emerson naprawdę musiałby po mnie przyjechać.
– Widziałem taką słodką, małą kawiarnię, nazywa się The Brew. Wygląda, jakby wyciągnięto ją ze świata Alicji w Krainie Czarów – zasugerował Adrian. – Jest w samym centrum miasteczka.
Kiwałam głową raz za razem o wiele za długo. Pewnie wyglądałam jak jakaś dziwna, nakręcona zabawka.
– Sprawdzę to miejsce i zdam ci raport, co i jak.
Jasnobrązowe oczy mężczyzny rozbłysły dumą.
– Zrób to dla mnie i zamów te podwójne czekoladowe muffiny. Wyglądały nieziemsko na zdjęciu.
Uśmiechnęłam się nieznacznie.
– Mogę się poświęcić, nie ma problemu.
– O której masz jutro tę rozmowę? – wciął się Emerson.
– O dziesiątej.
Żołądek wykręcił mi się na myśl o tym spotkaniu. Wiedziałam niewiele o rodzinie, dla której miałabym pracować. Tylko tyle, że było w niej trzech chłopców w wieku sześciu, trzynastu i szesnastu lat i że potrzebowali opieki od poniedziałku do piątku, a także od czasu do czasu w nagłych sytuacjach.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł…
– Agencja w pełni sprawdza wszystkich swoich klientów – przerwał mojemu bratu Adrian. – A do tego Hallie cudownie radzi sobie z dziećmi. Jest stworzona do tej pracy.
Zrobiło mi się ciepło na sercu. Niejednokrotnie czułam się o wiele bardziej komfortowo w obecności dzieci niż dorosłych. One nie udawały. Nie zachowywały się, jakby były kimś innym. Nie ukrywały niczego.
– Jeśli mam dostać tę pracę, jeśli jest mi pisana, to ją dostanę. A jeżeli nie, poszukam dalej. – To właśnie wielokrotnie sobie powtarzałam. Ale moje ograniczone oszczędności nie pozwalały mi w to do końca uwierzyć.
Emerson westchnął przeciągle.
– Dobrze. – Popatrzył mi prosto w oczy. – Okażą się szczęściarzami, gdy cię zatrudnią.
– Dzięki, Em – wyszeptałam.
– Zadzwoń do nas, kiedy już będziesz po – nalegał Adrian. – Chcemy wiedzieć wszystko.
Kąciki moich ust rozciągnęły się w uśmiechu.
– Zadzwonię do was jako pierwszych, zaraz po powrocie do pokoju motelowego.
– Zwal ich z nóg – dodał na pożegnanie.
Emerson tylko pomachał ręką.
Rozłączyłam się i wypuściłam telefon z dłoni.
Podciągnęłam kolana pod brodę i mocno je przytuliłam. Czasami to działało i pomagało mi odciągnąć od siebie niepokój.
– Dasz radę – wyszeptałam.
Wypuściłam moje nogi i znów chwyciłam komórkę. Otworzyłam przeglądarkę internetową i wpisałam „The Brew, Cedar Ridge”. Wyświetliły się zdjęcia kawiarni, była taka urocza. A gdy przeczytałam menu, aż zaczęła lecieć mi ślinka.
Poczułam nagle, jak serce zaczęło mocniej obijać mi się o żebra, a oddech przyspieszył.
Piekły mnie oczy. Łzy frustracji próbowały wydostać się na zewnątrz.
– Powoli, po kolei, po jednej rzeczy. Co jest następne?
Mówiłam do siebie drżącym głosem, ale te słowa pomogły. Ręka mi drżała, ale mimo to otworzyłam aplikację z mapami i wpisałam „The Brew”.
Wyskoczyła mi wskazówka, jak się tam dostać. Lokal znajdował się tylko trzy przecznice stąd.
Zapoznałam się dokładnie ze wszystkimi punktami, które miałam minąć po drodze, i wyobrażałam sobie ulice, które widziałam już wczoraj, gdy tu przyjechałam. Przywoływałam w pamięci wygląd tych niewielkich sklepików i malowniczych restauracji.
Zaakceptowanie nowości nigdy nie przychodziło mi z łatwością. A było tylko gorzej, gdy ktoś próbował mnie do czegoś zmusić. Właśnie z tego powodu wyprowadziłam się od rodziców i zamieszkałam z Emersonem i Adrianem. Potrzebowałam działać w swoim tempie. Odkryłam, że jeśli coś przećwiczyłam w głowie przed zrobieniem tego naprawdę, nagle nie wydawało się to już tak straszne.
Przebiegłam spojrzeniem po wyznaczonej trasie jeszcze dwa razy.
– Jutro po prostu zrobisz kolejny krok.
Popatrzyłam na rzeczy, których miałam potrzebować rano: skórzane buty, puchowa kurtka i czapka leżąca na krzesełku w kącie. Przeniosłam spojrzenie na gaz pieprzowy na nocnej szafce. Przecież to nie tak, że podejrzewałam, że ktoś mógłby mnie zaatakować w sobotni poranek w centrum niewielkiego miasta.
Chciałam w to wierzyć. A jednak wiedziałam też, że złe rzeczy mogą się wydarzyć właśnie wtedy, gdy człowiek najmniej się tego spodziewał.
Lawson
Upchnąłem ochraniacze oraz kilka sportowych ubrań syna do pralki. Odór, który dotarł do moich nozdrzy, sprawił, że ledwo powstrzymałem wymioty. Wiedziałem, że nie należy wrzucać wszystkiego do jednego prania, ale nie miałem czasu, by podzielić to na dwa osobne cykle. Trzy kandydatki na nianie, umówione na dzisiaj, powinny zająć mi nie więcej niż półtorej godziny, maksymalnie dwie. Później planowałem pojechać na komisariat i nadrobić górę papierkowej roboty.
Polałem śmierdzące rzeczy detergentem, a potem trzasnąłem drzwiczkami pralki i nacisnąłem „Start”.
– Co ci jest winna ta pralka?
Odwróciłem się na dźwięk głosu Grae.
– Charlie…
– Właśnie myje zęby. I już przygotowałam mu ubranie. To nie będzie koniec świata, jeśli się spóźnią do szkoły pięć minut.
Tylko że w tym roku spóźniali się częściej niż ten jeden raz. Wiedziałem, że nauczyciele i władze szkoły to zauważyły.
Siostra spojrzała na mnie z troską.
– Wszystko z tobą w porządku?
Niewidzialna pięść wbiła się prosto w mój brzuch.
– W porządku. Po prostu wiele się teraz dzieje.
– No to daj sobie pomóc. Wiesz, że ja i Caden możemy zabrać chłopców, jeśli potrzebujesz odpocząć. Mam teraz elastyczny grafik, od kiedy pracuję w The Peaks. Mogę odgrywać rolę szofera, kiedy tylko tego potrzebujesz.
Dopadły mnie wyrzuty sumienia. Grae nie powinna mi pomagać. Dopiero co się zaręczyła, zaszła w ciążę, pracowała ze swoim narzeczonym w jego rodzinnym kurorcie. Należy jej się, by w spokoju cieszyła się życiem, a nie przejmowała na siebie moje obowiązki.
– Nic mi nie jest. Naprawdę. A kiedy zatrudnię nianię, będzie łatwiej.
Siostra posłała mi sceptyczne spojrzenie.
– O ile naprawdę kogoś zatrudnisz.
Teraz to ja popatrzyłem na nią wymownie, ze złością.
– Ten ktoś ma się zajmować moimi dziećmi. Musi się idealnie nadawać.
Oparła się o framugę drzwi.
– A wszystkie dziesięć ostatnich kandydatek aż tak rażąco się nie nadawało?
– Jedna z nich była karana – warknąłem.
Po tym doświadczeniu zmieniłem sposób poszukiwań. Zaprzestałem zamieszczania ogłoszeń w gazecie i skorzystałem z agencji. Przynajmniej wiedziałem, że nie zatrudnię kogoś, kto był karany za posiadanie narkotyków i chciałby zajmować się dilerką w moim salonie.
Grae się skrzywiła.
– No dobra, masz rację. Ale każda z nich była okropna?
– Żadnej z nich nie powierzyłbym swoich synów.
Bo ta trójka rozbójników to był cały mój świat. Już raz prawie ich straciłem, nigdy więcej nie zamierzałem ryzykować.
Siostra podeszła do mnie i łagodnie poprosiła:
– To pozwól nam pomóc. Jesteśmy twoją rodziną. To właśnie robimy.
Tylko że moje młodsze rodzeństwo, bracia i Grae, prowadziło własne życie. Lada dzień Holt i Wren mieli zostać rodzicami. Grae dopiero co się zaręczyła i też spodziewała się dziecka. Nash planował ślub z Maddie. A Roan i Aspen mieli pobrać się już jutro. Nie chciałem dokładać bliskim zmartwień.
– Kandydatki z dzisiaj powinny być lepsze. Te są z agencji – zapewniłem ją.
– Okej.
Przyciągnąłem ją do siebie i przytuliłem.
– Dzięki, że zabierasz dzieci do szkoły.
– Uwielbiam to robić. – Odwzajemniła uścisk. – Lubię słuchać o szkolnych dramach.
Zaśmiałem się i wypuściłem ją z objęć.
– Sprawdź, czy uda ci się zrobić z Drew faceta wiernego jednej kobiecie.
Siostra parsknęła śmiechem.
– Ten chłopak zakochuje się co dwa tygodnie.
Jęknąłem, bo przed oczami pojawiły mi się czarne wizje.
– Skończy się tak, że któryś ojciec jeszcze mnie przez niego zastrzeli.
Grae uśmiechnęła się szeroko i poklepała mnie po ramieniu.
– Nikt nie zadzierałby z samym komendantem policji.
– Chciałbym być tego taki pewny.
– Chodźcie, robaczki! – zawołała dziewczyna w stronę korytarza. – Wasz autobus właśnie odjeżdża ze swojego stanowiska.
Charlie pędził przez korytarz, aż tornister obijał się mu o plecy.
– Nie zapomnij o mnie!
Grae schyliła się i pocałowała go w czubek głowy.
– Nigdy bym tego nie zrobiła. Muszę dowiedzieć się więcej na temat liściołaza żółtego.
Twarz chłopca rozjaśniła się z radości. Chwycił dłoń cioci i zaczął z powagą opowiadać:
– Jeśli tylko byś dotknęła tej żaby, mogłabyś umrzeć. Żyje w Amazonii i…
Gdy mały wymieniał cechy płaza, na korytarzu pojawił się Drew.
– Sprzęt już się pierze. Podrzucę go do sekretariatu szkoły. Wybacz mi to, synu.
Chłopak pokiwał głową.
– Spoko.
Wcale nie było „spoko”. Stale o czymś zapominałem, nawalałem. Któregoś dnia miało się to obrócić przeciwko mnie i naprawdę nieźle dać mi się we znaki. Potrzebowałem pomocy, i to jak najszybciej.
– Kocham cię – wyszeptałem, przytulając go. – Wiesz o tym, prawda?
Nastolatek szybko się odsunął.
– Masz raka czy coś?
Zdziwiły mnie te podejrzenia.
– Nie. Czy twój staruszek nie może tak po prostu powiedzieć ci, że cię kocha, bez powodu?
– Jasne… Ale z zasady nie robisz tego przed moim wyjściem do szkoły.
– Cóż, a powinienem.
Kolejna kwestia, w której nawaliłem.
– Tato… – zaczął Drew przyciszonym głosem. – Wiem, że mnie kochasz. Nie musisz robić z tego wielkiej sprawy.
– Ale to jest wielka sprawa. Największa – dodałem z mocą. – I powinienem to robić cały czas.
– Okej – skapitulował. – Ale nie w obecności moich lasek, dobra?
Wybuchnąłem śmiechem.
– Cóż, racja.
Wyszedłem z domu za Grae, Charliem i Drew. Kiedy stanąłem na ganku, widok przede mną spowodował, że zabrakło mi tchu. Nawet po tylu latach tak było.
Cedar Ridge miało w sobie coś, czego nigdy nie znalazłbym w żadnym innym miejscu. Ten spokój, który naprowadzał człowieka na dobre tory. Malutkie miasteczko w górach, kilka godzin drogi na wschód od Seattle, kryło w sobie dziewicze piękno i sam widok przyprawiał o zawrót głowy.
Mój dom znajdował się u podnóża góry, z okien rozciągał się widok na jezioro otoczone wzniesieniami pokrytymi śniegiem. Podziwiałem to miejsce codziennie, z niesłabnącym zachwytem.
Chłopcy i Grae pospiesznie ruszyli do jej auta i wsiedli do środka, dołączając tym samym do naburmuszonego Luke’a. Na odjezdne zatrąbili jeszcze i zaraz zniknęli mi z pola widzenia.
Już miałem wrócić do domu, kiedy kątem oka zauważyłem samochód wjeżdżający na mój nieutwardzony plac. Za nim przemieszczały się dwa inne SUV-y. Zmarszczyłem brwi, rozpoznając auta braci.
– Co wy tu robicie? – zapytałem, gdy wysiedli.
Holt uśmiechnął się szeroko, zamykając swojego odjechanego mercedesa.
– Myślisz, że odpuścilibyśmy sobie takie show?
Posłałem mu groźne spojrzenie.
Nash wzruszył ramionami i odrzucił ciemnoblond włosy sprzed oczu.
– Naprawdę uważasz, że mógłbym tak po prostu przemilczeć fakt, że ktoś, kogo regularnie aresztujesz, starał się o posadę niani twoich dzieci?
Jęknąłem zrezygnowany.
– Naprawdę nie potrzebuję widowni.
Widziałem, jak usta Roana zadrgały. Uśmiechał się o wiele częściej, od kiedy w jego życiu pojawiła się Aspen. Wciąż było to dla mnie dziwne. Przyzwyczaiłem się, że ciągle chodził nadąsany.
– Cóż, ale będziesz ją miał. Dopilnujemy, żebyś nie odrzucał dobrych kandydatek – wymamrotał.
– I zyskamy ze dwie godziny rozrywki – zawtórował mu Holt, wchodząc po schodach.
– Masz jakieś przekąski? – zapytał Nash, idąc tuż za bratem.
Ścisnąłem palcami grzbiet nosa.
– Ja pieprzę.
Roan poklepał mnie po plecach.
– Tak teraz mówi młodzież?
Nie, ja tak mówiłem. Ponieważ obawiałem się, że moi lubiący się we wszystko mieszać bracia sprawią, iż te rozmowy kwalifikacyjne staną się doświadczeniami z piekła rodem.
***
Kobieta siedząca naprzeciwko mnie co chwilę zaglądała do kuchni i się krzywiła. Włosy miała upięte w kok, co podkreślało siwe pasemka przetykające jej naturalny kolor.
– Co jedzą te dzieci na śniadanie?
Ciągle mówiła o nich „te dzieci”.
– Zależy od dnia. Ale kiedy mają szkołę, najczęściej jedzą płatki – odpowiedziałem.
– Słodzone płatki? – skrzywiła się jeszcze bardziej.
Kątem oka widziałem, jak Nash zamarł w bezruchu z łyżką pełną Cap’n Crunch w połowie drogi do ust.
– Tak nie powinno się zaczynać dnia – mówiła dalej pani Archibald. – Potrzebują mieszanki protein, długo uwalniających się węglowodanów oraz owoców.
Poprawiłem się na fotelu.
– Jestem pewien, że z chęcią zjedliby śniadanie na ciepło. A… – Już chciałem zapytać o poprzednie zatrudnienie, ale nie dane mi to było.
– A co z planem dnia? – wtrąciła się kobieta. – Te dzieci potrzebują sztywnego planu dnia.
Słowo „sztywny” od razu zjeżyło mi włosy na karku. Cóż, była lepsza niż pierwsza kandydatka, która wypytała mnie o to, jaki pakiet kablówki mamy zamontowany, czy będzie mogła kupować przekąski na firmową kartę kredytową, a także czy miałbym coś przeciwko, gdyby okazjonalnie napiła się piwa w trakcie pracy. A jednak nie chciałem też zostawiać dzieci z wojskowym.
– Charlie, Drew i Luke mają bardzo różne plany dnia. – Zaakcentowałem imiona dzieci, zirytowany tym, że pani Archibald ani razu w ten sposób o nich nie zapytała. – Drew jest zapisany do kilku drużyn sportowych. Charlie często widzi się ze znajomymi po szkole. A Luke ma szesnaście lat, więc zajmuje się swoimi sprawami.
– Brzmi to tak, jakby te dzieci same tu o wszystkim decydowały – zawyrokowała z wyczuwalną pogardą kobieta.
Holt stłumił śmiech kaszlnięciem.
– Nie decydują o niczym, ale są najważniejsze, więc zrobię wszystko, by były szczęśliwe, zdrowe i bezpieczne. – W moim głosie dało się usłyszeć irytację.
– Brzmi, jakby były bardzo rozpieszczone. Trzeba to zmienić. Zalecam budzić je dwie godziny przed momentem, kiedy muszą już wyjść do szkoły. Będą pomagać w obowiązkach domowych, przygotowywać zdrowe śniadania, bo oczywiście koniec z przetworzonym jedzeniem, a codziennie rano zrobimy trening. Zadania domowe muszą zostać odrobione zaraz po powrocie ze szkoły, co sama sprawdzę, dopiero potem pozwolę na inne aktywności.
W pokoju nastała cisza. Z niedowierzaniem wpatrywałem się w kobietę siedzącą przede mną.
– Ta kobieta tak na serio? – burknął Roan po mojej prawej.
– Wypraszam sobie – odpowiedziała pani Archibald, widocznie oburzona.
– Plusem sytuacji jest to, że będziesz miał pod własnym dachem prywatną armię – zwrócił się do mnie Holt.
– Jeśli w tym domu nie będzie żadnego cukru, rozpocznę bunt – ostrzegł Nash.
Pochyliłem głowę i ścisnąłem grzbiet nosa.
– Jeśli te dzieci narażone są na takie wpływy, to się nie dziwię, że pojawiły się problemy – stwierdziła z wyższością pani Archibald.
Na to podniosłem ostro głowę.
– Charlie, Drew i Luke.
Wyglądała na zdziwioną moimi słowami.
– Imiona „tych dzieci” to: Charlie, Drew i Luke. I wolę, żeby buntowały się na porządku dziennym, otoczone kochającą je rodziną, niż zostały zamienione w roboty przez kogoś, kto nawet nie chce używać ich imion.
Na to pani Archibald wyprostowała się jak struna i ze złością chwyciła torebkę.
– Zniszczy pan własne dzieci.
Tego już za wiele. Może i nie byłem idealnym ojcem, ale kochałem swoich synów. I nigdy nie zostawiłbym ich z kobietą jak ta tutaj.
– Jak widać, nie podpasowaliśmy sobie. Pokażę pani, gdzie jest wyjście. – Tylko tyle mogłem zrobić, by utrzymać nerwy na wodzy.
Pani Archibald otworzyła szeroko usta.
– Nie zatrudni mnie pan?
Widziałem, jak brwi Nasha poszybowały aż pod linię włosów. Po chwili przemówił:
– Jest pani milutka niczym jeżozwierz. Nie pozwoliłbym pani zająć się nawet moimi zwierzakami, a co dopiero dziećmi. Nawet rybką.
– Masz więcej zwierząt? – zapytał Holt.
– Nie. – Brat potrząsnął głową na boki. – Już i tak trudno jest nadążyć za psem, który ciągle kradnie mi buty.
– Rybka mogłaby być fajna – wciął się Roan. – Dopóki ta tutaj – wskazał dłonią na kobietę – nie zaczęłaby jej karmić.
– Nie pomagasz mi – bąknąłem pod nosem.
Pani Archibald tupnęła nogą.
– Nigdy, w całej swojej karierze, nie odbyłam takiej rozmowy kwalifikacyjnej. To karygodne!
– Cóż, to jest nas dwoje – zgodziłem się.
– A w zeszłym tygodniu miał rozmowę z osobą karaną – podsunął Nash.
Kobieta spojrzała na mnie i zrobiła wielkie oczy.
– Mogłam się domyślić, że właśnie z takimi ludźmi pan obcuje.
– Tamta kandydatka było o wiele milsza od pani! – zawołał jeszcze Holt, kiedy ja poprowadziłem panią Archibald w stronę drzwi.
– Proszę za mną nie iść – warknęła.
Zacisnąłem zęby z wściekłości.
– Zamierzałem tylko pokazać, gdzie są drzwi – wycedziłem.
– Znam drogę, dzięki Bogu.
Pospiesznie ruszyła do wyjścia, a potem opuściła dom.
Stałem na ganku jeszcze przez chwilę i przyglądałem się temu, jak odjeżdża. Nagle poczułem czyjąś dłoń zaciskającą się na moim ramieniu. Zerknąłem w bok, na najbliższego mi wiekiem brata.
– Nawet gdyby była ostatnią nianią na świecie, nie pozwoliłbym jej pilnować Cady – stwierdził Roan.
Jeszcze kilka miesięcy trudno go było namówić na udział w rodzinnych spotkaniach. Wystarczyło jednak, że poznał Aspen oraz jej córkę, Cady, i wszystko zmieniło.
Odetchnąłem przeciągle.
– Mam jeszcze dwie rozmowy. Jedną za parę minut, a drugą jutro z samego rana.
Brat uniósł brwi.
– Jutro jest mój ślub.
– Nie martw się. – Uśmiechnąłem się do niego. – Za nic w świecie nie odpuściłbym uczestnictwa w najważniejszym dniu w twoim życiu. A rozmowa ma być o dziesiątej.
Roan pokiwał głową.
– Może kolejna kandydatka okaże się lepsza.
Obok nas pojawił się Nash. Wciskał właśnie kolejną garść płatków śniadaniowych do ust.
– Pierwsze, o co powinniśmy zapytać kolejną nianię, to jaki ma stosunek do cukru.
Holt niemal zakrztusił się ze śmiechu, podchodząc do nas.
– Dobrze jest mieć w życiu jakieś priorytety.
Usłyszeliśmy żwir chrzęszczący pod kołami, a dopiero po chwili zobaczyliśmy samochód. Wiśniowe auto sportowe przejechało przez podwórko i zatrzymało się przed domem.
– Niezłe auto. – Holt zagwizdał cicho. – Ale niezbyt praktyczne w zimie w Cedar Ridge.
Drzwi po stronie kierowcy otworzyły się i ze środka wysiadła kobieta. Miała na sobie kozaki na obcasach oraz spódnicę ledwo zakrywającą tyłek. Nieznajoma zerknęła na naszą czwórkę i od razu oczy się jej zaświeciły.
– Cóż, to mój szczęśliwy dzień. Czterech przystojnych przyszłych pracodawców. Nie martwcie się, chłopcy. Można mi płacić w naturze.
Holt zaśmiał się głośno. Roan wydał z siebie rzadki rodzaj warknięcia. A Nash znów niemal zakrztusił się płatkami.
– Wiem już, którą zatrudniłby Drew – wybełkotał Holt.
Tylko jedno mogłem na to odpowiedzieć:
– Ja pieprzę.
Hallie
Wlepiłam spojrzenie w drzwi, jakbym miała zaraz stoczyć z nimi jakąś walkę. A może tak właśnie było. Od rana robiłam wszystko tak, jak sobie zapowiedziałam, po kolei, powoli. Lecz to, na co przyszła teraz pora, okazało się najbardziej przerażające. Coś, z czego wydawało mi się, że nie było odwrotu.
Zmusiłam się by podnieść rękę i chwycić gałkę, ale nie mogłam zdobyć się na jej przekręcenie. Skupiłam się na srebrnym metalu wyzierającym spomiędzy moich bladych palców, jakbym mogła samymi myślami sprawić, że drzwi się otworzą. W końcu jednak przygryzłam policzek od środka i ruszyłam nadgarstkiem.
Na twarz padły mi ostre i oślepiające promienie słońca. Świeży, sosnowy zapach wypełnił moje nozdrza. To pomogło. A mimo to wciąż potrzebowałam jeszcze trzech sekund, żeby wyjść na zewnątrz.
Poklepałam się po kieszeni i dopiero gdy wyczułam w niej kartę do pokoju, zatrzasnęłam za sobą drzwi. Kliknięcie zamka brzmiało niczym huk armatni.
– To tylko trzy przecznice stąd – powiedziałam sama do siebie.
Ruszyłam, zanim miałabym szansę zawrócić. Zaczęłam iść dość żwawym krokiem, bo wiedziałam, że im szybciej dotrę na miejsce, tym lepiej. Na ulicach nie dostrzegłam jeszcze zbyt wielu ludzi – większość pewnie jeszcze spała – ale wystarczająco, żebym czuła się względnie bezpiecznie.
Nieznajomi machali do mnie lub kiwali głową na powitanie, chociaż przecież mnie nie znali. Na początku było to zaskakujące, ale zaraz pojawiły mi się wspomnienia z czasów, kiedy przyjeżdżałam tu jako dziecko. Przypomniałam sobie, jak ciepli i gościnni okazali się tubylcy.
Tego mi brakowało. Zastanawiałam się, jakby to było mieszkać od zawsze w takim miejscu, gdzie każdy mnie zna i o mnie dba.
Wyszłam zza rogu i moim oczom ukazała się kawiarnia. Poczułam, jak ogarnia mnie wielka fala przyjemności i dumy. Terapeutka wbijała mi do głowy, że musiałam świętować każdą wygraną, nieważne, jak mała była.
Przejechałam połowę kraju. Nocowałam sama w motelach. Planowałam wybrać się na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy, którą na pewno miałam pokochać. A teraz jeszcze zdecydowałam się odwiedzić nową kawiarnię w miasteczku, które potencjalnie mogło stać się moim nowym domem. Zasłużyłam sobie na tę cholerną podwójnie czekoladową muffinkę.
Otworzyłam drzwi, a dzwoneczek nad wejściem zadźwięczał. W lokalu znajdowało się kilku klientów, ale nie było to zatłoczone miejsce. Przy kasie utworzyła się mała kolejka. Za ladą stała kobieta, która zajmowała się przyjmowaniem zamówień, a potem wydawaniem kawy oraz jedzenia.
Przeszłam przez ciepłą i zapraszającą mnie w swoje progi przestrzeń, po czym stanęłam za trzema nieznajomymi. Wyglądały na tylko o parę lat starsze ode mnie. Stały razem, rozmawiały i się śmiały.
– Naprawdę uważacie, że Aspen chce jeść przekąski ze swojej pracy w dniu własnego ślubu? – zapytała drobna blondynka.
– Mają najlepsze wypieki w mieście, G – sprzeczała się z nią dziewczyna o kruczoczarnych włosach.
Trzecia zaśmiała się i przejechała dłonią po ciążowym brzuchu.
– Jestem taka głodna. Jeśli każecie mi iść gdzie indziej, może to się dla was źle skończyć.
Blondynka uśmiechnęła się szeroko.
– Och tak, znam to dziwne uczucie złości spowodowane głodem. Na szczęście Caden nakarmił mnie przed wyjściem.
– Czy Holt nie zajmuje się tą kwestią, Wren? – zapytała ciężarną szatynka.
Ta w odpowiedzi pokręciła przecząco głową.
– Wyjechał wcześniej do hotelu, żeby przygotować wszystko z Cadenem. Będą tam mieli całe śniadanie.
Blondynka się wyprostowała i postanowiła:
– Nie pozwolimy, żeby zrobili coś lepszego, niż my przygotujemy. Bierzemy po sztuce wszystkiego, co tu mają.
Pozostałe dziewczyny wybuchnęły śmiechem.
Zabolało mnie serce na widok tego, jak nieznajome dobrze się bawiły, składając zamówienie i co chwilę żartując. Ile czasu minęło, od kiedy ja z taką łatwością i przyjemnością spędzałam z kimś czas? Zacisnął mi się żołądek. Ponad pięć lat.
Spieprzyłam sprawę za każdym razem, kiedy próbowałam się z kimś zaprzyjaźnić. Miałam ataki paniki albo ludzie irytowali się, że nie czułam się zbyt komfortowo w wielu sytuacjach. Koniec końców przestałam próbować.
– Jak mogę pani pomóc?
Głos kobiety stojącej za kasą przedarł się przez moje rozszalałe myśli.
– Przepraszam, ja… yyy… Um.
Blondynka stojąca z przyjaciółkami zerknęła w moją stronę, gdy razem czekały na swoje zamówienie. Posłała mi życzliwy uśmiech.
– Mają tu duży wybór. To dość przytłaczające, prawda?
Pokiwałam głową.
– Przychodzę tu cały czas. Polecam bułki z serem cheddar i szalotką oraz podwójne czekoladowe muffiny.
Pokiwałam głową raz jeszcze i znów pomyślałam, że muszę wyglądać jak nakręcona zabawka.
– W takim razie poproszę to wszystko. I do tego herbatę. Lub po prostu coś bez kofeiny.
Ostatnie, czego mi było potrzeba, to właśnie kofeina potęgująca mój niepokój.
– Mam nadzieję, że ci posmakuje. – Blondynka znów posłała mi uprzejmy uśmiech.
– Dziękuję – odpowiedziałam cicho, próbując zmusić kąciki ust, by się uniosły. Nie byłam pewna, czy mi się udało.
– To będzie jedenaście pięćdziesiąt – oznajmiła baristka.
Zaczęłam przeszukiwać przegródki. W końcu złapałam za kartę debetową, ale dopiero za drugim razem. Podałam ją kobiecie, a ta szybko przeciągnęła ją przez terminal i mi ją oddała. Poruszała się z wystudiowanym spokojem, kiedy kompletowała moje zamówienie.
Wbiłam na klawiaturze szczodry napiwek, a potem wcisnęłam portfel do torebki. Kiedy już z tym skończyłam, baristka przesunęła po blacie talerz oraz filiżankę.
– Proszę bardzo. Proszę przynieść kubek, jeśli będzie pani potrzebowała więcej gorącej wody.
– Dziękuję.
Za mną tworzyła się kolejka, więc pospieszyłam, żeby zejść z drogi, i ruszyłam do stolika ustawionego w kącie przy ścianie i oknie. Czułam się chroniona z dwóch stron.
Usiadłam tak, by nikt nie mógł poruszać się za moimi plecami i żeby mieć widok na ulicę, jezioro po drugiej stronie chodnika, a także resztę lokalu. Akwen całkiem zamarzł, na jego powierzchni stworzyła się cudowna, jasnoniebieska poświata. Usta mimowolnie wygięły mi się w uśmiechu, gdy dostrzegłam dwoje dzieci jeżdżących na łyżwach przy brzegu.
Powróciłam spojrzeniem do talerza, odłamałam kawałek bułki i wrzuciłam go do ust. Poczułam na języku smak sera i szalotki… Może też odrobinę czosnku. Było przepyszne. Zaburczało mi w brzuchu, co znaczyło, że żołądek domagał się więcej.
Wyciągnęłam książkę z torby i dałam się pochłonąć historii walki pomiędzy rasami aniołów oraz dobremu jedzeniu. Zanim się spostrzegłam, wypiłam herbatę i skończyłam oba pyszne wypieki.
Sprawdziłam godzinę na zegarku na nadgarstku. Zrobiłam wielkie oczy. Dochodziła dziewiąta trzydzieści. Miałam stawić się na rozmowę około dziesiątej.
Wstałam szybko, złapałam za talerz i kubek i zaczęłam nieść je we wskazane miejsce.
– Dobra książka?
Drgnęłam na dźwięk niskiego głosu. Obróciłam się nagle, aż prawie wypadły mi z rąk naczynia.
Mężczyzna zaśmiał się cicho.
– Wybacz. Nie chciałem cię przestraszyć.
Poczułam, jak robi mi się sucho w ustach. Z trudem mogłam przełknąć ślinę. Nieznajomy wydawał się starszy ode mnie o jakieś pięć lat, mógł mieć około trzydziestki. Nosił mundur policyjny, co powinno nieco mnie uspokoić.
– No to ci się udało – włączył się do rozmowy mężczyzna siedzący obok niego. Walczył z cisnącym się na usta uśmiechem. Też był ubrany w mundur, a w dłoni trzymał kubek kawy na wynos.
Pierwszy z nich spojrzał groźnie na kolegę, ale już zaraz odwrócił się w moją stronę i wyciągnął przed siebie dłoń. Nie umknęło mi to, jak zlustrował mnie wzrokiem od góry do dołu.
– Jestem Reed. Reed Hall.
Wpatrzyłam się w wyciągniętą rękę, jakbym miała przed sobą żmiję. Zmusiłam się, żeby unieść wzrok. Jako wymówkę, by nie ścisnąć mu ręki, poruszyłam naczyniami.
– Hallie.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
– Miło cię poznać, Hallie. Turystka czy…?
– Och, odbiorę to od pani – wtrąciła się baristka, zatrzymując się między nami.
– Dziękuję – wyraziłam głośno swoją wdzięczność za gest ratujący mnie od niekomfortowej sytuacji.
Gdy kobieta odebrała moje naczynia, złapałam za torebkę i płaszcz i ruszyłam pędem do drzwi. Ani trochę nie obchodziło mnie, że Reed pewnie pomyślał sobie, że nigdy nie spotkał kogoś tak niemiłego.
Pospiesznie ruszyłam ulicą i skupiłam się na oddychaniu. Myślałam tylko o tym uczuciu, które tworzyło się w moich płucach, kiedy rozszerzały się, a potem zaciskały w klatce piersiowej. Starałam się, by żaden mój ruch nie był zbyt szybki. Gdy dotarłam do parkingu motelu, wyczułam kluczyki w torebce i otworzyłam drzwi do samochodu. W ciągu kilku sekund siedziałam już w swoim starym sedanie.
Pozamykałam zamki i mocno złapałam kierownicę obiema dłońmi.
– Wszystko z tobą w porządku. On po prostu starał się być miły.
Miły nieznajomy, w dodatku policjant, a ja przez niego uciekłam.
Zapiekły mnie oczy, a następnie pojedyncza łza spłynęła mi po policzku. Szybko ją otarłam.
Dwa kroki do przodu, jeden wstecz. Ale to wciąż jakiś progres. Przynajmniej tak stwierdziłaby moja terapeutka. A mimo to nie mogłam znieść tych nagłych ataków słabości.
– Skup się na tym, co następne. Jaki jest kolejny krok?
Puściłam kierownicę i chwyciłam teczkę leżącą na fotelu pasażera. Wydrukowałam sobie drogę do każdego miejsca, w które musiałam się udać, tak na wszelki wypadek, gdyby internet nie był tu najlepszy albo padłby mi telefon, albo zgubiłabym go, albo… To nie miało znaczenia. Po prostu musiałam mieć zapasową mapę.
Wyciągnęłam kartkę z wyznaczoną trasą do domu Hartleyów. Przyjrzałam się wszystkiemu. Już i tak kilkanaście razy ją widziałam, ale nie szkodziło przeanalizować jeszcze raz. Dom znajdował się na wzniesieniu, ale nie za wysoko. Na szczęście drogi nie były zaśnieżone.
Wzdrygnęłam się na wspomnienie, które tak nagle do mnie powróciło.
Zimno. Tak zimno, że aż bolało. Wiatr siekający moje poranione ciało.
Nie. Nie teraz. Nigdy więcej. Nie miałam zamiaru tam powracać.
Prędko wpisałam adres w telefon – miałam zbyt stary model samochodu, by był wyposażony w GPS – po czym odpaliłam silnik. Nie dałam się ogarnąć panice. Zamiast tego ostrożnie wycofałam z miejsca parkingowego i ruszyłam w kierunku podawanym z brytyjskim akcentem w nawigacji.
Widoki były niezwykłe. Musiałam się upominać, żeby utrzymać wzrok na drodze, a nie rozpraszać wszystkim dookoła.
Dotarcie na miejsce zajęło mi około piętnastu minut. Na skrzynce pocztowej widniało nazwisko „Hartley” oraz numer domu. Wiedziałam, że dotarłam tam, gdzie planowałam.
Zatrzymałam się na nieutwardzonym podjeździe i złapałam mocniej kierownicę. Zabrakło mi tchu, gdy nieopodal dostrzegłam budynek. Był cudowny. Wybudowany z ciemnego drewna i szkła. Jakby ktoś wziął rustykalne gospodarstwo i przekształcił je w coś bardziej nowoczesnego.
Na przodzie znajdował się bardzo duży ganek z mnóstwem krzeseł oraz huśtawką. Przy schodach leżał dziecięcy rower, dookoła porozrzucanych było kilka zabawek i sprzęt sportowy. Całe to miejsce wyglądało przepięknie, mimo że mieszkały tu dzieci. Nie przypominało domu-muzeum, w którym dorastaliśmy z Emersonem.
Za budynkiem, jakby zrośnięta ze zboczem góry, widniała stodoła w takim samym odcieniu ciemnego drewna. Po prawej stronie dostrzegłam niewielki domek dla gości. Założyłam, że pewnie tam bym mieszkała, gdybym dostała posadę. Był uroczy, w dobrym stanie. Liczyłam na to, że z okien widać jezioro.
Zakiełkowała we mnie nadzieja. Minęło tak dużo czasu, od kiedy ostatni raz ją czułam. Może dlatego wydawała mi się taka obca. A jednak zamierzałam trzymać się jej całą sobą.
Wyłączyłam silnik i opuściłam osłonkę przeciwsłoneczną z lusterkiem. Szybko sprawdziłam stan moich zębów po zjedzeniu czekolady – przecież musiałam zrobić dobre pierwsze wrażenie.
Kiedy byłam pewna, że wszystko w porządku, podniosłam osłonkę i złapałam za torebkę.
Nadszedł ten moment. Zacisnęłam mocno powieki.
– Proszę, niech tego nie spieprzę.
Otworzyłam oczy i jednocześnie drzwi samochodu. Wysiadłam. Żwir chrzęścił mi pod butami, gdy zbliżałam się do schodów. Ledwo znalazłam się na górze, a w tym samym momencie drzwi wejściowe otworzyły się z impetem.
Nie miałam czasu, by się przygotować, zebrać w sobie. Choć to i tak niczego by nie zmieniło, ponieważ na widok mężczyzny w progu głośno wciągnęłam powietrze. Znajome ciemne włosy z odrobiną siwizny na skroniach. Mocno zarysowana szczęka, którą pokrywał zarost. Nos, nadal wyglądający, jakby już raz został złamany.
I te oczy.
Oczy, w których odnalazłam samą dobroć po tym, jak przeżyłam trzydzieści trzy dni brutalności i okrucieństwa. To one dały mi kiedyś nadzieję. To one mnie uratowały.
– Niebieski.