Wyznania łgarza - Philip K. Dick - ebook + książka

Wyznania łgarza ebook

Philip K. Dick

4,1
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Najlepsza z niefantastycznych powieści Philipa K. Dicka

„Jack Isidore (…) wierzy w latające spodki, w zagadkę Morza Sargassowego, w Atlantydę, podziemne cywilizacje i w japońskich szpiegów z sąsiedztwa. Ma zapisaną dokładną datę zagłady świata, będącą jednocześnie terminem powtórnego przyjścia – właściwie przylotu – na ziemię Jezusa, przybysza z gwiazd. Jak nazywać Jacka: dziecinnym naiwniakiem czy wręcz oszołomem, świrem? I kto może go tak nazywać, skoro otaczają go ludzie tylko na pozór lepiej poskładani?”

z przedmowy Rafała Nawrockiego

„Twórczość zbyt zwariowana, by ją zaakceptować, lecz zbyt niepokojąca, aby zapomnieć”

„Washngton Post”

Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach 50. i 60. XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…

Dom Wydawniczy REBIS wydał takie jego powieści jak: Ubik, Blade runner, Valis, Człowiek z Wysokiego Zamku czy Trzy stygmaty Palmera Eldritcha.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 341

Oceny
4,1 (10 ocen)
5
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Xiao-Natalia

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczne postaci i wspaniałe się czyta, bardzo nietuzinkowa lektura.
00


Kolekcje



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Wyznania łgarza, czyli jedyna nadzieja w kosmitach

Każda epoka nauko­wych prze­ło­mów i olśnień żywi pod swą powierzch­nią nie­chcia­nego, dzi­wacz­nego sobo­wtóra paso­żyta. Podróże do nie­zna­nych kra­jów i kon­ty­nen­tów zro­dziły histo­rie o fan­ta­stycz­nych ludach: psio­głow­cach, bez­gło­wych Blem­m­jach i syre­nach. Za for­pocz­tami współ­cze­snych nauk ści­słych skry­wały się różne homun­ku­lusy i golemy. Pomio­tem pod­boju oce­anów była mroczna tajem­nica ich głębi, odpo­wie­dzialna za zagadkę Mary Cele­ste i inne nie­wy­ja­śnione zagi­nię­cia załóg i stat­ków. Gdy niebo ściem­niało od samo­lo­tów, zgęst­niały także nie­sa­mo­wite wody Trój­kąta Ber­mudz­kiego. I, oczy­wi­ście, im bar­dziej zaawan­so­wane stały się bada­nia kosmosu, im śmie­lej czło­wiek się­gał za barierę jego próżni, tym czę­ściej poja­wiały się rela­cje o sygna­łach z obcych pla­net, o lata­ją­cych spodkach i przy­by­szach „z gwiazd”.

Być może za udo­ku­men­to­wany począ­tek „alie­no­ma­nii” należy uznać audy­cję radiową Orsona Wel­lesa Wojna świa­tów (na kan­wie powie­ści H. G. Wel­lsa), która uda­wała auten­tyczną rela­cję z inwa­zji Mar­sjan na Zie­mię i na parę godzin wpę­dziła stan New Jer­sey w panikę. Nie zna­czy to, że ludzie wcze­śniej nie myśleli i nie fan­ta­zjo­wali o życiu na innych pla­ne­tach – fan­ta­zjo­wali, czego dowo­dem choćby owa powieść Wel­lsa i wiele innych dzieł. Jed­nakże 30 paź­dzier­nika 1938 roku czarny lud otwar­cie wyszedł spod łóżek i zza szaf. Irra­cjo­nalne lęki stały się nagle zupeł­nie realne, a roz­róż­nie­nie mię­dzy zewnętrz­nym fak­tem i wyobra­że­niem wcale nie tak oczy­wi­ste, jak można by ocze­ki­wać po stu­le­ciu galo­pu­ją­cego postępu.

W tym samym dniu zago­ściło na dobre w naszej kul­tu­rze – choć zostało nazwane znacz­nie póź­niej – poję­cie fak­to­idu, czyli infor­ma­cji, któ­rej się wie­rzy, gdyż została przed­sta­wiona w mediach. Oczy­wi­ście cał­kiem świa­do­mie podob­nymi tech­ni­kami posłu­gi­wał się już od paru lat Joseph Goeb­bels, mini­ster pro­pa­gandy i infor­ma­cji w rzą­dzie Adolfa Hitlera. Korzy­sta­jąc z bły­ska­wicz­nie roz­wi­ja­ją­cych się tech­nik medial­nych, sza­tań­ski dok­tor filo­zo­fii odnaj­dy­wał obcych na wła­snej ziemi, pośród opo­nen­tów poli­tycz­nych i repre­zen­tan­tów mniej­szo­ści spo­łecz­nych. Obaj, Wel­les i Goeb­bels, jeden dla sztuki i huma­ni­zmu, drugi dla wła­dzy, odkryli o nas wów­czas coś bar­dzo waż­nego.

Jack Isi­dore, główny boha­ter powie­ści Phi­lipa K. Dicka Wyzna­nia łga­rza, rów­nież wie­rzy w lata­jące spodki, w zagadkę Morza Sar­gas­so­wego, w Atlan­tydę, pod­ziemne cywi­li­za­cje i w japoń­skich szpie­gów z sąsiedz­twa. Ma zapi­saną dokładną datę zagłady świata, będącą jed­no­cze­śnie ter­mi­nem powtór­nego przyj­ścia – wła­ści­wie przy­lotu – na zie­mię Jezusa, przy­by­sza z gwiazd. Jak nazy­wać Jacka: dzie­cin­nym naiw­nia­kiem czy wręcz oszo­ło­mem, świ­rem? I kto może go tak nazy­wać, skoro ota­czają go ludzie tylko na pozór lepiej poskła­dani? Wyzna­nia łga­rza są pośród uzna­nych Dic­ko­wych dzieł powie­ścią naj­chęt­niej omi­janą, dla wielu sta­no­wiącą roz­cza­ro­wa­nie lub dzi­wac­two. Nie ma w niej ani ele­men­tów fan­ta­stycz­nych, ani futu­ry­stycz­nych reli­gii, ani dez­i­lu­zji tak zwa­nych rze­czy­wi­sto­ści. Zamiast tego mamy powieść psy­cho­lo­giczną, roz­gry­wa­jącą się w dobrze zna­nym auto­rowi hrab­stwie Marin w sta­nie Kali­for­nia. Gale­ria postaci tro­chę jakby nija­kich w swej prze­cięt­no­ści, a pomię­dzy nimi – mał­żeń­ski trój­kąt i zbli­ża­jący się dra­mat. Nie do tego przy­zwy­czaił nas mistrz.

Pocie­sze­nie dla fanów SF sta­no­wią więc jedy­nie UFO i jego załogi, o któ­rych ist­nie­niu jest prze­ko­nany Jack Isi­dore. Nie on jeden zresztą. Trzeba zazna­czyć, że połowa lat pięć­dzie­sią­tych XX wieku – czas przed­sta­wiony w powie­ści – to był okres gre­mial­nego ufo­lo­gicz­nego szału, który przy­no­sił szybki roz­wój lite­ra­tury fan­ta­stycz­nej (w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze naj­niż­szego sortu) i setki histo­rii oso­bi­stych kon­tak­tów z nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nymi obiek­tami lata­ją­cymi i ich zało­gan­tami. W końcu rząd USA powo­łał pro­jekty naukowe do badań nad UFO. Jed­nym z efek­tów prac ostat­niego z nich, Błę­kit­nej Księgi, był wydany w 1955 roku raport opi­su­jący prze­szło trzy tysiące dwie­ście spo­tkań z nie­wia­do­mym. Poja­wiły się w nim nie tylko banalne infor­ma­cje o dostrze­żo­nych na nie­bie świa­tłach, kulach i spodkach, ale także świa­dec­twa lądo­wa­nia takich maszyn na polach, obser­wa­cji ich załóg, strze­la­nia do nich w obro­nie wła­snego domu (!) lub pobytu na obcym statku w cha­rak­te­rze kró­licz­ków doświad­czal­nych (!!!). Swoją drogą nasi­le­nie się takich zja­wisk zawsze ma zwią­zek z jaki­miś gwał­tow­nymi prze­ło­mami tu, na naszym łez padole. Jak dzie­więt­na­sto­wieczne wstrząsy histo­rii i men­tal­no­ści poprze­dziły nawie­dze­nia duchów, upio­rów i dia­błów, tak w kolej­nym stu­le­ciu zbio­rową wyobraź­nię opa­no­wały wizyty z innych pla­net. W latach pięć­dzie­sią­tych Ame­ry­ka­nom nie bra­ko­wało oka­zji do stre­sów – w Azji koń­czyła się Korea, a zaczy­nał Wiet­nam, na Kubie Castro co jakiś czas roz­po­czy­nał marsz na Hawanę, rosło także poczu­cie zagro­że­nia ze strony ZSRR i moż­li­wo­ści (real­nej lub nie, to nie­istotne) roz­pę­ta­nia osta­tecz­nej wojny ato­mo­wej. W domu zaś siał postrach sena­tor McCar­thy.

Carl Gustav Jung wska­zy­wał swego czasu na cha­rak­te­ry­styczny dla typo­wych UFO i jego wła­snych teo­rii koli­sty kształt man­dali i łączył ich odwie­dziny z ocze­ki­wa­niem na boską inter­wen­cję. Przy­go­to­wy­wano się na cud. Być może dziś trudno sobie wyobra­zić ten zbio­rowy seans „ufo­hi­ste­rii”, skalą prze­kra­cza­jący zde­cy­do­wa­nie listę incy­den­tów rze­czy­wi­ście nie­wy­ja­śnio­nych, ale zna­jąc go, łatwiej wnik­nąć w psy­chikę czę­ści boha­te­rów Wyznań łga­rza. Phi­lip K. Dick w roku jej ukoń­cze­nia – 1959 – znaj­do­wał się w spe­cy­ficz­nej sytu­acji jako pisarz. Od roku 1951, kiedy to opu­bli­ko­wał opo­wia­da­nie Roog, stał się już auto­rem wcale poczyt­nym, mają­cym na kon­cie sześć powie­ści i kil­ka­dzie­siąt opo­wia­dań, ale wszyst­kie z gatunku SF. Nurtu, w który, według jego bli­skich, Dick zabrnął głów­nie dla­tego, że pozwo­liło mu to zaist­nieć w śro­do­wi­sku i żyć z pisa­nia. Tak naprawdę wciąż jed­nak two­rzył prozę main­stre­amową, tyle że bez powo­dze­nia wśród wydaw­ców. Zapeł­niał jed­nak tę szu­fladę, upar­cie licząc, że uzy­ska kie­dyś sta­tus „nor­mal­nego” twórcy i zwią­zany z tym sza­cu­nek zawo­do­wych elit. Do tej kate­go­rii twór­czo­ści należą także opu­bli­ko­wane dopiero w 1975 roku Wyzna­nia łga­rza.

Przez ten czas Dick nie­źle poznał mecha­ni­zmy two­rze­nia fan­ta­stycz­nych nar­ra­cji i zwią­za­nych z tym moż­li­wo­ści. Odkrył nie tylko mie­li­zny i sła­bo­ści popkul­tu­ro­wej SF, ale także drze­miący w niej poten­cjał. Uważ­nie także prze­czy­tał pisma Junga, a rela­cje o kon­tak­tach z obcymi napo­ty­kać musiał wszę­dzie. Zapewne zro­zu­miał, że takie uprosz­czone, ima­gi­na­cyjne fabuły peł­nią dla psy­chiki istotną funk­cję i przy­po­mi­na­jąc ponie­kąd dawne mity, ujaw­niają wewnętrzne kon­flikty i nie­wer­ba­li­zo­wane lęki spo­łeczne. Naj­wy­raź­niej zafa­scy­no­wał go efekt inte­gra­cyjny podob­nych fan­ta­zma­tów dla świa­do­mo­ści indy­wi­du­al­nej i zbio­ro­wej, gdyż w powie­ści jedy­nie grupa mania­ków tele­pa­tii, kosmi­tów i innych para­nau­ko­wych teo­rii two­rzy jako tako zwartą wspól­notę, reszta błąka się po swych oso­bi­stych świa­tach samot­nie. Fan­ta­styka – czy to pozo­sta­jąca na kar­tach ksią­żek, czy rzu­to­wana na ota­cza­jącą rze­czy­wi­stość – zdaje się mieć nad­zwy­czajne wła­ści­wo­ści.

Bo fan­ta­styka to takie spe­cy­ficzne coś, co zazwy­czaj nazywa się nur­tem w obrę­bie lite­ra­tury i sztuki, ale ma też cza­sem wymiar oso­bi­stych aber­ra­cji, a nawet ruchu spo­łecz­nego. A zwłasz­cza była tym przed czter­dzie­stu–pięć­dzie­się­ciu laty, choć do dziś trudno oprzeć się takim wnio­skom, widząc kon­wen­towe sale wypeł­nione po brzegi jej miło­śni­kami prze­bra­nymi za elfy z Tol­kiena i sztur­mow­ców z Lucasa. Żadna inna nar­ra­cja nie potrafi tak otwar­cie wyjść poza swój nośnik – książkę czy taśmę fil­mową – na przy­kład Hen­ry­kowi Sien­kie­wi­czowi, podobno naj­po­czyt­niej­szemu rodzi­memu auto­rowi ksią­żek dla mło­dzieży1, ni­gdy nie udało się nabić cen­trum kon­fe­ren­cyj­nego fanami prze­bra­nymi za Krzy­ża­ków lub ple­mię Sam­buru.

Two­rze­nie i odbiór fan­ta­styki połą­czone są z pewną dekla­ra­cją, która może gwa­ran­to­wać soli­dar­ność jed­nych grup i wyklu­cze­nie z innych (może teraz jest już spo­koj­niej, ale kie­dyś przy­zna­nie się do fascy­na­cji SF w wielu miej­scach wyma­gało nie­wiele mniej odwagi niż przy­zna­nie się do aktyw­nego odbioru por­no­gra­fii). Fan­ta­styka to coś wię­cej niż lite­ra­tura, to nawet wię­cej niż ogól­no­pla­ne­tarny klub – to także po tro­chu cyro­graf, któ­rego pod­pi­sa­nie może być pomy­słem na życie, ale przy pró­bie roz­wią­za­nia oka­zuje się on pełen krucz­ków.

Dick dopro­wa­dził w końcu do wyda­nia Wyznań łga­rza, choć tylko dzięki uzy­ska­nemu już tytu­łowi – lub łatce, jak kto woli – jed­nego z naj­zdol­niej­szych twór­ców fan­ta­stycz­nych. W Pol­sce też mie­li­śmy pisa­rza, który wadził się z SF, choć zawdzię­czał mu sławę i pie­nią­dze. Był to Adam Wiśniew­ski-Snerg, czę­sto przy­rów­ny­wany do Dicka – zapewne wkrótce, dzięki wyraź­nemu powro­towi pol­skiego pisa­rza do obiegu, ukon­sty­tu­uje się fraza „Dick z Fale­nicy”. Fale­nica była bar­dzo waż­nym miej­scem w życio­ry­sie Snerga. Tutaj, po licz­nych rodzin­nych per­tur­ba­cjach, zamiesz­kał przy ulicy Dusz­nic­kiej, tu stwo­rzył swe naj­waż­niej­sze dzieła2.

Adam uro­dził się w Płocku w syl­we­strową noc 1936/1937. Pod­czas oku­pa­cji stra­cił oboje rodzi­ców – ojca zaka­to­wali Niemcy, matkę zabili radzieccy żoł­nie­rze (wypchnęli z pędzą­cego pociągu). Sławę przy­nio­sła mu debiu­tancka powieść Robot (wcze­śniej opu­bli­ko­wał jedno opo­wia­da­nie), wydana w roku 1973 roku, wie­lo­krot­nie wzna­wiana. W krót­kim cza­sie książka została nazwana naj­cie­kaw­szą powo­jenną powie­ścią SF3, a autor ofi­cjal­nym następcą Lema.

Phi­lipa K. Dicka i Adama Wiśniew­skiego, który jako pisarz dodał sobie przy­do­mek Snerg (skrót od „suma ener­gii”), rze­czy­wi­ście wiele zdaje się łączyć. Obaj mieli parę spe­cy­ficz­nych, kło­po­tli­wych ułom­no­ści, które zdo­łali prze­kształ­cić w atuty. Pierw­szym było samo­uc­two – Dick wytrzy­mał na uni­wer­sy­te­cie trzy mie­siące, Adam dwu­krot­nie pod­cho­dził do eks­ter­ni­stycz­nej matury, którą oblał z… pol­skiego. Obaj jed­nak wiele i korzyst­nie czy­tali we wła­snym zakre­sie. Przy czym były to podobne lek­tury, bo przy­zna­wali się do fascy­na­cji Dosto­jew­skim i Kafką, rzadko zaś się­gali po fan­ta­stykę naukową (albo się z tym nie obno­sili). Dick cenił van Vogta i Brad­bury’ego, wielką pasją Snerga była zaś fizyka.

I Ame­ry­ka­nin, i Polak, łącząc nie­wiel­kie oby­cie w fan­ta­styce z otwar­to­ścią poszu­ki­wań wła­ściwą samo­ukom, potra­fili stwo­rzyć w dość skon­wen­cjo­na­li­zo­wa­nym nur­cie4 wła­sną war­tość. Zado­mo­wili się tutaj na pra­wach prze­dłu­ża­ją­cej się gościny, bo Dick nie wyrzekł się aspi­ra­cji do main­stre­amu, Wiśniew­ski-Snerg zaś w ogóle nie przy­kła­dał dużej wagi do ety­kiet i swe osią­gnię­cia nazy­wał „lite­ra­turą piękną wzbo­ga­coną o ele­menty SF”. Jed­nakże stali się wręcz iko­nami nurtu. Zade­cy­do­wało o tym ich nie­za­leżne odkry­cie w fan­ta­styce uni­wer­sal­nego klu­cza do prze­ka­zy­wa­nia jed­nej z naj­waż­niej­szych rewe­la­cji XX wieku (anty­cy­po­wa­nej już co prawda przez nie­któ­rych roman­ty­ków): że wie­lość rze­czy­wi­sto­ści jest nie tyle fizyczną moż­li­wo­ścią, ile psy­chicz­nym fak­tem, że prawda świata jest sprawą indy­wi­du­alną, może być przed­mio­tem mani­pu­la­cji zmy­słów bądź jed­nost­ko­wym olśnie­niem. W lite­rac­kich kra­inach Dicka i Snerga jeden czło­wiek – to ich wspólna obse­sja – może spoj­rzeć pod pod­szewkę kosmosu, która dla wszyst­kich pozo­sta­łych, łącz­nie z nauko­wymi auto­ry­te­tami, jest nie­do­stępna.

W Robo­cie Snerga mamy więc boha­tera, który odkrywa po kolei ilu­zo­rycz­ność wszyst­kich pię­ter ludz­kiego schronu po kata­stro­fie pla­nety, w finale zaś odga­duje, że możemy być hodow­laną trzodą obcych, któ­rych nie potra­fimy dostrzec, jak drób sku­pia­jąc się na wydzio­by­wa­niu zia­re­nek. Boha­ter jego dru­giej powie­ści, moim zda­niem naj­wy­bit­niej­szej, Według łotra (1978), odkrywa pew­nego ranka, że cały jego dotych­czas bez­pieczny świat jest gigan­tyczną sce­no­gra­fią, a on dru­go­rzędną posta­cią roz­gry­wa­ją­cego się w niej mega­filmu, z powtór­nym przyj­ściem Chry­stusa w tle. W kolej­nych powie­ściach mamy wręcz wypo­ży­czal­nię przy­go­do­wych rze­czy­wi­sto­ści w Nagim celu (1980) i ich zde­ter­mi­no­wany sza­leń­stwami gor­dyj­ski węzeł na pokła­dzie Arki (1989), którą Snerg de facto poże­gnał się z SF. Podobne są prze­sła­nia naj­lep­szych opo­wia­dań, w tym wyda­nego pośmiert­nie Dzi­kusa, nagro­dzo­nego Zaj­dlem.

Snerg zbli­żał się także do Dicka wizjo­ner­stwem i suge­styw­no­ścią swych arty­stycz­nych świa­tów, jakby goto­wych do prze­nie­sie­nia na plan fil­mowy, sta­no­wiący też jedną z jego ulu­bio­nych meta­for. Jed­nakże ame­ry­kań­ski pisarz miał wię­cej szczę­ścia do ekra­ni­za­cji wła­snych dzieł, pośród któ­rych, obok sław­nego Łowcy andro­idów i prze­nie­wier­czej Pamięci abso­lut­nej, są też Wyzna­nia łga­rza (Con­fes­sions d’un Barjo, Fran­cja 1992). Snerg wciąż jesz­cze czeka, nie­stety, na jakie­goś „Ridleya Scotta z Łodzi” (lub skąd­inąd – zapra­szam, reży­se­rzy! Quo vadis już naprawdę było!), ale zali­czył pośmiert­nie zaska­ku­jący epi­zod „fil­mowy”: Andrzej Bur­dziak, autor – dość bez­kry­tycz­nego zresztą – posło­wia do zbioru opo­wia­dań Anioł prze­mocy, oskar­żył braci Wachow­skich o pla­giat z tytu­ło­wego utworu w fil­mie Matrix (!). Rzecz miała być nawet przed­mio­tem sprawy sądo­wej, ale spa­liła na panewce. Podo­bieństw rze­czy­wi­ście można się doszu­kać, czy jed­nak dowo­dzą one zależ­no­ści – to już inna sprawa. Swoją drogą wiele pomy­słów zawar­tych w Według łotra przy­po­mina natręt­nie Tru­man Show Petera Weira.

Oczy­wi­ście pomię­dzy twór­czo­ścią Dicka i Wiśniew­skiego-Snerga jest też sporo róż­nic – ilo­ścio­wych, jako­ścio­wych i for­mal­nych. Ich życio­rysy także poto­czyły się odmien­nie, choć napięt­no­wane były podob­nym indy­wi­du­ali­zmem i eks­cen­try­zmem gra­ni­czą­cymi z pato­lo­gią (Dicka podej­rze­wano o schi­zo­fre­nię para­no­idalną, Snerg cier­piał na depre­sję i chro­niczną pedan­te­rię). Pierw­szy przed śmier­cią na atak serca w 1982 roku zyskał znaczną, choć może nie­wy­star­cza­jącą sławę. Drugi od końca lat osiem­dzie­sią­tych popa­dał w coraz więk­sze znie­chę­ce­nie. W roku 1990 pró­bo­wał swe lite­rac­kie odkry­cia prze­nieść do nauk ści­słych, publi­ku­jąc Jed­no­litą teo­rię cza­so­prze­strzeni (1990), mającą prze­wró­cić na nice dotych­cza­sowe kon­cep­cje fizyczne. Spo­tkał się jed­nak z kry­tyką i drwiną śro­do­wi­ska nauko­wego (które otwar­cie i tro­chę nie­me­ry­to­rycz­nie ata­ko­wał). Zapo­mniany, w poczu­ciu nie­speł­nie­nia i samot­no­ści, powie­sił się w swym domu w Fale­nicy w roku 1995.

Może zbyt łatwo jest porów­ny­wać wyjąt­kowe indy­wi­du­al­no­ści – tak pod wzglę­dem życio­rysu, jak i twór­czo­ści. Jed­nak w wypadku Dicka i Snerga trudno od tego uciec: obaj zaist­nieli w fan­ta­styce na wła­snych pra­wach, które sami ukon­sty­tu­owali i zde­cy­do­wali się być im wierni. Obu spo­ty­kały z tego powodu roz­cza­ro­wa­nia i suk­cesy. W obu wypad­kach ich naj­lep­sze powie­ści main­stre­amowe, Wyzna­nia łga­rza i Arka – znów wyka­zu­jące podo­bień­stwa, bo tyczące nie­moż­no­ści prze­nik­nię­cia do cudzej wizji rze­czy­wi­sto­ści – sta­no­wiły wyraz arty­stycz­nej nie­za­leż­no­ści, a są wciąż mar­gi­na­li­zo­wane i pomi­jane przez czy­tel­ni­ków.

Przy­stę­pu­jąc do pracy nad Wyzna­niami łga­rza, Dick, który miał już pewną renomę autora lite­ra­tury poczyt­nej, choć odrzu­ca­nej na salo­nach, pra­gnął udo­wod­nić, że potrafi dotrzeć także do wyra­fi­no­wa­nego odbiorcy i kry­tyka. Mie­rząc się z wymo­gami głów­nego nurtu, zapla­no­wał przede wszyst­kim stwo­rze­nie wia­ry­god­nych struk­tur psy­chicz­nych moty­wu­ją­cych dzia­ła­nia boha­te­rów. Stąd gale­ria postaci posłu­gu­ją­cych się wła­snym języ­kiem i per­cep­cją rze­czy­wi­sto­ści, z którą wiąże się także histo­ria lokal­nego skan­dalu: roz­padu mał­żeń­stwa sio­stry Jacka, Fay, i Char­leya oraz zaan­ga­żo­wa­nia Fay w nowy zwią­zek z cudzym mężem, Natem. A ponad nimi i całym ich małym, poplą­ta­nym świa­tem zawi­sły fan­ta­styczne statki boskich kosmi­tów, któ­rzy chcą osta­tecz­nie uwol­nić czło­wieka od cier­pień – poprzez zagładę i odro­dze­nie. To wizja Jacka Isi­dore’a i jemu podob­nych – cóż z tego, że naj­ła­twiej­sza do wyśmia­nia, bo czy to zna­czy, że na pewno błędna? Może więc kosmici naprawdę śle­dzą ten wyci­nek hrab­stwa Marin z per­spek­tywy swej nie­wy­obra­żal­nej tech­niki i mądro­ści? A gdyby tak spró­bo­wali – jak Jana Wol­skiego w 1978 roku w Emil­ci­nie – zba­dać na pokła­dzie któ­rejś z maszyn poszcze­gól­nych boha­te­rów ziem­skiego dra­matu? Jakie wnio­ski mogliby wysnuć z tej psy­cho­lo­giczno-lite­rac­kiej wiwi­sek­cji?

Jako pierw­szy Jack Isi­dore, boha­ter, a zara­zem główny nar­ra­tor powie­ści. To on zapra­sza czy­tel­nika do zapo­zna­nia się z wypad­kami opi­sa­nymi w książce. Jego pod­sta­wową wadą jest jed­nak dość zna­cząca nie­wia­ry­god­ność… Jak sam przy­znaje, może pośród innych ucho­dzić za łga­rza. W angiel­skim pier­wo­wzo­rze poja­wia się tu zresztą okre­śle­nie o znacz­nie ostrzej­szych kono­ta­cjach – crap artist, gdzie crap ozna­cza „pier­doły”, „bred­nie” albo wprost „gówno”. Cho­dzi więc nie tyle o świa­do­mego kłamcę, ile kogoś, kto opo­wiada nic nie­warte histo­rie, „baja­rza pier­dołę”. Jak wia­domo, wyzna­nia to forma auto­bio­gra­fii o szcze­gól­nie zde­kla­ro­wa­nej szcze­ro­ści. A jeśli zapew­nia nas o tym ktoś, kto sam dekla­ruje – jak u twórcy zna­nego para­doksu, Epi­me­ni­desa – że jest łga­rzem? Czy można więc wie­rzyć Jac­kowi?

Jack Isi­dore z Seville w sta­nie Kali­for­nia ma jesz­cze jeden pier­wo­wzór pośród postaci histo­rycz­nych – to święty Izy­dor z Sewilli (VI/VII w. n.e.), autor Ety­mo­lo­gii, pierw­szej ency­klo­pe­dii gro­ma­dzą­cej całą ówcze­sną wie­dzę. Oczy­wi­ście były tam też rela­cje o psio­głow­cach, gry­fach i magne­tycz­nych ska­łach. Podob­nie jak jego patron, Jack pró­buje zgro­ma­dzić jak naj­wię­cej infor­ma­cji o ota­cza­ją­cym świe­cie. Jed­nakże, zupeł­nie jak poprzed­nik, nie wery­fi­kuje jej, zresztą, jak sam uważa, nie ma takiej moż­li­wo­ści. Jego umysł, półki i pudełka, w któ­rych skrzęt­nie gro­ma­dzi wycinki i eks­po­naty, zapeł­niają więc wia­do­mo­ści naj­pow­szech­niej­sze, naj­po­pu­lar­niej­sze, naj­bar­dziej eks­pan­sywne w epoce trium­fu­ją­cej popkul­tury – wła­śnie owe fak­to­idy, rela­cje o spo­tka­niach trze­ciego stop­nia i oży­wia­niu ska­mie­nia­łych zwie­rząt. Jack przed­kłada je ponad inne nie dla­tego, że jest świ­rem – jak sądzi oto­cze­nie, zwłasz­cza sio­stra. Uznaje je za naj­waż­niej­sze, bo współ­cze­sny, medialny obieg infor­ma­cji tak je przed­sta­wia! Odbiorca, pro­szę wyba­czyć tru­izm, zawsze chęt­niej zapłaci za efek­towną bzdurę niż nudny fakt. I czy ktoś się zdziwi, jeśli przy­po­mnę, że w 1999 roku spe­cjalny papie­ski organ do spraw mediów ogło­sił świę­tego Izy­dora patro­nem inter­netu?

Nie jest więc biedny Jack praw­dzi­wym kłamcą, raczej okła­my­wa­nym, który roz­po­wszech­nia cudze łgar­stwa i stara się je uwia­ry­god­nić. Ale czy to duża róż­nica? A co pań­stwo sądzą o rasi­stach, homo­fo­bach, anty­kle­ry­ka­łach, islam­skich inte­gry­stach i… (tu pro­szę wpi­sać nazwę repre­zen­tanta naj­bar­dziej według pań­stwa oszu­kań­czego świa­to­po­glądu), sze­re­go­wych bojów­ka­rzach SS wresz­cie? Oszu­ści czy ofiary oszu­stwa?

Z całą pew­no­ścią Jack Isi­dore nie pod­daje źró­deł swych infor­ma­cji kry­tycz­nemu osą­dowi (a skąd go brać?) i z tego powodu nie radzi sobie, nie umie zna­leźć nor­mal­nej pracy, kom­pli­kuje życie sobie i innym. I cho­ciaż potrafi postrze­gać nie gorzej od bliź­nich, a wiele jego wnio­sków jest cał­kiem słusz­nych, dla wszyst­kich pozo­staje nie­zro­zu­mia­łym, nie­po­waż­nym waria­tem.

Fay Hume, sio­stra bliź­niaczka Jacka i ucie­le­śnie­nie agre­syw­nej, bez­względ­nej kobie­co­ści – jeśli wie­rzyć rela­cjom ota­cza­ją­cych ją męż­czyzn, w tym brata. We wła­snym mnie­ma­niu to osoba racjo­nalna, twardo stą­pa­jąca po ziemi, choć nie­po­zba­wiona wraż­li­wo­ści arty­stycz­nej, empa­tii, otwar­to­ści. W jej wypadku mamy oka­zję wnik­nąć w psy­chikę typo­wej Dic­ko­wej hero­iny, która swą inte­li­gen­cję i atrak­cyj­ność sek­su­alną obraca prze­ciwko męż­czyznom. W olbrzy­miej mie­rze służą temu jej usta­wiczne zmiany oso­bo­wo­ści. Wła­sna świa­do­mość wydaje się Fay zesta­wem pod­ręcz­nych „ja”, które poja­wiają się na sce­nie, by ode­grać swoją rolę i zaraz wró­cić do szafy. Potrafi więc przy­wo­łać tro­skliwą żonę, zaraz potem zabor­czego wampa, a w kolejce czeka jesz­cze lokalna filan­tropka, artystka, nowo­bo­gacka gospo­dyni i stłam­szona pięk­ność wycze­ku­jąca męskiej pomocy. Miarą umie­jęt­no­ści pani Hume w tym wzglę­dzie może być zdol­ność godze­nia tych ról bez popa­da­nia w wewnętrzny kon­flikt, a nagrodę w tej kate­go­rii aktor­skich mani­pu­la­cji powinna jej przy­nieść scena, w któ­rej roz­ka­zuje swemu zdo­mi­no­wa­nemu kochan­kowi, by był od niej sil­niej­szy (przy­po­mina to tro­chę stra­te­gię Odysa wobec Poli­fema: nazy­wam sie­bie Nikt, pozba­wiam się wła­dzy – by w rze­czy­wi­sto­ści ubez­wła­sno­wol­nić cie­bie, głupi cyklo­pie)!

Może łatwiej przej­rzeć Fay, jeśli się zauważy, że dzieli ona nazwi­sko z Davi­dem Hume’em, osiem­na­sto­wiecz­nym filo­zo­fem, który dopro­wa­dził do zna­czą­cego kry­zysu ludz­kiej pod­mio­to­wo­ści (Dick poznał i polu­bił jego prace pod­czas epi­zodu uni­wer­sy­tec­kiego w 1949 roku). Według Hume’a czło­wieka kształ­tują wra­że­nia (impre­sje) pocho­dzące z doświad­czeń zewnętrz­nych (per­cep­cji). To cha­otyczny stru­mień wra­żeń, prze­le­wa­jący się przez świa­do­mość i nie­ustan­nie ją zmie­nia­jący, jak zmienne są kolejne role akto­rów w teatrze (to porów­na­nie pocho­dzi od filo­zofa). Jed­ność mnie teraz i mnie sprzed godziny jest więc tylko prze­ko­na­niem – wie­lość bodź­ców mogła już nas cał­ko­wi­cie oddzie­lić. Dla­tego nie muszę – par­don, nie mogę – być kon­se­kwentny wobec „wła­snych” wcze­śniej­szych dekla­ra­cji i obiet­nic. Wła­śnie tak jak Fay Hume, nie­ustan­nie dosto­so­wu­jąca się do nowych oko­licz­no­ści i potra­fiąca w jed­nej chwili wręcz narzu­cać się nie­dawno pozna­nemu mło­demu sąsia­dowi Natowi, a w następ­nej prze­ko­ny­wać, że nie­mo­ralna pro­po­zy­cja padła od niego!

Z całą pew­no­ścią, sek­sow­nie ucie­le­śnia­jąc idee szkoc­kiego filo­zofa, Fay sięga także po role z mrocz­nych męskich wizji na temat kobie­co­ści. Widać to w tym, jak wyko­rzy­stuje (trudno powie­dzieć, na ile świa­do­mie) wstyd i lęk męża wzglę­dem men­stru­acji, każąc kupić mu tam­pony, albo wystę­pu­jąc przed Natem z mat­czyną tro­ską i lito­ścią dla mar­two uro­dzo­nego baranka i w towa­rzy­stwie odra­ża­ją­cych sekre­tów macicy. Zagar­nia­jąc krwawe błony, tłu­ma­czy skon­fun­do­wa­nemu kochan­kowi, że baranki są zawsze słab­sze od owie­czek… Nie, pani Hume, pani już dzię­ku­jemy i pro­simy pani męża.

Jest dużym osią­gnię­ciem Dicka, że postać prze­ja­wia­jąca zewnętrz­nie naj­wię­cej agre­sji, czyli Char­ley Hume, budzi w czy­tel­niku naj­więk­sze współ­czu­cie. Widzimy, jak z bła­hego powodu bije żonę, jak obie­cuje i pla­nuje dla niej znacz­nie gor­szy los. Ale możemy też zaj­rzeć mu do wnę­trza i dla­tego choć spró­bo­wać go zro­zu­mieć. Czy to jed­nak ozna­cza, że możemy mu także uwie­rzyć?

Być może wytłu­ma­cze­niem zacho­wa­nia Char­leya jest jego stop­niowe pogrą­ża­nie się w obłę­dzie. Wiele w jego zacho­wa­niu może świad­czyć o pierw­szych fazach schi­zo­fre­nii uro­je­nio­wej, któ­rej objawy co naj­mniej od lat pięć­dzie­sią­tych śle­dził też u sie­bie sam Dick. Począt­kowo cha­rak­te­ry­zuje się ona przede wszyst­kim zwi­chro­wa­niem per­cep­cji rze­czy­wi­sto­ści; cho­remu zdaje się, że wszystko mu zagraża, przy­tła­cza go, jest skraj­nie poplą­tane. Opa­dają go nie­pew­ność i lęk, a następ­nie uro­je­nia, w któ­rych nadaje bła­hym zda­rze­niom i sło­wom zupeł­nie nowe zna­cze­nia. Zazwy­czaj nie­stety są to wymie­rzone prze­ciwko niemu spi­ski i kno­wa­nia. Obiek­tem obse­sji Char­leya jest jego żona, którą bał­wo­chwal­czo wręcz podzi­wia, wielbi, a zara­zem nie­na­wi­dzi. To wokół niej kon­stru­uje para­no­idalne wizje i obłędne plany. W schi­zo­fre­nicz­nej per­spek­ty­wie jego pierw­szy wybuch agre­sji – w cza­sie któ­rego pró­bo­wał oba­lić pię­ścią swój poślu­biony fetysz, skła­da­jąc mu jed­no­cze­śnie ofiarę (ze sło­ika wędzo­nych ostryg) – staje się rodza­jem opi­sy­wa­nej przez psy­chia­trię zapo­wie­dzi wstrząsu poprze­dza­ją­cego wła­ściwą fazę cho­roby.

Char­ley jest więc rów­nież łga­rzem, cho­ciaż prawdę ode­brała mu jego przy­pa­dłość psy­chiczna. Trudno powie­dzieć, na ile jest ofiarą żony, a na ile wła­snych uro­je­nio­wych inter­pre­ta­cji. Z całą pew­no­ścią jest opę­tany przez animę i prze­ma­wiają prze­zeń fan­ta­zmaty, gdy widzi w żonie kastru­jącą go modliszkę i za jedyne wyj­ście z sytu­acji uznaje jej zabi­cie. Być może jest po pro­stu nie­skom­pli­ko­wa­nym face­tem, który ciężko się zako­chał i uwi­kłał w mał­żeń­stwo z prze­ra­sta­jącą go kobietą. Ponie­waż jest zbyt porządny, by wyobra­zić sobie inny spo­sób zerwa­nia związku obda­rzo­nego dziećmi, ucieka od wewnętrz­nych kon­flik­tów w roz­wią­za­nia skrajne. A kogo chce naprawdę zabić… Tu prawda sama wyj­dzie na jaw.

Pozo­stał jesz­cze Nathan Anteil – mąż Gwen i kocha­nek Fay. Być może postać naj­bar­dziej sub­telna i deli­katna, ale czy przez to godna naszego zaufa­nia? A może jest on jedy­nym praw­dzi­wym kłamcą w tym całym Dic­ko­wym światku? Łgar­stwa innych mogą być wyko­śla­wie­niem psy­chiki, Nat zaś łże w pałacu prawdy i spra­wie­dli­wo­ści – przed sądem. I nawet jego wewnętrzne poczu­cie, że się zeszma­cił, nie zmniej­sza tu odrazy moral­nej, jaka nami wstrząsa, gdy sły­szymy to oczer­nia­nie nie­win­nego czło­wieka.

Chwi­leczkę… ale czy Nat mówi tu sam? Kto wła­ści­wie zmu­sił go do tego popisu? Fay, która wybrała go sobie na kolej­nego męża (i być może ofiarę; dostrze­gamy prze­czu­cie losu Char­leya u Nata, gdy ten sie­dzi samot­nie w zabaw­ko­wej kolejce i zasta­na­wia się, czy obcy ludzie zeń nie drwią)? A może spo­łe­czeń­stwo, które ten nędzny spek­takl nor­ma­ty­wi­zuje i któ­rego wymaga? Chwi­leczkę, panie Jack, może będzie pan jesz­cze potrzebny.

Znamy starą zagadkę logiczną, która kazała sta­nąć nam przed dwoma straż­ni­kami: pierw­szy zawsze mówił prawdę, drugi zawsze kła­mał, a my mie­li­śmy jedno pyta­nie, by roz­strzy­gnąć, który jest który. Roz­wią­za­nie wyma­gało, by u jed­nego zasię­gnąć opi­nii o pozo­sta­łym. A jeśli każdy z nich nie potrafi mówić prawdy i żaden nie potrafi przej­rzeć dru­giego? No to jeste­śmy w świe­cie Wyznań łga­rza.

A jeśli jedy­nym łga­rzem jest Jack Isi­dore, a wszyst­kie wypo­wie­dzi innych per­son są jego autor­stwa – prze­cież to on ogła­sza się osta­tecz­nym twórcą Wyznań, a w jed­nym z pierw­szych roz­dzia­łów pró­buje w umy­śle odtwo­rzyć pierw­szą roz­mowę sio­stry Fay i Char­leya? Jest to więc jego próba roz­wi­kła­nia losów naj­bliż­szego oto­cze­nia, osią­gnię­cia prawdy poprzez łgar­stwo naj­do­sko­nal­sze, jakim jest sztuka? Jack wie dosko­nale – mówi to nam w pierw­szych aka­pi­tach – że we współ­cze­snej epoce wszy­scy jeste­śmy płynni, zmien­ność zja­wisk kształ­tuje nas po swo­jemu, czy chcemy, czy nie, prawda zaś roz­mywa się w nad­mia­rze infor­ma­cji i braku kie­run­kow­ska­zów. Dawna wspól­nota, razem z naszym poczu­ciem pew­no­ści cywi­li­za­cji i huma­ni­zmu, poszła z dymem II wojny świa­to­wej, którą roz­pę­tali arcy­mi­strzo­wie łgar­stwa, tacy jak Goeb­bels (Jack Isi­dore wska­zuje, że nasze poczu­cie obco­ści ma począ­tek w tej woj­nie – i zda­nie to podziela wielu filo­zo­fów). Tę opokę pono­wo­cze­sno­ści w książce zre­wi­do­wano bar­dzo traf­nie. Zarówno święty Izy­dor, dzięki gro­ma­dze­niu wszel­kiej infor­ma­cji, oraz David Hume, poprzez swój scep­ty­cyzm co do ludz­kiej pod­mio­to­wo­ści – dwa wiel­kie auto­ry­tety przy­wo­łane w Wyzna­niach łga­rza – mogą sta­no­wić jej pre­kur­so­rów.

Ale może jest jesz­cze kolejny poziom łgar­stwa? Może to sam Phi­lip K. Dick przed­sta­wia tu nam histo­rię wła­snego romansu z Anne Wil­liam Ruben­stein, wdową po poecie z zamoż­nej rodziny. Odzie­dzi­czony przez nią dom przy­po­mi­nał do złu­dze­nia bogatą, lecz nie­wy­godną sie­dzibę Fay i Char­leya Hume’ów, ówcze­sna żona Dicka, Kleo, miała wiele wspól­nego z oszu­ki­waną Gwen Anteil. Mało tego, w oko­licy zawią­zała się nie­wielka wspól­nota „wyznaw­ców” UFO… W Fay możemy dostrzec tyleż zmarłą wkrótce po uro­dze­niu bliź­niaczkę autora, Jane (Dick miał na jej punk­cie obse­sję – pro­szę poszu­kać naro­dzin bliź­niąt w książce), ile tok­syczną matkę, którą sam porów­ny­wał do Him­m­lera. A twór­cze alter ego repre­zen­tują i pochła­niacz fak­to­idów oraz komik­sów Jack, i łatwy do zma­ni­pu­lo­wa­nia, wysu­bli­mo­wany Nat Anteil (w języku nie­miec­kim, który Dick znał, anteil zna­czy „frag­ment”).

A więc może mamy jesz­cze kolej­nego baja­rza, samego autora, który wyznaje nam jakąś prawdę o wła­snym, wewnętrzno-zewnętrz­nym kosmo­sie. A wów­czas tytuł Wyznań łga­rza staje się jesz­cze bar­dziej prze­wrotny. I pośród cha­osu, jaki sami wytwo­rzy­li­śmy w świe­cie, który staje się coraz mniej wła­sny, jedy­nym wyzwo­le­niem wydają się przy­by­sze z zewnątrz. Więc może jed­nak gdzieś tam są. Lecą ku nam w swych spodkach. Dzięki nim możemy jesz­cze patrzeć w górę.

Rafał Nawrocki

Piszę „podobno”, bo chyba zbyt pochop­nie wyciąga się wnio­ski z bole­snego faktu, że więk­szość mło­dych i sta­rych Pola­ków potrafi wymie­nić spo­śród ojczy­stych arty­stów jed­nego pisa­rza (Sien­kie­wi­cza), jed­nego mala­rza (Matejkę) i jed­nego muzyka (Szo­pena). [wróć]

Rafał Nawrocki jest auto­rem opu­bli­ko­wa­nego przez Gdań­ski Klub Fan­ta­styki opra­co­wa­nia poświę­co­nego postaci Adama Wiśniew­skiego-Snerga – Lite­ra­tura. Nauka. Here­zja. Adam Wiśniew­ski-Snerg, Gdańsk 2011 (przyp. red. serii). [wróć]

W ple­bi­scy­cie czy­tel­ni­ków zor­ga­ni­zo­wa­nym przez Pro­gram Trzeci Pol­skiego Radia w 1974 roku. [wróć]

Ame­ry­kań­ska SF to w latach 50. tony pod­rzęd­nej lite­ra­tury, w Pol­sce sytu­acja była oczy­wi­ście inna, ale do publi­ka­cji Robota doro­bi­li­śmy się już cał­kiem spo­rego obszaru rodzi­mej fan­ta­stycz­nej popkul­tury. [wróć]

WYZNANIA ŁGARZA

Dedykacja

Tes­sie,

ciem­no­wło­sej dziew­czy­nie, która oka­zy­wała mi serce,

gdy było to naj­bar­dziej potrzebne, to zna­czy zawsze,

dedy­kuję z miło­ścią

Rozdział pierwszy

Jestem zro­biony z wody. Nie zorien­to­wa­li­by­ście się, ponie­waż mam tę wodę w środku. Moi zna­jomi też są z wody. Wszy­scy. Nasz pro­blem polega na tym, że musimy poru­szać się tak, żeby nie wsiąk­nąć w zie­mię, a jed­no­cze­śnie zara­biać na życie.

Wła­ści­wie jest jesz­cze jeden, więk­szy kło­pot. Czu­jemy się obco, gdzie­kol­wiek byśmy się zna­leźli. Dla­czego tak jest?

Odpo­wiedź brzmi: z powodu dru­giej wojny świa­to­wej.

Druga wojna świa­towa zaczęła się 7 grud­nia 1941 roku. Mia­łem wtedy szes­na­ście lat i cho­dzi­łem do szkoły śred­niej w Seville. Kiedy usły­sza­łem w radiu wia­do­mość o wybu­chu wojny, zda­łem sobie sprawę, że wezmę w niej udział i że nasz pre­zy­dent ma wresz­cie oka­zję doko­pać Japoń­com i Niem­com, co będzie wyma­gało naszego wspól­nego wysiłku, ramię przy ramie­niu. To radio sam zbu­do­wa­łem. Od dawna budo­wa­łem pię­cio­lam­powe super­he­te­ro­dyny. W moim pokoju było pełno słu­cha­wek, cewek, kon­den­sa­to­rów i innego sprzętu tech­nicz­nego.

Wia­do­mość w radiu prze­rwała reklamę chleba, która brzmiała tak:

„Homer! Kup raz boche­nek gospo­dar­skiego!”

Nie­na­wi­dzi­łem tej reklamy i rzu­ci­łem się do radia, żeby prze­łą­czyć na inną czę­sto­tli­wość, kiedy nagle kobiecy głos umilkł. Zauwa­ży­łem to, oczy­wi­ście. Nie musia­łem się wiele zasta­na­wiać, żeby sobie uświa­do­mić, że coś się dzieje. Moje znaczki z nie­miec­kich kolo­nii – te, które przed­sta­wiały Hohen­zol­lerna, jacht kaj­zera – leżały roz­ło­żone nie­da­leko plamy sło­necz­nego świa­tła i musia­łem powkła­dać je do kla­sera, zanim coś im się przy­trafi. Sta­łem jed­nak na środku pokoju i nie robi­łem abso­lut­nie nic, tylko oddy­cha­łem, no i natu­ral­nie utrzy­my­wa­łem inne nor­malne pro­cesy życiowe. Pod­trzy­my­wa­łem bio­lo­giczną stronę ist­nie­nia, a mój umysł skon­cen­tro­wał się na radiu.

Sio­stra, matka i ojciec wyszli oczy­wi­ście na całe popo­łu­dnie, nie było więc komu powie­dzieć, co się stało. To dopro­wa­dziło mnie do wście­kło­ści. Kiedy usły­sza­łem, że samo­loty tych żółt­ków zrzu­ciły na nas bomby, zaczą­łem bie­gać w kółko, zasta­na­wia­jąc się, do kogo by tu zadzwo­nić. W końcu zbie­głem do living roomu i wykrę­ci­łem numer Her­manna Haucka, szkol­nego kolegi, z któ­rym sie­dzia­łem w jed­nej ławce na fizyce. Powie­dzia­łem mu, co się stało, a on zaraz przy­je­chał na rowe­rze. Sie­dzie­li­śmy, cze­ka­jąc na kolejne wia­do­mo­ści, i oma­wia­li­śmy sytu­ację.

Dys­ku­tu­jąc, zapa­li­li­śmy po camelu.

– To ozna­cza, że Wło­chy i Niemcy też od razu się wtrącą – powie­dzia­łem. – To ozna­cza wojnę ze wszyst­kimi pań­stwami Osi, nie tylko z Japoń­cami. Oczy­wi­ście będziemy musieli naj­pierw zała­twić Japoń­ców, a potem zająć się Europą.

– Jestem bar­dzo zado­wo­lony, że mamy wresz­cie oka­zję doło­żyć Japoń­com – oświad­czył Hauck. Co do tego obaj byli­śmy zgodni. – Naj­chęt­niej od razu bym zaczął – dodał.

Prze­cha­dza­li­śmy się po pokoju, paląc papie­rosy i wsłu­chu­jąc się w komu­ni­katy.

– Żółte gnojki – powie­dział Her­mann. – Wiesz, że oni nie mają wła­snej kul­tury? Całą swoją cywi­li­za­cję, wszystko, ukra­dli Chiń­czy­kom. Wła­ści­wie to oni bar­dziej niż inni pocho­dzą od małpy. Wła­ści­wie to nie są ludzie. Nie będziemy wal­czyć z praw­dzi­wymi ludźmi.

– To prawda – zgo­dzi­łem się z nim.

Wszystko to działo się oczy­wi­ście w 1941 roku, a wtedy nikt nie kwe­stio­no­wał takich nie­nau­ko­wych twier­dzeń. Dzi­siaj wiemy już, że Chiń­czycy też nie mają żad­nej kul­tury. Prze­szli na stronę czer­wo­nych jak kupa mró­wek, któ­rymi w grun­cie rze­czy są. To dla nich natu­ralna egzy­sten­cja. Tak czy ina­czej nie ma to spe­cjal­nego zna­cze­nia, bo kło­poty z Chiń­czy­kami były nam pisane. Pew­nego dnia będziemy musieli ich zała­twić, tak jak zała­twi­li­śmy Japoń­ców. I zro­bimy to, kiedy nadej­dzie odpo­wied­nia chwila.

Nie­długo po siód­mym grud­nia wła­dze woj­skowe wywie­siły na słu­pach tele­fo­nicz­nych obwiesz­cze­nia, które naka­zy­wały Japoń­com opu­ścić Kali­for­nię do takiego a takiego dnia. W Seville, które leży około czter­dzie­stu mil na połu­dnie od San Fran­ci­sco, mie­li­śmy paru Japoń­ców, któ­rzy zaj­mo­wali się róż­nymi inte­re­sami: jeden z nich hodo­wał kwiaty, inny miał sklep spo­żyw­czy – pro­wa­dzili mało zna­czące firmy i ciu­łali cent do centa, żywiąc się zwy­kle miską ryżu dzien­nie i zmu­sza­jąc swoje dzieci, żeby wyko­ny­wały całą pracę. Żaden biały nie może z nimi kon­ku­ro­wać, bo są gotowi pra­co­wać za darmo. W każ­dym razie teraz musieli się wyno­sić, obo­jęt­nie, czy im się to podo­bało czy nie. Według mnie mogło im to wyjść tylko na dobre, bo wielu z nas było mocno wzbu­rzo­nych ze względu na to, że Japońce mogli doko­ny­wać aktów sabo­tażu i szpie­go­wać. W szkole paru z nas pogo­niło małego Japońca i doko­pało mu tro­chę, żeby zade­mon­stro­wać nasze uczu­cia. O ile sobie przy­po­mi­nam, jego ojciec był den­ty­stą.

Jedy­nym Japoń­cem, któ­rego zna­łem, był Japo­niec miesz­ka­jący po dru­giej stro­nie ulicy, agent ubez­pie­cze­niowy. Tak jak oni wszy­scy, miał duży ogród wokół domu. Wie­czo­rami i w week­endy poja­wiał się w spodniach koloru khaki, koszulce i teni­sów­kach, uzbro­jony w wąż do pod­le­wa­nia, worek nawozu, gra­bie i łopatę. Miał w tym ogro­dzie dużo róż­nych japoń­skich warzyw, któ­rych za nic nie potra­fi­łem roz­po­znać: jakąś fasolę, dynie piż­mowe, melony, a także nor­malne buraki, mar­chew i zwy­kłe dynie. Przy­glą­da­łem mu się czę­sto, gdy wyry­wał chwa­sty spo­mię­dzy dyń, i zawsze wtedy mówi­łem: „Kuba Dynio­głowy znów poszedł do ogródka. Szuka sobie nowej głowy”.

Naprawdę wyglą­dał jak Kuba Dynio­głowy z tą swoją chudą szyją i okrą­głą głową. Włosy miał pod­go­lone jak u stu­denta col­lege’u i zawsze się szcze­rzył. Miał wiel­kie zęby, któ­rych nie zakry­wały wargi.

Wizja tego Japońca, który wędruje z gni­jącą głową w poszu­ki­wa­niu nowej, prze­śla­do­wała mnie, kiedy usu­wano ich z Kali­for­nii. Wyglą­dał tak nie­zdrowo – głów­nie dla­tego, że był wysoki, chudy i przy­gar­biony – że zasta­na­wia­łem się, co mu może dole­gać. Wyglą­dało mi to na gruź­licę. Przez pewien czas bałem się – cho­dziło to za mną całymi tygo­dniami – że kie­dyś w ogro­dzie albo kiedy będzie szedł ścieżką do samo­chodu, ta szyja mu się zła­mie, a głowa spad­nie pod nogi. Cze­ka­łem w stra­chu, kiedy to się sta­nie, ale za każ­dym razem, gdy go sły­sza­łem, nie mogłem się powstrzy­mać, żeby nie wyj­rzeć. Zawsze można go było usły­szeć, kiedy był w pobliżu, bo stale chrzą­kał i splu­wał. Jego żona była bar­dzo mała i ładna i też pluła. Wyglą­dała pra­wie jak gwiazda fil­mowa. Jed­nak po angiel­sku, jak twier­dziła moja matka, mówiła tak źle, że nie było warto się do niej odzy­wać; potra­fiła tylko chi­cho­tać.

To, że pan Wata­naba wygląda jak Kuba Dynio­głowy, ni­gdy nie przy­szłoby mi do głowy, gdy­bym w dzie­ciń­stwie nie czy­tał ksią­żek o kra­inie Oz. Wła­ści­wie cią­gle jesz­cze mia­łem parę z nich w pokoju, kiedy wybu­chła druga wojna świa­towa. Trzy­ma­łem je razem z cza­so­pi­smami fan­ta­stycz­no­nau­ko­wymi, sta­rym mikro­sko­pem, kolek­cją kamieni i mode­lem Układu Sło­necz­nego, który zbu­do­wa­łem na początku szkoły śred­niej na lek­cję fizyki. Kiedy powstały pierw­sze opo­wie­ści o kra­inie Oz, gdzieś koło 1900 roku, wszy­scy uwa­żali, że to zupełna fik­cja, podob­nie jak w książ­kach Jules’a Verne’a czy H. G. Wel­lsa. Teraz jed­nak zaczy­namy rozu­mieć, że cho­ciaż nie­które posta­cie, takie jak Ozma, Czar­no­księż­nik i Dorotka, były pro­duk­tami wyobraźni Bauma, to sam pomysł, że wewnątrz pla­nety może ist­nieć inna cywi­li­za­cja, nie jest aż tak fan­ta­styczny. Ostat­nio Richard Sha­ver prze­ka­zał szcze­gó­łowy opis cywi­li­za­cji, która mie­ści się w środku Ziemi, a inni bada­cze liczą się z moż­li­wo­ścią doko­na­nia podob­nych odkryć. Może być też tak, że zagi­nione kon­ty­nenty Mu i Atlan­tyda okażą się czę­ścią sta­ro­żyt­nej kul­tury, w któ­rej kra­iny ist­nie­jące wewnątrz pla­nety grały ważną rolę.

Dziś, w latach pięć­dzie­sią­tych, oczy wszyst­kich skie­ro­wane są w górę, w niebo. Uwagę ludzi zaprząta życie na innych pla­ne­tach. Jed­nak w każ­dej chwili zie­mia może się nam otwo­rzyć pod sto­pami, a dziwne i tajem­ni­cze istoty wypeł­zną stam­tąd i znajdą się nagle wśród nas. Warto się nad tym zasta­no­wić, a tu, w Kali­for­nii, gdzie zda­rzają się trzę­sie­nia ziemi, sytu­acja jest szcze­gól­nie napięta. Za każ­dym razem, kiedy przy­tra­fia się trzę­sie­nie ziemi, zadaję sobie pyta­nie: Czy tym razem otwo­rzy się szcze­lina, która ukaże nam pod­ziemny świat? Czy to już teraz?

Cza­sami pod­czas godzin­nej prze­rwy na lunch dys­ku­to­wa­łem o tym z kum­plami z pracy, a nawet z panem Poitym, który jest wła­ści­cie­lem firmy. Prze­ko­na­łem się, że jeśli nawet któ­ryś z nich zdaje sobie sprawę z ist­nie­nia innych inte­li­gent­nych istot poza ludźmi, to inte­re­suje ich tylko UFO i te istoty, które widu­jemy na nie­bie, nawet o tym nie wie­dząc. To jest wła­śnie to, co nazy­wam nie­to­le­ran­cją, a nawet uprze­dze­niami, no ale nawet dzi­siaj trzeba dużo czasu, żeby fakty naukowe stały się powszech­nie znane. Wśród więk­szo­ści naukow­ców zmiany też zacho­dzą wolno, więc to my, obzna­jo­miona z nauką część opi­nii publicz­nej, musimy sta­no­wić awan­gardę. A jed­nak zauwa­ży­łem, że nawet wśród nas jest wielu takich, któ­rych guzik to obcho­dzi. Na przy­kład moja sio­stra. Od kilku lat ona i jej mąż miesz­kają w pół­nocno-zachod­niej czę­ści hrab­stwa Marin i poza bud­dyj­ską reli­gią zen nic ich nie inte­re­suje. A więc, nie­da­leko szu­ka­jąc, w mojej rodzi­nie mamy osobę, która zre­zy­gno­wała z nauko­wej docie­kli­wo­ści na rzecz azja­tyc­kiej reli­gii, dla kry­tycz­nego, racjo­nal­nego myśle­nia tak samo groź­nej jak chrze­ści­jań­stwo.

W każ­dym razie pan Poity oka­zał zain­te­re­so­wa­nie, poży­czy­łem mu więc kilka ksią­żek puł­kow­nika Chur­chwarda na temat Mu.

Choć praca, którą wyko­nuję w warsz­ta­cie „Opony w Jeden Dzień”, jest inte­re­su­jąca, mam tam oka­zję wyko­rzy­sty­wać głów­nie moje zdol­no­ści manu­alne, a tylko nie­wiele z tego, co wiem na tematy naukowe. Jestem naci­na­czem opon. Bie­rzemy łyse opony, to zna­czy takie, które są zje­chane do tego stop­nia, że pra­wie lub w ogóle nie mają bież­nika, a potem ja i inni naci­na­cze pogłę­biamy roz­grza­nym prę­tem stary bież­nik, aż rowki się­gają do samej osnowy. Opona wygląda po tym tak, jakby była na niej jesz­cze guma, cho­ciaż wła­ści­wie jest tam tylko tka­nina, z któ­rej robi się osnowę. Następ­nie malu­jemy wszystko czarną farbą na bazie gumy i opona wygląda, jakby była nie wiem jak dobra. Oczy­wi­ście, gdy­by­ście zało­żyli ją na koło, to wystar­czy­łoby naje­chać przy cofa­niu na zapa­loną zapałkę i trach! Kapeć. Zwy­kle jed­nak nacięta opona star­cza na jakiś mie­siąc. Nawia­sem mówiąc, nie mogli­by­ście kupić tych opon. Sprze­da­jemy tylko hur­towo, to zna­czy han­dla­rzom uży­wa­nymi samo­cho­dami.

Praca nie jest zbyt dobrze płatna, ale dosyć zabawne jest szu­ka­nie śla­dów sta­rego bież­nika – cza­sami pra­wie w ogóle go nie widać. Tak naprawdę to tylko eks­pert, wyszko­lony tech­nik, taki jak ja, potrafi zna­leźć i naciąć rowek. A naci­nać trzeba per­fek­cyj­nie, bo kiedy się wyje­dzie poza ślad, to powstaje wiel­kie wyżło­bie­nie i nawet idiota potrafi się wtedy zorien­to­wać, że to nie ory­gi­nalny, maszy­nowy bież­nik. Kiedy skoń­czę naci­nać oponę, wygląda ona dokład­nie tak, jakby zro­biła to maszyna, a dla naci­na­cza nie ma na świe­cie więk­szej satys­fak­cji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Con­fes­sions of a Crap Artist

Copy­ri­ght © 1975, Laura Leslie, Chri­sto­pher Dick and Isolde Hac­kett

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2014, 2020, 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie III e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Wyzna­nia łga­rza, wyd. II popra­wione, Poznań 2012)

ISBN 978-83-7818-976-3

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer