Trzy stygmaty Palmera Eldritcha - Philip K. Dick - ebook + audiobook + książka

Trzy stygmaty Palmera Eldritcha ebook i audiobook

Philip K. Dick

4,3
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

„Bóg obiecuje życie wieczne. My je dajemy”.

Palmer Eldritch

„Odkrywając niezależnie ścieżkę myślową, którą trzy lata wcześniej podążył Stanisław Lem w Solaris, Dick rezygnuje z naiwnego przekonania, że nasze ewentualne spotkanie z kosmitami musi przypominać kontakt przedstawicieli dwóch ludzkich kultur. Życie w kosmosie, jeśli istnieje, jest czymś Całkiem Innym – i dlatego właśnie zetknięcie z nim należy sobie wyobrażać raczej jako intelektualny paraliż, niemożność zrozumienia, nie zaś pokojowe współistnienie czy gwiezdne wojny… Ostatecznie nie będziemy nawet pewni, czy to, co widzimy, w ogóle jest życiem…”

z przedmowy Jerzego Sosnowskiego.

Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych Nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…

Dom Wydawniczy REBIS wydał takie jego powieści jak: Ubik, Blade runner, Valis czy Człowiek z Wysokiego Zamku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 309

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 8 min

Lektor: Paweł Paprocki

Oceny
4,3 (91 ocen)
46
31
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krzysztof19922991

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna książka.
00
wojtekwrona

Całkiem niezła

koncept fajny ale mam wrażenie że słabo rozwinięty
00
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

absolutny MUST w sf.
00
Dapikus

Całkiem niezła

Intrygująca opowieść w której nigdy nie wiesz co jest narkotyczną wizja a co rzeczywistością
00
elgor

Nie oderwiesz się od lektury

Narracja perfekcyjna. Zaskakoczyls mnie aktualność ze współczesnymi przemianami, które omawiał Jacek Dukaj w "Po piśmie" (niedawno tu czytałem).Zycie naszych wnuków, ,może nawet dzieci, w środowisku AI będzie w wielu aspektach podobne do życia bohaterów "Trzech stygmatów...x
00


Kolekcje



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Kim jest Palmer Eldritch?

Lite­ra­tura fan­ta­stycz­no­nau­kowa naro­dziła się w XIX wieku, a jej początki wyzna­czały cha­rak­ter gatunku co naj­mniej do póź­nych lat pięć­dzie­sią­tych następ­nego stu­le­cia: SF fascy­no­wała się zdo­by­czami nauki i zakła­dała logiczny cha­rak­ter histo­rii, którą można było prze­wi­dzieć, a także postęp, oczysz­cza­jący stop­niowo ludz­kość z tego, co irra­cjo­nalne, zwłasz­cza z resz­tek reli­gij­no­ści. Rzecz jasna ist­niały w obrę­bie fan­ta­styki nauko­wej także anty­uto­pie, wiesz­czące zagładę czło­wie­czeń­stwa lub przynaj­mniej czy­ha­jące nań zagro­że­nia. Ale i wów­czas groza była defi­nio­wana jako zamach na to, co rozumne, a jeśli spo­łe­czeń­stwo mogło oca­leć, to dzięki zdol­no­ściom inte­lektu lub w naj­gor­szym razie mocy natury, a nie inter­wen­cji Opatrz­no­ści (jak w Woj­nie świa­tów Wel­lsa).

I w takim wła­śnie nur­cie poja­wiła się ta nie­zwy­kła powieść: Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha. Dla kogoś, kto już wów­czas, w 1964 roku, śle­dził drogę pisar­ską autora, nie była zasko­cze­niem: od dawna w tym, co irra­cjo­nalne, upa­try­wał Dick wyj­ścia ze świata ilu­zji – jak w debiu­tanc­kim opo­wia­da­niu Roog czy, w doj­rzal­szej postaci, Czło­wieku z Wyso­kiego Zamku – a w Kla­nach księ­życa Alfy myślą­cej kępce ple­śni (!) z Gani­meda kazał powo­ły­wać się na Pierw­szy List św. Pawła do Koryn­tian. Nie­mniej sto­pień otwar­cia Trzech styg­ma­tów… na pro­ble­ma­tykę reli­gijną wydaje się na tle tra­dy­cji gatunku rewo­lu­cyjny – i sygna­li­zuje wątek, który zdo­mi­nuje póź­niej­szą twór­czość pisa­rza.

Wypada jed­nak zaraz poczy­nić istotne zastrze­że­nie, gdyż słowo „reli­gia” bywa we współ­cze­snej Pol­sce koja­rzone z przy­na­leż­no­ścią do Kościoła jako insty­tu­cji, a nawet z kon­ser­wa­ty­zmem poli­tycz­nym. Tym­cza­sem Dicka należy wpi­sać w inny nurt: reli­gii poję­tej jako mistyczny, a przez to nie pod­da­jący się insty­tu­cjo­nal­nej kon­troli kon­takt z Bogiem, a także pewien spe­cy­ficzny język, opi­su­jący ludzką egzy­sten­cję wszech­stron­niej, niż to umoż­li­wia dys­kurs racjo­nalny. Można by powie­dzieć, że nie­pew­ność, czy ota­cza­jący nas świat nie sta­nowi zasłony, która oddziela nas od (niepoję­tej dla rozumu) prawdy, otwiera prze­strzeń, w któ­rej musimy ulec roz­pa­dowi jako istoty myślące, chyba że wspo­może nas któ­raś z wiel­kich tra­dy­cji reli­gij­nych, wli­cza­jąc w to rów­nież tra­dy­cje wiel­kich here­zji. I to jest wła­śnie droga, którą pod­suwa czy­tel­ni­kowi Dick.

U początku Trzech styg­ma­tów Pal­mera Eldrit­cha była wizja, jedna z tych, które towa­rzy­szyły Dic­kowi przez więk­szą część twór­czego życia (zapewne nie bez związku z zaży­wa­niem przez niego nar­ko­ty­ków). W 1963 roku miał on wyna­jętą chatę, która słu­żyła mu jako pra­cow­nia; mię­dzy tym miej­scem a domem, gdzie dogo­ry­wało wła­śnie jego trze­cie mał­żeń­stwo, pro­wa­dziła polna droga. Jesie­nią, idąc tędy, pisarz spoj­rzał w górę i zoba­czył… twarz. „Była olbrzy­mia, zapeł­niała ćwierć nieba. Miała puste szcze­liny oczu, była meta­lowa i okrutna i, co naj­gor­sze, był to Bóg. Poje­cha­łem do mojego kościoła i roz­ma­wia­łem z księ­dzem. Doszedł do wnio­sku, że mia­łem widze­nie Sza­tana” – wspo­mi­nał kil­ka­na­ście lat póź­niej.

Ta ambi­wa­len­cja – Bóg czy Sza­tan? – znaj­dzie nie­ba­wem odpo­wied­nik w powie­ści. Dodajmy jed­nak, że zaro­dek tej wizji odnaj­dziemy w dzie­ciń­stwie autora, gdy czte­ro­let­niemu (!) Phi­lowi ojciec opo­wia­dał swoje prze­ży­cia w oko­pach pierw­szej wojny świa­to­wej: „naj­bar­dziej prze­ra­żało mnie, kiedy ojciec wkła­dał maskę [prze­ciw­ga­zową]. Jego twarz zni­kała. To nie był już mój ojciec. To nie była już w ogóle istota ludzka”. Ślad tych wspo­mnień znaj­dzie czy­tel­nik bez trud­no­ści. Zapew­nijmy jed­nak: Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha można też czy­tać jako, nieco tylko eks­tra­wa­gancką, reali­za­cję gatunku SF. Mamy tu stan­dar­dowe wyobra­że­nia na temat przy­szło­ści: efekt cie­plar­niany, powszechny pro­gram euge­niczny sta­no­wiący koniecz­ność w obli­czu prze­lud­nie­nia Ziemi, kolo­ni­za­cję innych pla­net itd.

Odkry­wa­jąc nie­za­leż­nie ścieżkę myślową, którą trzy lata wcze­śniej podą­żył Sta­ni­sław Lem w Sola­ris, Dick rezy­gnuje jedy­nie z naiw­nego prze­ko­na­nia, że nasze ewen­tu­alne spo­tka­nie z kosmi­tami musi przy­po­mi­nać kon­takt przed­sta­wi­cieli dwóch ludz­kich kul­tur. Życie w kosmo­sie, jeśli ist­nieje, jest czymś Cał­kiem Innym – i dla­tego wła­śnie zetknię­cie z nim należy sobie wyobra­żać raczej jako inte­lek­tu­alny para­liż, nie­moż­ność zro­zu­mie­nia, nie zaś poko­jowe współ­ist­nie­nie czy gwiezdne wojny (mniej przy­jemne niż tamto, ale rów­nież pozwa­la­jące pojąć inten­cje dru­giej strony). Osta­tecz­nie nie będziemy nawet pewni, czy to, co widzimy, w ogóle jest życiem, zwłasz­cza życiem świa­do­mym, a wręcz możemy w pierw­szej chwili prze­oczyć, że do naszego świata wła­śnie zawi­tali Obcy.

Śla­dem, że wszystko to sta­nowi zale­d­wie powłokę, pod którą skrywa się inna treść książki, jest – cha­rak­te­ry­styczna dla Dicka – dezyn­wol­tura w dato­wa­niu wyda­rzeń fabuły. Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha roz­gry­wają się mia­no­wi­cie w przy­szło­ści, która wpraw­dzie nie jest okre­ślona tak pre­cy­zyj­nie, jak na przy­kład w opu­bli­ko­wa­nym w 1969 roku Ubiku („Pią­tego czerwca 1992 roku…” brzmi jego począ­tek), nie­mniej daje się w przy­bli­że­niu usta­lić: upły­nęło kilka lat od roku 2004, gdy doszło do awa­rii, o któ­rej wspo­mina jeden z boha­te­rów, datę zaś ante quem sta­nowi rok 2016 (z powodu, któ­rego nie mogę ujaw­nić, żeby nie ode­brać czy­tel­ni­kowi przy­jem­no­ści lek­tury). Otóż w cza­sie, gdy ta książka powsta­wała, były to daty zbyt bli­skie – mimo ogrom­nych nadziei na bły­ska­wiczny roz­wój cywi­li­za­cji naukowo-tech­nicz­nej – by nie pod­wa­żały wia­ry­god­no­ści całej histo­rii. Autor daje sub­tel­nie znać odbiorcy, że korzy­sta z rekwi­zy­torni SF, nie dba­jąc o tego rodzaju szcze­góły. Ele­men­tem kon­wen­cji jest to, że rzecz roz­grywa się w przy­szło­ści, więc dobrze, macie przy­szłość – a prze­cież kon­wen­cjo­nalną zale­d­wie. W ten spo­sób powieść fan­ta­stycz­no­nau­kowa zamie­nia się w… No wła­śnie, w co? W powiastkę filo­zo­ficzną? Tra­gi­ko­miczną baśń?

Warto zwra­cać uwagę na takie szcze­góły, Dick bowiem zasta­wia roz­ma­itego rodzaju pułapki, które mają spraw­dzić czuj­ność czy­tel­nika. Podam tu tylko jeden przy­kład, szcze­gól­nie bra­wu­rowy, a dający się omó­wić bez zdra­dza­nia mean­drów fabuły. Oto dwoje nie­szczę­snych kolo­ni­stów zesła­nych na Marsa zasta­na­wia się, dla­czego prawo zabra­nia im wró­cić po jakimś cza­sie na Zie­mię. Padają wów­czas nastę­pu­jące słowa:

– Zgod­nie ze swą defi­ni­cją – odparł Bar­ney – kolo­nia musi być czymś sta­łym. Niech pani pomy­śli o Roanoke.

– Tak. – Anne kiw­nęła głową. – Myśla­łam. Chcia­ła­bym, żeby Mars był jedną wielką wyspą Roanoke i wszy­scy mogli wró­cić do domu.

Pro­blem w tym, że kolo­nia Roanoke, pierw­sza angiel­ska osada w Ame­ryce Pół­noc­nej, miała histo­rię nieco inną, niż suge­ruje w tym dia­logu Anne. Jej pierwsi miesz­kańcy rze­czy­wi­ście prze­by­wali tam sto­sun­kowo krótko, w roku 1585, i powró­cili do Anglii; jed­nak dwa lata póź­niej pozo­sta­wione przez nich zabu­do­wa­nia zostały zasie­dlone powtór­nie, a kiedy w 1590 roku przy­biły do wyspy okręty z Lon­dynu, nikogo z kolo­ni­stów nie zna­le­ziono, choć nie było śla­dów walki – i do dziś trwają spory, co się z nimi stało. Jedno więc z dwojga, a raczej jedno i dru­gie naraz: Anne wydaje się nie znać zbyt dokład­nie histo­rii Ame­ryki (co wolno odczy­ty­wać jako sub­tel­nie wyra­żoną opi­nię autora o szkol­nic­twie w przy­szło­ści), jej igno­ran­cja zaś przy­daje jej sło­wom sym­bo­licz­nego, zło­wróżb­nego zna­cze­nia, gdyż w wypadku kolo­ni­stów z Roanoke „powrót do domu” ozna­czał co naj­wy­żej śmierć, która też nie­wąt­pli­wie kró­luje na kolo­ni­zo­wa­nym w powie­ści Mar­sie. Anne nie­świa­do­mie ulega instynk­towi Tha­na­tosa.

Pozo­stańmy jesz­cze przez chwilę przy Trzech styg­ma­tach… jako powie­ści science fic­tion. Auto­rzy tego gatunku nie­jed­no­krot­nie pró­bo­wali prze­wi­dzieć przy­szłość. Ale pół wieku po opu­bli­ko­wa­niu przez Lema Fan­ta­styki i futu­ro­lo­gii, gdzie okrut­nie roz­pra­wił się on z tymi ambi­cjami, dostrze­gamy, że pisa­rze SF szy­frują raczej, zresztą nie­kiedy z wiel­kim talen­tem, kształt współ­cze­snego im świata, zwie­rzają się z lęków, które z niego wyra­stają.

Także w Trzech styg­ma­tach Pal­mera Eldrit­cha dostrze­żemy ślady czasu i miej­sca naro­dzin tej powie­ści: Kali­for­nia, pierw­sza połowa lat sześć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku.

I tak: jeden z boha­te­rów powie­ści nosi ze sobą „gada­jącą wali­zeczkę” – prze­no­śnego, zauto­ma­ty­zo­wa­nego psy­chia­trę. Urzą­dze­nie ma jed­nak zada­nie para­dok­salne: nie ule­czyć, lecz roz­chwiać jego psy­che. To zapewne świa­dec­two zetknię­cia się autora z ide­ami antyp­sy­chia­trii, któ­rej sztan­da­rowe dzieła zaczęły być publi­ko­wane z począt­kiem lat sześć­dzie­sią­tych (The Divi­ded Self Richarda D. Lainga, a zwłasz­cza The Myth of Men­tal Ill­ness Tho­masa Sza­sza, oba z roku 1960).

Spo­sób rekru­ta­cji do kolo­nii na Mar­sie każe myśleć o woj­nie w Wiet­na­mie, w którą USA stop­niowo się wów­czas anga­żo­wały. Dwa mie­siące po tym, jak Dick oddał maszy­no­pis powie­ści do wydaw­nic­twa, pierwsi ame­ry­kań­scy pacy­fi­ści spa­lili publicz­nie swoje karty powo­ła­nia. To do służby woj­sko­wej odno­szą się prze­cież roz­wa­żane przez boha­te­rów spo­soby „wykrę­ce­nia się”, z symu­lo­wa­niem cho­roby psy­chicz­nej na czele; to ochot­ni­ków do woj­ska kontr­kul­tu­rowe śro­do­wi­sko Kali­for­nii trak­to­wało jak nie­bez­piecz­nych dzi­wa­ków. Cha­rak­te­ry­styczny jest spo­sób, w jaki w powie­ści mówi się o huma­no­idal­nych miesz­kań­cach układu Pro­ximy – zwłasz­cza dia­log z biz­nes­me­nem z począt­ko­wych par­tii książki można by prze­pi­sać, zastę­pu­jąc „Pro­xich” rów­nie pogar­dli­wym sło­wem „Żółtki”, a roz­mowa zabrzmia­łaby jak doku­ment z epoki.

Perky Pat (czyli żwawa, lub też swa­wolna, Pat) to z kolei oczy­wi­ście lalka Bar­bie. Wiemy skąd­inąd, że w 1963 roku na Boże Naro­dze­nie, gdy kształ­to­wał się pomysł na Trzy styg­maty…, Phil i jego żona poda­ro­wali cór­kom laleczki Bar­bie i Kena. „W tym samym mie­siącu – opo­wiada bio­graf pisa­rza – Dick opu­bli­ko­wał (w „Ama­zing [Sto­ries]”) Czasy żwa­wej Pat, dziwne i śmieszne opo­wia­da­nie”, w któ­rym żyjący na Mar­sie Zie­mia­nie „bawią się lal­kami i mode­lami roz­bu­do­wy­wa­nych zesta­wów Żwawa Pat, wzo­ro­wa­nych na stro­jach i dodat­kach lalki Bar­bie”. Począ­tek opo­wia­da­nia został zresztą po nie­wiel­kich retu­szach umiesz­czony w Trzech styg­ma­tach Pal­mera Eldrit­cha (w roz­dziale trze­cim). Bar­bie pro­du­ko­wała firma Mat­tel, począw­szy od 1959 roku, wzo­ru­jąc się na nie­miec­kiej Lilli, jaką można było zna­leźć w nie­miec­kich skle­pach zabaw­kar­skich w poło­wie lat pięć­dzie­sią­tych. Wzmianka o kon­ku­ren­cyj­nej wobec Pat Con­nie-Towa­rzyszce to z kolei odbi­cie poja­wie­nia się w 1963 bry­tyj­skiej odpo­wie­dzi na ame­ry­kań­ską Bar­bie w postaci Sindy (wytwa­rza­nej przez Pedi­gree Dolls & Toys). Pisarz traf­nie roz­po­znał szcze­gólny poten­cjał kul­tu­rowy w tych niby-dzie­cię­cych fety­szach – gdy wprost mówi o Perky i Wal­cie (Bar­bie i Kenie) jako o ido­lach mate­ria­li­zu­ją­cych skryte infan­tylne fan­ta­zje doro­słych.

Wresz­cie nar­ko­tyki – Can-D i Chew-Z w powie­ści. Nie miej­sce tu na długą opo­wieść o uza­leż­nie­niach pisa­rza zarówno od lekarstw, jak i od sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych. Dziś, zna­jąc dobrze śmier­telne żniwo, jakie zebrała kontr­kul­tu­rowa fascy­na­cja nar­ko­ty­kami (czego zresztą Dick dał przej­mu­jące świa­dec­two w powie­ści Przez ciemne zwier­cia­dło), trudno zre­kon­stru­ować ich ówcze­sną mito­lo­gię. Jej fun­da­ment poło­żył Aldous Hux­ley w eseju Bramy per­cep­cji z 1954 roku. Angiel­ski pisarz po serii eks­pe­ry­men­tów z meska­liną twier­dził, że drogę prze­by­waną latami przez wiel­kich asce­tów roz­ma­itych reli­gii można odbyć na skróty dzięki współ­cze­snej che­mii – gdyż nor­malne dzia­ła­nie ludz­kiego mózgu polega na reduk­cji odbie­ra­nych przez zmy­sły bodź­ców, a pod wpły­wem nar­ko­ty­ków (jak pod wpły­wem dłu­go­trwa­łego głodu, hiper­wen­ty­la­cji i innych tech­nik medy­ta­cyj­nych) „otwie­rają się drzwi per­cep­cji”. A zatem dostrze­gamy wów­czas rze­czy­wi­stość ukrytą przed zwy­kłymi śmier­tel­ni­kami? Czy jed­nak tylko śnimy na jawie? Wła­śnie ten dyle­mat otwiera wresz­cie istotną treść powie­ści Dicka.

Już w tytule poja­wia się ter­min wystę­pu­jący pier­wot­nie w chrze­ści­jań­stwie (i isla­mie): styg­maty. Zaraz potem, na pierw­szej stro­nie, czy­tamy, że „z pro­chu powsta­li­śmy”, co jest nawią­za­niem do słów z biblij­nej Księgi Rodzaju, sze­rzej zna­nych z obrzędu Środy Popiel­co­wej. Boha­te­ro­wie uży­wają takich pojęć, jak: grzech pier­wo­rodny, pie­kło, pokuta, sza­tan, zba­wie­nie i zie­mia obie­cana. Wprost pytają, czy można zna­leźć Boga. Powo­łują się na Toma­sza à Kem­pis (autora pięt­na­sto­wiecz­nego trak­tatu O naśla­do­wa­niu Chry­stusa) i świę­tego Pawła, któ­rego zda­nia para­fra­zują (dwu­krot­nie z Listu do Rzy­mian, a raz z Pierw­szego Listu do Koryn­tian; nota­bene to ostat­nie zda­nie, słynna apo­strofa do śmierci – 1 Kor 15,55 – było dla Dicka dość ważne, by wró­cił do niego w opo­wia­da­niu Ina­czej, niżby się zda­wało z roku 1968). Nie są to, powtórzmy raz jesz­cze, odwo­ła­nia wystę­pu­jące powszech­nie w utwo­rach science fic­tion z połowy XX wieku.

To wła­śnie w tym kon­tek­ście należy zwra­cać uwagę na pewne zaka­mu­flo­wane sygnały, jak prze­ży­cie jed­nego z boha­te­rów, który „widział tylko pustą białą prze­strzeń, otchłań poświaty, jakby z pro­jek­tora holo­gra­ficz­nego usu­nięto prze­zro­cze. To świa­tło, pomy­ślał, które powo­duje zja­wi­sko nazy­wane przez nas rze­czy­wi­sto­ścią”. Scena ta zdaje się odsy­łać do kaba­li­stycz­nej Sefer ha-Zohar (Księgi Bla­sku), w któ­rej tak wła­śnie, jako (s)twór­cze Świa­tło, przed­sta­wia się Boga. Podobne wyobra­że­nie buduje Pro­log do Ewan­ge­lii świę­tego Jana, gdy powiada się, że „świa­tłość w ciem­no­ści świeci, lecz ciem­ność jej nie ogar­nęła” (J 1,5), ale w Zohar prze­ciw­nie: świa­tło, które stara się zgłę­bić wła­sne pocho­dze­nie, mie­rzy się z zada­niem, które nawet dla Wszech­mo­gą­cego nie jest moż­liwe, co owo­cuje samo­zwąt­pie­niem Boga i naro­dzi­nami ciem­no­ści, czyli Sza­tana. Tak w tra­dy­cji żydow­skiej przed­sta­wia się wła­ściwa dla głę­bo­kiej myśli reli­gij­nej ambi­wa­len­cja, miste­rium tre­men­dum et fasci­nans (tajem­nica prze­ra­ża­jąca i przy­cią­ga­jąca), jak tę dwu­znacz­ność nazwał u progu XX wieku badacz prze­żyć reli­gij­nych Rudolf Otto – ambi­wa­len­cja, o któ­rej w kon­tek­ście Dicka już wspo­mi­na­li­śmy.

Tylko mimo­cho­dem dodajmy rów­nież, że intry­gu­jącą pisa­rza próbę znie­sie­nia tej ambi­wa­len­cji sta­no­wiły spe­ku­la­cje gno­sty­ków, roz­róż­nia­ją­cych odle­głego Boga i zbun­to­wa­nego prze­ciwko niemu Jahwe-demiurga, który stwo­rzył nasz (nie­udany) świat. W osta­tecz­nych kon­se­kwen­cjach kon­cep­cja ta każe prze­ciw­sta­wiać sobie Stary i Nowy Testa­ment, gdyż Chry­stus miałby być Synem Naj­wyż­szego, który przy­był na Zie­mię, by wyzwo­lić ludzi spod pano­wa­nia samo­zwań­czego Stwórcy z Księgi Rodzaju. Autor będzie wra­cał do tych wyobra­żeń – naj­peł­niej w Bożej inwa­zji.

Innym zna­kiem pozo­sta­wio­nym dla wni­kli­wych czy­tel­ni­ków jest imię jed­nego z boha­te­rów: Leo (lew). W Apo­ka­lip­sie (5,5) czy­tamy „Oto zwy­cię­żył Lew z poko­le­nia Judy, poto­mek Dawida”, co wyraź­nie wska­zuje na Chry­stusa (nie bez powodu to samo imię nosi chry­stu­sowy boha­ter Idioty Dosto­jew­skiego, Lew Mysz­kin), choć zara­zem w Pierw­szym Liście świę­tego Pio­tra (5,8) prze­strzega się nas przed dia­błem, który „krąży jak ryczący lew i szuka, kogo by pożreć”. Dodajmy, by choć tym razem prze­wa­żyć szalę na jedną stronę, że w śre­dnio­wie­czu roz­po­wszech­nione było prze­ko­na­nie, iż lwiątka rodzą się mar­twe i ojciec wskrze­sza je (wyli­zu­jąc, rycząc lub też chu­cha­jąc na nie) po trzech dniach – przez co lew był wów­czas sym­bo­lem Zmar­twych­wsta­nia.

Skąd­inąd nazwi­sko tytu­ło­wego boha­tera także wygląda na nie­przy­pad­kowe: eldritch to po szkocku „upiorny, nie­sa­mo­wity” (jak twier­dzi Law­rence Sutin, bio­graf pisa­rza), w imie­niu Pal­mer sły­chać zaś angiel­skie słowo palm – „dłoń”, ale i „gałązkę pal­mową”, która „w sym­bo­lice chrze­ści­jań­skiej sym­bo­li­zuje try­umf męczen­nika nad śmier­cią. Pal­mer to piel­grzym, który nosi gałązkę palmy (a może porost Chew-Z) na znak, że był w Ziemi Świę­tej (a może w Ukła­dzie Pro­ximy?)” – roz­wija tę myśl Sutin. Oto więc upiorny męczen­nik: Zba­wi­ciel, który pro­po­nuje praw­dziwą Hostię w postaci nar­ko­tyku, lub prze­ciw­nie – Anty­chryst udzie­la­jący demo­nicz­nej anty­ko­mu­nii (do kon­cep­cji, że chleb z Ostat­niej Wie­cze­rzy był nar­ko­ty­kiem, powróci Dick w swo­jej ostat­niej powie­ści Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera).

Ta sym­bo­lika obja­śnia dzi­waczne dys­ku­sje na temat praw­dzi­wo­ści prze­żyć ofe­ro­wa­nych przez kon­ku­ru­jące w świe­cie powie­ścio­wym sub­stan­cje odu­rza­jące, gdyż dys­ku­sje te sta­no­wią pastisz chrze­ści­jań­skich spo­rów o cha­rak­ter Ciała i Krwi Pań­skiej pod­czas Mszy, czyli o obrzęd Prze­isto­cze­nia. Zgod­nie z dok­tryną przy­jętą w 1215 roku przez IV Sobór Late­rań­ski, akt kon­se­kra­cji opłatka i wina na ołta­rzu pozo­sta­wia nie­na­ru­szone ich akcy­densy (przy­pa­dło­ści, cechy postrze­galne zmy­słowo), jed­nak zmie­nia ich sub­stan­cję (istotę), która staje się rze­czy­wi­ście Cia­łem i Krwią Chry­stusa; przy tym kapłan nie jest magiem, który tego doko­nuje, lecz jedy­nie instru­men­tem, poprzez który ów cud zostaje doko­nany przez Boga samego, pośred­ni­kiem tak pośled­nim, że – jak póź­niej, w okre­sie kontr­re­for­ma­cji pod­kre­śli Kościół kato­licki – bez zna­cze­nia dla sku­tecz­no­ści obrzędu jest stan jego duszy (rytuał spra­wo­wany przez kapłana grzesz­nika pozo­staje sku­teczny).

Podob­nie wygląda w tej kwe­stii dok­tryna Kościoła epi­sko­pal­nego, do któ­rego, pisząc Trzy styg­maty…, uczęsz­czał sam Dick; w innych tra­dy­cjach pro­te­stanc­kich obec­ność Chry­stusa w Komu­nii świę­tej rozu­mie się sym­bo­licz­nie (na przy­kład u bap­ty­stów i zie­lo­no­świąt­kow­ców) lub duchowo (w kal­wi­ni­zmie). Dok­tryna lute­rań­ska zakłada kon­sub­stan­cja­cję, czyli, mówiąc w uprosz­cze­niu, isto­tową obec­ność Ciała i Krwi jedy­nie pod­czas spra­wo­wa­nia Sakra­mentu; po zakoń­cze­niu litur­gii chleb i wino powra­cają do swego zwy­kłego sta­tusu. Jak­kol­wiek powyż­sze roz­róż­nie­nia mogą spra­wiać wra­że­nie nad­mier­nie wyra­fi­no­wa­nych spe­ku­la­cji – Dicka zain­te­re­so­wała nimi roz­prawa Carla Gustava Junga Sym­bol prze­miany w mszy – prze­lano o nie w histo­rii sporo bez­dy­sku­syj­nie real­nej krwi, a ich echa znaj­dziemy w docie­ka­niach boha­te­rów powie­ści.

Kim więc jest w końcu Pal­mer Eldritch i co jest warte jego zapew­nie­nie: „Bóg obie­cuje życie wieczne – my je dajemy”? Jaka byłaby war­tość nie­śmier­tel­no­ści (o któ­rej nie­raz marzymy), gdyby nie wią­zała się ze „świę­tych obco­wa­niem”, lecz z abso­lutną samot­no­ścią – choć i abso­lutną wie­dzą, którą co naj­mniej od czasu Raju utra­co­nego Mil­tona przy­pi­suje się Sza­ta­nowi? I skąd nasza decy­zja, by ufać lub nie instynk­towi reli­gij­nemu: wie­rzyć lub opo­wia­dać się za ate­izmem? Wstęp do powie­ści nie jest miej­scem, by odpo­wia­dać na te pyta­nia. Wolno tu jedy­nie pod­kre­ślić ich obec­ność w utwo­rze.

Phi­lip Dick jakoby bał się tej książki tak bar­dzo, że nie był w sta­nie przej­rzeć korekty nade­sła­nej mu przez wydawcę. Dobrze jest zastrzec, że mimo kli­matu grozy wiele w niej komi­zmu; nie­mniej rze­czy­wi­ście Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha mogą budzić lęk. Nie z powodu prze­trans­po­no­wa­nego w realia powie­ściowe kosz­mar­nego wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa o ojcu w masce prze­ciw­ga­zo­wej, lecz dla­tego, że tu, w kostiu­mie science fic­tion, sta­wia się pyta­nia osta­teczne: o sens reli­gii, ist­nie­nie Boga i cha­rak­ter sacrum, które oglą­dane z dala od uty­li­tar­nej mora­li­styki odsła­nia szo­ku­jące obli­cze: „nie­czy­sty i święty to jedno i to samo – czy­tamy w tej dziw­nej książce. – Po pro­stu tabu”1.

Jerzy Sosnow­ski

Korzy­sta­łem m.in. z nastę­pu­ją­cych źró­deł: Carl Gustav Jung, Sym­bol prze­miany w mszy, przeł. Robert Reszke, War­szawa 1998 / Wła­dy­sław Kopa­liń­ski, Słow­nik sym­boli, War­szawa 1990 / Sta­ni­sław Lem, Fan­ta­styka i futu­ro­lo­gia, Kra­ków 1973 / Law­rence Sutin, Phi­lip K. Dick. Boże inwa­zje, przeł. Lech Jęcz­myk, Poznań 1999 / Pismo Święte Nowego Testa­mentu i Psalmy, Czę­sto­chowa 2005 / Porów­na­nie wyznań rzym­sko-kato­lic­kiego, pra­wo­sław­nego, ewan­ge­licko-augs­bur­skiego, ewan­ge­licko-refor­mo­wa­nego, War­szawa 1988 / Josh Clark, What hap­pe­ned to the lost colony at Roanoke?, http://history.how­stuf­fworks.com/ame­ri­can-history/roanoke-colony.htm / Ewa Sak­son, Praw­dziwa histo­ria Bar­bie, http://www.stu­dents.pl/po-zaje­ciach/deta­ils/18317/Praw­dziwa-histo­ria-Bar­bie / pl.wiki­pe­dia.org, hasła: antyp­sy­chia­tria, trans­sub­stan­cja­cja / en.wiki­pe­dia.org, hasła: Laing Richard D., Oppo­si­tion to the U.S. invo­lve­ment in the Viet­nam War, Sindy, Szasz Tho­mas[wróć]

Motto

Rzecz w tym, że cokol­wiek powie­dzieć, z pro­chu powsta­li­śmy. Wiele nam to na start nie daje i nie powin­ni­śmy o tym zapo­mi­nać. Ale gdy tak pomy­śleć, w sumie nie­źle sobie radzimy. Dla­tego uwa­żam, że nawet w tej par­szy­wej sytu­acji, z którą przy­szło nam się zmie­rzyć, damy sobie radę. Rozu­mie­cie?

– z zapisu audio roz­po­wszech­nia­nego wśród kon­sul­tan­tów pro­gno­stów Perky Pat Lay­outs Inc., podyk­to­wa­nego do użytku wewnętrz­nego przez Leo Bulero tuż po jego powro­cie z Marsa

TRZY STYGMATY PALMERA ELDRITCHA

1

Bar­ney May­er­son zbu­dził się z nie­zwy­kle sil­nym bólem głowy i stwier­dził, że znaj­duje się w obcej sypialni, w obcym domu. Obok, okryta aż po nagie, gład­kie ramiona, spała nie­zna­joma dziew­czyna. Lekko oddy­chała przez usta; jej włosy były białe jak bawełna.

Na pewno spóź­nię się do pracy, pomy­ślał. Wyśli­znął się z łóżka i wstał chwiej­nie, nie otwie­ra­jąc oczu i powstrzy­mu­jąc mdło­ści. Do biura miał na pewno kilka godzin jazdy. A może nawet nie znaj­do­wał się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Z pew­no­ścią jed­nak był na Ziemi: cią­że­nie, pod któ­rego wpły­wem się zachwiał, było zna­jome i nor­malne.

A w sąsied­nim pokoju, przy sofie, stała zna­joma wali­zeczka jego psy­chia­try, dok­tora Smile’a.

Boso poczła­pał do salonu i usiadł obok niej; otwo­rzył ją, pstryk­nął prze­łącz­ni­kami i włą­czył dok­tora Smile’a. Czuj­niki ożyły i mecha­nizm zaczął cicho mru­czeć.

– Gdzie jestem? – spy­tał Bar­ney. – I jak daleko stąd do Nowego Jorku?

To było naj­waż­niej­sze. Spo­strzegł zegar wiszący na ścia­nie kuchni – była 7.30. Wcale nie tak późno.

Mecha­nizm, prze­no­śny ter­mi­nal dok­tora Smile’a połą­czony radiowo z kom­pu­te­rem w piw­nicy miesz­kalni Bar­neya, czyli Renown 33 w Nowym Jorku, stwier­dził meta­licz­nym gło­sem:

– Ach, pan Bay­er­son.

– May­er­son – spro­sto­wał Bar­ney, przy­gła­dza­jąc włosy drżą­cymi pal­cami. – Co pamię­tasz z ostat­niej nocy?

Z głę­boką odrazą dostrzegł sto­jące na kre­den­sie w kuchni na pół opróż­nione butelki bur­bona, wodę sodową, cytrynę, tonik i foremki na lód.

– Kim jest ta dziew­czyna?

– Ta dziew­czyna w łóżku to panna Ron­di­nella Fugate – zako­mu­ni­ko­wał dok­tor Smile. – Pro­siła, by ją pan nazy­wał Roni.

Brzmiało to dziw­nie zna­jomo, a przy tym w jakiś nie­ja­sny spo­sób wią­zało się z jego pracą.

– Słu­chaj – powie­dział do wali­zeczki, ale w tej samej chwili dziew­czyna w sypialni poru­szyła się. Szybko zamknął dok­tora Smile’a i wstał, czu­jąc się śmieszny i nie­zgrabny w samych gat­kach.

– Wsta­łeś już? – spy­tała sen­nie dziew­czyna. Wyplą­tała się z pościeli i usia­dła, patrząc na niego. Dość ładna, stwier­dził Bar­ney, ma piękne, duże oczy. – Która godzina i czy nasta­wi­łeś wodę na kawę?

Poma­sze­ro­wał do kuchni i uru­cho­mił kuchenkę. Usły­szał trzask zamy­ka­nych drzwi: dziew­czyna poszła do łazienki. Dał się sły­szeć szum wody. Roni brała prysz­nic.

Wró­ciw­szy do salonu, znów włą­czył dok­tora Smile’a.

– Co ona ma wspól­nego z P. P. Lay­outs? – spy­tał.

– Panna Fugate jest pań­ską nową asy­stentką. Przy­była wczo­raj z Chin Ludo­wych, gdzie pra­co­wała dla P. P. Lay­outs jako kon­sul­tantka pro­gno­styczka na ten region. Jed­nak panna Fugate, choć uta­len­to­wana, jest bar­dzo nie­do­świad­czona i pan Bulero zde­cy­do­wał, że krótka prak­tyka w cha­rak­te­rze pań­skiej asy­stentki… Powie­dział­bym „pod pań­skim zwierzch­nic­twem”, ale mogłoby to zostać źle zro­zu­miane, zwa­żyw­szy…

– Wspa­niale – rzekł Bar­ney.

Wszedł do sypialni, zna­lazł swoje ubra­nie rzu­cone – z pew­no­ścią przez sie­bie samego – na pod­łogę i zaczął się powoli ubie­rać. Wciąż czuł się okrop­nie i z tru­dem powstrzy­my­wał mdło­ści.

– To się zga­dza – powie­dział do dok­tora Smile’a, wra­ca­jąc do salonu i dopi­na­jąc koszulę. – Przy­po­mi­nam sobie wia­do­mość od Fri­daya o pan­nie Fugate. Jej talent jest tro­chę nie­równy. Popeł­niła poważny błąd z tą wystawą o woj­nie domo­wej w USA… Wyobraź sobie, myślała, że to będzie pio­ru­nu­jący suk­ces w Chi­nach Ludo­wych. – Roze­śmiał się.

Drzwi do łazienki uchy­liły się odro­binę. W szpa­rze dostrzegł różową, czy­stą Roni wycie­ra­jącą się po kąpieli.

– Woła­łeś mnie, kocha­nie?

– Nie – odparł. – Roz­ma­wia­łem ze swoim leka­rzem.

– Każdy popeł­nia błędy – powie­dział dok­tor Smile, tro­chę bez prze­ko­na­nia.

– Jak to się stało, że ona i ja… – rzekł Bar­ney, wska­zu­jąc na sypial­nię. – Tak od razu?

– Che­mia – rzekł dok­tor Smile.

– Daj spo­kój.

– No, oboje jeste­ście jasno­wi­dzami. Prze­wi­dzie­li­ście, że to w końcu nastąpi… że zaan­ga­żu­je­cie się ero­tycz­nie. Tak więc stwier­dzi­li­ście – po kilku kie­lisz­kach – że nie ma sensu cze­kać. Życie krót­kie, sztuka…

Wali­zeczka umil­kła, ponie­waż Roni Fugate wyło­niła się z łazienki i prze­szła nago obok Bar­neya, kie­ru­jąc się do sypialni. Bar­ney stwier­dził, że ma smu­kłe ciało i naprawdę wspa­niałą figurę, a jej małe, ostre piersi wień­czą sutki nie więk­sze niż para różo­wych grosz­ków. A raczej para różo­wych pereł, popra­wił się w myślach.

– Chcia­łam cię zapy­tać w nocy – powie­działa Roni Fugate – dla­czego kon­sul­tu­jesz się z psy­chia­trą? Nosisz tę wali­zeczkę cały czas ze sobą. Odsta­wi­łeś ją, dopiero gdy… i mia­łeś ją włą­czoną aż do… – Unio­sła brwi i spoj­rzała na niego badaw­czo.

– Jed­nak wtedy ją wyłą­czy­łem – pod­kre­ślił Bar­ney.

– Uwa­żasz, że jestem ładna?

Sta­jąc na pal­cach, wypro­sto­wała się, wycią­gnęła ręce nad głowę i ku jego zdu­mie­niu zaczęła serię ćwi­czeń, ska­cząc i pod­ska­ku­jąc, koły­sząc pier­siami.

– Z całą pew­no­ścią – mruk­nął zasko­czony.

– Waży­ła­bym tonę – sap­nęła Roni Fugate – gdy­bym nie robiła co rano tych ćwi­czeń opra­co­wa­nych przez Wydział Broni ONZ. Idź i nalej kawę do fili­ża­nek, dobrze, kocha­nie?

– Czy naprawdę jesteś moją nową asy­stentką w P. P. Lay­outs? – spy­tał Bar­ney.

– Tak, oczy­wi­ście. To ty nie pamię­tasz? No tak, myślę, że jesteś taki jak więk­szość czo­ło­wych jasno­wi­dzów. Tak dobrze widzisz przy­szłość, że męt­nie przy­po­mi­nasz sobie prze­szłość. A wła­ści­wie to co pamię­tasz z ostat­niej nocy? – Na chwilę prze­stała ćwi­czyć, z tru­dem łapiąc oddech.

– Och – rzekł Bar­ney – chyba wszystko.

– Słu­chaj, jedy­nym powo­dem, że tasz­czysz ze sobą psy­chia­trę, może być to, że dosta­łeś kartę powo­ła­nia. Zga­dza się?

Po krót­kim waha­niu kiw­nął głową. To pamię­tał. Zna­joma podłużna nie­bie­sko­zie­lona koperta przy­była tydzień temu. W przy­szłą środę w woj­sko­wym szpi­talu ONZ w Bronk­sie będą spraw­dzać, czy jest przy zdro­wych zmy­słach.

– Czy to pomo­gło? Czy on… – wska­zała wali­zeczkę – zro­bił cię dosta­tecz­nie cho­rym?

Odwra­ca­jąc się do prze­no­śnego dok­tora Smile’a, Bar­ney zapy­tał:

– Zro­bi­łeś?

Wali­zeczka odparła:

– Nie­stety, wciąż jest pan cał­ko­wi­cie zdatny, panie May­er­son. Może pan znieść stres dzie­się­cio­freu­dowy. Przy­kro mi. Jed­nak mamy jesz­cze kilka dni. Dopiero zaczę­li­śmy.

Wszedł­szy do sypialni, Roni Fugate wzięła bie­li­znę i zaczęła się ubie­rać.

– I pomy­śleć tylko – wes­tchnęła. – Jeżeli pana powo­łają, panie May­er­son, i wyślą do kolo­nii… może się oka­zać, że obejmę pań­ską posadę.

Uśmiech­nęła się, poka­zu­jąc wspa­niałe, równe zęby.

Była to ponura per­spek­tywa. I zdol­ność jasno­wi­dze­nia nie­wiele mu pomo­gła. Osta­teczny rezul­tat był nie­pewny, a szale przy­czyny i skutku w ide­al­nej rów­no­wa­dze.

– Nie pora­dzisz sobie – orzekł. – Nie mogłaś sobie pora­dzić nawet w Chi­nach, a to sto­sun­kowo nie­skom­pli­ko­wana sytu­acja, jeśli cho­dzi o ana­lizę roz­kładu praw­do­po­do­bieństw.

Jed­nak kie­dyś da sobie radę – Bar­ney mógł to prze­wi­dzieć bez trudu. Była młoda i obda­rzona wybit­nym talen­tem. Jedyne, czego potrze­bo­wała, by mu dorów­nać – a on był w swoim fachu naj­lep­szy – to kilka lat prak­tyki. W miarę jak odzy­ski­wał świa­do­mość sytu­acji, coraz jaśniej zda­wał sobie z tego sprawę. Było bar­dzo praw­do­po­dobne, że zosta­nie powo­łany, a jeśli nawet nie, Roni Fugate może ode­brać mu dobrą, wygodną posadę, na którą wspi­nał się szcze­bel po szcze­blu przez dłu­gie trzy­na­ście lat.

Dość szcze­gólne roz­wią­za­nie pro­blemu: pójść z nią do łóżka. Zasta­na­wiał się, jak na to wpadł.

Nachy­liw­szy się, rzekł cicho do dok­tora Smile’a:

– Chciał­bym, żebyś mi wyja­śnił, skąd, do cho­lery, przy­szło mi…

– Ja mogę na to odpo­wie­dzieć! – zawo­łała z sypialni Roni Fugate. Wła­śnie wło­żyła dość obci­sły bla­do­zie­lony swe­ter i zapi­nała go przed lustrem toa­letki. – Powie­dzia­łeś mi to w nocy, po pią­tym bur­bo­nie z wodą. Mówi­łeś… – Urwała. W jej oczach zabły­sły figlarne iskierki. – To było nie­zbyt ele­ganc­kie. Powie­dzia­łeś: „Jeśli nie można kogoś poko­nać, trzeba go polu­bić”. Tyle że, przy­kro mi to mówić, uży­łeś nieco innego cza­sow­nika.

– Hmm – mruk­nął Bar­ney i poszedł do kuchni nalać sobie kawy.

W każ­dym razie znaj­do­wał się nie­da­leko od Nowego Jorku; skoro panna Fugate była zatrud­niona w P. P. Lay­outs, to nie mogła miesz­kać daleko od firmy. Zatem mogą poje­chać razem. Wspa­niale. Zasta­na­wiał się, czy ich pra­co­dawca, Leo Bulero, by to pochwa­lił, gdyby wie­dział. Czy firma ma jakieś ofi­cjalne sta­no­wi­sko w spra­wie sypia­nia pra­cow­ni­ków ze sobą? Miała je nie­mal w każ­dej innej spra­wie… cho­ciaż nie wyobra­żał sobie, jak czło­wiek spę­dza­jący całe życie na pla­żach kuror­tów Antark­tyki lub w nie­miec­kich kli­ni­kach Tera­pii E potra­fił stwo­rzyć dogmaty obej­mu­jące wszystko.

Pew­nego dnia, powie­dział sobie, będę żył jak Leo Bulero, zamiast tkwić w Nowym Jorku pod­czas czter­dzie­sto­stop­nio­wych upa­łów…

Nagle poczuł lek­kie pul­so­wa­nie pod nogami; pod­łoga dygo­tała. To włą­czył się sys­tem chło­dzący. Zaczął się nowy dzień.

Za oknami kuchni wyło­niło się zza budyn­ków gorące, nie­przy­ja­zne słońce. Bar­ney zmru­żył oczy pod wpły­wem bla­sku. Zapo­wia­dał się kolejny bar­dzo upalny dzień. Jak nic doj­dzie do dwu­dzie­stu w skali Wagnera. Nie trzeba być jasno­wi­dzem, żeby to prze­wi­dzieć.

W miesz­kalni o nędz­nym, wyso­kim nume­rze 492 na pery­fe­riach mia­sta Mari­lyn Mon­roe w sta­nie New Jer­sey Richard Hnatt bez entu­zja­zmu jadł śnia­da­nie, prze­glą­da­jąc, z uczu­ciem jesz­cze dal­szym od entu­zja­zmu, poranną wide­oga­zetę z noto­wa­niami zespołu pogo­do­wego z poprzed­niego dnia.

Główny lodo­wiec, Ol’ Skin­top, cof­nął się o 4,62 gra­bli w ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech godzin. A tem­pe­ra­tura w Nowym Jorku w połu­dnie była wyż­sza o 1,46 wagnera niż dwa dni temu. Ponadto wil­got­ność powie­trza spo­wo­do­wana paro­wa­niem oce­anu wzro­sła o 16 sel­kir­ków. Było więc cie­plej i wil­got­niej; pro­ces natu­ralny nie­uchron­nie toczył się… ku czemu? Hnatt odło­żył gazetę i pod­niósł pocztę dostar­czoną przed świ­tem – sporo czasu upły­nęło, od kiedy listo­no­sze prze­stali włó­czyć się za dnia.

Pierw­szy wpadł mu w oko rachu­nek za chło­dze­nie miesz­ka­nia, zwy­kłe zdzier­stwo: Hnatt winien był admi­ni­stra­cji miesz­kalni 492 dokład­nie dzie­sięć i pół skina za ostatni mie­siąc, co ozna­czało pod­wyżkę o trzy czwarte skina w sto­sunku do kwiet­nia. Kie­dyś, pomy­ślał, zrobi się tak gorąco, że nic nie uchroni miesz­ka­dła od roz­to­pie­nia się. Pamię­tał dzień, kiedy jego kolek­cja nagrań zle­piła się w bry­la­stą masę. To było gdzieś w ’04 – z powodu chwi­lo­wej awa­rii sys­temu chło­dzą­cego miesz­kalni. Teraz miał taśmy żela­zowe, które się nie topiły. Wtedy jed­no­cze­śnie padły wszyst­kie papużki i wenu­sjań­skie mini­ka­narki w budynku, a żółw sąsiada ugo­to­wał się we wła­snej sko­ru­pie. Oczy­wi­ście zda­rzyło się to w dzień i wszy­scy – a przy­naj­mniej wszy­scy męż­czyźni – byli w pracy. Żony kuliły się na naj­niż­szej z pod­ziem­nych kon­dy­gna­cji, myśląc (pamię­tał, jak opo­wia­dała mu o tym Emily), że w końcu nade­szła ta okropna chwila. Nie za sto lat, ale wła­śnie teraz. Że pro­gnozy Cal­te­chu były błędne… ale rzecz jasna nie były; po pro­stu prze­rwany został kabel ener­ge­tyczny nowo­jor­skich służb komu­nal­nych. Szybko przy­były roboty i napra­wiły go.

W pokoju sto­ło­wym jego żona sie­działa w nie­bie­skim szla­froczku, cier­pli­wie pokry­wa­jąc szkłem wod­nym jakiś przed­miot z nie wypa­lo­nej cera­miki; wysta­wiła czu­bek języka, a oczy jej błysz­czały… zręcz­nie ope­ro­wała pędzel­kiem i Hnatt byt pewny, że rzecz będzie dobra. Widok Emily przy pracy przy­po­mniał mu o zada­niu, jakie dziś przed nim stało. Nie­miła per­spek­tywa.

– Może powin­ni­śmy jesz­cze tro­chę zacze­kać, zanim się z nim skon­tak­tu­jemy – rzekł opry­skli­wie.

Nie patrząc na niego, Emily powie­działa:

– Ni­gdy nie będziemy mu mogli zapre­zen­to­wać lep­szej kolek­cji, niż mamy teraz.

– A co, jeśli powie nie?

– Będziemy pró­bo­wać dalej. A czego się spo­dzie­wa­łeś, że zre­zy­gnu­jemy tylko dla­tego, iż mój dawny mąż nie potrafi lub nie zechce prze­wi­dzieć, czy odniosą one suk­ces na rynku?

– Znasz go, ja nie – odparł Richard Hnatt. – Chyba nie jest mściwy, co? Nie żywi urazy?

A wła­ści­wie jaką urazę mógł żywić dawny mał­żo­nek Emily? Nikt nie zro­bił mu krzywdy. Jeżeli już o tym mowa, to było chyba na odwrót, a przy­naj­mniej tak wyni­kało z rela­cji Emily.

Dziw­nie się czuł, cią­gle słu­cha­jąc o Bar­neyu May­er­so­nie, ni­gdy go nie poznaw­szy, ni­gdy się z nim nie spo­tkaw­szy. Teraz się to zmieni, ponie­waż dziś o dzie­wią­tej ma umó­wione spo­tka­nie z May­er­so­nem w jego biu­rze w P. P. Lay­outs. May­er­son rzecz jasna będzie miał prze­wagę. Może rzu­cić jedno krót­kie spoj­rze­nie na zestaw cera­miki i uprzej­mie podzię­ko­wać. Nie, może powie­dzieć: P. P. Lay­outs to nie inte­re­suje. Pro­szę wie­rzyć moim zdol­no­ściom pre­ko­gni­cyj­nym, mojemu talen­towi pro­gno­zo­wa­nia mody i doświad­cze­niu… I Richard Hnatt wyj­dzie z kolek­cją naczyń pod pachą, nie mając dokąd się udać.

Wyglą­da­jąc przez okno, stwier­dził z odrazą, że zro­biło się już zbyt gorąco, by czło­wiek mógł to znieść. Ruchome chod­niki opu­sto­szały gwał­tow­nie, gdyż wszy­scy szu­kali schro­nie­nia pod dachem. Była ósma trzy­dzie­ści i musiał już wyjść. Pod­niósł się i ruszył do przed­po­koju, żeby wyjąć z szafy hełm i obo­wiąz­kowy apa­rat chło­dzący. Prawo naka­zy­wało, by każdy dojeż­dża­jący do pracy nosił go na ple­cach aż do zmroku.

– Do widze­nia. – Ski­nął głową żonie, przy­sta­jąc u drzwi.

– Do widze­nia i wiele szczę­ścia.

Jesz­cze pil­niej zajęła się pra­co­chłon­nym gla­zu­ro­wa­niem i Richard pojął, że świad­czyło to o napię­ciu. Nie mogła sobie pozwo­lić choć na chwilę prze­rwy. Otwo­rzył drzwi i wyszedł do holu, czu­jąc chłodny podmuch prze­no­śnego apa­ratu chło­dzą­cego pyka­ją­cego za jego ple­cami.

– Och! – zawo­łała Emily, gdy zaczął zamy­kać drzwi; unio­sła głowę i odgar­nęła z oczu dłu­gie brą­zowe włosy. – Daj znać zaraz po wyj­ściu z biura Bar­neya, gdy tylko będziesz wie­dział, na czym sto­imy.

– W porządku – odparł i zamknął za sobą drzwi.

Na dole, w banku, otwo­rzył sejf i wyjąw­szy kasetkę z depo­zy­tem, zaniósł ją do odosob­nio­nego pomiesz­cze­nia. Wyjął z niej pudło zawie­ra­jące próbki cera­miki, które miał poka­zać May­er­so­nowi.

Wkrótce potem zna­lazł się na pokła­dzie izo­ter­micz­nego pojazdu komu­ni­ka­cji miej­skiej; jechał do cen­trum Nowego Jorku i P. P. Lay­outs – wiel­kiego budynku z brud­no­bia­łego syn­te­tycz­nego cementu, gdzie naro­dziła się Perky Pat i cały jej minia­tu­rowy świat. Lalka, roz­my­ślał Hnatt, która pod­biła czło­wieka pod­bi­ja­ją­cego wła­śnie pla­nety Układu Sło­necz­nego. Perky Pat, obse­sja kolo­ni­stów. Cóż za komen­tarz do życia w kolo­niach… cóż wię­cej można rzec o tych nie­szczę­śliw­cach, któ­rzy – zgod­nie z ONZ-owskim pra­wem o selek­tyw­nym pobo­rze do służby – zostali wyko­pani z Ziemi i musieli roz­po­cząć nowe, obce im życie na Mar­sie, Wenus, Gani­me­dzie czy też gdzieś indziej, gdzie biu­ro­kra­tom z ONZ przy­szło do głowy ich umie­ścić… Nie­któ­rym może nawet uda­wało się prze­żyć.

A my uwa­żamy, że tu jest źle, powie­dział do sie­bie.

Osob­nik w sąsied­nim fotelu, męż­czy­zna w śred­nim wieku noszący szary hełm, koszulę bez ręka­wów i jasno­czer­wone szorty popu­larne wśród biz­nes­me­nów, napo­mknął:

– Znów będzie gorąco.

– Tak.

– Co ma pan w tym wiel­kim kar­to­nie? Żar­cie na pik­nik dla stada mar­sjań­skich kolo­ni­stów?

– Cera­mikę – odrzekł Hnatt.

– Założę się, że wypala ją pan, wysta­wia­jąc po pro­stu przed drzwi w połu­dnie – zachi­cho­tał biz­nes­men, po czym wyjął poranną wide­oga­zetę i zaczął ją prze­glą­dać. – Dono­szą, że sta­tek spoza Układu Sło­necz­nego roz­bił się na Plu­to­nie – rzekł. – Wysłano zespół, aby to zba­dać. Myśli pan, że to Proxi? Nie zno­szę tych z innych ukła­dów.

– Bar­dziej praw­do­po­dobne, że to jeden z naszych wła­snych stat­ków – stwier­dził Hnatt.

– Widział pan kiedy takiego z Pro­ximy?

– Tylko zdję­cia.

– Okropne – rzekł biz­nes­men. – Jeśli znajdą ten roz­bity sta­tek na Plu­to­nie i okaże się, że to Proxi, to mam nadzieję, że zmiotą ich lase­rem. W końcu prawo zaka­zuje im przy­la­ty­wać do naszego układu.

– Racja.

– Mógł­bym zoba­czyć pań­ską cera­mikę? Ja robię w kra­wa­tach. Niby-ręcz­nie robione żywe kra­waty Wer­nera we wszyst­kich kolo­rach Tytana… Mam jeden na sobie, widzi pan? Te kolory są w rze­czy­wi­sto­ści pry­mi­tywną formą życia, którą przy­wo­zimy i hodu­jemy tu na Ziemi. Spo­sób zmu­sza­nia ich do repro­duk­cji to nasza tajem­nica. Wie pan, tak jak skład coca-coli.

Hnatt powie­dział:

– Z podob­nego powodu nie mogę poka­zać panu tej cera­miki, mimo że bar­dzo bym chciał. To nowe wzory. Wiozę je do pro­gno­sty jasno­wi­dza w P. P. Lay­outs. Jeśli zechce je zmi­nia­tu­ry­zo­wać do kom­ple­tów Perky, to będziemy w domu. Wystar­czy prze­słać info do pre­zen­tera P. P.… jak on się nazywa?… krą­żą­cego wokół Marsa. Dalej już pój­dzie.

– Ręcz­nie robione kra­waty Wer­nera są czę­ścią zesta­wów Perky – poin­for­mo­wał go tam­ten. – Jej chło­piec, Walt, ma ich całą szafę. – Roz­pro­mie­nił się. – Kiedy P. P. Lay­outs zde­cy­do­wało się na minia­tu­ry­za­cję naszych kra­wa­tów…

– Czy to z Bar­neyem May­er­so­nem pro­wa­dził pan roz­mowy?

– Ja z nim nie roz­ma­wia­łem; to nasz miej­scowy kie­row­nik działu sprze­daży. Mówią, że May­er­son jest trudny. Zdaje się kie­ro­wać impul­sami, a kiedy już podej­mie decy­zję, ni­gdy jej nie zmie­nia.

– Zda­rzają mu się pomyłki? Odrzuca rze­czy, które stają się modne?

– Pew­nie. Może to jasno­widz, ale jest tylko czło­wie­kiem. Powiem panu coś, co może być pomocne. Jest bar­dzo podejrz­liwy w sto­sunku do kobiet. Jego mał­żeń­stwo roz­pa­dło się kilka lat temu i ni­gdy się z tym nie pogo­dził. Widzi pan, jego żona zaszła w ciążę dwa razy i zarząd jego miesz­kalni, zdaje się, że numer 33, prze­gło­so­wał na zebra­niu eks­mi­sję jego i żony z powodu naru­sze­nia prze­pi­sów admi­ni­stra­cyj­nych. No, zna pan 33; wie pan, jak trudno dostać się do budynku o tak niskim nume­rze. Tak więc zamiast zre­zy­gno­wać z miesz­ka­dła, wolał się roz­wieść z żoną i ona się wypro­wa­dziła, zabie­ra­jąc dziecko. Póź­niej widocz­nie doszedł do wnio­sku, że popeł­nił błąd, i żało­wał tego. Rzecz jasna obwi­niał się o popeł­nie­nie tej pomyłki. To jed­nak dość zro­zu­miałe: na Boga, czego byśmy nie oddali, żeby miesz­kać w 33, a nawet w 34? Ni­gdy się ponow­nie nie oże­nił; może jest neo­ka­to­li­kiem. W każ­dym razie, kiedy pój­dzie pan sprze­dać mu swoją cera­mikę, niech pan będzie bar­dzo ostrożny w kwe­stii kobiet. Niech pan nie mówi: „To spodoba się paniom” ani nic takiego. Więk­szość trans­ak­cji deta­licz­nych…

– Dzięki za radę – prze­rwał mu Hnatt i wstał. Nio­sąc pudło z cera­miką, prze­ci­snął się do wyj­ścia.

Wes­tchnął w duchu. To będzie trudne, może nawet bez­na­dziejne; nie był w sta­nie poko­nać oko­licz­no­ści, wyda­rzeń, do któ­rych doszło na długo przed jego związ­kiem z Emily i jej naczy­niami. Tak to jest.

Na szczę­ście zdo­łał zła­pać tak­sówkę. Gdy wio­zła go przez zatło­czone śród­mie­ście, prze­czy­tał poranną wide­oga­zetę, a szcze­gól­nie rewe­la­cje o statku, który – jak uwa­żano – wró­cił z Pro­ximy tylko po to, by roz­bić się na mroź­nym pust­ko­wiu Plu­tona. Co za suge­stia! Domy­ślano się już, że może tu cho­dzić o dobrze zna­nego mię­dzy­pla­ne­tar­nego prze­my­słowca Pal­mera Eldrit­cha, który dzie­sięć lat temu wyru­szył do układu Pro­ximy na zapro­sze­nie huma­no­idal­nej Rady Pro­ximy. Chcieli, żeby zmo­der­ni­zo­wał ich auto­fa­bryki na spo­sób ziem­ski. Od tej pory nikt nie sły­szał o Eldrit­chu. Aż do teraz.

Praw­do­po­dob­nie byłoby lepiej dla Ziemi, gdyby Eldritch nie wró­cił, zde­cy­do­wał po namy­śle. Pal­mer Eldritch był nie­okieł­zna­nym i nazbyt bły­sko­tli­wym indy­wi­du­ali­stą. Doko­nał cudów w dzie­dzi­nie zauto­ma­ty­zo­wa­nej pro­duk­cji na pla­ne­tach sko­lo­ni­zo­wa­nych, ale – jak zwy­kle – poszedł za daleko, zbyt wiele pla­no­wał. Pro­dukty pię­trzyły się w nie­praw­do­po­dob­nych miej­scach, gdzie nie było kolo­ni­stów, któ­rzy by je wyko­rzy­stali. Zmie­niały się w góry śmieci, w miarę jak pogoda nisz­czyła je nie­po­wstrzy­ma­nie, kawa­łek po kawałku. Szcze­gól­nie burze śnieżne, jeśli wie­rzyć, że takie gdzieś jesz­cze wystę­pują… podobno są miej­sca, gdzie jest naprawdę zimno. Nawet aż za zimno.

– Jeste­śmy na miej­scu, wasza wyso­kość – poin­for­mo­wał go auto­no­miczny sys­tem tak­sówki, zatrzy­mu­jąc pojazd przed dużą budowlą, któ­rej więk­sza część kryła się pod zie­mią. P. P. Lay­outs. Pra­cow­nicy wcho­dzili do budynku przez sze­reg izo­lo­wa­nych ter­micz­nie tuneli.

Zapła­cił tak­sówce, wysko­czył z niej i prze­mknął przez otwartą prze­strzeń do tunelu, trzy­ma­jąc pudło obiema rękami. Świa­tło sło­neczne dotknęło go prze­lot­nie i Hnatt poczuł – czy też wyobra­ził sobie, że czuje – skwier­cze­nie skóry. Upie­czony jak gęś, wysu­szony na wiór, pomy­ślał, dotarł­szy bez­piecz­nie do tunelu.

Po chwili był pod zie­mią. Recep­cjo­nistka wpu­ściła go do biura May­er­sona. Pokoje, chłodne i mroczne, zachę­cały do odpo­czynku, ale nie zatrzy­mał się. Moc­niej ści­snął pudło z prób­kami, sprę­żył się i choć nie był neo­ka­to­li­kiem, odmó­wił w duchu modli­twę.

– Panie May­er­son. – Recep­cjo­nistka, wyż­sza od Hnatta i robiąca wra­że­nie w swej wyde­kol­to­wa­nej sukni i butach na wyso­kim obca­sie, zwró­ciła się do sie­dzą­cego za biur­kiem męż­czy­zny. – To jest pan Hnatt – poin­for­mo­wała go. – Panie Hnatt, to jest pan May­er­son.

Za May­er­so­nem stała dziew­czyna w bla­do­zie­lo­nym swe­terku. Miała zupeł­nie białe włosy. Włosy były zbyt białe, a swe­ter zbyt cia­sny.

– To panna Fugate, panie Hnatt. Asy­stentka pana May­er­sona. Panno Fugate, to pan Richard Hnatt.

Sie­dzący za biur­kiem Bar­ney May­er­son dalej stu­dio­wał jakiś doku­ment, nie zdra­dza­jąc, że zauwa­żył przy­by­cie gościa, i Richard Hnatt cze­kał w mil­cze­niu, mio­tany róż­nymi uczu­ciami. Poczuł, jak nara­sta w nim gniew; pod­cho­dzi mu do gar­dła i uci­ska pierś. Poza tym oczy­wi­ście lęk, a potem domi­nu­jący nad tym dreszcz rosną­cej cie­ka­wo­ści. A więc to był dawny mąż Emily, który – jeśli wie­rzyć sprze­dawcy żywych kra­wa­tów – wciąż głę­boko żało­wał decy­zji o unie­waż­nie­niu mał­żeń­stwa. May­er­son był dość krę­pym męż­czy­zną po trzy­dzie­stce z nie­zwy­kle dłu­gimi i falu­ją­cymi wło­sami, które nie były obec­nie w modzie. Wyglą­dał na znu­dzo­nego, ale nie oka­zy­wał wro­go­ści. Jed­nak może jesz­cze nie…

– Zobaczmy pań­skie garnki – rzekł nagle May­er­son.

Poło­żyw­szy pudło na biurku, Richard Hnatt otwo­rzył je, wyjął naczy­nia jedno po dru­gim i usta­wiw­szy je, cof­nął się o krok.

Po chwili Bar­ney May­er­son powie­dział:

– Nie.

– Nie? – zapy­tał Hnatt. – Co „nie”?

– Nie przejdą – oznaj­mił May­er­son. Pod­niósł doku­ment i pod­jął prze­rwaną lek­turę.

– Chce pan powie­dzieć, że zde­cy­do­wał pan tak po pro­stu? – pytał Hnatt, nie mogąc uwie­rzyć, że już po wszyst­kim.

– Wła­śnie tak – przy­tak­nął May­er­son.

Stra­cił już zain­te­re­so­wa­nie cera­miką. Dla niego Hnatta i jego naczyń już tu nie było.

– Prze­pra­szam, panie May­er­son – ode­zwała się panna Fugate.

Zer­ka­jąc na nią, Bar­ney May­er­son zapy­tał:

– Co jest?

– Przy­kro mi to powie­dzieć, panie May­er­son – odparła panna Fugate. Pode­szła do naczyń, pod­nio­sła jedno z nich i zwa­żyła w rękach, gła­dząc ema­lio­waną powierzch­nię. – Jed­nak mam zupeł­nie inne wra­że­nie niż pan. Czuję, że ta cera­mika przej­dzie.

Hnatt spo­glą­dał raz na jedno, raz na dru­gie z nich.

– Pro­szę mi to dać. – May­er­son wska­zał na ciem­no­szary wazon i Hnatt natych­miast mu go podał. May­er­son przez chwilę trzy­mał go w ręku. – Nie – rzekł w końcu. Zmarsz­czył brwi. – Na­dal nie mam wra­że­nia, że ten towar odnie­sie suk­ces. Moim zda­niem pani się myli, panno Fugate. – Posta­wił wazon. – Ale ze względu na róż­nicę poglą­dów mię­dzy mną a panną Fugate – oznaj­mił, dra­piąc się w zadu­mie po nosie – pro­szę zosta­wić te próbki na kilka dni. Poświęcę im jesz­cze tro­chę uwagi.

Jed­nak widać było, że nie ma takiego zamiaru.

Panna Fugate się­gnęła po małe naczy­nie o dziw­nym kształ­cie i nie­mal czule przy­ci­snęła je do piersi.

– Szcze­gól­nie to. Odbie­ram bar­dzo silne ema­na­cje. To odnie­sie naj­więk­szy suk­ces.

– Postra­da­łaś zmy­sły, Roni – powie­dział cicho Bar­ney May­er­son. Teraz wyda­wał się naprawdę zły; aż poczer­wie­niał na twa­rzy. – Ode­zwę się do pana – zwró­cił się do Hnatta – kiedy podejmę osta­teczną decy­zję. Nie widzę jed­nak powodu, by zmie­nić zda­nie, niech więc pan nie będzie opty­mi­stą. Wła­ści­wie lepiej niech się pan nie kło­po­cze i nie zosta­wia tu tych naczyń.

Rzu­cił swo­jej asy­stentce nie­przy­jemne, twarde spoj­rze­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Three Stig­mata of Pal­mer Eldritch

Copy­ri­ght © 1964, Phi­lip K. Dick

Copy­ri­ght rene­wed © 1992, Laura Coelho, Chri­sto­pher Dick and Isa Hac­kett

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2014, 2020, 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor wzno­wie­nia: Grze­gorz Dziam­ski

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie III e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha, wyd. III popra­wione, dodruk, Poznań 2015)

ISBN 978-83-7818-928-2

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer