Marsjański poślizg w czasie - Philip K. Dick - ebook + książka

Marsjański poślizg w czasie ebook

Philip K. Dick

4,1
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Zabawna, bolesna proza, poruszająca umysł i serce… Dorównuje jej zaledwie kilka współczesnych powieści.

„Rolling Stone”

Marsjańskie grube ryby rywalizują z ziemskimi spekulantami o jałowe tereny Czerwonej Planety, nim je zagospodaruje ONZ i ich ceny poszybują w kosmos. Jednak Arnie Kott, przywódca miejscowego związku zawodowego, ma asa w rękawie: autystycznego chłopca imieniem Manfred, który jak się zdaje jest jasnowidzem. Licząc na zdobycie przewagi na rynku nieruchomości, potężni ludzie zmuszają Manfreda, żeby pokazał im przyszłość. Ale co tak naprawdę chłopiec im pokazuje? Prawdziwą przyszłość czy też w jej wizję przepuszczoną przez mroczny, paranoidalny filtr autystycznego umysłu? Wizję, od której trudno im się uwolnić… Okazuje się, że koszty marsjańskiego złotego interesu mogą ich wszystkich przyprawić o szaleństwo.

Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych Nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…

Dom Wydawniczy REBIS wydał takie jego powieści jak: Ubik, , Valis, Człowiek z Wysokiego Zamku, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha czy Blade runner.

Wojciech Siudmak (ur. 1942) - polski malarz. Mieszka i tworzy we Francji. Uważany za czołowego reprezentanta realizmu fantastycznego. Prace wystawiał m.in. we Francji, Niemczech, Anglii, Szwajcarii, Kanadzie i USA. Honorowy Obywatel Miasta Wielunia i Ozoir-la-Ferrière. Otrzymał Order Zasługi RP.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 346

Oceny
4,1 (16 ocen)
6
7
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Kolekcje



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Ponad rzeczywistością

Mam pewien pro­blem z Phi­li­pem K. Dic­kiem. Był bar­dzo nie­rów­nym pisa­rzem i obok dzieł wybit­nych zda­rzało mu się wysłać w świat gnioty, które ni­gdy nie powinny były opu­ścić szu­flady. Pochło­nięty istotą bada­nego pro­blemu, goniący za ucie­ka­ją­cymi sko­ja­rze­niami, cza­sem odrzu­cał „balast” – spój­ność fabuły czy wia­ry­god­ność cha­rak­te­ro­lo­giczną postaci. W efek­cie dzieło sta­wało się nie­przy­stępne i odrzu­cało naiw­no­ścią meta­fory czy wręcz banal­no­ścią opo­wia­da­nej histo­rii. Treść jest waż­niej­sza od formy – na tym opiera się fan­ta­styka naukowa – jed­nak forma nie jest czymś zbęd­nym. Ma więc Dick w swoim dorobku dzieła lep­sze i gor­sze. Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie na szczę­ście należy do tej pierw­szej grupy.

Ta powieść to kla­syczny Dick, więc jeśli ktoś jakimś cudem nie zna żad­nego jego dzieła, książka ta dobrze się nadaje, by od niej zacząć. Mamy tu typowe dla twór­czo­ści Dicka ele­menty, jak schi­zo­fre­nia, mania prze­śla­dow­cza, rze­czy­wi­sto­ści alter­na­tywne. Zara­zem ta lek­tura przez więk­szość czasu nie wymaga od czy­tel­nika aż takiego wysiłku wyobraźni, jak choćby Ubik. To istotna infor­ma­cja dla kogoś nie oby­tego z fan­ta­styką naukową.

Akcja Mar­sjań­skiego pośli­zgu w cza­sie jest osa­dzona, jak można się domy­ślić, na Mar­sie. Czer­wona Pla­neta została sko­lo­ni­zo­wana lata temu, ale daleko jej do samo­wy­star­czal­no­ści. Poli­tycz­nie rów­nież jest cał­ko­wi­cie zależna od Ziemi. Kolo­ni­ści żyją w osie­dlach, które w więk­szo­ści są minia­tu­ro­wymi kopiami ziem­skich państw, jak na przy­kład Nowy Izrael, lub sku­piają ludzi danej pro­fe­sji. Osie­dle związku hydrau­li­ków ma tu szcze­gólne zna­cze­nie, pro­blem utrzy­ma­nia sieci kana­łów jest bowiem kwe­stią życia i śmierci dla całej pla­nety. Nie dziwi więc, że Arnie Kott, szef tego związku, jest jed­nym z naj­po­tęż­niej­szych poli­ty­ków i biz­nes­me­nów na Mar­sie.

Akcja star­tuje w momen­cie, gdy Kott dowia­duje się, że ONZ, ofi­cjalny zarządca Marsa, zamie­rza prze­jąć roz­le­głe tereny w rejo­nie, który wydaje się zupeł­nie bez­war­to­ściowy. Coś jed­nak się za tym kryje i wygląda na to, że można na tym zro­bić nie­zły inte­res. Kott zdaje sobie sprawę, że nie on jeden będzie pró­bo­wał zbić for­tunę na han­dlu zie­mią. Posta­na­wia więc zwięk­szyć swoje szanse, posłu­gu­jąc się auty­stycz­nym dziec­kiem, Man­fre­dem, które zdaje się mieć pewne nad­przy­ro­dzone zdol­no­ści.

To fan­ta­styka socjo­lo­giczna. Tech­ni­ka­lia są tu wyłącz­nie rekwi­zy­tami i jeśliby się chwilę nad nimi zasta­no­wić, nale­ża­łoby stwier­dzić, że autor potrak­to­wał je po maco­szemu. Opi­sów urzą­dzeń tech­nicz­nych prak­tycz­nie nie ma. Gdy jeden z boha­te­rów wsiada do mar­sjań­skiego heli­kop­tera, aż prosi się o kilka słów wyja­śnie­nia, jak ten wehi­kuł działa czy choćby jak wygląda. Cenną wodę, zamiast ruro­cią­gami, trans­por­tuje się sys­te­mem otwar­tych kana­łów, co powo­duje prze­cież olbrzy­mie straty przez paro­wa­nie. Trzy­ma­jący wła­dzę zwią­zek hydrau­li­ków wydziela każ­demu miesz­kań­cowi należną mu ilość wody, nikt jed­nak jej nie krad­nie choćby tak wyra­fi­no­wa­nym urzą­dze­niem jak wia­dro. Przy­kłady można by mno­żyć, ale lepiej uznać, że w tej powie­ści nie cho­dzi o Marsa, o tech­niczne zagad­nie­nia ter­ra­for­mo­wa­nia, o pro­blemy życiowe kolo­ni­stów ani nawet nie o cywi­li­za­cyjny aspekt sytu­acji. Nasu­wa­jąca się odpo­wiedź, że cho­dzi o czło­wieka, jest praw­dziwa tylko w czę­ści.

Dick jest dla mnie pisa­rzem szcze­gól­nie waż­nym, a to dla­tego, że chyba w każ­dej powie­ści czy opo­wia­da­niu poru­sza bar­dzo mi bli­skie tematy. Mam na myśli roz­wa­ża­nia na temat czło­wie­czeń­stwa oraz natury rze­czy­wi­sto­ści. To jest w jego twór­czo­ści naj­cie­kaw­sze i naj­bar­dziej war­to­ściowe. Być może to rów­nież było jedną z przy­czyn jego nie­wiel­kiej popu­lar­no­ści za życia. Wśród fan­ta­stów jego lite­ra­tura miała opi­nię trud­nej, main­stre­amowcy nato­miast odrzu­cali ją jako science fic­tion, czyli coś nie­god­nego ich uwagi. Jedni i dru­dzy się mylili, co stało się oczy­wi­ste dopiero wiele lat po śmierci pisa­rza. Twór­czość Dicka, pozor­nie tech­niczna i zimna, tak naprawdę jest głę­boko huma­ni­styczna. Trudno to dostrzec od razu, gdyż Dick nie podą­żał utar­tymi ścież­kami, nie prze­śli­zgi­wał się po powierzchni pro­ble­mów, jak zwy­kle robią pisa­rze głów­no­nur­towi, lecz ana­li­zo­wał je od środka. I to dosłow­nie, wybie­ra­jąc się do gra­nic świa­do­mo­ści za pomocą środ­ków psy­cho­ak­tyw­nych. Nie inte­re­so­wało go opi­sy­wa­nie wiel­kich uczuć, ludz­kich tra­ge­dii i unie­sień, zasta­na­wiał się raczej nad mecha­ni­zmami ich powsta­wa­nia, żeby nie powie­dzieć: fizjo­lo­gią. Taką wiwi­sek­cję czło­wie­czeń­stwa trudno zaak­cep­to­wać czy­tel­ni­kowi nie zazna­jo­mio­nemu z fan­ta­styką naukową, przy­zwy­cza­jo­nemu do bada­nia obja­wów, a nie przy­czyn.

Nie­któ­rzy znawcy tematu temu prze­czą, ale z praw­do­po­do­bień­stwem gra­ni­czą­cym z pew­no­ścią można stwier­dzić, że Dick cier­piał na schi­zo­fre­nię para­no­idalną, co w połą­cze­niu z alko­ho­lem i nar­ko­ty­kami skut­ko­wało dzi­wacz­nymi zacho­wa­niami, ata­kami lęku i manii prze­śla­dow­czej, two­rze­niem nie­praw­do­po­dob­nych teo­rii spi­sko­wych. Powta­rzał na przy­kład publicz­nie, że Sta­ni­sław Lem to kryp­to­nim grupy pisa­rzy dzia­ła­ją­cych na zle­ce­nie władz komu­ni­stycz­nej Pol­ski. Słał nawet listy w tej spra­wie do służb spe­cjal­nych. Takie zacho­wa­nia nie poma­gały mu w kon­tak­tach z ludźmi. Trudno powie­dzieć, czy jego styl życia wyni­kał po czę­ści z nie­do­ce­nie­nia przez świat, czy odwrot­nie. Może zadzia­łało sprzę­że­nie zwrotne. Pewne nato­miast jest to, że bez tych wszyst­kich „nie­szczęść” nie powsta­łyby jego naj­wy­bit­niej­sze dzieła. W okre­sie naj­więk­szego uza­leż­nie­nia przez dwa lata napi­sał jede­na­ście powie­ści i pra­wie sześć­dzie­siąt opo­wia­dań, co jest liczbą nie­wy­obra­żalną nawet dla tyta­nów pracy. Nie mogło się to dla niego dobrze skoń­czyć, choć każdy sam musi odpowie­dzieć na pyta­nie, czy pięć­dzie­siąt cztery lata takiej goni­twy zakoń­czo­nej ata­kiem serca to dobry czy zły wynik.

Dick opi­sał więc sza­leń­stwo, odchyłki psy­chiczne i skutki przyj­mo­wa­nia nar­ko­ty­ków na pod­sta­wie wła­snych doświad­czeń. Nie ma wąt­pli­wo­ści, że wiele sza­lo­nych wizji to wynik cho­roby autora. Praw­do­po­dob­nie też spora część, jeśli nie więk­szość tego, co napi­sał, powstała, gdy był on pod wpły­wem róż­nych sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych. Z wielu moż­li­wych wyja­śnień wolę to, że dzięki temu mógł podró­żo­wać po swo­ich świa­tach alter­na­tyw­nych, do gra­nic czło­wie­czeń­stwa, by zdać nam potem rela­cję na piśmie. W jego wypadku była to bar­dzo sku­teczna metoda twór­cza, na dłuż­szą metę nie­stety bar­dzo wynisz­cza­jąca.

Przy oka­zji roz­wa­żań nad twór­czo­ścią Dicka warto zadać pyta­nie, co to w ogóle zna­czy być czło­wie­kiem. Czy trzeba mieć bio­lo­giczne ciało, ukształ­to­wane w wyniku milio­nów lat ewo­lu­cji, czy też wystar­czy duch w maszy­nie? Czy samo­świa­domy emu­la­tor czło­wieka jest w czymś gor­szy od ory­gi­nału? Odpo­wiedź oka­zuje się tym trud­niej­sza, że ani jeden, ani drugi nie może być pewien, kim jest. A może jest wręcz tak, że pro­gram sztucz­nej inte­li­gen­cji obda­rzony przy­mu­sem kie­ro­wa­nia się uczu­ciami i emo­cjami bar­dziej będzie zasłu­gi­wał na miano czło­wieka niż biał­kowy socjo­pata? Czy zatem można wyzna­czyć gra­nicę mię­dzy czło­wie­kiem a maszyną?

Być może Dick sam tak postrze­gał innych ludzi. Jeden z boha­te­rów Mar­sjań­skiego pośli­zgu w cza­sie opi­suje swoje dozna­nia z okresu naj­in­ten­syw­niej­szych zabu­rzeń schi­zo­fre­nicz­nych, kiedy to miał pro­blemy z odróż­nie­niem ludzi od (innych) maszyn. Dość dosad­nie opi­suje swo­jego prze­ło­żo­nego, któ­rego widzi jako skom­pli­ko­wany twór wsparty na zdru­to­wa­nym szkie­le­cie, z prze­zro­czy­stą skórą, pod którą plą­czą się prze­wody, zbior­niczki, zawory, koła zębate. Twór jest tak skom­pli­ko­wany, że umie mówić i zacho­wy­wać się jak czło­wiek. A skoro tak, to może wszy­scy ludzie tak wyglą­dają i dzia­łają.

Dick pisze o ludziach, choć jego boha­te­ro­wie są nie­ludzcy i chyba wszy­scy bez wyjątku cier­pią na jakąś cho­robę psy­chiczną. Trudno mi w jego twór­czo­ści zna­leźć jedną postać, którą mógł­bym polu­bić lub choćby poczuć do niej odro­binę sym­pa­tii. Być może jest tak dla­tego, że po latach szu­ka­nia istoty czło­wie­czeń­stwa pisarz doszedł do wnio­sku, że jest ono nie­de­fi­nio­walne lub nawet nie ist­nieje. Zatem trzeba opi­sy­wać ludzi jak maszyny: dane wej­ściowe, prze­twa­rza­nie, dzia­ła­nie. Czę­sto dzia­ła­nie wadliwe. To jest naj­cie­kaw­sze dla bada­cza – prze­cią­żyć, uszko­dzić mecha­nizm, wyj­mo­wać z niego poszcze­gólne ele­menty lub dokła­dać inne. Innymi słowy: psuć i obser­wo­wać efekty swo­ich dzia­łań.

Można się też zasta­na­wiać, co uznać za normę. Czy czło­wiek, który nie cho­ruje na schi­zo­fre­nię, jest nor­malny czy też upo­śle­dzony, pozba­wiony czę­ści doznań, ogra­ni­czony w per­cep­cji rze­czy­wi­sto­ści nie­wi­dzial­nej dla tych „nor­malnych” naprawdę? No i co w sytu­acji, kiedy u więk­szo­ści ludzi stwier­dzimy objawy mniej lub bar­dziej ostrej schi­zo­fre­nii?

Dick był okrutny dla swo­ich boha­te­rów. Trak­to­wał ich jak szczury labo­ra­to­ryjne, umiesz­czał w sytu­acjach skraj­nych, pod­da­wał dzia­ła­niu nar­ko­ty­ków, wkła­dał w cudze sny, robił z nich schi­zo­fre­ni­ków, auty­sty­ków i tele­pa­tów albo wma­wiał im, że są maszy­nami. A potem z naukową pre­cy­zją spi­sy­wał obser­wa­cje, ana­li­zo­wał i wycią­gał wnio­ski. Wyko­rzy­sty­wał te postaci do bada­nia rze­czy­wi­sto­ści.

A rze­czy­wi­stość to złu­dze­nie. Kolory, dźwięki, a nawet czas i mate­ria to tylko wynik inter­pre­ta­cji bodź­ców docie­ra­ją­cych przez zmy­sły do naszego mózgu. Badamy ota­cza­jący nas świat na wszel­kie spo­soby, posił­ku­jąc się maszy­nami. A jed­nak cokol­wiek byśmy robili, i tak na końcu jest mózg, ogra­ni­czony z racji swej budowy. Nie potra­fimy sobie wyobra­zić, że moneta albo szklanka to zbiory kwar­ków i gęsto upcha­nych drga­ją­cych strun, które kryją kolejne wymiary. Możemy to wyli­czyć i uwie­rzyć, tak jak patrząc na ter­mo­metr wska­zu­jący minus dwa­dzie­ścia, wie­rzymy, że za oknem jest mróz. Co nie­wi­domy od uro­dze­nia może myśleć o bar­wach? Albo co każdy z nas może powie­dzieć o tym, jak wygląda ultra­fio­let? Tak jak w zbie­ra­niu infor­ma­cji ogra­ni­czają nas zmy­sły, tak w ich ana­li­zie ogra­ni­cza nas mózg. Nijak nie potra­fimy tego prze­sko­czyć.

Pewną pomocą są nar­ko­tyki, jed­nak to tylko nie­do­sko­nała forma tuningu per­cep­cji, bo z otwar­ciem umy­słu spada samo­kry­ty­cyzm. Jak odróż­nić chwi­lową wybitną zdol­ność rozu­mie­nia świata od złu­dze­nia, że się ją ma? Dick też musiał tego wie­lo­krot­nie doświad­czyć – nagłe olśnie­nie, gdy wszyst­kie ele­menty ukła­danki w cudowny spo­sób wska­kują na swoje miej­sca i odsła­niają sens wszech­rze­czy. Trzeba to szybko zapi­sać, żeby nie umknęło, gdy nar­ko­tyk prze­sta­nie dzia­łać. Lecz gdy już prze­staje, kartka oka­zuje się pełna bana­łów i bzdur.

Przyda się tutaj przy­wo­ła­nie idei Płasz­cza­ków, wymy­ślo­nych w 1884 roku przez Edwina Abbotta fik­cyj­nych istot żyją­cych w dwu­wy­mia­ro­wym świe­cie, w któ­rym nie jest znane poję­cie wyso­ko­ści. Trzeci wymiar ist­nieje, lecz jest on nie­wi­dzialny dla pła­skich istot. Nie potra­fią go sobie nawet wyobra­zić, tak jak my nie potra­fimy wyobra­zić sobie wymiaru czwar­tego. To poważne ogra­ni­cze­nie w pozna­wa­niu świata, zwa­żyw­szy że z wyli­czeń teo­rii strun wynika, iż wymia­rów jest co naj­mniej dzie­sięć. Płasz­czak nie może zbu­do­wać sze­ścianu, bo nie potrafi sobie wyobra­zić takiej bryły, nawet jeśli płasz­czacka mate­ma­tyka z łatwo­ścią opi­suje sze­ścian. Podob­nie czło­wiek nie potrafi wyobra­zić sobie tes­se­raktu, czyli czte­ro­wy­mia­ro­wego odpo­wied­nika sze­ścianu, choć opi­su­jące go wzory są bar­dzo pro­ste.

Potrze­bu­jemy więc kogoś, kto unie­sie głowę ponad naszą rze­czy­wi­stość i zda nam rela­cję z tego, co zoba­czył. W naszym świe­cie takimi isto­tami mogą być auty­stycy. Brak inte­rak­cji z oto­cze­niem i zamy­ka­nie się w sobie być może wcale nie wynika z pro­ble­mów w komu­ni­ka­cji. Może jest prze­ciw­nie, może auty­stycy nie zapa­dają się w otchłań swej falu­ją­cej jaźni, nie patrzą w głąb sie­bie, tylko w inne zewnę­trze, nie­do­stępne dla nas. Droga do tego zewnę­trza pro­wa­dzi­łaby wyłącz­nie przez umysł auty­styka. Wów­czas nasza rze­czy­wi­stość byłaby dla niego tylko wycin­kiem tego, co odbiera. Nie­zbyt inte­re­su­ją­cym wycin­kiem, warto dodać.

W Mar­sjań­skim pośli­zgu w cza­sie kimś takim jest Man­fred, dzie­się­cio­la­tek, który ni­gdy nie wypo­wie­dział ani słowa. Wiele wska­zuje na to, że chło­pak widzi przy­szłość tak, jak „nor­malni” ludzie widzą prze­strzeń, może więc być nie­oce­nio­nym doradcą każ­dego biz­nes­mena. Teo­ria teo­rią, gorzej z wpro­wa­dze­niem tego planu w życie, bo naj­więk­szym pro­ble­mem jest samo poro­zu­mie­nie się z auty­sty­kiem. Jest też zagro­że­nie, i to cał­kiem poważne – nawią­za­nie z nim kon­taktu nie tylko zbliża go do naszej rze­czy­wi­sto­ści, ale może też wycią­gnąć bada­cza ponad tę rze­czy­wi­stość. I wtedy poja­wia się wąt­pli­wość, czy na pewno chciał on uzy­skać odpo­wie­dzi na swoje pyta­nia.

Przed lek­turą warto przy­po­mnieć, kiedy powsta­wał Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie. Był to rok 1962, ponad pół wieku temu. To mniej wię­cej wtedy Sta­ni­sław Lem pisał Sola­ris i Powrót z gwiazd, Brian Aldiss Cie­plar­nię, a Arthur C. Clarke dopiero za kilka lat miał roz­po­cząć pracę nad powie­ścią 2001: Ody­seja kosmiczna. Nikt jesz­cze nie znał Beatle­sów, powszech­nie uży­wano kal­ku­la­to­rów mecha­nicz­nych, pasy bez­pie­czeń­stwa w samo­cho­dach były nowinką tech­niczną, a pierw­sze kom­pu­tery oso­bi­ste miały powstać za dzie­sięć lat. Był to złoty wiek fan­ta­styki nauko­wej, bo pisa­rze SF byli naj­waż­niej­szymi pośred­ni­kami nio­są­cymi zwy­kłym ludziom wie­dzę o odkry­ciach i teo­riach nauko­wych. Phi­lip K. Dick był w ści­słej czo­łówce tych wiesz­czów.

Przy współ­cze­snym tem­pie roz­woju nauki pięć­dzie­siąt lat to prze­paść. Roz­miary naszej wie­dzy zdą­żyły się w tym cza­sie zwie­lo­krot­nić. Dick posta­wił ostat­nią kropkę w maszy­no­pi­sie Mar­sjań­skiego pośli­zgu w cza­sie na sie­dem lat przed pierw­szym lądo­wa­niem na Księ­życu. Ale waż­niej­sze dla tej powie­ści jest to, że pierw­sza sonda kosmiczna, Mari­ner 4, zbli­żyła się do powierzchni Czer­wo­nej Pla­nety dopiero w roku 1965. Dopiero wtedy oka­zało się, że nie ma tam cie­kłej wody, a kanały, wystę­pu­jące zresztą w powie­ści, osta­tecz­nie zostały uznane za złu­dze­nie optyczne. Przede wszyst­kim jed­nak stało się wtedy jasne, że nie ma tam żad­nych istot rozum­nych.

Stan wie­dzy o Mar­sie z roku 1962 można przy­rów­nać do naszych dzi­siej­szych roz­wa­żań na temat tego, co znaj­duje się pod pokrywą Europy, księ­życa Jowi­sza. Dopóki nie wyko­namy odwier­tów i nie wpu­ścimy tam sond, możemy sobie dowol­nie fan­ta­zjo­wać, opi­su­jąc tam­tej­sze pod­wodne cywi­li­za­cje. I jeśli tylko utrzy­mamy się w gra­ni­cach zdro­wego roz­sądku, obec­nej szcząt­ko­wej wie­dzy i logiki, będzie to peł­no­prawne SF. Tak też jest z Mar­sjań­skim pośli­zgiem w cza­sie, cho­ciaż, jak wspo­mnia­łem, ta powieść wcale nie jest o Mar­sie.

Rafał Kosik

Dedykacja

Dla Marka i Jodie

1

W głębi feno­bar­bi­ta­lo­wego snu Silvia Boh­len usły­szała woła­nie. Ostre, roz­darło war­stwy, w które się zapa­dła, nisz­cząc jej ide­alny stan nie­ist­nie­nia.

– Mamo! – ponow­nie zawo­łał z zewnątrz jej syn.

Usiadł­szy, upiła łyk wody ze szklanki przy łóżku, oparła bose stopy na pod­ło­dze i z tru­dem wstała. Spoj­rzała na zegar: dzie­wiąta trzy­dzie­ści. Zna­la­zła szla­frok i pode­szła do okna.

Nie mogę już tego brać, pomy­ślała. Lepiej pod­dać się schi­zo­fre­nii i dołą­czyć do reszty świata. Pod­nio­sła żalu­zje – zna­jomy, rudawy od pyłu blask słońca wypeł­nił pole widze­nia i ośle­pił ją. Osło­niła oczy i zawo­łała:

– O co cho­dzi, Davi­dzie?!

– Mamo, przy­pły­nął kana­łowy!

Zatem to musi być środa. Ski­nęła głową, odwró­ciła się i prze­szła nie­pew­nym kro­kiem z sypialni do kuchni, gdzie udało się jej nasta­wić porządną, solid­nie wyko­naną na Ziemi maszynkę do kawy.

Co mam zro­bić? – zasta­no­wiła się. Wszystko jest przy­go­to­wane. W każ­dym razie David dopil­nuje tego. Odkrę­ciła kran nad zle­wem i spry­skała sobie twarz. Woda, nie­smaczna i zanie­czysz­czona, przy­pra­wiła ją o kaszel. Powin­ni­śmy spu­ścić wodę ze zbior­nika, pomy­ślała. Oczy­ścić go, wyre­gu­lo­wać dozow­nik chloru i spraw­dzić, ile fil­trów jest zatka­nych; być może wszyst­kie. Czy kana­łowy nie mógłby tego zro­bić? Nie, to nie jest sprawa ONZ.

– Jestem ci potrzebna? – zapy­tała, otwie­ra­jąc tylne drzwi. Wokół niej zawi­ro­wał wiatr, zimny i dła­wiący drob­nym pyłem. Odwró­ciła głowę, nasłu­chu­jąc odpo­wie­dzi Davida. Był nauczony mówić „nie”.

– Chyba nie – mruk­nął chło­piec.

Póź­niej, kiedy sie­działa w szla­froku przy kuchen­nym stole, pijąc kawę, mając przed sobą talerz z tostem i musem jabł­ko­wym, wyj­rzała na zewnątrz i dostrze­gła kana­ło­wego w małej pła­sko­den­nej łódce, która pły­nęła w górę kanału, pyr­ka­jąc na swój ofi­cjalny spo­sób, ni­gdy się nie śpie­sząc, a jed­nak zawsze zja­wia­jąc się na czas. Był drugi tydzień sierp­nia 1994 roku. Cze­kali jede­na­ście dni i teraz dostaną swój przy­dział wody z wiel­kiego rowu prze­bie­ga­ją­cego milę na pół­noc od rzędu ich domów.

Kana­łowy przy­cu­mo­wał łódkę do wrót śluzy i wysko­czył na ląd, obcią­żony narzę­dziami do obra­ca­nia wrót i segre­ga­to­rem, w któ­rym trzy­mał raporty. Miał na sobie szary, upa­prany bło­tem mun­dur i wyso­kie buty, nie­mal brą­zowe od zaschnię­tego szlamu. Nie­miec? Nie – kiedy obró­cił głowę, ujrzała pła­ską sło­wiań­ską twarz, a pośrodku otoka czapki czer­woną gwiazdę. Wypa­dała teraz rosyj­ska zmiana; stra­ciła poczu­cie czasu.

I naj­wy­raź­niej nie ona jedna zagu­biła się w cyklach rota­cji władz wyko­naw­czych ONZ. Jej sąsie­dzi, Ste­ine­ro­wie, poja­wili się na fron­to­wym ganku, zamie­rza­jąc podejść do kana­ło­wego. Cała szóstka: ojciec i tęga matka oraz cztery jasno­włose, pulchne, hała­śliwe dziew­czynki.

To wodę Ste­ine­rów zakrę­cał kana­łowy.

– Bitte, mein Herr… – zaczął Nor­bert Ste­iner, ale on także zauwa­żył czer­woną gwiazdę i umilkł.

Silvia uśmiech­nęła się w duchu. Kiep­sko, pomy­ślała.

David wbiegł pośpiesz­nie do domu przez tylne drzwi.

– Wiesz co, mamu­siu? Zbior­nik Ste­ine­rów puścił zeszłej nocy i stra­cili nie­mal połowę wody! Nie mają jej więc dosyć do pod­le­wa­nia ogrodu, który uschnie, jak mówi pan Ste­iner.

Ski­nęła głową, doja­da­jąc ostatni kęs tostu. Zapa­liła papie­rosa.

– Czy to nie straszne, mamu­siu? – zapy­tał David.

– I Ste­ine­ro­wie chcą, żeby nieco dłu­żej zosta­wił im wodę – powie­działa Silvia.

– Nie możemy pozwo­lić, żeby ich ogród usechł. Pamię­tasz, jakie kło­poty mie­li­śmy z bura­kami? Pan Ste­iner dał nam wtedy śro­dek che­miczny z Domu, który zabił mszyce, a my mie­li­śmy dać im tro­chę naszych bura­ków, ale ni­gdy tego nie zro­bi­li­śmy, bo zapo­mnie­li­śmy.

To była prawda. Przy­po­mniała sobie, czu­jąc ukłu­cie winy. Rze­czy­wi­ście, obie­ca­li­śmy im… a oni ni­gdy się nie upo­mnieli, cho­ciaż muszą o tym pamię­tać. A David cią­gle się u nich bawi.

– Wyjdź i poroz­ma­wiaj z kana­ło­wym – popro­sił David.

– Chyba mogli­by­śmy dać im tro­chę naszej wody póź­niej, pod koniec mie­siąca – powie­działa. – Prze­cią­gnę­li­by­śmy szlauch do ich ogrodu. Nie wie­rzę jed­nak w ten ich wyciek; zawsze chcą wię­cej wody, niż im się należy.

– Wiem – przy­znał David, zwie­sza­jąc głowę.

– Nie zasłu­gują na wię­cej, Davi­dzie. Nikt nie zasłu­guje.

– Oni po pro­stu nie umieją pro­wa­dzić swo­jego gospo­dar­stwa – stwier­dził David. – Pan Ste­iner nie ma poję­cia, jak posłu­gi­wać się narzę­dziami.

– Więc to ich wina. – Była roz­draż­niona i dotarło do niej, że jesz­cze się w pełni nie obu­dziła. Potrze­bo­wała dexa­mylu, w prze­ciw­nym razie nie otwo­rzy oczu, aż ponow­nie zapad­nie noc i przyj­dzie pora na kolejny feno­bar­bi­tal. Poszła do łazienki i wyjęła z apteczki bute­leczkę z małymi zie­lo­nymi piguł­kami w kształ­cie serc. Otwo­rzyła ją i poli­czyła – zostały jej jedy­nie dwa­dzie­ścia trzy proszki i nie­ba­wem będzie musiała wsiąść do wiel­kiego diu­no­busu, poje­chać przez pusty­nię do mia­sta i wstą­pić do apteki, żeby odno­wić zapas.

Nad jej głową roz­le­gło się hała­śliwe, dud­niące bul­go­ta­nie. Zbior­nik na dachu, ich olbrzy­mia bla­szana cysterna, zaczął się napeł­niać. Kana­łowy skoń­czył prze­sta­wiać wrota śluzy; prośby Ste­ine­rów oka­zały się daremne.

Czu­jąc się coraz bar­dziej winna, nalała do szklanki wody, żeby popić poranną pigułkę. Gdyby tylko Jack czę­ściej bywał w domu, powie­działa do sie­bie; tutaj jest tak pusto. To forma bar­ba­rzyń­stwa, ta wege­ta­cja, do któ­rej zosta­li­śmy zre­du­ko­wani. Jaki jest sens w tych sprzecz­kach i napię­ciach, w tym strasz­li­wym trzę­sie­niu się nad każdą kro­plą wody, które rzą­dzą naszym życiem? Powinno być ina­czej… Tyle nam z początku obie­cy­wano.

Z sąsied­niego domu buch­nęła nagle z radia gło­śna taneczna muzyka, a potem roz­legł się głos spi­kera rekla­mu­ją­cego jakąś maszynę rol­ni­czą.

– …głę­bo­kość i nachy­le­nie skiby – mówił w zim­nym, rześ­kim, poran­nym powie­trzu – wstęp­nie usta­wione i samo­re­gu­lu­jące się, dzięki czemu nawet naj­mniej wprawny wła­ści­ciel może… nie­mal od pierw­szego razu…

Wró­ciła muzyka taneczna – sąsie­dzi zmie­nili sta­cję.

Wzmógł się dzie­cięcy har­mi­der. Czy tak będzie cały dzień? – zapy­tała się w duchu, zasta­na­wia­jąc się, czy to wytrzyma. A Jack jest w pracy aż do week­endu – to nie­mal tak, jakby była samotna, jakby nie miała męża. Czy po to wyemi­gro­wa­łam z Ziemi? Przy­tknęła dło­nie do uszu, sta­ra­jąc się odciąć od hałasu odbior­ni­ków radio­wych i dzieci.

Powin­nam wró­cić do łóżka – oto, gdzie należę, pomy­ślała, zacząw­szy się w końcu ubie­rać, żeby sta­wić czoło cze­ka­ją­cemu ją dniowi.

Jack Boh­len z biura swo­jego szefa w cen­trum Bun­che­wood Park roz­ma­wiał przez radio­te­le­fon z ojcem w Nowym Jorku. Jak zawsze połą­cze­nie nawią­zane dzięki sys­te­mowi sate­li­tar­nemu przez miliony mil kosmicz­nej pustki było nie naj­lep­sze, ale to Leo Boh­len pła­cił za roz­mowę.

– Cho­dzi ci o Góry Fran­klina D. Roose­velta? – zapy­tał Jack gło­śno. – Musisz się mylić, tato: tam nic nie ma, to kom­pletne odlu­dzie. Powie ci to każdy, kto robi w nie­ru­cho­mo­ściach.

– Nie, Jack, wie­rzę, że to pewny inte­res – dobiegł go cichy głos ojca. – Chcę tam przy­le­cieć, przyj­rzeć się temu i omó­wić to z tobą. Jak Silvia i chło­pak?

– Dobrze – odparł Jack. – Słu­chaj, nie anga­żuj się w to. Powszech­nie wia­domo, że każda mar­sjań­ska nie­ru­cho­mość odda­lona od sieci czyn­nych kana­łów – a pamię­taj, że działa tylko co dzie­siąta – to nie­mal pewne oszu­stwo. – Nie mógł zro­zu­mieć, jak ojciec, mający wie­lo­let­nie doświad­cze­nie w biz­ne­sie, a zwłasz­cza w inwe­sto­wa­niu w nie zago­spo­da­ro­wane obszary, tak się dał wypro­wa­dzić w pole. Prze­ra­ziło go to. Może przez te lata, kiedy go nie widział, mocno się posu­nął? Listy mówiły nie­wiele; Leo dyk­to­wał je ste­no­grafce w fir­mie.

Albo czas na Ziemi i Mar­sie pły­nął ina­czej – czy­tał w perio­dyku psy­cho­lo­gicz­nym arty­kuł, który to suge­ro­wał. Ojciec mógł się zja­wić jako siwy, trzę­sący się stary pryk. Czy mógłby się wykrę­cić od tej wizyty? David ucie­szyłby się ze spo­tka­nia z dziad­kiem, Silvia także go lubiła. W uchu Jacka Boh­lena słaby, odle­gły głos rela­cjo­no­wał wyda­rze­nia w Nowym Jorku – wszyst­kie nie­cie­kawe. Jac­kowi wyda­wało się to nie­re­alne. Dzie­sięć lat temu doko­nał ogrom­nego wysiłku, żeby się wyrwać z ziem­skiej spo­łecz­no­ści, i mu się to udało. Nie chciał o niej słu­chać.

Jed­nak więź z ojcem prze­trwała, a nie­ba­wem wzmocni ją pierw­sza poza­ziem­ska podróż Leona, który zawsze chciał zoba­czyć inną pla­netę, nim będzie za późno, innymi słowy – przed śmier­cią. Ojciec był zde­cy­do­wany. Jed­nak mimo udo­sko­na­leń wpro­wa­dzo­nych na wiel­kich stat­kach mię­dzy­pla­ne­tar­nych lot był ryzy­kowny. Leo nie przej­mo­wał się tym. Nic by go nie odstra­szyło. Prawdę mówiąc, zro­bił już rezer­wa­cję.

– Rany, tato – ode­zwał się Jack. – To naprawdę cudowne, że czu­jesz się na siłach odbyć tak wyczer­pu­jącą podróż. Mam nadzieję, że jej podo­łasz. – Był zre­zy­gno­wany.

Sie­dzący naprze­ciwko Jacka pra­co­dawca, pan Yee, spoj­rzał na niego i uniósł żółtą kar­teczkę, na któ­rej zapi­sane było zle­ce­nie. Chudy, wysoki pan Yee z muszką i w jed­no­rzę­do­wej mary­narce… Chiń­ski styl, rygo­ry­stycz­nie zaszcze­piony na obcej ziemi, rów­nie auten­tyczny, jakby pan Yee pro­wa­dził firmę w cen­trum Kan­tonu.

Pan Yee wska­zał świ­stek, a potem z namasz­cze­niem ode­grał jego treść: zadrżał, prze­lał coś z lewej dłoni do pra­wej, potem otarł czoło i szarp­nął się za koł­nie­rzyk. Zer­k­nął na zega­rek na kości­stym nad­garstku. W jakimś gospo­dar­stwie mlecz­nym wysia­dła chłod­nia, zro­zu­miał Jack, i wezwa­nie było pilne – mleko się zepsuje, kiedy za dnia wzro­śnie tem­pe­ra­tura.

– Dobra, tato – powie­dział. – Będziemy cze­kać na twoją depe­szę. – Poże­gnał się i roz­łą­czył, a potem zwró­cił się do pana Yee. – Prze­pra­szam, że tak długo wisia­łem na tele­fo­nie. – Się­gnął po kar­teczkę.

– Star­szy czło­wiek nie powi­nien tutaj przy­la­ty­wać – stwier­dził pan Yee na swój spo­kojny, nie­ugięty spo­sób.

– Posta­no­wił spraw­dzić, jak się nam wie­dzie – odparł Jack.

– A jeśli nie wie­dzie się tak, jak miał nadzieję, to będzie mógł wam pomóc? – Pan Yee uśmiech­nął się pogar­dli­wie. – Mie­li­ście zostać kre­zu­sami? Powiedz mu, że tutaj nie ma dia­men­tów. Zagar­nęła je ONZ. Co do wezwa­nia, które ci dałem: według reje­stru napra­wia­li­śmy tę chłod­nię dwa mie­siące temu z tego samego powodu. Zasi­la­nie albo izo­la­cja. W nie­re­gu­lar­nych odstę­pach czasu sil­nik zwal­nia, aż bez­piecz­nik go wyłą­cza, żeby się nie spa­lił.

– Spraw­dzę, co jesz­cze pod­łą­czyli do gene­ra­tora – powie­dział Jack.

Ciężko się pra­cuje dla pana Yee, pomy­ślał, idąc scho­dami na dach, gdzie stały heli­kop­tery firmy. Wszystko odby­wało się nie­zwy­kle racjo­nal­nie. Pan Yee wyglą­dał i zacho­wy­wał się jak kal­ku­la­tor. Sześć lat temu, w wieku dwu­dzie­stu dwóch lat, obli­czył, że na Mar­sie mógłby pro­wa­dzić bar­dziej docho­dowy inte­res niż na Ziemi. Na Mar­sie ist­niało roz­pacz­liwe zapo­trze­bo­wa­nie na naprawy wszel­kich urzą­dzeń, wszyst­kiego, co ma ruchome czę­ści, bo koszt spro­wa­dze­nia nowego sprzętu z Ziemi był kosmicz­nie wysoki. Stary toster, który na Ziemi bez­myśl­nie by zezło­mo­wano, na Mar­sie musiał być utrzy­my­wany w spraw­no­ści. Pan Yee opo­wia­dał się za rege­ne­ra­cją. Wycho­wany w oszczęd­nej, pury­tań­skiej atmos­fe­rze Chin Ludo­wych nie apro­bo­wał mar­no­traw­stwa. Jako inży­nier elek­tryk z pro­win­cji Honan miał odpo­wied­nie przy­go­to­wa­nie, zatem bar­dzo spo­koj­nie i prze­myśl­nie pod­jął decy­zję, która dla więk­szo­ści ludzi ozna­czała emo­cjo­nal­nie kata­stro­falną szar­pa­ninę – poczy­nił przy­go­to­wa­nia do emi­gra­cji z Ziemi, tak jakby się wybie­rał do den­ty­sty po sztuczne szczęki ze sta­lo­wymi zębami. Kiedy otwo­rzył warsz­tat na Mar­sie, wie­dział do ostat­niego oen­ze­tow­skiego dolara, jak dalece może zmniej­szyć koszty wła­sne. Była to dzia­łal­ność w wąskim mar­gi­ne­sie opła­cal­no­ści, ale nad­zwy­czaj pro­fe­sjo­nalna. W ciągu sze­ściu lat, od 1988 roku, inte­res tak się roz­wi­nął, że do nagłych awa­rii jego mecha­nicy byli wzy­wani w pierw­szej kolej­no­ści. A co nie jest nagłą awa­rią w kolo­nii, która wciąż się boryka z uprawą rzod­kie­wek i prze­cho­wy­wa­niem w chłod­niach skrom­nych zapa­sów mleka?

Zamknąw­szy drzwiczki heli­kop­tera, Jack Boh­len uru­cho­mił sil­nik i nie­ba­wem wzno­sił się już nad budyn­kami Bun­che­wood Park w zamglone, posępne przed­po­łu­dniowe niebo, lecąc na pierw­sze tego dnia wezwa­nie.

Daleko na prawo od niego olbrzymi sta­tek, koń­cząc podróż z Ziemi, opa­dał na krąg bazaltu – miej­sce odbioru żywego ładunku. Inny towar miał być dostar­czony setki mil dalej na wschód. Był to trans­por­to­wiec pierw­szej klasy, który nie­ba­wem odwie­dzą zdal­nie ste­ro­wane urzą­dze­nia mające pozba­wić pasa­że­rów wszel­kich wiru­sów i bak­te­rii, owa­dów i nasion, jakie do nich przy­lgnęły; pasa­że­ro­wie wynu­rzą się nadzy jak nowo naro­dzeni, przejdą przez che­miczne kąpiele, będą beł­ko­tać pod­czas ośmio­go­dzin­nych testów, aż w końcu wypu­ści się ich, by spraw­dzić, jakie mają osob­ni­cze zdol­no­ści prze­trwa­nia, skoro prze­trwa­nie kolo­nii było zapew­nione. Nie­któ­rzy mogą nawet zostać ode­słani na Zie­mię – ci, któ­rych stan mógłby suge­ro­wać defekty gene­tyczne ujaw­nione w stre­su­ją­cej podróży. Jack wyobra­ził sobie ojca cier­pli­wie zno­szą­cego pro­ce­durę imi­gra­cyjną. Trzeba to zro­bić, mój synu, mawiał. Koniecz­ność. Medy­tu­jący i palący cygaro sta­ru­szek… Filo­zof po sied­miu kla­sach nowo­jor­skiej szkoły publicz­nej, i to w naj­bar­dziej zdzi­cza­łym okre­sie sys­temu edu­ka­cji. Dziwne, pomy­ślał, w jaki spo­sób ujaw­nia się czyjś cha­rak­ter. Stary miał pewną wie­dzę, która mówiła mu, jak się zacho­wy­wać, nie w sen­sie towa­rzy­skim, ale głęb­szą, bar­dziej per­ma­nentną. Przy­sto­suje się do tego świata, uznał Jack. Pod­czas tej krót­kiej wizyty da sobie radę lepiej niż Silvia czy ja. Nie­mal tak dobrze jak David…

Jego ojciec i syn znajdą wspólny język. Obaj sprytni i prak­tyczni, a jed­nak nie­bez­piecz­nie roman­tyczni, o czym świad­czy impuls ojca, by kupić zie­mię gdzieś w Górach FDR. Był to ostatni poryw nadziei, wiecz­nie żyją­cej w sta­ruszku. Oto zie­mia bez nabyw­ców, sprze­da­wana prak­tycznie za bez­cen, auten­tyczne pogra­ni­cze, któ­rym nada­jące się do zamiesz­ka­nia tereny Marsa ewi­dent­nie nie były.

Jack zauwa­żył pod sobą Kanał Sena­tora Tafta i pole­ciał wzdłuż niego. Kanał dopro­wa­dzi go do gospo­dar­stwa mlecz­nego McAu­liffa, tysięcy akrów zwię­dłej trawy i stada nie­gdyś poka­zo­wych jer­seyów, skar­la­łych teraz w nie sprzy­ja­ją­cych warun­kach do postaci zwie­rząt przy­po­mi­na­ją­cych ich przod­ków. To był zdatny do zamiesz­ka­nia Mars, ta nie­mal żyzna paję­cza sieć rowów, roz­cho­dzą­cych się pro­mie­ni­ście i krzy­żu­ją­cych ze sobą, ale zawsze led­wie zdol­nych pod­trzy­mać życie; do niczego wię­cej. Tuż pod nim w Kanale Sena­tora Tafta uka­zała się nie­mrawa i odpy­cha­jąca zie­leń. To była woda w ostat­nich sta­diach uzdat­nia­nia, prze­pusz­czona przez śluzy i prze­fil­tro­wana, ale tutaj ujaw­niała złogi czasu, denny szlam, pia­sek i zanie­czysz­cze­nia, przez co nie nada­wała się do picia. Bóg jeden wie­dział, ile związ­ków alka­licz­nych wchło­nęli do tej pory ludzie, wbu­do­wu­jąc je w swoje kości. Nie­mniej wciąż żyli. Woda, choć bru­natna i pełna osa­dów, ich nie zabiła. Pod­czas gdy dalej na zacho­dzie roz­cią­gały się kresy, cze­ka­jące, by ludzka nauka dała czadu i doko­nała cudu.

Na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych lądu­jące na Mar­sie eks­pe­dy­cje arche­olo­giczne skwa­pli­wie zazna­czały sta­dia wyco­fy­wa­nia się daw­nej cywi­li­za­cji, którą zaczy­nali teraz zastę­po­wać ludzie. Ni­gdy nie osie­dliła się na dobre na pustyni. Naj­wy­raź­niej, jak ziem­skie kul­tury doliny Eufratu i Tygrysu, dawni miesz­kańcy Marsa trzy­mali się tere­nów, które mogli nawod­nić. W szczy­to­wym okre­sie roz­woju stara mar­sjań­ska cywi­li­za­cja opa­no­wała piątą część powierzchni pla­nety, pozo­sta­wia­jąc resztę w takim sta­nie, w jakim ją zastała. Weźmy na przy­kład dom Jacka Boh­lena w pobliżu prze­cię­cia się kana­łów Wil­liama Butlera Yeatsa i Hero­dota. Stał nie­mal na rubie­żach sieci, dzięki któ­rej przez pięć tysięcy lat ten teren był żyzny. Boh­le­no­wie byli póź­nymi kolo­ni­stami, cho­ciaż jede­na­ście lat temu nikt nie wie­dział, że liczba imi­gran­tów tak dra­stycz­nie spad­nie.

Radio w heli­kop­te­rze zatrzesz­czało, a potem roz­legł się bla­szany głos pana Yee:

– Jack, mam dla cie­bie dodat­kowe zle­ce­nie. Wła­dze ONZ mówią, że Szkoła Publiczna ma pro­blemy ze sprzę­tem, a ich ser­wi­sant jest nie­osią­galny.

Jack ujął mikro­fon.

– Przy­kro mi, panie Yee – powie­dział – ale chyba panu mówi­łem, że nie mam upraw­nień, by zaj­mo­wać się szkol­nymi urzą­dze­niami. Lepiej, żeby kazał pan to zro­bić Bobowi lub Pete’owi.

Wiem, że ci o tym mówi­łem, pomy­ślał.

– Ta naprawa to rzecz naj­wyż­szej wagi, Jack – odparł na swój logiczny spo­sób pan Yee – i w związku z tym nie możemy od niej odstą­pić. Nie uchy­lamy się od żad­nych napraw. Masz nega­tywne nasta­wie­nie. Muszę nale­gać, byś się tym zajął. Jeśli to tylko będzie moż­liwe, pode­ślę ci do szkoły kolej­nego mecha­nika. Dzię­kuję, Jack.

Pan Yee się roz­łą­czył.

Rów­nież dzię­kuję, kwa­śno powie­dział do sie­bie Jack Boh­len.

Ujrzał pod sobą skraj dru­giego osie­dla – było to Lewi­stown, główna sie­dziba kolo­nii związku hydrau­li­ków, jed­nego z pierw­szych, jakie się ukon­sty­tu­owały na pla­ne­cie, któ­rego człon­ko­wie słu­żyli tu za ser­wi­san­tów. Osie­dle nie korzy­stało z usług pana Yee. Gdyby praca u niego zbyt­nio mu doku­czyła, Jack Boh­len zawsze mógł się spa­ko­wać, prze­nieść do Lewi­stown, wstą­pić do związku i iść do pracy przy­pusz­czal­nie nawet za lep­sze wyna­gro­dze­nie. Jed­nak ostat­nie wyda­rze­nia poli­tyczne w kolo­nii związku hydrau­li­ków nie odpo­wia­dały mu. Arnie Kott, prze­wod­ni­czący Regio­nal­nego Związku Robot­ni­ków Wod­nych, został wybrany jedy­nie dzięki bar­dzo szcze­gól­nej kam­pa­nii i ponad­prze­cięt­nym nad­uży­ciom wybor­czym. Jack nie chciałby żyć pod jego rzą­dami. Z tego, co wie­dział, wła­dza sta­rego miała wszyst­kie cechy wcze­sno­re­ne­san­so­wej tyra­nii, ze szczyptą nepo­ty­zmu do smaku. Mimo to zda­wało się, że gospo­dar­czo kolo­nia ma się dobrze. Miała zaawan­so­wany pro­gram robót publicz­nych, a poli­tyka fiskalna przy­spo­rzyła jej ogrom­nych rezerw finan­so­wych. Kolo­nia była nie tylko wydajna i zasobna, ale potra­fiła też zapew­nić przy­zwo­itą pracę wszyst­kim swoim miesz­kań­com. Z wyjąt­kiem żydow­skiej osady na pół­nocy była naj­ren­tow­niej­sza na pla­ne­cie. A żydow­skie osie­dle miało prze­wagę w postaci zago­rza­łych syjo­ni­stycz­nych grup ude­rze­nio­wych, obo­zu­ją­cych głę­boko na pustyni i pro­wa­dzą­cych wszel­kiego rodzaju pro­gramy rekul­ty­wa­cyjne, od uprawy poma­rań­czy począw­szy, a na udo­sko­na­la­niu nawo­zów sztucz­nych skoń­czyw­szy. Nowy Izrael sam zme­lio­ro­wał jedną trze­cią pustyni, którą teraz pokry­wały uprawy. Było to jedyne osie­dle na Mar­sie, które eks­por­to­wało swoje pro­dukty na Zie­mię.

Lewi­stown, sto­lica związku robot­ni­ków wod­nych, prze­pły­nęło poni­żej, tak jak i pomnik Algera Hissa, pierw­szego oen­ze­tow­skiego męczen­nika; potem zaczęła się roz­le­gła pusty­nia. Jack oparł się wygod­nie i zapa­lił papie­rosa. Pod prze­szy­wa­ją­cym, badaw­czym spoj­rze­niem pana Yee zapo­mniał zabrać ter­mos z kawą i teraz mu jej bra­ko­wało. Był senny. Nie zmu­szą mnie do pracy w Szkole Publicz­nej, powie­dział sobie, ale bar­dziej gniew­nie niż z prze­ko­na­niem. Oleję to. Wie­dział jed­nak, że tego nie zrobi. Poleci do szkoły, pogrze­bie tam z godzinę, spra­wia­jąc wra­że­nie, że stara się usu­nąć usterkę, a potem zja­wią się Bob lub Pete i wyko­nają robotę. Repu­ta­cja firmy zosta­nie ura­to­wana, a oni będą mogli wró­cić do biura. Wszy­scy będą zado­wo­leni, łącz­nie z panem Yee.

Kilka razy zawi­tał do Szkoły Publicz­nej z synem. To było coś innego. David był naj­lep­szy w kla­sie i korzy­stał z naj­bar­dziej zaawan­so­wa­nych urzą­dzeń uczą­cych. Zosta­wał do późna, wyko­rzy­stu­jąc w pełni sys­tem samo­kształ­ce­nia, z któ­rego ONZ była bar­dzo dumna. Jack spoj­rzał na zega­rek – była dzie­siąta. W tej chwili, jak pamię­tał z wła­snych wizyt i rela­cji syna, David znaj­do­wał się przy Ary­sto­te­le­sie, pozna­jąc pod­stawy nauk przy­rod­ni­czych, filo­zo­fii, logiki, gra­ma­tyki, poezji i fizyki sta­ro­żyt­nej. Ze wszyst­kich maszyn uczą­cych David zda­wał się naj­wię­cej czer­pać z Ary­sto­te­lesa, co uspo­ko­iło Jacka, gdyż wiele dzieci wolało bar­dziej eks­tra­wa­ganc­kich nauczy­cieli: sir Fran­cisa Drake’a (histo­ria Anglii, pod­stawy męskiego savoir-vivre’u), Abra­hama Lin­colna (histo­ria Sta­nów Zjed­no­czo­nych, pod­stawy nowo­cze­snej sztuki wojen­nej i współ­cze­snego pań­stwa) czy takich ponu­rych postaci, jak Juliusz Cezar i Win­ston Chur­chill. Jack uro­dził się zbyt wcze­śnie, żeby sko­rzy­stać ze szkol­nego sys­temu samo­kształ­ce­nia. Cho­dził do jed­nej klasy z sześć­dzie­się­cior­giem innych dzieci, a póź­niej, w liceum, słu­chał lek­tora wykła­da­ją­cego za pośred­nic­twem wewnętrz­nej tele­wi­zji w kla­sie liczą­cej tysiąc uczniów. Gdyby jed­nak dane mu było cho­dzić do szkoły nowego typu, z łatwo­ścią zna­la­złby sobie ulu­bio­nego nauczy­ciela: prawdę mówiąc, pod­czas pierw­szej wywia­dówki Davida zoba­czył apa­rat uczący Tomasz Edi­son i to mu wystar­czyło. Trzeba było nie­mal godziny, żeby synowi udało się go odcią­gnąć od urzą­dze­nia.

Pod heli­kop­te­rem pusty­nia ustą­piła miej­sca pre­rio­po­dob­nemu tere­nowi rzadko poro­śnię­temu trawą. Ogro­dze­nie z drutu kol­cza­stego wyzna­czało gra­nicę ran­cza McAu­liffa, a tym samym terenu admi­ni­stro­wa­nego przez stan Tek­sas. Ojciec McAu­liffa był tek­sa­skim magna­tem naf­to­wym, który sfi­nan­so­wał budowę wła­snych stat­ków emi­gra­cyj­nych na Marsa; wyprze­dził nawet ludzi ze związku hydrau­li­ków. Jack zga­sił papie­rosa i zaczął obni­żać lot śmi­głowca, wypa­tru­jąc pod słońce zabu­do­wań ran­cza.

War­kot śmi­głowca spło­szył nie­wiel­kie stado krów, które pognały przed sie­bie galo­pem. Patrzył, jak się roz­bie­gają, mając nadzieję, że nie zauwa­żył tego McAu­liff, niski Irland­czyk o suro­wej twa­rzy i obse­syj­nym podej­ściu do życia. McAu­liff, nie bez powodu, był cho­ro­bli­wie prze­wraż­li­wiony na punk­cie swo­ich krów – podej­rze­wał, że wszystko na Mar­sie czyha na nie, chce, by zwie­rzęta chu­dły, cho­ro­wały i nie dawały regu­lar­nie mleka.

Włą­czyw­szy nadaj­nik radiowy, Jack powie­dział do mikro­fonu:

– W odpo­wie­dzi na wezwa­nie zgła­sza się pojazd ser­wi­sowy firmy Yee. Jack Boh­len prosi o pozwo­le­nie na lądo­wa­nie w posia­dło­ści McAu­liffa.

Odcze­kał chwilę, aż z wiel­kiego ran­cza przy­szła odpo­wiedź, wygło­szona zre­zy­gno­wa­nym, zrzę­dli­wym gło­sem McAu­liffa:

– Dobra, Boh­len, droga wolna. Nie ma sensu pytać, dla­czego to tak długo trwało.

– Zaraz tam będę – powie­dział Jack, krzy­wiąc się.

Nie­ba­wem dostrzegł przed sobą zabu­do­wa­nia, białe na tle pia­sku.

– Mamy tutaj sześć­dzie­siąt tysięcy litrów mleka – dobiegł z gło­śnika głos McAu­liffa. – I wszystko to skwa­śnieje, jeśli natych­miast nie uru­cho­misz tej cho­ler­nej chłodni.

– Robi się – powie­dział Jack. Wsa­dził kciuki do uszu i patrząc na gło­śnik, zro­bił paskudną, gro­te­skową minę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Mar­tian Time-Slip

Copy­ri­ght © 1964, Phi­lip K. Dick

Copy­ri­ght rene­wed © 1992, Laura Coelho, Chri­sto­pher Dick, Isa Hac­kett

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2014, 2018, 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie II e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie, wyd. I w nowym tłu­ma­cze­niu, Poznań 2014)

ISBN 978-83-7818-254-2

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer