Płyńcie łzy moje, rzekł policjant - Philip K. Dick - ebook + audiobook + książka

Płyńcie łzy moje, rzekł policjant ebook i audiobook

Philip K. Dick

4,3
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

„Sądzę, że to najlepsza powstała kiedykolwiek powieść science fiction”

Philip K. Dick

„Jason Taverner, piosenkarz i gwiazda programów telewizyjnych, po zranieniu przez zgorzkniałą byłą dziewczynę budzi się w obskurnym pokoju hotelowym i stwierdza, że ten świat go nie zna. Ramówka telewizyjna nie uwzględnia jego stałych programów, stracił wszelkie dokumenty, ludzie, którzy byli mu przyjaciółmi, nigdy o nim nie słyszeli…

Dick doświadczył niemal dokładnie tego samego… Tak jak Jason Taverner stracił nagle rodzinę oraz wszystkich przyjaciół i uciekając przed mrocznymi, nieznanymi bliżej siłami, schronił się w całkiem obcym miejscu… Ostatecznie zaś, odzyskując krok po kroku swoją tożsamość, musiał się zmierzyć z odkryciem, że nie jest już tym samym człowiekiem…”

z przedmowy Tima Powersa

Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem powieści obyczajowych, osadzonych w latach 50. i 60. XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych Nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…

Dom Wydawniczy REBIS wydał takie jego powieści jak: Ubik, Blade runner, Valis, Człowiek z Wysokiego Zamku i Czas poza czasem.

philipkdick.com

Wojciech Siudmak — polski malarz i rzeźbiarz. Urodził się w 1942 r. w Wieluniu, a od 1966 roku mieszka i tworzy w Paryżu. Czołowy reprezentant realizmu fantastycznego. Prace wystawiał m.in. we Francji, Niemczech, Anglii, Szwajcarii, Kanadzie i USA. Jest autorem rysunków do cyklu science fiction „Kroniki Diuny”, który wydał Dom Wydawniczy REBIS. Z jego inicjatywy została utworzona Fundacja Arkana XXI w celu realizacji Światowego Projektu Pokoju „Wieczna Miłość”. Honorowy Obywatel Miasta Wielunia i Ozoir-la-Ferrière. Otrzymał Order Zasługi RP.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 283

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 13 min

Lektor: Paweł Paprocki

Oceny
4,3 (53 oceny)
26
17
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wsciekly_doge

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo głęboka, niezwykle ludzka wyprawa po człowieczeństwo i próba odnalezienia się w stracie i upadku, w świecie niesprawiedliwym i podzielonym, dokładnie jak ten nasz.
00
Karpowicz666

Nie oderwiesz się od lektury

Dick w najlepszej postaci. Klimat filmu noir w futurystycznym, dystopijno-cyberpunkowym sosie.
00
Claire_00

Z braku laku…

Nuda straszliwa
00


Kolekcje



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Serce przeszyte strzałą

Phi­lip K. Dick napi­sał powieść Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant w 1970 roku, inspi­ra­cją było mu zaś przede wszyst­kim to, co zda­rzyło się tam­tej wio­sny, dokład­niej w maju, i co okre­śliło jego los na parę następ­nych lat.

W maju wła­śnie spró­bo­wał po raz pierw­szy meska­liny (i dla­tego boha­ter tej wła­śnie powie­ści znaj­duje się pod wpły­wem meska­liny pod­czas jed­nej z klu­czo­wych scen). W liście do Rogera Zela­znego, napi­sa­nym we wrze­śniu tam­tego roku, stwier­dził, że było to „abso­lut­nie nie­zwy­kłe doświad­cze­nie; poczu­łem wszech­ogar­nia­jącą miłość i długo nie mogłem prze­stać pła­kać”. Efekt oka­zał się cał­kiem trwały. W tym samym liście wspo­mniał o zda­rze­niach nieco póź­niej­szych, gdy się dowie­dział, że jego żona zamie­rza odejść od niego wsku­tek romansu z czar­no­skó­rym sąsia­dem. Jak stwier­dził: „Nie żywię nie­na­wi­ści ani do niej, ani do niego. Chcia­łem nawet wysłać mu wyry­so­wane na kartce serce prze­szyte strzałą”. Gdy pod koniec powie­ści Płyń­cie łzy moje… Felix Buck­man pró­buje wyra­zić bez słów żal po stra­cie sio­stry bliź­niaczki, czyni to, dając obcemu czło­wie­kowi, także czar­no­skó­remu, kartkę z rysun­kiem serca prze­bi­tego strzałą.

W tym samym cza­sie Dick napi­sał do innej osoby:

Po mie­sią­cach, gdy nic nie byłem w sta­nie stwo­rzyć, ukoń­czy­łem nową powieść, zaty­tu­ło­waną Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant. To science fic­tion, ale nie zadaję już w tym tek­ście pyta­nia, co jest prawdą, a co halu­cy­na­cją, jak robi­łem prak­tycz­nie we wszyst­kich wcze­śniej­szych utwo­rach. Ta powieść prze­po­jona jest afir­ma­cją; zamiast pytać, co jest praw­dziwe, przed­sta­wiam czy­tel­ni­kowi to, co moim zda­niem jest prawdą. Jest w tym miłość, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie odczu­wa­łem. Miłość do innych, nawet obcych ludzi!

Dick miał oka­zję pod­dać tę miłość spraw­dzia­nowi, ponie­waż żona naprawdę go opu­ściła, zabie­ra­jąc trzy­let­nią córkę, a w kilku następ­nych mie­sią­cach doświad­czył cał­ko­wi­tego roz­padu swego świata. Odciąw­szy się od daw­nego życia, tra­fił do ośrodka reha­bi­li­ta­cyj­nego dla byłych nar­ko­ma­nów, i to ośrodka w cał­kiem obcym kraju, gdzie z tłu­mem podob­nych mu ludzi ciężko pra­co­wał fizycz­nie.

Jed­nak to wszystko miało dopiero nadejść, wcze­śniej zaś napi­sał Płyń­cie łzy moje… W liście wysła­nym w sierp­niu do agenta stwier­dził: „Sądzę, że to naj­lep­sza powstała kie­dy­kol­wiek powieść [science fic­tion]”, cho­ciaż kilka tygo­dni póź­niej powie­dział Roge­rowi Zela­znemu, że „to naj­lep­sza powstała kie­dy­kol­wiek powieść SF” z wyjąt­kiem Pana świa­tła Rogera Zela­znego.

Płyń­cie łzy moje… jest opo­wie­ścią o dwóch męż­czy­znach, któ­rzy mają coś wspól­nego z Dic­kiem, a jej główny boha­ter, Jason Taver­ner, prze­cho­dzi nawet przez te same próby losu, które Dicka dopiero cze­kały. Drugi zaś, tytu­łowy poli­cjant, zde­cy­do­wany jest zabić Taver­nera nie­za­leż­nie od tego, czy będzie to w jaki­kol­wiek spo­sób uspra­wie­dli­wione.

Jason Taver­ner jest pio­sen­ka­rzem i gwiazdą pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych, który po zra­nie­niu przez zgorzk­niałą byłą dziew­czynę budzi się w obskur­nym pokoju hote­lo­wym i stwier­dza, że ten świat go nie zna. Ramówka tele­wi­zyjna nie uwzględ­nia jego sta­łych pro­gra­mów, stra­cił wszel­kie doku­menty, ludzie, któ­rzy byli mu przy­ja­ciółmi, ni­gdy o nim nie sły­szeli. Nie odnaj­duje nawet swo­jego aktu uro­dze­nia.

Ja nie ist­nieję, powie­dział sobie. Nie ma Jasona Taver­nera. Ni­gdy nie było i nie będzie. Do dia­bła z moją karierą – po pro­stu chcę żyć. […] Zna­la­złem się na dnie, pomy­ślał. Nie mogę nawet zapew­nić sobie fizycz­nego ist­nie­nia. Ja, czło­wiek, który wczo­raj miał trzy­dzie­sto­mi­lio­nową widow­nię. Pew­nego dnia jakoś ją odzy­skam, ale nie teraz. Naj­pierw mam waż­niej­sze rze­czy do zro­bie­nia1.

Poli­cjant, Felix Buck­man, przyj­muje, że brak jakie­go­kol­wiek śladu ist­nie­nia Taver­nera w ofi­cjal­nych doku­men­tach i wyka­zach jest skut­kiem prze­stęp­stwa, trak­tuje to jak przy­pa­dek kry­mi­nalny. Dodat­kowo ma wła­sną tajem­nicę – jest żonaty z sio­strą bliź­niaczką. Gdy ona umiera, po chwili z jej ciała zostaje tylko szkie­let: „Na czaszce zostało parę kosmy­ków wło­sów; oprócz nich nie było już nic: ani oczu, ani reszty ciała. Sam szkie­let zdą­żył już pożółk­nąć”.

Zmarła albo umie­ra­jąca bliź­nia­cza sio­stra to stały motyw w twór­czo­ści Dicka. Sam miał taką sio­strę, która wraz z nim przed­wcze­śnie się uro­dziła, jed­nak Jane zmarła w wieku dwóch tygo­dni. Matka czę­sto mu o niej opo­wia­dała i w następ­nych latach nie raz i nie dwa winił swoją rodzi­cielkę, a cza­sem nawet sie­bie, o śmierć Jane. W tej powie­ści powie­rza wła­sne, z dawna noszone pod ser­cem poczu­cie winy, swój wła­sny żal poli­cjan­towi Buck­ma­nowi. To jego łzy po stra­cie sio­stry mie­szają się ze łzami wyla­nymi przez Johna Dowlanda w pew­nym szes­na­sto­wiecz­nym wier­szu:

Płyń­cie łzy moje poprzez smutku knieje!

Wygnani na wieki, niech­że was opła­czę;

Gdzie czarny ptak nocy haniebną pieśń pieje,

Tam dni pędzić będą tuła­cze.

Akcja książki została osa­dzona w 1986 roku, czyli szes­na­ście lat w przy­szło­ści Dicka. Przed­sta­wiony w niej świat jest pań­stwem poli­cyj­nym, dyk­ta­turą, w któ­rej czar­no­skó­rzy są prak­tycz­nie na wygi­nię­ciu, ponie­waż „w strasz­nych cza­sach Insu­rek­cji Kon­gres prze­gło­so­wał ustawę Tid­mana o przy­mu­so­wej ste­ry­li­za­cji”, a dawne kam­pusy uni­wer­sy­tec­kie zostały zamie­nione w pro­wi­zo­ryczne wię­zie­nia. Zamiesz­ku­jący w pod­ziem­nych komu­nach stu­denci są zabi­jani, jeśli spró­bują z nich uciec.

Była to prze­ja­skra­wiona wizja Sta­nów Zjed­no­czo­nych z roku 1970. Takich Sta­nów, jak je postrze­gał Dick. W liście do Sta­ni­sława Lema opi­sał swoje życie w Kali­for­nii jako egzy­sten­cję pod pre­sją „okrut­nego sys­temu” ze sta­łym „nad­zo­rem poli­cyj­nym”.

W powie­ścio­wej przy­szło­ści brak szcze­gól­nego postępu tech­nicz­nego. Ow­szem, samo­chody uno­szą się w powie­trzu, ale wciąż kle­ko­czą jak stare graty. Muzykę wydaje się na winy­lach i odtwa­rza na zwy­kłych gra­mo­fo­nach, a sławna na cały świat pio­sen­karka ma sztuczny ząb, który musi każ­do­ra­zowo wkle­jać sobie na miej­sce, poza tym zaś trzyma go w szklance z pianką den­ty­styczną.

Pod koniec 1970 roku powieść była „już napi­sana, przej­rzana i popra­wiona” i w tej postaci zna­la­zła się w ognio­od­por­nym sej­fie. Jak stwier­dził Dick: „muszę jesz­cze tylko prze­pi­sać ją, by wysłać osta­teczną wer­sję”. We wrze­śniu 1970 napi­sał do swo­jej byłej żony Anne: „Ta powieść to pod­su­mo­wa­nie mojej twór­czo­ści i nie mam żad­nych dal­szych pla­nów”.

Musiały jed­nak minąć jesz­cze dwa lata, nim osta­tecz­nie została prze­pi­sana i wysłana.

Pod koniec wrze­śnia 1970, gdy żona i córka już się wypro­wa­dziły, nękany samot­no­ścią Dick udo­stęp­nił swój dom w San Rafael licz­nej i bar­dzo zmien­nej, jeśli cho­dzi o skład, gru­pie mło­dych ludzi, w tym mało­let­nich ucie­ki­nie­rów z róż­nych miejsc. Wszy­scy oni brali amfe­ta­minę w trud­nych od ogar­nię­cia ilo­ściach, toteż nie­uchron­nie zna­la­zło się wśród nich także wielu nar­ko­ma­nów i deale­rów. Sam Dick rzadko wycho­dził wtedy z domu, wypeł­nia­jąc dni słu­cha­niem muzyki kla­sycz­nej, nar­ko­ty­kami i toczo­nymi długo w noc filo­zo­ficz­nymi dys­ku­sjami. Na doda­tek wielu jego gości było uzbro­jo­nych (a jeden z nich zmaj­stro­wał nawet kie­dyś tłu­mik z poduszki i folii alu­mi­nio­wej; gdy przy­mo­co­wał go do lufy pisto­letu i wypró­bo­wał na tyl­nym podwórku, oka­zało się, że jego wyna­la­zek potęż­nie wzmac­nia huk wystrzału, miast go wyci­szać). Całe to towa­rzy­stwo, w więk­szo­ści zde­cy­do­wa­nie mło­do­ciane, wyda­wało się nie­świa­dome, że szczo­dry gospo­darz trud­nił się kie­dyś pisa­niem ksią­żek.

W sierp­niu 1971 roku Dick prze­ka­zał maszy­no­pis Płyń­cie łzy moje… swo­jemu praw­ni­kowi na prze­cho­wa­nie, a trzy mie­siące póź­niej doszło do spek­ta­ku­lar­nego wła­ma­nia do domu Dicka. Sam gospo­darz na szczę­ście był aku­rat nie­obecny. W swoim dzien­niku opi­sał póź­niej to, co zastał po powro­cie: „okna wybite, drzwi wyła­mane, zamki znisz­czone, więk­szość moich rze­czy i sprzę­tów znik­nęła…” W liście do Lema dodał zaś: „Mój dom stał się obiek­tem napa­ści i rabunku w wyko­na­niu para­mi­li­tar­nej bojówki wyna­ję­tej przez faszy­stow­skie orga­ni­za­cje”, co w jakiejś mie­rze mogło być nawet zgodne z prawdą, cho­ciaż Dick ni­gdy nie zde­kla­ro­wał się osta­tecz­nie, jakie były jego zda­niem kulisy całego zda­rze­nia. Porzu­cony przez nie­mal wszyst­kich dotych­cza­so­wych towa­rzy­szy miesz­kał w tym domu jesz­cze trzy mie­siące, po czym pole­ciał do Kanady, dokąd zapro­szono go na jeden z kon­wen­tów science fic­tion jako gościa hono­ro­wego. Gdy minął kon­wen­towy week­end, Dick został w Kana­dzie i ni­gdy już nie wró­cił do swego spu­sto­szo­nego domu.

Nie udało mu się jed­nak zapu­ścić korzeni w nowym kraju. Prawdę mówiąc, czuł się tam bar­dziej nie na miej­scu niż gdzie­kol­wiek i kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. 23 marca 1971 roku, miesz­ka­jąc samot­nie i pra­wie bez pie­nię­dzy w wyna­ję­tym miesz­ka­niu w Van­co­uver, pod­jął próbę samo­bój­czą, przyj­mu­jąc dużą dawkę bromku potasu. Tyle że nim stra­cił przy­tom­ność, zdo­łał zadzwo­nić do cen­trum zapo­bie­ga­nia samo­bój­stwom, dzięki czemu tra­fił do ośrodka odwy­ko­wego dla nar­ko­ma­nów, pro­wa­dzo­nego przez fun­da­cję X-Kalay.

Jak napi­sał potem do Wil­lisa McNelly’ego, zna­jo­mego pro­fe­sora z Cali­for­nia State Uni­ver­sity w Ful­ler­ton:

Zdo­ło­wało mnie. Żal, samot­ność, roz­pacz i poczu­cie wyob­co­wa­nia w nie­zna­nym mie­ście cał­kiem innego kraju, gdzie nikogo pra­wie nie mia­łem, a jed­no­cze­śnie czu­łem się uza­leż­niony od tej garstki ludzi, któ­rych zda­rzyło mi się wcze­śniej spo­tkać…

Nieco póź­niej, w liście do pisa­rza Raya Nel­sona, stwier­dził także:

Ci, z któ­rymi zada­wa­łem się przez ostatni rok w San Rafael, ścią­gali mnie coraz niżej, aż wylą­do­wa­łem na dnie; tutaj, w Van­co­uver, zaczą­łem wszystko od nowa wraz z innymi prze­gra­nymi ćpu­nami, jak i oni szybko docho­dząc do sie­bie. X-Kalay odcięła mnie cał­ko­wi­cie od daw­nego towa­rzy­stwa, nie pozwa­la­jąc na roz­mowy tele­fo­niczne, wizyty i w ogóle nic. Kom­plet­nie zerwa­łem z prze­szło­ścią, świa­tem zewnętrz­nym, nie­gdy­siej­szymi przy­ja­ciółmi.

Pobyt w ośrodku X-Kalay, gdzie wraz z innymi odwy­kow­cami zmy­wał codzien­nie naczy­nia i sprzą­tał kible, wydał mu się zdu­mie­wa­jąco wręcz odświe­ża­ją­cym cza­sem.

Nie trwało długo, a zaczął pisać dla X-Kalay różne tek­sty dla działu PR i obsługa ośrodka miała nawet nadzieję, że na dobre z nimi zosta­nie. Stało się jed­nak ina­czej. Gdy pro­fe­sor McNelly wyko­rzy­stał frag­ment listu od Dicka pod­czas swo­ich zajęć poświę­co­nych science fic­tion, dwie dziew­czyny z grupy stwier­dziły, że ich współ­lo­ka­torka wła­śnie się wypro­wa­dziła i mają wolne miej­sce, zatem gdyby Dick chciał przy­je­chać, mógłby z nimi zamiesz­kać.

McNelly prze­ka­zał pro­po­zy­cję, a Dick, który wciąż poszu­ki­wał swo­jego miej­sca, od razu ją przy­jął. Nie zwle­ka­jąc ani chwili, wsiadł do samo­lotu i wylą­do­wał na Los Ange­les Inter­na­tio­nal Air­port, leżą­cym godzinę drogi na zachód od Ful­ler­ton. Cze­kała tam na niego cała grupa: owe dwie dziew­czyny, które miały go przy­jąć pod swój dach, jesz­cze jedna dziew­czyna, Linda Levy, która także z nim kore­spon­do­wała, oraz ja. Zna­łem wów­czas tylko jedną powieść Dicka, Czas poza cza­sem, czy­taną kilka lat wcze­śniej. Nie mam poję­cia, czy moje towa­rzyszki koja­rzyły jego twór­czość, cho­ciaż nie można tego wyklu­czyć.

Pamię­tam, jak zoba­czy­łem go zaraz za bram­kami kon­troli cel­nej. W ręku niósł Biblię, dla zjed­na­nia cel­ni­ków, jak póź­niej powie­dział, a walizkę miał obwią­zaną kablem od prze­dłu­ża­cza. Był w sta­rej kurtce, która wyda­wała się na niego za mała (praca fizyczna w X-Kalay spra­wiła, że roz­rósł się w ramio­nach). Uśmie­chał się ser­decz­nie, mimo to wyglą­dał mi na kogoś wyczer­pa­nego i bez pomy­słu na życie, egzy­stu­ją­cego tylko dzięki emo­cjom.

Pod dro­dze do Ful­ler­ton zatrzy­ma­li­śmy się w domu Nor­mana Spin­rada w Hol­ly­wood, jed­nak reszta sta­rych przy­ja­ciół długo jesz­cze nic nie wie­działa o powro­cie Dicka. Musiały minąć dłu­gie mie­siące, nim prze­ka­zał swój nowy adres sta­rym zna­jo­mym z Bay Area.

W grud­niu 1972 roku napi­sał do Rogera Zela­znego: „Nie jestem do końca pewien, czy odzy­ska­łem swoją toż­sa­mość, a jeśli tak, to czy jest to ta sama toż­sa­mość co wcze­śniej…”

W tym okre­sie, który był bez wąt­pie­nia dal­szym cią­giem ogól­nej reha­bi­li­ta­cji roz­po­czę­tej w X-Kelay, trzy­mał głów­nie z nami, czyli o połowę młod­szymi od niego stu­den­tami. Pod tym wzglę­dem byli­śmy podobni do jego kom­pa­nów z San Rafael, nie­mniej tym razem w kra­jo­bra­zie nie poja­wiały się nar­ko­tyki i broń. W lipcu 1972 roku poznał dziew­czynę, która została póź­niej jego piątą żoną. Miesz­kali razem przez bli­sko rok, aż pobrali się w kwiet­niu roku 1973.

Pod koniec 1972 roku Dick popro­sił swo­jego praw­nika o zwrot tek­stu Płyń­cie łzy moje… Do lutego następ­nego roku prze­pi­sał powieść w osta­tecz­nej for­mie i sprze­dał ją wydaw­nic­twu Double­day, które opu­bli­ko­wało ją w 1974 roku.

Tyle że doko­nu­jąc w 1972 roku final­nych popra­wek, nie był już tym samym czło­wie­kiem, który dwa lata wcze­śniej napi­sał pierw­szą wer­sję powie­ści. Musiał zmie­nić to i owo, jak na przy­kład w roz­dziale pią­tym, gdzie Taver­ner wspo­mina o „stu­den­cia­kach z Cali­for­nia State Uni­ver­sity w Ful­ler­ton” [w ory­gi­nale zwa­nych jeters]. K. W. Jeter był stu­den­tem tej wła­śnie uczelni, pozna­nym przez Dicka w 1972 roku. Bez wąt­pie­nia zmian było wię­cej, ale też pomię­dzy napi­sa­niem powie­ści a nada­niem jej ostat­niego szlifu Dick doświad­czył nie­mal dokład­nie tego samego, co przy­da­rzyło się jego boha­te­rowi. Tak jak Jason Taver­ner stra­cił nagle rodzinę oraz wszyst­kich przy­ja­ciół i ucie­ka­jąc przed mrocz­nymi, nie­zna­nymi bli­żej siłami, schro­nił się w cał­kiem obcym miej­scu wśród ludzi, któ­rzy wcze­śniej ni­gdy o nim nie sły­szeli. Osta­tecz­nie zaś, odzy­sku­jąc krok po kroku swoją toż­sa­mość, musiał się zmie­rzyć z odkry­ciem, że nie jest już tym samym czło­wie­kiem, nie jest sobą sprzed tego dnia, gdy jego świat się zapadł. Można powie­dzieć, że w pewien szcze­gólny spo­sób książka Płyń­cie łzy moje… nabrała meta­fo­rycz­nie auto­bio­gra­ficz­nego cha­rak­teru, i to w spo­sób, któ­rego Phi­lip K. Dick z 1970 roku nijak nie mógł prze­wi­dzieć.

Tim Powers

Prze­ło­żył Rado­sław Kot

Wszyst­kie cytaty z powie­ści w prze­kła­dzie Zbi­gniewa A. Kró­lic­kiego. [wróć]

Dedykacja

Tę książkę dedy­kuję

uko­cha­nej Tes­sie.

Ona jest moją pie­śnią

CZĘŚĆ PIERWSZA

Płyń­cie łzy moje poprzez smutku knieje!

Wygnani na wieki, niech­że was opła­czę;

Gdzie czarny ptak nocy haniebną pieśń pieje,

Tam dni pędzić będą tuła­cze.

Rozdział pierwszy

We wto­rek, 11 paź­dzier­nika 1988 roku, Jason Taver­ner Show skoń­czył się trzy­dzie­ści sekund przed cza­sem. Tech­nik, obser­wu­jący pro­gram przez pla­sti­kową bańkę kopuły kon­tro­l­nej, zamro­ził na ekra­nie ostatni wynik, po czym ski­nął na Jasona Taver­nera, który zamie­rzał zejść ze sceny. Tech­nik postu­kał pal­cem w prze­gub i poka­zał na usta.

– Na­dal ślij­cie do nas kartki i listy. A teraz zostań­cie przed ekra­nami, żeby obej­rzeć Przy­gody Scotty’ego, nad­zwy­czaj­nego psa – gładko powie­dział do mikro­fonu Jason.

Tech­nik uśmiech­nął się, Jason odpo­wie­dział mu uśmie­chem; wyłą­czono zarówno fonię, jak i wizję. Godzinny show muzyczno-kaba­re­towy, zaj­mu­jący dru­gie miej­sce na liście naj­lep­szych pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych roku, dobiegł końca. Wszystko poszło dobrze.

– Gdzie zgu­bi­li­śmy pół minuty? – zapy­tał Jason gościa spe­cjal­nego swo­jego wie­czoru, Heather Hart. Był lekko zdzi­wiony. Lubił koń­czyć punk­tu­al­nie.

– Wszystko w porządku, moje maleń­stwo – odrze­kła Heather Hart. Poło­żyła mu chłodną dłoń na lekko spo­co­nym czole i czule pogła­dziła kosmyk jego jasnych wło­sów.

– Czy zda­jesz sobie sprawę, jaką masz nad nimi wła­dzę? – spy­tał Jasona ich agent, Al Bliss, pod­cho­dząc bli­żej – zbyt bli­sko, jak zawsze. – Trzy­dzie­ści milio­nów widzów patrzyło dziś wie­czór, jak zapi­nasz roz­po­rek. To swego rodzaju rekord.

– Zapi­nam roz­po­rek co tydzień – rzekł Jason. – To mój znak fir­mowy. Czyż­byś nie oglą­dał mojego pro­gramu?

– Trzy­dzie­ści milio­nów – powtó­rzył Bliss; na jego okrą­głej rumia­nej twa­rzy per­liły się kro­ple potu. – Pomyśl o tym. A jesz­cze będą powtórki.

– Prę­dzej umrę, nim docze­kam się jakichś pie­nię­dzy za powtórki tego show. I Bogu dzięki – odparł krótko Jason.

– Pew­nie umrzesz dziś wie­czór – powie­działa Heather – bo na zewnątrz czeka zbity tłum two­ich wiel­bi­cieli. Tylko cze­kają, żeby roz­szar­pać cię na kawałki wiel­ko­ści znacz­ków pocz­to­wych.

– Nie­któ­rzy z nich to pani wiel­bi­ciele, panno Hart – rzekł Bliss gło­sem zzia­ja­nego psa.

– Niech ich szlag – rzu­ciła szorstko Heather. – Czemu sobie nie pójdą? Czy w ten spo­sób nie łamią prze­pi­sów, na przy­kład o zgro­ma­dze­niach?

Jason wziął ją za rękę i mocno uści­snął, ścią­ga­jąc na sie­bie jej spoj­rze­nie i groźne zmarsz­cze­nie brwi. Nie rozu­miał jej nie­chęci do fanów; dla niego byli pod­stawą publicz­nej egzy­sten­cji, a publiczne ist­nie­nie w roli arty­sty świa­to­wej sławy było kwin­te­sen­cją ist­nie­nia i kropka.

– Skoro tak uwa­żasz – powie­dział do Heather – nie powin­naś być artystką kaba­re­tową. Powin­naś dać sobie spo­kój, zająć się dzia­łal­no­ścią spo­łeczną w jakimś obo­zie pracy.

– Tam też są ludzie – odparła ponuro Heather.

Do Jasona i Heather prze­ci­snęli się dwaj poli­cjanci z ochrony.

– Oczy­ści­li­śmy kory­tarz naj­le­piej, jak było można – wysa­pał grub­szy. – Chodźmy już, panie Taver­ner, zanim tłum obstawi boczne wyj­ścia.

Dał znak trzem innym poli­cjan­tom, któ­rzy natych­miast ruszyli ku roz­grza­nemu, zapcha­nemu przej­ściu wio­dą­cemu na pogrą­żoną w mroku ulicę. Cze­kał tam zapar­ko­wany rolls w całej swo­jej kosz­tow­nej wspa­nia­ło­ści, pul­su­jąc odrzu­to­wym sil­ni­kiem na jało­wym biegu. Jak mecha­niczne serce, pomy­ślał Jason. Serce, które biło tylko dla niego – gwiazdy tele­wi­zji. No cóż, prawdę mówiąc, pul­so­wało rów­nież, odpo­wia­da­jąc na potrzeby Heather.

Zasłu­żyła na to – tego wie­czoru śpie­wała dobrze. Pra­wie tak dobrze jak… Jason uśmiech­nął się w duchu. Do licha, spójrzmy praw­dzie w oczy, pomy­ślał. Oni nie włą­czają tych wszyst­kich trój­wy­mia­ro­wych odbior­ni­ków tele­wi­zyj­nych, żeby oglą­dać gościa spe­cjal­nego pro­gramu. Na świe­cie jest co naj­mniej tysiąc gości spe­cjal­nych pro­gramu, a jesz­cze kilku w kolo­niach na Mar­sie.

Włą­czają tele­wi­zory, pomy­ślał, żeby oglą­dać mnie. Ja zawsze tam jestem. Jason Taver­ner ni­gdy nie zawiódł i nie zawie­dzie swo­ich wiel­bi­cieli, cokol­wiek Heather myśli o swo­ich fanach.

– Nie lubisz ich – mówił Jason, gdy prze­py­chali się, prze­ci­skali i klu­czyli dusz­nym, cuch­ną­cym potem kory­ta­rzem – bo nie lubisz sie­bie. Uwa­żasz, że mają zły gust.

– Oni są głupi – mruk­nęła Heather i zaklęła pod nosem, gdy wielki pła­ski kape­lusz sfru­nął jej z głowy i znik­nął na zawsze w wie­lo­ry­bim brzu­chu napie­ra­ją­cych fanów.

– Są zwy­czajni – rzekł Jason, przy­ci­ska­jąc wargi do jej ucha, czę­ściowo ukry­tego w gąsz­czu pło­mien­no­ru­dych wło­sów. Tę słynną kaskadę loków czę­sto i wier­nie kopio­wano w salo­nach pięk­no­ści całej Ziemi.

– Nie wyma­wiaj tego słowa – wark­nęła Heather.

– Są zwy­czajni – powtó­rzył Jason – i stuk­nięci. Ponie­waż – skub­nął zębami jej ucho – ponie­waż trzeba być stuk­nię­tym, żeby być zwy­czaj­nym. Prawda?

– O Boże – wes­tchnęła – zna­leźć się w statku lecą­cym przez pustkę. Wła­śnie tego pra­gnę: nie­skoń­czo­nej pustki. Żad­nych ludz­kich gło­sów, żad­nych ludz­kich zapa­chów ani szczęk prze­żu­wa­ją­cych pla­sti­kową gumę do żucia w dzie­wię­ciu opa­li­zu­ją­cych kolo­rach.

– Naprawdę ich nie­na­wi­dzisz.

– Tak. – Kiw­nęła głową. – Tak samo jak ty.

Przy­sta­nęła na moment i zwró­ciła ku niemu twarz.

– Wiesz, że stra­ci­łeś ten swój cho­lerny głos; wiesz, że wyko­rzy­stu­jesz minione dni chwały, które już ni­gdy nie wrócą. – Po chwili cie­pło uśmiech­nęła się do niego. – Czyż­by­śmy się sta­rzeli? – powie­działa, zagłu­sza­jąc pomruki i piski tłumu. – Razem? Jak mąż i żona?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Flow My Tears, The Poli­ce­man Said

Copy­ri­ght © 1974, Phi­lip K. Dick

Copy­ri­ght rene­wed © 2003, Laura Coelho, Chri­sto­pher Dick and Isolde Hac­kett

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2011, 2018, 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor tego wyda­nia: Grze­gorz Dziam­ski

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie II e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant, wyd. III, Poznań 2013)

ISBN 978-83-7818-179-8

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer