Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najlepsza z niefantastycznych powieści Philipa K. Dicka
„Jack Isidore (…) wierzy w latające spodki, w zagadkę Morza Sargassowego, w Atlantydę, podziemne cywilizacje i w japońskich szpiegów z sąsiedztwa. Ma zapisaną dokładną datę zagłady świata, będącą jednocześnie terminem powtórnego przyjścia – właściwie przylotu – na ziemię Jezusa, przybysza z gwiazd. Jak nazywać Jacka: dziecinnym naiwniakiem czy wręcz oszołomem, świrem? I kto może go tak nazywać, skoro otaczają go ludzie tylko na pozór lepiej poskładani?”
z przedmowy Rafała Nawrockiego
„Twórczość zbyt zwariowana, by ją zaakceptować, lecz zbyt niepokojąca, aby zapomnieć”
„Washngton Post”
Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach 50. i 60. XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…
Dom Wydawniczy REBIS wydał takie jego powieści jak: Ubik, Blade runner, Valis, Człowiek z Wysokiego Zamku czy Trzy stygmaty Palmera Eldritcha.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Ubik
Blade runner
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Człowiek z Wysokiego Zamku
Valis
Boża inwazja
Transmigracja Timothy’ego Archera
Doktor Bluthgeld
Wyznania łgarza
Trzy stygmaty Palmera Eldritcha
Przez ciemne zwierciadło
Czas poza czasem
Płyńcie łzy moje, rzekł policjant
Świat Jonesa
Wbrew wskazówkom zegara
Marsjański poślizg w czasie
Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda
Deus Irae
Oko na niebie
Wariant drugi
Kopia ojca
Raport mniejszości
Elektryczna mrówka
Labirynt śmierci
Inwazja z Ganimedesa
Cudowna broń
Słoneczna loteria
Nasi przyjaciele z Frolixa 8
Możemy cię zbudować
Druciarz Galaktyki
Radio Wolne Albemuth
Klany księżyca Alfy
Prawda półostateczna
Teraz czekaj na zeszły rok
Blade runner
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Ubik
Człowiek z Wysokiego Zamku
Trzy stygmaty Palmera Eldritcha
Przez ciemne zwierciadło
Druciarz Galaktyki
Radio Wolne Albemuth
Valis
Boża inwazja
Płyńcie łzy moje, rzekł policjant
Transmigracja Timothy’ego Archera
Każda epoka naukowych przełomów i olśnień żywi pod swą powierzchnią niechcianego, dziwacznego sobowtóra pasożyta. Podróże do nieznanych krajów i kontynentów zrodziły historie o fantastycznych ludach: psiogłowcach, bezgłowych Blemmjach i syrenach. Za forpocztami współczesnych nauk ścisłych skrywały się różne homunkulusy i golemy. Pomiotem podboju oceanów była mroczna tajemnica ich głębi, odpowiedzialna za zagadkę Mary Celeste i inne niewyjaśnione zaginięcia załóg i statków. Gdy niebo ściemniało od samolotów, zgęstniały także niesamowite wody Trójkąta Bermudzkiego. I, oczywiście, im bardziej zaawansowane stały się badania kosmosu, im śmielej człowiek sięgał za barierę jego próżni, tym częściej pojawiały się relacje o sygnałach z obcych planet, o latających spodkach i przybyszach „z gwiazd”.
Być może za udokumentowany początek „alienomanii” należy uznać audycję radiową Orsona Wellesa Wojna światów (na kanwie powieści H. G. Wellsa), która udawała autentyczną relację z inwazji Marsjan na Ziemię i na parę godzin wpędziła stan New Jersey w panikę. Nie znaczy to, że ludzie wcześniej nie myśleli i nie fantazjowali o życiu na innych planetach – fantazjowali, czego dowodem choćby owa powieść Wellsa i wiele innych dzieł. Jednakże 30 października 1938 roku czarny lud otwarcie wyszedł spod łóżek i zza szaf. Irracjonalne lęki stały się nagle zupełnie realne, a rozróżnienie między zewnętrznym faktem i wyobrażeniem wcale nie tak oczywiste, jak można by oczekiwać po stuleciu galopującego postępu.
W tym samym dniu zagościło na dobre w naszej kulturze – choć zostało nazwane znacznie później – pojęcie faktoidu, czyli informacji, której się wierzy, gdyż została przedstawiona w mediach. Oczywiście całkiem świadomie podobnymi technikami posługiwał się już od paru lat Joseph Goebbels, minister propagandy i informacji w rządzie Adolfa Hitlera. Korzystając z błyskawicznie rozwijających się technik medialnych, szatański doktor filozofii odnajdywał obcych na własnej ziemi, pośród oponentów politycznych i reprezentantów mniejszości społecznych. Obaj, Welles i Goebbels, jeden dla sztuki i humanizmu, drugi dla władzy, odkryli o nas wówczas coś bardzo ważnego.
Jack Isidore, główny bohater powieści Philipa K. Dicka Wyznania łgarza, również wierzy w latające spodki, w zagadkę Morza Sargassowego, w Atlantydę, podziemne cywilizacje i w japońskich szpiegów z sąsiedztwa. Ma zapisaną dokładną datę zagłady świata, będącą jednocześnie terminem powtórnego przyjścia – właściwie przylotu – na ziemię Jezusa, przybysza z gwiazd. Jak nazywać Jacka: dziecinnym naiwniakiem czy wręcz oszołomem, świrem? I kto może go tak nazywać, skoro otaczają go ludzie tylko na pozór lepiej poskładani? Wyznania łgarza są pośród uznanych Dickowych dzieł powieścią najchętniej omijaną, dla wielu stanowiącą rozczarowanie lub dziwactwo. Nie ma w niej ani elementów fantastycznych, ani futurystycznych religii, ani deziluzji tak zwanych rzeczywistości. Zamiast tego mamy powieść psychologiczną, rozgrywającą się w dobrze znanym autorowi hrabstwie Marin w stanie Kalifornia. Galeria postaci trochę jakby nijakich w swej przeciętności, a pomiędzy nimi – małżeński trójkąt i zbliżający się dramat. Nie do tego przyzwyczaił nas mistrz.
Pocieszenie dla fanów SF stanowią więc jedynie UFO i jego załogi, o których istnieniu jest przekonany Jack Isidore. Nie on jeden zresztą. Trzeba zaznaczyć, że połowa lat pięćdziesiątych XX wieku – czas przedstawiony w powieści – to był okres gremialnego ufologicznego szału, który przynosił szybki rozwój literatury fantastycznej (w przeważającej mierze najniższego sortu) i setki historii osobistych kontaktów z niezidentyfikowanymi obiektami latającymi i ich załogantami. W końcu rząd USA powołał projekty naukowe do badań nad UFO. Jednym z efektów prac ostatniego z nich, Błękitnej Księgi, był wydany w 1955 roku raport opisujący przeszło trzy tysiące dwieście spotkań z niewiadomym. Pojawiły się w nim nie tylko banalne informacje o dostrzeżonych na niebie światłach, kulach i spodkach, ale także świadectwa lądowania takich maszyn na polach, obserwacji ich załóg, strzelania do nich w obronie własnego domu (!) lub pobytu na obcym statku w charakterze króliczków doświadczalnych (!!!). Swoją drogą nasilenie się takich zjawisk zawsze ma związek z jakimiś gwałtownymi przełomami tu, na naszym łez padole. Jak dziewiętnastowieczne wstrząsy historii i mentalności poprzedziły nawiedzenia duchów, upiorów i diabłów, tak w kolejnym stuleciu zbiorową wyobraźnię opanowały wizyty z innych planet. W latach pięćdziesiątych Amerykanom nie brakowało okazji do stresów – w Azji kończyła się Korea, a zaczynał Wietnam, na Kubie Castro co jakiś czas rozpoczynał marsz na Hawanę, rosło także poczucie zagrożenia ze strony ZSRR i możliwości (realnej lub nie, to nieistotne) rozpętania ostatecznej wojny atomowej. W domu zaś siał postrach senator McCarthy.
Carl Gustav Jung wskazywał swego czasu na charakterystyczny dla typowych UFO i jego własnych teorii kolisty kształt mandali i łączył ich odwiedziny z oczekiwaniem na boską interwencję. Przygotowywano się na cud. Być może dziś trudno sobie wyobrazić ten zbiorowy seans „ufohisterii”, skalą przekraczający zdecydowanie listę incydentów rzeczywiście niewyjaśnionych, ale znając go, łatwiej wniknąć w psychikę części bohaterów Wyznań łgarza. Philip K. Dick w roku jej ukończenia – 1959 – znajdował się w specyficznej sytuacji jako pisarz. Od roku 1951, kiedy to opublikował opowiadanie Roog, stał się już autorem wcale poczytnym, mającym na koncie sześć powieści i kilkadziesiąt opowiadań, ale wszystkie z gatunku SF. Nurtu, w który, według jego bliskich, Dick zabrnął głównie dlatego, że pozwoliło mu to zaistnieć w środowisku i żyć z pisania. Tak naprawdę wciąż jednak tworzył prozę mainstreamową, tyle że bez powodzenia wśród wydawców. Zapełniał jednak tę szufladę, uparcie licząc, że uzyska kiedyś status „normalnego” twórcy i związany z tym szacunek zawodowych elit. Do tej kategorii twórczości należą także opublikowane dopiero w 1975 roku Wyznania łgarza.
Przez ten czas Dick nieźle poznał mechanizmy tworzenia fantastycznych narracji i związanych z tym możliwości. Odkrył nie tylko mielizny i słabości popkulturowej SF, ale także drzemiący w niej potencjał. Uważnie także przeczytał pisma Junga, a relacje o kontaktach z obcymi napotykać musiał wszędzie. Zapewne zrozumiał, że takie uproszczone, imaginacyjne fabuły pełnią dla psychiki istotną funkcję i przypominając poniekąd dawne mity, ujawniają wewnętrzne konflikty i niewerbalizowane lęki społeczne. Najwyraźniej zafascynował go efekt integracyjny podobnych fantazmatów dla świadomości indywidualnej i zbiorowej, gdyż w powieści jedynie grupa maniaków telepatii, kosmitów i innych paranaukowych teorii tworzy jako tako zwartą wspólnotę, reszta błąka się po swych osobistych światach samotnie. Fantastyka – czy to pozostająca na kartach książek, czy rzutowana na otaczającą rzeczywistość – zdaje się mieć nadzwyczajne właściwości.
Bo fantastyka to takie specyficzne coś, co zazwyczaj nazywa się nurtem w obrębie literatury i sztuki, ale ma też czasem wymiar osobistych aberracji, a nawet ruchu społecznego. A zwłaszcza była tym przed czterdziestu–pięćdziesięciu laty, choć do dziś trudno oprzeć się takim wnioskom, widząc konwentowe sale wypełnione po brzegi jej miłośnikami przebranymi za elfy z Tolkiena i szturmowców z Lucasa. Żadna inna narracja nie potrafi tak otwarcie wyjść poza swój nośnik – książkę czy taśmę filmową – na przykład Henrykowi Sienkiewiczowi, podobno najpoczytniejszemu rodzimemu autorowi książek dla młodzieży1, nigdy nie udało się nabić centrum konferencyjnego fanami przebranymi za Krzyżaków lub plemię Samburu.
Tworzenie i odbiór fantastyki połączone są z pewną deklaracją, która może gwarantować solidarność jednych grup i wykluczenie z innych (może teraz jest już spokojniej, ale kiedyś przyznanie się do fascynacji SF w wielu miejscach wymagało niewiele mniej odwagi niż przyznanie się do aktywnego odbioru pornografii). Fantastyka to coś więcej niż literatura, to nawet więcej niż ogólnoplanetarny klub – to także po trochu cyrograf, którego podpisanie może być pomysłem na życie, ale przy próbie rozwiązania okazuje się on pełen kruczków.
Dick doprowadził w końcu do wydania Wyznań łgarza, choć tylko dzięki uzyskanemu już tytułowi – lub łatce, jak kto woli – jednego z najzdolniejszych twórców fantastycznych. W Polsce też mieliśmy pisarza, który wadził się z SF, choć zawdzięczał mu sławę i pieniądze. Był to Adam Wiśniewski-Snerg, często przyrównywany do Dicka – zapewne wkrótce, dzięki wyraźnemu powrotowi polskiego pisarza do obiegu, ukonstytuuje się fraza „Dick z Falenicy”. Falenica była bardzo ważnym miejscem w życiorysie Snerga. Tutaj, po licznych rodzinnych perturbacjach, zamieszkał przy ulicy Dusznickiej, tu stworzył swe najważniejsze dzieła2.
Adam urodził się w Płocku w sylwestrową noc 1936/1937. Podczas okupacji stracił oboje rodziców – ojca zakatowali Niemcy, matkę zabili radzieccy żołnierze (wypchnęli z pędzącego pociągu). Sławę przyniosła mu debiutancka powieść Robot (wcześniej opublikował jedno opowiadanie), wydana w roku 1973 roku, wielokrotnie wznawiana. W krótkim czasie książka została nazwana najciekawszą powojenną powieścią SF3, a autor oficjalnym następcą Lema.
Philipa K. Dicka i Adama Wiśniewskiego, który jako pisarz dodał sobie przydomek Snerg (skrót od „suma energii”), rzeczywiście wiele zdaje się łączyć. Obaj mieli parę specyficznych, kłopotliwych ułomności, które zdołali przekształcić w atuty. Pierwszym było samouctwo – Dick wytrzymał na uniwersytecie trzy miesiące, Adam dwukrotnie podchodził do eksternistycznej matury, którą oblał z… polskiego. Obaj jednak wiele i korzystnie czytali we własnym zakresie. Przy czym były to podobne lektury, bo przyznawali się do fascynacji Dostojewskim i Kafką, rzadko zaś sięgali po fantastykę naukową (albo się z tym nie obnosili). Dick cenił van Vogta i Bradbury’ego, wielką pasją Snerga była zaś fizyka.
I Amerykanin, i Polak, łącząc niewielkie obycie w fantastyce z otwartością poszukiwań właściwą samoukom, potrafili stworzyć w dość skonwencjonalizowanym nurcie4 własną wartość. Zadomowili się tutaj na prawach przedłużającej się gościny, bo Dick nie wyrzekł się aspiracji do mainstreamu, Wiśniewski-Snerg zaś w ogóle nie przykładał dużej wagi do etykiet i swe osiągnięcia nazywał „literaturą piękną wzbogaconą o elementy SF”. Jednakże stali się wręcz ikonami nurtu. Zadecydowało o tym ich niezależne odkrycie w fantastyce uniwersalnego klucza do przekazywania jednej z najważniejszych rewelacji XX wieku (antycypowanej już co prawda przez niektórych romantyków): że wielość rzeczywistości jest nie tyle fizyczną możliwością, ile psychicznym faktem, że prawda świata jest sprawą indywidualną, może być przedmiotem manipulacji zmysłów bądź jednostkowym olśnieniem. W literackich krainach Dicka i Snerga jeden człowiek – to ich wspólna obsesja – może spojrzeć pod podszewkę kosmosu, która dla wszystkich pozostałych, łącznie z naukowymi autorytetami, jest niedostępna.
W Robocie Snerga mamy więc bohatera, który odkrywa po kolei iluzoryczność wszystkich pięter ludzkiego schronu po katastrofie planety, w finale zaś odgaduje, że możemy być hodowlaną trzodą obcych, których nie potrafimy dostrzec, jak drób skupiając się na wydziobywaniu ziarenek. Bohater jego drugiej powieści, moim zdaniem najwybitniejszej, Według łotra (1978), odkrywa pewnego ranka, że cały jego dotychczas bezpieczny świat jest gigantyczną scenografią, a on drugorzędną postacią rozgrywającego się w niej megafilmu, z powtórnym przyjściem Chrystusa w tle. W kolejnych powieściach mamy wręcz wypożyczalnię przygodowych rzeczywistości w Nagim celu (1980) i ich zdeterminowany szaleństwami gordyjski węzeł na pokładzie Arki (1989), którą Snerg de facto pożegnał się z SF. Podobne są przesłania najlepszych opowiadań, w tym wydanego pośmiertnie Dzikusa, nagrodzonego Zajdlem.
Snerg zbliżał się także do Dicka wizjonerstwem i sugestywnością swych artystycznych światów, jakby gotowych do przeniesienia na plan filmowy, stanowiący też jedną z jego ulubionych metafor. Jednakże amerykański pisarz miał więcej szczęścia do ekranizacji własnych dzieł, pośród których, obok sławnego Łowcy androidów i przeniewierczej Pamięci absolutnej, są też Wyznania łgarza (Confessions d’un Barjo, Francja 1992). Snerg wciąż jeszcze czeka, niestety, na jakiegoś „Ridleya Scotta z Łodzi” (lub skądinąd – zapraszam, reżyserzy! Quo vadis już naprawdę było!), ale zaliczył pośmiertnie zaskakujący epizod „filmowy”: Andrzej Burdziak, autor – dość bezkrytycznego zresztą – posłowia do zbioru opowiadań Anioł przemocy, oskarżył braci Wachowskich o plagiat z tytułowego utworu w filmie Matrix (!). Rzecz miała być nawet przedmiotem sprawy sądowej, ale spaliła na panewce. Podobieństw rzeczywiście można się doszukać, czy jednak dowodzą one zależności – to już inna sprawa. Swoją drogą wiele pomysłów zawartych w Według łotra przypomina natrętnie Truman Show Petera Weira.
Oczywiście pomiędzy twórczością Dicka i Wiśniewskiego-Snerga jest też sporo różnic – ilościowych, jakościowych i formalnych. Ich życiorysy także potoczyły się odmiennie, choć napiętnowane były podobnym indywidualizmem i ekscentryzmem graniczącymi z patologią (Dicka podejrzewano o schizofrenię paranoidalną, Snerg cierpiał na depresję i chroniczną pedanterię). Pierwszy przed śmiercią na atak serca w 1982 roku zyskał znaczną, choć może niewystarczającą sławę. Drugi od końca lat osiemdziesiątych popadał w coraz większe zniechęcenie. W roku 1990 próbował swe literackie odkrycia przenieść do nauk ścisłych, publikując Jednolitą teorię czasoprzestrzeni (1990), mającą przewrócić na nice dotychczasowe koncepcje fizyczne. Spotkał się jednak z krytyką i drwiną środowiska naukowego (które otwarcie i trochę niemerytorycznie atakował). Zapomniany, w poczuciu niespełnienia i samotności, powiesił się w swym domu w Falenicy w roku 1995.
Może zbyt łatwo jest porównywać wyjątkowe indywidualności – tak pod względem życiorysu, jak i twórczości. Jednak w wypadku Dicka i Snerga trudno od tego uciec: obaj zaistnieli w fantastyce na własnych prawach, które sami ukonstytuowali i zdecydowali się być im wierni. Obu spotykały z tego powodu rozczarowania i sukcesy. W obu wypadkach ich najlepsze powieści mainstreamowe, Wyznania łgarza i Arka – znów wykazujące podobieństwa, bo tyczące niemożności przeniknięcia do cudzej wizji rzeczywistości – stanowiły wyraz artystycznej niezależności, a są wciąż marginalizowane i pomijane przez czytelników.
Przystępując do pracy nad Wyznaniami łgarza, Dick, który miał już pewną renomę autora literatury poczytnej, choć odrzucanej na salonach, pragnął udowodnić, że potrafi dotrzeć także do wyrafinowanego odbiorcy i krytyka. Mierząc się z wymogami głównego nurtu, zaplanował przede wszystkim stworzenie wiarygodnych struktur psychicznych motywujących działania bohaterów. Stąd galeria postaci posługujących się własnym językiem i percepcją rzeczywistości, z którą wiąże się także historia lokalnego skandalu: rozpadu małżeństwa siostry Jacka, Fay, i Charleya oraz zaangażowania Fay w nowy związek z cudzym mężem, Natem. A ponad nimi i całym ich małym, poplątanym światem zawisły fantastyczne statki boskich kosmitów, którzy chcą ostatecznie uwolnić człowieka od cierpień – poprzez zagładę i odrodzenie. To wizja Jacka Isidore’a i jemu podobnych – cóż z tego, że najłatwiejsza do wyśmiania, bo czy to znaczy, że na pewno błędna? Może więc kosmici naprawdę śledzą ten wycinek hrabstwa Marin z perspektywy swej niewyobrażalnej techniki i mądrości? A gdyby tak spróbowali – jak Jana Wolskiego w 1978 roku w Emilcinie – zbadać na pokładzie którejś z maszyn poszczególnych bohaterów ziemskiego dramatu? Jakie wnioski mogliby wysnuć z tej psychologiczno-literackiej wiwisekcji?
Jako pierwszy Jack Isidore, bohater, a zarazem główny narrator powieści. To on zaprasza czytelnika do zapoznania się z wypadkami opisanymi w książce. Jego podstawową wadą jest jednak dość znacząca niewiarygodność… Jak sam przyznaje, może pośród innych uchodzić za łgarza. W angielskim pierwowzorze pojawia się tu zresztą określenie o znacznie ostrzejszych konotacjach – crap artist, gdzie crap oznacza „pierdoły”, „brednie” albo wprost „gówno”. Chodzi więc nie tyle o świadomego kłamcę, ile kogoś, kto opowiada nic niewarte historie, „bajarza pierdołę”. Jak wiadomo, wyznania to forma autobiografii o szczególnie zdeklarowanej szczerości. A jeśli zapewnia nas o tym ktoś, kto sam deklaruje – jak u twórcy znanego paradoksu, Epimenidesa – że jest łgarzem? Czy można więc wierzyć Jackowi?
Jack Isidore z Seville w stanie Kalifornia ma jeszcze jeden pierwowzór pośród postaci historycznych – to święty Izydor z Sewilli (VI/VII w. n.e.), autor Etymologii, pierwszej encyklopedii gromadzącej całą ówczesną wiedzę. Oczywiście były tam też relacje o psiogłowcach, gryfach i magnetycznych skałach. Podobnie jak jego patron, Jack próbuje zgromadzić jak najwięcej informacji o otaczającym świecie. Jednakże, zupełnie jak poprzednik, nie weryfikuje jej, zresztą, jak sam uważa, nie ma takiej możliwości. Jego umysł, półki i pudełka, w których skrzętnie gromadzi wycinki i eksponaty, zapełniają więc wiadomości najpowszechniejsze, najpopularniejsze, najbardziej ekspansywne w epoce triumfującej popkultury – właśnie owe faktoidy, relacje o spotkaniach trzeciego stopnia i ożywianiu skamieniałych zwierząt. Jack przedkłada je ponad inne nie dlatego, że jest świrem – jak sądzi otoczenie, zwłaszcza siostra. Uznaje je za najważniejsze, bo współczesny, medialny obieg informacji tak je przedstawia! Odbiorca, proszę wybaczyć truizm, zawsze chętniej zapłaci za efektowną bzdurę niż nudny fakt. I czy ktoś się zdziwi, jeśli przypomnę, że w 1999 roku specjalny papieski organ do spraw mediów ogłosił świętego Izydora patronem internetu?
Nie jest więc biedny Jack prawdziwym kłamcą, raczej okłamywanym, który rozpowszechnia cudze łgarstwa i stara się je uwiarygodnić. Ale czy to duża różnica? A co państwo sądzą o rasistach, homofobach, antyklerykałach, islamskich integrystach i… (tu proszę wpisać nazwę reprezentanta najbardziej według państwa oszukańczego światopoglądu), szeregowych bojówkarzach SS wreszcie? Oszuści czy ofiary oszustwa?
Z całą pewnością Jack Isidore nie poddaje źródeł swych informacji krytycznemu osądowi (a skąd go brać?) i z tego powodu nie radzi sobie, nie umie znaleźć normalnej pracy, komplikuje życie sobie i innym. I chociaż potrafi postrzegać nie gorzej od bliźnich, a wiele jego wniosków jest całkiem słusznych, dla wszystkich pozostaje niezrozumiałym, niepoważnym wariatem.
Fay Hume, siostra bliźniaczka Jacka i ucieleśnienie agresywnej, bezwzględnej kobiecości – jeśli wierzyć relacjom otaczających ją mężczyzn, w tym brata. We własnym mniemaniu to osoba racjonalna, twardo stąpająca po ziemi, choć niepozbawiona wrażliwości artystycznej, empatii, otwartości. W jej wypadku mamy okazję wniknąć w psychikę typowej Dickowej heroiny, która swą inteligencję i atrakcyjność seksualną obraca przeciwko mężczyznom. W olbrzymiej mierze służą temu jej ustawiczne zmiany osobowości. Własna świadomość wydaje się Fay zestawem podręcznych „ja”, które pojawiają się na scenie, by odegrać swoją rolę i zaraz wrócić do szafy. Potrafi więc przywołać troskliwą żonę, zaraz potem zaborczego wampa, a w kolejce czeka jeszcze lokalna filantropka, artystka, nowobogacka gospodyni i stłamszona piękność wyczekująca męskiej pomocy. Miarą umiejętności pani Hume w tym względzie może być zdolność godzenia tych ról bez popadania w wewnętrzny konflikt, a nagrodę w tej kategorii aktorskich manipulacji powinna jej przynieść scena, w której rozkazuje swemu zdominowanemu kochankowi, by był od niej silniejszy (przypomina to trochę strategię Odysa wobec Polifema: nazywam siebie Nikt, pozbawiam się władzy – by w rzeczywistości ubezwłasnowolnić ciebie, głupi cyklopie)!
Może łatwiej przejrzeć Fay, jeśli się zauważy, że dzieli ona nazwisko z Davidem Hume’em, osiemnastowiecznym filozofem, który doprowadził do znaczącego kryzysu ludzkiej podmiotowości (Dick poznał i polubił jego prace podczas epizodu uniwersyteckiego w 1949 roku). Według Hume’a człowieka kształtują wrażenia (impresje) pochodzące z doświadczeń zewnętrznych (percepcji). To chaotyczny strumień wrażeń, przelewający się przez świadomość i nieustannie ją zmieniający, jak zmienne są kolejne role aktorów w teatrze (to porównanie pochodzi od filozofa). Jedność mnie teraz i mnie sprzed godziny jest więc tylko przekonaniem – wielość bodźców mogła już nas całkowicie oddzielić. Dlatego nie muszę – pardon, nie mogę – być konsekwentny wobec „własnych” wcześniejszych deklaracji i obietnic. Właśnie tak jak Fay Hume, nieustannie dostosowująca się do nowych okoliczności i potrafiąca w jednej chwili wręcz narzucać się niedawno poznanemu młodemu sąsiadowi Natowi, a w następnej przekonywać, że niemoralna propozycja padła od niego!
Z całą pewnością, seksownie ucieleśniając idee szkockiego filozofa, Fay sięga także po role z mrocznych męskich wizji na temat kobiecości. Widać to w tym, jak wykorzystuje (trudno powiedzieć, na ile świadomie) wstyd i lęk męża względem menstruacji, każąc kupić mu tampony, albo występując przed Natem z matczyną troską i litością dla martwo urodzonego baranka i w towarzystwie odrażających sekretów macicy. Zagarniając krwawe błony, tłumaczy skonfundowanemu kochankowi, że baranki są zawsze słabsze od owieczek… Nie, pani Hume, pani już dziękujemy i prosimy pani męża.
Jest dużym osiągnięciem Dicka, że postać przejawiająca zewnętrznie najwięcej agresji, czyli Charley Hume, budzi w czytelniku największe współczucie. Widzimy, jak z błahego powodu bije żonę, jak obiecuje i planuje dla niej znacznie gorszy los. Ale możemy też zajrzeć mu do wnętrza i dlatego choć spróbować go zrozumieć. Czy to jednak oznacza, że możemy mu także uwierzyć?
Być może wytłumaczeniem zachowania Charleya jest jego stopniowe pogrążanie się w obłędzie. Wiele w jego zachowaniu może świadczyć o pierwszych fazach schizofrenii urojeniowej, której objawy co najmniej od lat pięćdziesiątych śledził też u siebie sam Dick. Początkowo charakteryzuje się ona przede wszystkim zwichrowaniem percepcji rzeczywistości; choremu zdaje się, że wszystko mu zagraża, przytłacza go, jest skrajnie poplątane. Opadają go niepewność i lęk, a następnie urojenia, w których nadaje błahym zdarzeniom i słowom zupełnie nowe znaczenia. Zazwyczaj niestety są to wymierzone przeciwko niemu spiski i knowania. Obiektem obsesji Charleya jest jego żona, którą bałwochwalczo wręcz podziwia, wielbi, a zarazem nienawidzi. To wokół niej konstruuje paranoidalne wizje i obłędne plany. W schizofrenicznej perspektywie jego pierwszy wybuch agresji – w czasie którego próbował obalić pięścią swój poślubiony fetysz, składając mu jednocześnie ofiarę (ze słoika wędzonych ostryg) – staje się rodzajem opisywanej przez psychiatrię zapowiedzi wstrząsu poprzedzającego właściwą fazę choroby.
Charley jest więc również łgarzem, chociaż prawdę odebrała mu jego przypadłość psychiczna. Trudno powiedzieć, na ile jest ofiarą żony, a na ile własnych urojeniowych interpretacji. Z całą pewnością jest opętany przez animę i przemawiają przezeń fantazmaty, gdy widzi w żonie kastrującą go modliszkę i za jedyne wyjście z sytuacji uznaje jej zabicie. Być może jest po prostu nieskomplikowanym facetem, który ciężko się zakochał i uwikłał w małżeństwo z przerastającą go kobietą. Ponieważ jest zbyt porządny, by wyobrazić sobie inny sposób zerwania związku obdarzonego dziećmi, ucieka od wewnętrznych konfliktów w rozwiązania skrajne. A kogo chce naprawdę zabić… Tu prawda sama wyjdzie na jaw.
Pozostał jeszcze Nathan Anteil – mąż Gwen i kochanek Fay. Być może postać najbardziej subtelna i delikatna, ale czy przez to godna naszego zaufania? A może jest on jedynym prawdziwym kłamcą w tym całym Dickowym światku? Łgarstwa innych mogą być wykoślawieniem psychiki, Nat zaś łże w pałacu prawdy i sprawiedliwości – przed sądem. I nawet jego wewnętrzne poczucie, że się zeszmacił, nie zmniejsza tu odrazy moralnej, jaka nami wstrząsa, gdy słyszymy to oczernianie niewinnego człowieka.
Chwileczkę… ale czy Nat mówi tu sam? Kto właściwie zmusił go do tego popisu? Fay, która wybrała go sobie na kolejnego męża (i być może ofiarę; dostrzegamy przeczucie losu Charleya u Nata, gdy ten siedzi samotnie w zabawkowej kolejce i zastanawia się, czy obcy ludzie zeń nie drwią)? A może społeczeństwo, które ten nędzny spektakl normatywizuje i którego wymaga? Chwileczkę, panie Jack, może będzie pan jeszcze potrzebny.
Znamy starą zagadkę logiczną, która kazała stanąć nam przed dwoma strażnikami: pierwszy zawsze mówił prawdę, drugi zawsze kłamał, a my mieliśmy jedno pytanie, by rozstrzygnąć, który jest który. Rozwiązanie wymagało, by u jednego zasięgnąć opinii o pozostałym. A jeśli każdy z nich nie potrafi mówić prawdy i żaden nie potrafi przejrzeć drugiego? No to jesteśmy w świecie Wyznań łgarza.
A jeśli jedynym łgarzem jest Jack Isidore, a wszystkie wypowiedzi innych person są jego autorstwa – przecież to on ogłasza się ostatecznym twórcą Wyznań, a w jednym z pierwszych rozdziałów próbuje w umyśle odtworzyć pierwszą rozmowę siostry Fay i Charleya? Jest to więc jego próba rozwikłania losów najbliższego otoczenia, osiągnięcia prawdy poprzez łgarstwo najdoskonalsze, jakim jest sztuka? Jack wie doskonale – mówi to nam w pierwszych akapitach – że we współczesnej epoce wszyscy jesteśmy płynni, zmienność zjawisk kształtuje nas po swojemu, czy chcemy, czy nie, prawda zaś rozmywa się w nadmiarze informacji i braku kierunkowskazów. Dawna wspólnota, razem z naszym poczuciem pewności cywilizacji i humanizmu, poszła z dymem II wojny światowej, którą rozpętali arcymistrzowie łgarstwa, tacy jak Goebbels (Jack Isidore wskazuje, że nasze poczucie obcości ma początek w tej wojnie – i zdanie to podziela wielu filozofów). Tę opokę ponowoczesności w książce zrewidowano bardzo trafnie. Zarówno święty Izydor, dzięki gromadzeniu wszelkiej informacji, oraz David Hume, poprzez swój sceptycyzm co do ludzkiej podmiotowości – dwa wielkie autorytety przywołane w Wyznaniach łgarza – mogą stanowić jej prekursorów.
Ale może jest jeszcze kolejny poziom łgarstwa? Może to sam Philip K. Dick przedstawia tu nam historię własnego romansu z Anne William Rubenstein, wdową po poecie z zamożnej rodziny. Odziedziczony przez nią dom przypominał do złudzenia bogatą, lecz niewygodną siedzibę Fay i Charleya Hume’ów, ówczesna żona Dicka, Kleo, miała wiele wspólnego z oszukiwaną Gwen Anteil. Mało tego, w okolicy zawiązała się niewielka wspólnota „wyznawców” UFO… W Fay możemy dostrzec tyleż zmarłą wkrótce po urodzeniu bliźniaczkę autora, Jane (Dick miał na jej punkcie obsesję – proszę poszukać narodzin bliźniąt w książce), ile toksyczną matkę, którą sam porównywał do Himmlera. A twórcze alter ego reprezentują i pochłaniacz faktoidów oraz komiksów Jack, i łatwy do zmanipulowania, wysublimowany Nat Anteil (w języku niemieckim, który Dick znał, anteil znaczy „fragment”).
A więc może mamy jeszcze kolejnego bajarza, samego autora, który wyznaje nam jakąś prawdę o własnym, wewnętrzno-zewnętrznym kosmosie. A wówczas tytuł Wyznań łgarza staje się jeszcze bardziej przewrotny. I pośród chaosu, jaki sami wytworzyliśmy w świecie, który staje się coraz mniej własny, jedynym wyzwoleniem wydają się przybysze z zewnątrz. Więc może jednak gdzieś tam są. Lecą ku nam w swych spodkach. Dzięki nim możemy jeszcze patrzeć w górę.
Rafał Nawrocki
Piszę „podobno”, bo chyba zbyt pochopnie wyciąga się wnioski z bolesnego faktu, że większość młodych i starych Polaków potrafi wymienić spośród ojczystych artystów jednego pisarza (Sienkiewicza), jednego malarza (Matejkę) i jednego muzyka (Szopena). [wróć]
Rafał Nawrocki jest autorem opublikowanego przez Gdański Klub Fantastyki opracowania poświęconego postaci Adama Wiśniewskiego-Snerga – Literatura. Nauka. Herezja. Adam Wiśniewski-Snerg, Gdańsk 2011 (przyp. red. serii). [wróć]
W plebiscycie czytelników zorganizowanym przez Program Trzeci Polskiego Radia w 1974 roku. [wróć]
Amerykańska SF to w latach 50. tony podrzędnej literatury, w Polsce sytuacja była oczywiście inna, ale do publikacji Robota dorobiliśmy się już całkiem sporego obszaru rodzimej fantastycznej popkultury. [wróć]
Tessie,
ciemnowłosej dziewczynie, która okazywała mi serce,
gdy było to najbardziej potrzebne, to znaczy zawsze,
dedykuję z miłością
Jestem zrobiony z wody. Nie zorientowalibyście się, ponieważ mam tę wodę w środku. Moi znajomi też są z wody. Wszyscy. Nasz problem polega na tym, że musimy poruszać się tak, żeby nie wsiąknąć w ziemię, a jednocześnie zarabiać na życie.
Właściwie jest jeszcze jeden, większy kłopot. Czujemy się obco, gdziekolwiek byśmy się znaleźli. Dlaczego tak jest?
Odpowiedź brzmi: z powodu drugiej wojny światowej.
Druga wojna światowa zaczęła się 7 grudnia 1941 roku. Miałem wtedy szesnaście lat i chodziłem do szkoły średniej w Seville. Kiedy usłyszałem w radiu wiadomość o wybuchu wojny, zdałem sobie sprawę, że wezmę w niej udział i że nasz prezydent ma wreszcie okazję dokopać Japońcom i Niemcom, co będzie wymagało naszego wspólnego wysiłku, ramię przy ramieniu. To radio sam zbudowałem. Od dawna budowałem pięciolampowe superheterodyny. W moim pokoju było pełno słuchawek, cewek, kondensatorów i innego sprzętu technicznego.
Wiadomość w radiu przerwała reklamę chleba, która brzmiała tak:
„Homer! Kup raz bochenek gospodarskiego!”
Nienawidziłem tej reklamy i rzuciłem się do radia, żeby przełączyć na inną częstotliwość, kiedy nagle kobiecy głos umilkł. Zauważyłem to, oczywiście. Nie musiałem się wiele zastanawiać, żeby sobie uświadomić, że coś się dzieje. Moje znaczki z niemieckich kolonii – te, które przedstawiały Hohenzollerna, jacht kajzera – leżały rozłożone niedaleko plamy słonecznego światła i musiałem powkładać je do klasera, zanim coś im się przytrafi. Stałem jednak na środku pokoju i nie robiłem absolutnie nic, tylko oddychałem, no i naturalnie utrzymywałem inne normalne procesy życiowe. Podtrzymywałem biologiczną stronę istnienia, a mój umysł skoncentrował się na radiu.
Siostra, matka i ojciec wyszli oczywiście na całe popołudnie, nie było więc komu powiedzieć, co się stało. To doprowadziło mnie do wściekłości. Kiedy usłyszałem, że samoloty tych żółtków zrzuciły na nas bomby, zacząłem biegać w kółko, zastanawiając się, do kogo by tu zadzwonić. W końcu zbiegłem do living roomu i wykręciłem numer Hermanna Haucka, szkolnego kolegi, z którym siedziałem w jednej ławce na fizyce. Powiedziałem mu, co się stało, a on zaraz przyjechał na rowerze. Siedzieliśmy, czekając na kolejne wiadomości, i omawialiśmy sytuację.
Dyskutując, zapaliliśmy po camelu.
– To oznacza, że Włochy i Niemcy też od razu się wtrącą – powiedziałem. – To oznacza wojnę ze wszystkimi państwami Osi, nie tylko z Japońcami. Oczywiście będziemy musieli najpierw załatwić Japońców, a potem zająć się Europą.
– Jestem bardzo zadowolony, że mamy wreszcie okazję dołożyć Japońcom – oświadczył Hauck. Co do tego obaj byliśmy zgodni. – Najchętniej od razu bym zaczął – dodał.
Przechadzaliśmy się po pokoju, paląc papierosy i wsłuchując się w komunikaty.
– Żółte gnojki – powiedział Hermann. – Wiesz, że oni nie mają własnej kultury? Całą swoją cywilizację, wszystko, ukradli Chińczykom. Właściwie to oni bardziej niż inni pochodzą od małpy. Właściwie to nie są ludzie. Nie będziemy walczyć z prawdziwymi ludźmi.
– To prawda – zgodziłem się z nim.
Wszystko to działo się oczywiście w 1941 roku, a wtedy nikt nie kwestionował takich nienaukowych twierdzeń. Dzisiaj wiemy już, że Chińczycy też nie mają żadnej kultury. Przeszli na stronę czerwonych jak kupa mrówek, którymi w gruncie rzeczy są. To dla nich naturalna egzystencja. Tak czy inaczej nie ma to specjalnego znaczenia, bo kłopoty z Chińczykami były nam pisane. Pewnego dnia będziemy musieli ich załatwić, tak jak załatwiliśmy Japońców. I zrobimy to, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila.
Niedługo po siódmym grudnia władze wojskowe wywiesiły na słupach telefonicznych obwieszczenia, które nakazywały Japońcom opuścić Kalifornię do takiego a takiego dnia. W Seville, które leży około czterdziestu mil na południe od San Francisco, mieliśmy paru Japońców, którzy zajmowali się różnymi interesami: jeden z nich hodował kwiaty, inny miał sklep spożywczy – prowadzili mało znaczące firmy i ciułali cent do centa, żywiąc się zwykle miską ryżu dziennie i zmuszając swoje dzieci, żeby wykonywały całą pracę. Żaden biały nie może z nimi konkurować, bo są gotowi pracować za darmo. W każdym razie teraz musieli się wynosić, obojętnie, czy im się to podobało czy nie. Według mnie mogło im to wyjść tylko na dobre, bo wielu z nas było mocno wzburzonych ze względu na to, że Japońce mogli dokonywać aktów sabotażu i szpiegować. W szkole paru z nas pogoniło małego Japońca i dokopało mu trochę, żeby zademonstrować nasze uczucia. O ile sobie przypominam, jego ojciec był dentystą.
Jedynym Japońcem, którego znałem, był Japoniec mieszkający po drugiej stronie ulicy, agent ubezpieczeniowy. Tak jak oni wszyscy, miał duży ogród wokół domu. Wieczorami i w weekendy pojawiał się w spodniach koloru khaki, koszulce i tenisówkach, uzbrojony w wąż do podlewania, worek nawozu, grabie i łopatę. Miał w tym ogrodzie dużo różnych japońskich warzyw, których za nic nie potrafiłem rozpoznać: jakąś fasolę, dynie piżmowe, melony, a także normalne buraki, marchew i zwykłe dynie. Przyglądałem mu się często, gdy wyrywał chwasty spomiędzy dyń, i zawsze wtedy mówiłem: „Kuba Dyniogłowy znów poszedł do ogródka. Szuka sobie nowej głowy”.
Naprawdę wyglądał jak Kuba Dyniogłowy z tą swoją chudą szyją i okrągłą głową. Włosy miał podgolone jak u studenta college’u i zawsze się szczerzył. Miał wielkie zęby, których nie zakrywały wargi.
Wizja tego Japońca, który wędruje z gnijącą głową w poszukiwaniu nowej, prześladowała mnie, kiedy usuwano ich z Kalifornii. Wyglądał tak niezdrowo – głównie dlatego, że był wysoki, chudy i przygarbiony – że zastanawiałem się, co mu może dolegać. Wyglądało mi to na gruźlicę. Przez pewien czas bałem się – chodziło to za mną całymi tygodniami – że kiedyś w ogrodzie albo kiedy będzie szedł ścieżką do samochodu, ta szyja mu się złamie, a głowa spadnie pod nogi. Czekałem w strachu, kiedy to się stanie, ale za każdym razem, gdy go słyszałem, nie mogłem się powstrzymać, żeby nie wyjrzeć. Zawsze można go było usłyszeć, kiedy był w pobliżu, bo stale chrząkał i spluwał. Jego żona była bardzo mała i ładna i też pluła. Wyglądała prawie jak gwiazda filmowa. Jednak po angielsku, jak twierdziła moja matka, mówiła tak źle, że nie było warto się do niej odzywać; potrafiła tylko chichotać.
To, że pan Watanaba wygląda jak Kuba Dyniogłowy, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, gdybym w dzieciństwie nie czytał książek o krainie Oz. Właściwie ciągle jeszcze miałem parę z nich w pokoju, kiedy wybuchła druga wojna światowa. Trzymałem je razem z czasopismami fantastycznonaukowymi, starym mikroskopem, kolekcją kamieni i modelem Układu Słonecznego, który zbudowałem na początku szkoły średniej na lekcję fizyki. Kiedy powstały pierwsze opowieści o krainie Oz, gdzieś koło 1900 roku, wszyscy uważali, że to zupełna fikcja, podobnie jak w książkach Jules’a Verne’a czy H. G. Wellsa. Teraz jednak zaczynamy rozumieć, że chociaż niektóre postacie, takie jak Ozma, Czarnoksiężnik i Dorotka, były produktami wyobraźni Bauma, to sam pomysł, że wewnątrz planety może istnieć inna cywilizacja, nie jest aż tak fantastyczny. Ostatnio Richard Shaver przekazał szczegółowy opis cywilizacji, która mieści się w środku Ziemi, a inni badacze liczą się z możliwością dokonania podobnych odkryć. Może być też tak, że zaginione kontynenty Mu i Atlantyda okażą się częścią starożytnej kultury, w której krainy istniejące wewnątrz planety grały ważną rolę.
Dziś, w latach pięćdziesiątych, oczy wszystkich skierowane są w górę, w niebo. Uwagę ludzi zaprząta życie na innych planetach. Jednak w każdej chwili ziemia może się nam otworzyć pod stopami, a dziwne i tajemnicze istoty wypełzną stamtąd i znajdą się nagle wśród nas. Warto się nad tym zastanowić, a tu, w Kalifornii, gdzie zdarzają się trzęsienia ziemi, sytuacja jest szczególnie napięta. Za każdym razem, kiedy przytrafia się trzęsienie ziemi, zadaję sobie pytanie: Czy tym razem otworzy się szczelina, która ukaże nam podziemny świat? Czy to już teraz?
Czasami podczas godzinnej przerwy na lunch dyskutowałem o tym z kumplami z pracy, a nawet z panem Poitym, który jest właścicielem firmy. Przekonałem się, że jeśli nawet któryś z nich zdaje sobie sprawę z istnienia innych inteligentnych istot poza ludźmi, to interesuje ich tylko UFO i te istoty, które widujemy na niebie, nawet o tym nie wiedząc. To jest właśnie to, co nazywam nietolerancją, a nawet uprzedzeniami, no ale nawet dzisiaj trzeba dużo czasu, żeby fakty naukowe stały się powszechnie znane. Wśród większości naukowców zmiany też zachodzą wolno, więc to my, obznajomiona z nauką część opinii publicznej, musimy stanowić awangardę. A jednak zauważyłem, że nawet wśród nas jest wielu takich, których guzik to obchodzi. Na przykład moja siostra. Od kilku lat ona i jej mąż mieszkają w północno-zachodniej części hrabstwa Marin i poza buddyjską religią zen nic ich nie interesuje. A więc, niedaleko szukając, w mojej rodzinie mamy osobę, która zrezygnowała z naukowej dociekliwości na rzecz azjatyckiej religii, dla krytycznego, racjonalnego myślenia tak samo groźnej jak chrześcijaństwo.
W każdym razie pan Poity okazał zainteresowanie, pożyczyłem mu więc kilka książek pułkownika Churchwarda na temat Mu.
Choć praca, którą wykonuję w warsztacie „Opony w Jeden Dzień”, jest interesująca, mam tam okazję wykorzystywać głównie moje zdolności manualne, a tylko niewiele z tego, co wiem na tematy naukowe. Jestem nacinaczem opon. Bierzemy łyse opony, to znaczy takie, które są zjechane do tego stopnia, że prawie lub w ogóle nie mają bieżnika, a potem ja i inni nacinacze pogłębiamy rozgrzanym prętem stary bieżnik, aż rowki sięgają do samej osnowy. Opona wygląda po tym tak, jakby była na niej jeszcze guma, chociaż właściwie jest tam tylko tkanina, z której robi się osnowę. Następnie malujemy wszystko czarną farbą na bazie gumy i opona wygląda, jakby była nie wiem jak dobra. Oczywiście, gdybyście założyli ją na koło, to wystarczyłoby najechać przy cofaniu na zapaloną zapałkę i trach! Kapeć. Zwykle jednak nacięta opona starcza na jakiś miesiąc. Nawiasem mówiąc, nie moglibyście kupić tych opon. Sprzedajemy tylko hurtowo, to znaczy handlarzom używanymi samochodami.
Praca nie jest zbyt dobrze płatna, ale dosyć zabawne jest szukanie śladów starego bieżnika – czasami prawie w ogóle go nie widać. Tak naprawdę to tylko ekspert, wyszkolony technik, taki jak ja, potrafi znaleźć i naciąć rowek. A nacinać trzeba perfekcyjnie, bo kiedy się wyjedzie poza ślad, to powstaje wielkie wyżłobienie i nawet idiota potrafi się wtedy zorientować, że to nie oryginalny, maszynowy bieżnik. Kiedy skończę nacinać oponę, wygląda ona dokładnie tak, jakby zrobiła to maszyna, a dla nacinacza nie ma na świecie większej satysfakcji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Confessions of a Crap Artist
Copyright © 1975, Laura Leslie, Christopher Dick and Isolde Hackett
All rights reserved
Copyright © for the Polish e‑book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2014, 2020, 2025
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Radosław Kot
Redaktor: Grzegorz Dziamski
Grafiki: Wojciech Siudmak
Wydanie III e‑book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Wyznania łgarza, wyd. II poprawione, Poznań 2012)
ISBN 978-83-7818-976-3
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
