Ubik - Philip K. Dick - ebook + audiobook + książka

Ubik ebook i audiobook

Philip K. Dick

4,4
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Ubik, książka inna niż wszystkie, używana zgodnie z instrukcją zapewni pełnię doznań estetycznych i metafizycznych, będąc przy tym źródłem dobrej zabawy” zapewnia w przedmowie Łukasz Orbitowski.

Wewnątrz świata rażonego obłędem… normalność zachowują już tylko ludzie. Dick poddaje ich więc ciśnieniu przeraźliwej próby i w jego fantastycznym eksperymencie niefantastyczna pozostaje tylko psychologia bohaterów. Walczą oni do końca, stoicko i zajadle, z nacierającym zewsząd chaosem, którego źródła są właściwie niedocieczone… Osobliwości Dickowych światów biorą się zwłaszcza stąd, że dogłębnemu rozszczepieniu i powieleniu ulega w nich – jawa… Końcowy efekt jest zawsze taki sam: rozróżnienie między jawą a zwidem okazuje się niemożliwością. Strona techniczna tego zjawiska jest niezbyt istotna… Rzecz w tym, że świat ów… stwarza praktyczne dylematy, znane tylko teoretycznym spekulacjom filozofii. Jest to świat, w którym filozofia schodzi niejako na ulicę… - z posłowia Stanisława Lema, do pierwszego polskiego wydania „Ubika”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 325

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 9 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
4,4 (189 ocen)
121
32
28
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maciejsaw

Z braku laku…

Zacytuję wstęp: “gdyby Ubika stre­ścić, wy­szło­by, że Phi­lip K. Dick na­pi­sał pi­ra­mi­dal­ną bzdu­rę, książ­kę roz­sy­pa­ną, którą na dobrą spra­wę da­ło­by się po­ciąć i po­prze­sta­wiać jej frag­men­ty bez szko­dy dla tre­ści.” I tu należy postawić kropkę, zamiast doszukiwać się głębi.
31
ZofiaMarcinkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najbardziej Philip K Dickowych książek Philipa K. Dicka
10
marwi
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Dobre i lektor też daje radę.
10
pantotoro

Nie oderwiesz się od lektury

smaczny klasyk 😁
10
Generosus

Całkiem niezła

Z początku ciekawa. Później poziom nieco spada pozostaje taki już do końca. Jest też dwojako przewidywalna, raz, że nie jest po prostu zbyt skomplikowana, a dwa, że autor sam zdradza o co chodzi, by potem przez kilka rozdziałów udawać, że tego nie zrobił. Dziwny zabieg. Na końcu wypala też strzelba Czechowa.
01


Kolekcje



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Nudzą cię stan­dar­dowe powie­ści science fic­tion? Masz dość inwa­zji kosmi­tów, wykon­cy­po­wa­nych świa­tów i żoł­nie­rzy kosmosu? Oto Ubik, książka inna niż wszyst­kie, uży­wana zgod­nie z instruk­cją zapewni peł­nię doznań este­tycz­nych i meta­fi­zycz­nych, będąc przy tym źró­dłem dobrej zabawy. Kopal­nia humoru głę­boka jak ni­gdy. Teraz w nowej, atrak­cyj­nej cenie.

A imię jego Ubik

Ubik jest uwa­żany za naj­lep­szą książkę Phi­lipa K. Dicka.

Nie zna­czy to, że naj­po­pu­lar­niej­szą czy naj­chęt­niej czy­taną. Blade run­ner. Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach? jest powie­ścią wyraź­nie słab­szą, roz­sła­wiła ją jed­nak zna­ko­mita ekra­ni­za­cja z udzia­łem Har­ri­sona Forda. Wydo­byta z zupeł­nie innej baśni, wyso­ko­bu­dże­towa wer­sja Zło­to­skó­rego nie ma pra­wie nic wspól­nego z ory­gi­na­łem. Raz na jakiś czas media przy­no­szą infor­ma­cje o pla­nach prze­nie­sie­nia Ubika na ekran: ostat­nia wska­zuje na rok bie­żący, jed­nak ekra­ni­za­cji tak szybko zapewne się nie docze­kamy, wcale nie dla­tego, że świat się skoń­czy – rzecz jest w przed­pro­duk­cji i trudno wska­zać nawet nazwi­sko pro­du­centa.

A prze­cież Ubik to książka fil­mowa, i to z takich, które wywo­łują w gło­wie listę marzeń odno­śnie do reży­sera, akto­rów i reszty ekipy fil­mo­wej. Wizyj­ność poszcze­gól­nych scen aż woła o wysoki budżet, z kolei druga część powie­ści otwiera nie­ogra­ni­czone pole dla odpo­wied­nio nastro­jo­nego umy­słu sce­na­rzy­sty – wyobra­żam sobie ten film jako kolejną nie­udaną próbę komer­cyj­nego wyko­rzy­sta­nia Dicka. Tak stało się w wypadku Next z Nico­la­sem Cage’em. Mogłoby też być na odwrót: Ubik bro­niłby się jako mroczny fan­ta­stycz­no­nau­kowy odpo­wied­nik Nagiego lun­chu w reży­se­rii Cro­nen­berga. Zresztą porów­na­nia mię­dzy powie­ściami Dicka i Bur­ro­ughsa można by mno­żyć, nawet jeśli zatrzy­mamy się wyłącz­nie na roli nar­ko­ty­ków w upra­wia­niu lite­ra­tury.

Lem, pisząc posło­wie do Ubika, z upo­rem god­nym lep­szej sprawy pró­buje uza­sad­niać tezę, jakoby Dick, korzy­sta­jąc z wytar­tych i tan­det­nych rekwi­zy­tów ame­ry­kań­skiej science fic­tion, zdo­był się, tro­chę z ich pomocą, a tro­chę wbrew nim, na głę­bię. Liczba sążni powie­ści rze­czy­wi­ście wydaje się spora, trudno jed­nak zgo­dzić się ze stwier­dze­niem doty­czą­cym tan­det­no­ści – nawet gdyby lichość rekwi­zy­tów jesz­cze bar­dziej uwznio­ślała Dicka. Można poku­sić się o tezę, że Lemem kie­ro­wała rosnąca nie­chęć do science fic­tion, gatunku, który prze­cież sam współ­two­rzył – podob­nie jak dopusz­czam oskar­że­nie, że bre­dzę odu­rzony popkul­turą.

Wątek tele­pa­tów, choć logiczny i w cało­ści utrzy­many w ame­ry­kań­skim stylu, przy­naj­mniej funk­cjo­nuje w miarę kon­se­kwent­nie, to zna­czy gdyby na świe­cie ist­nieli tele­paci, naj­praw­do­po­dob­niej ich rola w spo­łe­czeń­stwie wyglą­da­łaby podob­nie jak u Dicka. Ale już wątek ludzi pół­ży­wych zwy­czaj­nie odbiera oddech i osza­ła­mia. Ude­rza też poczu­cie humoru, nie naj­wyż­szych lotów, za to umie­jęt­nie uży­wane do roz­ła­do­wa­nia atmos­fery. Dalej jest tylko lepiej: gno­stycki pomysł na samego Ubika ściga się z jazdą przez czas, prze­strzeń i umysł w sen­sie dosłow­nym. Rzecz to znana fan­ta­styce od dawna, nie­mniej mało który twórca zdo­łał ją tak zna­ko­mi­cie zobra­zo­wać. Ubik nie jest opo­wie­ścią o podró­żach w cza­sie i tele­pa­tach, któ­rej użyto do prze­my­ce­nia tre­ści wyż­szej – jest festi­wa­lem świet­nych pomy­słów, dzie­łem może cha­otycz­nym i sypią­cym się w szcze­góle, lecz na pla­nie łączą­cym sce­no­gra­fię i idee zado­wa­la­jąco spój­nym.

Spój­ność to spe­cy­ficzna – i rze­czy­wi­ście, gdyby Ubika stre­ścić, a jesz­cze lepiej wypi­sać węzłowe punkty fabu­larne, wyszłoby, że Phi­lip K. Dick napi­sał pira­mi­dalną bzdurę, książkę roz­sy­paną, którą na dobrą sprawę dałoby się pociąć i poprze­sta­wiać jej frag­menty bez szkody dla tre­ści. Jej funk­cja staje się jasna, jeśli przyj­miemy indy­wi­du­alną per­spek­tywę twórcy, co jest tyleż fascy­nu­jące, ile kło­po­tliwe, bio­rąc pod uwagę, że mamy do czy­nie­nia z nar­ko­ma­nem o reli­gij­nych inkli­na­cjach.

Nie jest tajem­nicą, że Dick pro­wa­dził eks­pe­ry­menty z LSD i doświad­czał tak zwa­nych fla­sh­bac­ków (nawro­tów halu­cy­na­cji, wystę­pu­ją­cych nie­spo­dzie­wa­nie, nawet kilka lat po zaży­ciu nar­ko­tyku), ale jego bio­graf Law­rence Sutin utrzy­muje, że pisa­rza inte­re­so­wały głów­nie pochodne amfe­ta­miny. „Kwas, trawka i hasz spe­cjal­nie go nie fascy­no­wały, ale pigułki… ach, pigułki. Potra­fił mie­szać, zesta­wiać i dostra­jać ste­la­zynę, środki roz­kur­czowe, librium, valium i inne środki uspo­ka­ja­jące z dexa­my­lem i wszel­kiego rodzaju środ­kami pobu­dza­ją­cymi, naj­le­piej tymi na receptę, bia­łymi krzy­ży­kami (amfe­ta­mina), ale i tymi kupo­wa­nymi na ulicy”. Dalej dowia­du­jemy się, że dragi miały w dużej mie­rze cha­rak­ter użyt­kowy. Dick pra­co­wał szybko i bez zmę­cze­nia.

Trzeba dopo­wie­dzieć, że sta­tus nar­ko­mana w latach sześć­dzie­sią­tych był zna­cząco odmienny niż obec­nie. O wpły­wie LSD na umysł dys­ku­to­wano na uni­wer­sy­te­tach, mari­hu­ana zaś jawiła się sym­bo­lem wol­no­ści. Star­sze poko­le­nie dobrze pamię­tało drugą wojnę świa­tową, kiedy to amfe­ta­mina, legal­nie dostępna po obu stro­nach kon­fliktu, umoż­li­wiała znie­sie­nie wie­lo­go­dzin­nego wysiłku pod­czas dzia­łań fron­to­wych.

Bodajże pro­fe­sor Jerzy Vetu­lani nazwał amfe­ta­minę nar­ko­ty­kiem do pracy przy taśmie i utrzy­my­wał, że ta używka jako jedyna nie ofe­ruje zgoła nic. Uwa­żał, że hero­ina, mari­hu­ana, wódka mimo swo­jej nisz­czy­ciel­skiej siły niosą róż­nego rodzaju dobra. Amfa wcale. Ruj­nuje serce, wątrobę oraz głowę, ale zapew­nia też ener­gię konieczną do naj­prost­szych zadań. Dick książki pisał kunsz­towne na swój spo­sób, nie­mniej sza­lone tempo powsta­wa­nia kolej­nych powie­ści wska­zuje, że „taśmowa” meta­fora nie jest do końca chy­biona.

Jestem jak naj­dal­szy od stwier­dze­nia, że Dick ćpał z przy­czyn wyż­szych. Jego życie skła­dało się wyłącz­nie z przy­pad­ko­wych zna­jo­mo­ści, mał­żeństw, zain­te­re­so­wań, a i jego wielki wkład w lite­ra­turę doko­nał się w wyniku przy­padku. Prócz modelu świata pisarz pro­po­no­wał modele ludz­kie, które zalud­niają karty jego ksią­żek (przy­kład dobrego boga­cza Glena Run­ci­tera jest tutaj zna­mienny), i sam z sie­bie kre­ował kogoś alter­na­tyw­nego. Dick trzeźwy niczego nie umiał pojąć, odu­rzony przy­naj­mniej cie­szył się wra­że­niem poj­mo­wa­nia – roz­wa­la­jąc świat w Ubiku, intu­icyj­nie chwy­tał jego zasady, któ­rych na co dzień mu bra­ko­wało. Nie­szczę­ściem ruj­no­wał sobie zdro­wie, a wytrzeź­wiaw­szy, czy może po pro­stu zmie­niw­szy ciut „stan sku­pie­nia” swo­jej duszy, natych­miast zapo­mi­nał i musiał pra­co­wać od nowa. W tym sen­sie Ubik nie jest nawet powie­ścią ani szcze­gól­nego rodzaju trak­ta­tem epi­ste­mo­lo­gicz­nym, jeśli ktoś miałby tak dziwne pomy­sły, ale zapi­sem wyjąt­ko­wego stanu psy­chicz­nego. Wła­ści­wie dra­matu kogoś, kto pra­gnie wie­dzieć, ale nie ma poję­cia, jak po wie­dzę się­gnąć.

Pisarz doświad­czał, z grub­sza rzecz bio­rąc, tych samych pozba­wio­nych jasnego źró­dła cier­pień co wcze­śniej Kier­ke­ga­ard, Nie­tz­sche, Artaud. Spe­cy­ficzne, amfe­ta­mi­nowe skrzy­wie­nie jest jed­nak w jego powie­ściach odczu­walne, w Ubiku chyba naj­bar­dziej. Pisarz uru­cha­mia tu swoje stare obse­sje, nada­jąc im, mimo pośpie­chu, doj­rzałą formę. Pierw­sze z pytań Dic­ko­wych: „Czy ja ist­nieję?” funk­cjo­nuje w jego pro­zie w szcze­gólny spo­sób. Moje wła­sne doświad­cze­nie wska­zuje, że mogę żyć lub umrzeć, a następ­nie doświad­czyć kłam­stwa, które tra­piło już Kar­te­zju­sza: coś, jakaś siła narzuca mi ilu­zję, za któ­rej sprawą nie wiem, że nie żyję. Dostęp do tej wie­dzy jest mi, z nie­zna­nych przy­czyn, zabro­niony. Dick wpro­wa­dza trze­cią moż­li­wość, dorzu­ca­jąc do jedynki i zera war­tość pośred­nią. Mogę trwać w pół­ży­ciu, raz mar­twy i raz wybu­dzany. Tego rodzaju wąt­pli­wo­ści drę­czą boha­te­rów po wypadku na Księ­życu. Żyją albo i nie, osta­tecz­nie – tkwią w komo­rze, ocze­ku­jąc na krót­ko­trwałe wybu­dze­nie, które wcale nie musi nastą­pić. Muszą za to umy­kać przed swo­istym demiur­giem pano­szą­cym się w tej nie­we­so­łej prze­strzeni.

Skoro kwe­stio­nu­jemy moją real­ność, z zakwe­stio­no­wa­niem całej rze­czy­wi­sto­ści nie powinno być kło­potu. Druga część książki to nawet nie roz­pad świata czy dzi­waczne cofa­nie się poprzez histo­rię, ale zmiana sta­tusu ontycz­nego. Rze­czy­wi­stość mogła osza­leć, być może nic nie dzieje się naprawdę i czy­tamy tylko gwał­towny raport z kosz­mar­nego snu kogoś tkwią­cego w sta­nie pół­ży­cia. Znów ist­nieje trze­cia, naj­bar­dziej zło­wroga moż­li­wość: akcja prze­nio­sła się z rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej boha­te­ro­wie funk­cjo­no­wali wcze­śniej, w świat zarzą­dzany przez samo­zwań­czego satrapę, wam­pira wysy­sa­ją­cego resztki życia z kona­ją­cych, który mimo naj­lep­szych chęci nie jest w sta­nie go opa­no­wać.

Poczu­cie roz­padu jaźni i całego świata jest w dużej mie­rze doświad­cze­niem amfe­ta­mi­no­wym: nar­ko­tyk wydo­był z Dicka pewne intu­icje, nada­jąc im strasz­liwą kla­row­ność. Zaży­cie amfe­ta­miny skut­kuje, w pierw­szej kolej­no­ści, skon­kre­ty­zo­wa­niem się i spłasz­cze­niem świata. Staje się on bez­pieczny, a to dla­tego, że pro­blemy doskwie­ra­jące na co dzień, także te o naj­głęb­szym cha­rak­te­rze egzy­sten­cjal­nym, jawią się jako nie­istotne. Wzra­sta samo­ocena i zwią­zana z tym siła – mamy prze­ko­na­nie, że jesz­cze moment i zaczniemy prze­no­sić góry. Skła­nia to cza­sem do podej­mo­wana rady­kal­nych decy­zji lub choćby snu­cia pla­nów. Ana­lo­gicz­nie jedni ludzie wydają się sza­le­nie życz­liwi, inni wro­dzy. W ten spo­sób jaźń i świat dookoła ule­gają daleko idą­cemu uprosz­cze­niu. Moment, kiedy amfe­ta­mina prze­staje dzia­łać, tra­dy­cja każe nazy­wać zgo­nem: prócz sła­bo­ści fizycz­nej poja­wiają się czarne myśli i czło­wiek ma jak naj­gor­sze zda­nie o sobie. Innymi słowy, regu­larne zaży­wa­nie amfe­ta­miny ozna­cza cyklo­fre­ni­czą huś­tawkę: oto­cze­nie jest przy­ja­zne, to znów wro­gie, ja nie­na­wi­dzę sie­bie lub sie­bie kocham, mam poczu­cie mocy, po któ­rym nastę­puje prze­ko­na­nie o nie­uchron­no­ści nie­po­wo­dze­nia wszel­kich przed­się­wzięć.

W wypadku Dicka sprawę pogar­szał jesz­cze alko­hol i oka­zjo­nalne zaży­wa­nie LSD, halu­cy­no­genu o nie­zwy­kłych, może nawet przy­dat­nych pisa­rzowi SF moż­li­wo­ściach, nie­stety strasz­li­wie wyczer­pu­ją­cego. To jemu praw­do­po­dob­nie zawdzię­czamy naj­lep­sze sceny Ubika, w tym poksię­ży­cowe fan­ta­zmaty i cudaczny pomysł z zasię­ga­niem rad u zmar­łych. Cofa­jący się świat przy­po­mina doświad­cze­nie fla­sh­backu. Z kolei sama ener­ge­tyka powie­ści ma wła­ści­wość amfe­ta­mi­no­wej gorączki – słowa pędzą szyb­ciej niż myśl i mimo całej wiel­ko­ści kon­ceptu fabuła sypie się jak facet na gło­dzie, kry­zys toż­sa­mo­ściowy jest w grun­cie rze­czy kry­zysem nar­ko­mana, któ­remu prze­mie­szało się już wszystko. Nie­które sceny można przy­rów­nać do przy­ło­że­nia przez mala­rza plamy jasnej, nie roz­ro­bio­nej farby na płótno. Skąd­inąd prze­za­bawna scena dia­logu z drzwiami to wła­śnie farsa nar­ko­mań­ska, odda­nie tej przy­krej chwili, kiedy dosłow­nie wszystko wymyka się z rąk.

Czemu słu­żyła nar­ko­ma­nia w życiu Dicka? Czemu słu­żyła w Ubiku? Uży­wa­nie nar­ko­ty­ków naj­czę­ściej koja­rzy się z tak zwaną dobrą zabawą. Dick, hip­pis z natury, nie zwykł bawić się stan­dar­dowo, chyba że za roz­rywkę uznamy kolejne roz­wody i ataki para­noi. Dopusz­czam moż­li­wość, że wszel­kie te używki, koniecz­ność nie­ustan­nego prze­by­wa­nia w sta­nie odu­rze­nia czy­niła meta­fi­zyczną grozę życia odro­binę bar­dziej zno­śną. Czy Dick wie­dział, że zaży­wa­jąc, ow­szem, znosi potwor­ność wła­snego trwa­nia na moment, pogłę­bia­jąc ją na stałe? Odpo­wiedź może być twier­dząca, choć ani w poło­wie tak cie­kawa jak odpo­wiedź na inne pyta­nie: Czy Dick, ćpa­jąc, miał rację? Czy ćpa­nie nie prze­dłu­żyło mu życia, nie oca­liło przed pchnię­ciem w sza­leń­stwo, bo że dało nam jego książki, nie ulega kwe­stii. A czemu Dick pisał? Na pozio­mie psy­chicz­nym pisa­nie rato­wało mu kawał głowy, sta­jąc się, w grun­cie rze­czy, ekwi­wa­len­tem nar­ko­tyku, dzięki pisa­niu mógł też pro­wa­dzić luźny tryb życia, z któ­rego ni­gdy nie zdo­łał zre­zy­gno­wać. Sam przy­zna­wał, że cho­dzi o model. O próbę zro­zu­mie­nia świata na przy­kła­dzie. O tym wła­śnie jest Ubik – książka napi­sana z dymiącą głową.

Metoda, jeśli jeste­śmy w sta­nie ją prze­śle­dzić, bie­rze się oczy­wi­ście z prze­ra­że­nia życiem, poczu­cia total­nego bez­sensu ludz­kiego trwa­nia i cha­otycz­no­ści świata. Należy więc stwo­rzyć kon­strukt od naszego uni­wer­sum odro­binę różny (obec­ność magii, a w tym wypadku tele­pa­tii), zbu­do­wany na kilku bar­dzo wyraź­nych punk­tach. Zwraca uwagę, że akcja powie­ści roz­grywa się na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych zeszłego wieku, świat zaś różni się, jakby mignęło z pół­tora stu­le­cia. Prze­cież całą obsługę pół­ży­wych, nowe tra­dy­cje z tym zwią­zane, jak i samo funk­cjo­no­wa­nie śro­do­wi­ska tele­pa­tów nie zro­biło się w kwa­drans. Świat powie­ści jest raczej alter­na­tywny wzglę­dem naszego, udaje jedy­nie pro­jek­cję bli­skiej przy­szło­ści. Ale go mamy. To naj­waż­niej­sze. Stoi sobie, piękny i wewnętrz­nie nie­sprzeczny. Co dalej? Ano dalej należy roz­wa­lić go na mia­zgę, co doko­nuje się wsku­tek wypadku na Księ­życu. Wpro­wa­dzić chaos i cze­kać, co będzie.

Dick, ja i wielu innych ludzi zna chaos jako główną zasadę świata. Mity gno­styc­kie pozwa­lają sądzić, że nie zawsze tak było, rze­czy­wi­stość dawno temu odzna­czała się upo­rząd­ko­wa­niem, dzięki czemu była o wiele przy­jem­niej­sza. Nie­stety nie znamy przy­czyn roz­przę­że­nia, nie umiemy prze­śle­dzić zmian, jakie nastą­piły, bo z obec­nego punktu widze­nia ład jest czymś nie­wy­obra­żal­nym. Dys­po­nu­jemy jedy­nie nie­ja­snym prze­czu­ciem ładu. Dick, uwal­nia­jąc z puszki demony entro­pii, tak naprawdę pró­buje zro­zu­mieć świat, do czego zresztą otwar­cie przy­zna­wał się w jed­nym z wywia­dów. W Ubiku był może nie naj­bli­żej, zna­lazł się jed­nak w pobliżu bli­sko­ści – dla­tego też tak zma­sa­kro­wała go ta książka. Aby pojąć, należy roz­po­znać moment wej­ścia cha­osu.

Boha­te­ro­wie Ubika gnają na ostrym gazie. Dick uła­twia sprawę, nazy­wa­jąc sub­stan­cje psy­cho­ak­tywne od spo­so­bów dzia­ła­nia. Amfa nic nie mówi oso­bie z alter­na­tyw­nego wszech­świata, ale zasad dzia­ła­nia „środka pod­nie­ca­ją­cego” lub „psy­cho­de­licz­nego pre­pa­ratu na bazie spo­ry­szu” może się ona z łatwo­ścią domy­ślić. Stan świa­do­mo­ści uległ zmia­nie o podwój­nym cha­rak­te­rze. Ujaw­niły się cechy, któ­rych ja i inni ludzie nie posia­damy (tele­pa­tia), następ­nie per­cep­cja ulega dodat­ko­wej defor­ma­cji za sprawą dra­gów, uży­wa­nych, jak przez Dicka, do pracy i zabawy. Taką zabawę w auto­bio­gra­fię można by roz­sze­rzać o dal­sze przy­kłady. Gra w Ubika toczy się o coś innego.

Pozna­nie prawdy w Ubiku i innych powie­ściach Dicka nie pro­wa­dzi do wyzwo­le­nia, co jest ana­lo­giczne do nar­ko­tycz­nego wglądu w rze­czy­wi­stość: nie wiem, czy na trzeźwo postrze­gam świat taki, jaki jest, wiem za to, że sub­stan­cje odu­rza­jące, choć zdolne do ujaw­nia­nia traf­nych intu­icji, pre­zen­tują obraz z gruntu fał­szywy: wykrę­cają poszcze­gólne ele­menty rze­czy­wi­sto­ści, co nie ozna­cza, że nie mogą uka­zać nowych powią­zań mię­dzy nimi. Nar­ko­tyczne pozna­nie w rze­czy­wi­sto­ści i prawda Ubika nie ma nic wspól­nego z tym, czego zwy­kli­śmy od prawdy ocze­ki­wać. Ta ma nas zwy­cza­jowo ukoić i przy­nieść wyzwo­le­nie, w ten spo­sób swoje nadzieje zwią­zane z pozna­niem okre­ślają gno­stycy, chrze­ści­ja­nie, bud­dy­ści. A takiego! Prawda Ubika, prawda nar­ko­tyku, nisz­czy i nie przy­nosi żad­nej, naj­bar­dziej nawet dzi­wacz­nej ulgi, zamiast wyzwo­le­nia znaj­du­jemy nowe kaj­dany na rękach. Taka jest wła­śnie cena, także za posze­rza­nie świa­do­mo­ści zio­łem lub hero­iną (w zależ­no­ści od sub­stan­cji zmie­nia się waga kaj­dan i dłu­gość łań­cu­cha), jest to jed­nak ten rodzaj kon­kretu, za który Dick i jego boha­te­ro­wie są gotowi zapła­cić każdą cenę – kon­kret to jedyny moż­liwy, gwóźdź wbity w magmę życia, namiastka dale­kiego i mil­czą­cego Boga.

Nie­moż­ność poro­zu­mie­nia się z Bogiem, odkry­cia nawet cha­rak­teru Boskiej osoby i wnik­nię­cia w część Jego pla­nów tra­piła Dicka przez więk­szość życia; odpo­wie­dzi nie docze­kał, podob­nie jak ludzie roz­bi­ja­jący się po sza­lo­nym świe­cie, który znamy z Ubika. Nar­ko­tyki, zwłasz­cza amfe­ta­mina, pro­wa­dzą do nie­moż­no­ści roz­po­zna­nia wła­snych uczuć, nie wspo­mi­na­jąc nawet o tym, że nar­ko­man błą­dzi w pró­bach osądu uczuć innych, zwłasz­cza naj­bliż­szych. Posze­rza­nie świa­do­mo­ści zamyka pewne drzwi, być może inten­syw­ność nar­ko­tycz­nego prze­ży­cia jest tak wysoka, że pro­wa­dzi do zamknię­cia się na dozna­nia reli­gijne lub przy­naj­mniej zafał­szo­wa­nia ich zna­cze­nia. Dick budzi sko­ja­rze­nia dobre, bo pol­skie, z Gusta­wem–Kon­ra­dem, doma­ga­ją­cym się wła­dzy w Wiel­kiej Impro­wi­za­cji. Bóg odrzu­cił jed­nak próbę uzur­pa­cji ze strony odu­rzo­nego – tak, to wła­ściwe słowo – poezją więź­nia i zwró­cił swe oczy ku skrom­nemu księ­dzu Pio­trowi. Nie­moż­ność pozna­nia w Ubiku sta­nowi efekt tego wła­śnie doświad­cze­nia, choć Dic­kowi ist­nie­nie takiego Pio­tra chyba nie prze­szło przez myśl.

Życie i książka stwo­rzyły pewien para­doks. Nar­ko­tyki posze­rzyły świa­do­mość i otwo­rzyły drzwi do wyobraźni, dopro­wa­dza­jąc zara­zem do roz­sy­pa­nia się świata. Aby świat skleić, nale­żało pisać roz­sy­pane książki z oczy­wi­stą inten­cją zna­le­zie­nia w nich recepty na rze­czy­wi­stość – sama metoda pracy spra­wiła, że pisarz odkle­jał się coraz bar­dziej. Ubik zresztą sta­nowi dowód na ogra­ni­czoną sku­tecz­ność tej metody: w końcu Dick zdo­łał przy­bli­żyć się do celu swych poszu­ki­wań, nie na tyle jed­nak, by odczu­wać wystar­cza­jącą satys­fak­cję. Im bar­dziej szu­kał Boga, tym moc­niej Go tra­cił, im jako pisarz znaj­do­wał się bli­żej prawdy, tym w swoim życiu coraz moc­niej grzązł w sza­leń­stwie i poczu­ciu cha­osu. Przy­po­mina to nie­szczę­snego Syzyfa, toczą­cego słynny kamień, z tą tylko róż­nicą, że Syzyf jest coraz bar­dziej poha­ra­tany wie­lo­let­nim wysił­kiem, ale i kamień za każ­dym razem dociera bli­żej szczytu. Daje w ten spo­sób nadzieję, że kie­dyś się doto­czy.

Życie sprzę­gnięte z książką w jedną wielką pira­midę sprzecz­no­ści; i jesz­cze życia od książki oddzie­lić nie spo­sób.

A jeśli Ubik jest książką po czę­ści nie­zro­zu­miałą, możemy spró­bo­wać zgad­nąć, jak wyglą­da­łaby ona i jej autor, gdyby zre­ali­zo­wał on swoje zamie­rze­nie. Pierw­sza moż­li­wość daje nam kla­rowną, w pełni czy­telną powieść i pisa­rza, który nie­od­wra­cal­nie osza­lał po jej napi­sa­niu. Druga: to kom­plet­nie pomy­lony kawa­łek prozy, nie pod­da­jący się jakiej­kol­wiek inter­pre­ta­cji, oraz Phi­lip K. Dick wyle­czony z chwilą zakoń­cze­nia prac. Jakieś pocie­sze­nie?

Kolej­nym, choć nie naj­waż­niej­szym demo­nem, z któ­rym Dick moco­wał się przez całe życie, było nie­do­ce­nie­nie, które wpę­dziło go w jesz­cze więk­szą para­noję. Jego codzien­ność wyzna­czały róż­nego rodzaju uro­jone spi­ski, wymie­rzone prze­ciw spo­łe­czeń­stwu lub tylko przed­sta­wi­cie­lowi spo­łe­czeń­stwa, Phi­li­powi K. Dic­kowi. W ten spo­sób pisarz radził sobie z bra­kiem suk­cesu, nara­ża­jąc się na śmiesz­ność, choć w jed­nym trzeba przy­znać mu rację – jego pozy­cja zawo­dowa w porów­na­niu z jako­ścią przy­naj­mniej nie­któ­rych ksią­żek budzi nie­zro­zu­mie­nie. Praw­do­po­dob­nie przy­czyną nie­po­wo­dze­nia była próba poszu­ki­wa­nia. Lite­ra­tura science fic­tion trak­to­wana serio w dużej mie­rze polega na ana­li­zo­wa­niu modelu alter­na­tyw­nego świata. Jest to rodzaj odkry­wa­nia przez czy­tel­nika zawi­łych i fan­ta­zyj­nych mecha­ni­zmów. Dick uwa­żał, że świat jest potrza­skany, to potrza­ska­nie udzie­liło się jego świa­tom alter­na­tyw­nym, a jego samego ska­zało na wiel­kie nie­zro­zu­mie­nie za życia. Ubik mógł w czę­ści zmie­nić ten stan rze­czy, by­naj­mniej nie zawiódł Dicka na par­nas, za to zapew­nił hono­rowe człon­ko­stwo fran­cu­skiego Collège de ’Pata­phy­si­que i zapewne skromną sumę, którą arty­sta gor­li­wie roz­trwo­nił.

Łukasz Orbi­tow­ski

Dedykacja

Tony’emu Bouche­rowi

Ich sih die liehte heide

in gru­ner varwe stan,

dar süln wir alle gahen,

die sume­rzit enpha­hen

Widzę ską­pany w słońcu las

okryty zie­lo­nym listo­wiem;

chodźmy tam wszy­scy, już czas

pójść na spo­tka­nie lata

Przy­ja­ciele, nad­szedł czas wyprze­daży i wła­śnie o tyle obni­żamy cenę wszyst­kich naszych bez­sz­me­ro­wych elek­trycz­nych apa­ra­tów Ubik. Tak jest, cen­nik prze­stał się liczyć. I pamię­taj­cie: każdy z apa­ra­tów Ubik znaj­du­ją­cych się u nas na skła­dzie był uży­wany zgod­nie z instruk­cją.

Rozdział pierwszy

Pią­tego czerwca 1992 roku o trze­ciej trzy­dzie­ści nad ranem czo­łowy tele­pata w obrę­bie Układu Sło­necz­nego znik­nął z mapy w nowo­jor­skim biu­rze Kor­po­ra­cji Run­ci­tera. W związku z tym roz­dzwo­niły się wide­ofony. Firma Run­ci­tera w ciągu ostat­nich dwu mie­sięcy stra­ciła ślad zbyt wielu ludzi Hol­lisa, by mogła się pogo­dzić z ponow­nym znik­nię­ciem jed­nego z nich.

– Pan Run­ci­ter? Przy­kro mi, że pana nie­po­koję. – Tech­nik odpo­wie­dzialny za pracę noc­nej zmiany w sali map odkaszl­nął ner­wowo, gdy masywna, nie­re­gu­lar­nie ukształ­to­wana głowa Glena Run­ci­tera stop­niowo wypeł­niła ekran wide­ofonu. – Otrzy­ma­li­śmy wia­do­mość od jed­nego z naszych iner­cja­łów. Zaraz ją znajdę. – Pogrze­bał w nie upo­rząd­ko­wa­nym sto­sie taśm z magne­to­fonu, który nagry­wał wpły­wa­jące infor­ma­cje. – Zgło­siła to nasza panna Dorn. Jak pan sobie być może przy­po­mina, udała się w ślad za nim do Green River w Utah, gdzie…

– Za kim? – mruk­nął zaspa­nym gło­sem Run­ci­ter. – Nie mogę prze­cież cały czas pamię­tać, który z iner­cja­łów zaj­muje się któ­rym tele­patą czy jasno­wi­dzem. – Przy­gła­dził dło­nią roz­wi­chrzoną masę siwych szcze­ci­nia­stych wło­sów. – Mniej­sza o resztę, pro­szę mi powie­dzieć, kto z ludzi Hol­lisa zagi­nął tym razem.

– S. Dole Meli­pone – powie­dział tech­nik.

– Co? Meli­pone znik­nął? Pan chyba żar­tuje.

– Mówię poważ­nie – zapew­nił go tech­nik. – Edie Dorn wraz z dwoma innymi iner­cja­łami podą­żała za nim aż do motelu zwa­nego Więzy Róż­no­rod­nych Doświad­czeń Ero­tycz­nych. Jest to pod­ziemna kon­struk­cja zło­żona z sześć­dzie­się­ciu apar­ta­men­tów, prze­zna­czona dla biz­nes­me­nów, któ­rzy przy­jeż­dżają tam ze swymi dziw­kami i nie życzą sobie żad­nych roz­ry­wek. Edie i jej kole­dzy nie sądzili, aby był on aktywny, ale dla pew­no­ści posła­li­śmy tam jed­nego z naszych wła­snych tele­pa­tów, pana G.G. Ash­wo­oda, by doko­nał pomiaru. Ash­wood wykrył pasmo zakłó­ceń wokół umy­słu Meli­pone’a, nie mogąc jed­nak w tej sytu­acji nic zdzia­łać, wró­cił do Topeki w Kan­sas, gdzie obec­nie usi­łuje pozy­skać dla nas nowego pra­cow­nika.

Run­ci­ter, nieco bar­dziej już roz­bu­dzony, zapa­lił papie­rosa. Sie­dział ponuro, z brodą wspartą na dłoni, a pasma dymu prze­su­wały się przez pole widze­nia wizjera umiesz­czo­nego po jego stro­nie dwu­ka­na­ło­wego obwodu.

– Czy jest pan pewien, że tym tele­patą był Meli­pone? O ile się orien­tuję, nikt nie wie, jak on wygląda. Chyba co mie­siąc zmie­nia sza­blon fizjo­no­miczny. Jakie było jego pole?

– Skie­ro­wa­li­śmy tam Joego Chipa, pro­sząc, by prze­pro­wa­dził pomiary wiel­ko­ści pola wytwa­rza­nego w obrę­bie motelu Więzy Róż­no­rod­nych Doświad­czeń Ero­tycz­nych. Chip mówi, że w naj­wyż­szym punk­cie odno­to­wał 68,2 blr jed­no­stek aury tele­pa­tycz­nej. Spo­śród wszyst­kich zna­nych tele­pa­tów tylko Meli­pone jest w sta­nie wytwo­rzyć coś takiego. W tym więc miej­scu – koń­czył tech­nik – zatknę­li­śmy ozna­cza­jącą go cho­rą­giewkę. A teraz on… ona zni­kła.

– Szu­kał pan na pod­ło­dze? Albo za mapą?

– Zni­kła w sen­sie elek­tro­nicz­nym. Czło­wiek, któ­rego ona ozna­cza, nie prze­bywa już na Ziemi, a także, o ile jeste­śmy w sta­nie się zorien­to­wać, w obrę­bie świa­tów sko­lo­ni­zo­wa­nych.

– Zapy­tam o radę w tej spra­wie moją zmarłą żonę – powie­dział Run­ci­ter.

– Jest śro­dek nocy. O tej porze mora­to­ria są zamknięte.

– Ale nie w Szwaj­ca­rii – rzekł Run­ci­ter z gry­ma­sem zamiast uśmie­chu, jakby gar­dło wypeł­niała mu nie­smaczna nocna ślina. – Dobra­noc – powie­dział i prze­rwał połą­cze­nie.

Her­bert Scho­en­heit von Vogel­sang, jako wła­ści­ciel Mora­to­rium Uko­cha­nych Współ­braci, oczy­wi­ście zawsze przy­cho­dził do pracy wcze­śniej niż jego pra­cow­nicy. O tej porze ruch w chłod­nym, odbi­ja­ją­cym odgłosy wnę­trzu budynku dopiero się zaczy­nał. W recep­cji ocze­ki­wał z kwi­tem w ręku zatro­skany, wyglą­da­jący na księ­dza męż­czy­zna w bar­dzo ciem­nych oku­la­rach. Miał na sobie kurtkę z kociego futra i żółte, ostro zakoń­czone buty. Naj­wy­raź­niej zja­wił się, by korzy­sta­jąc z wol­nego od pracy dnia, odwie­dzić jakie­goś krew­nego. Zbli­żało się Święto Zmar­twych­wsta­nia, dzień poświę­cony ofi­cjal­nie oso­bom na wpół żywym. Nale­żało ocze­ki­wać, że już nie­długo zacznie się ruch.

– Słu­cham pana – powie­dział Her­bert z uprzej­mym uśmie­chem. – Oso­bi­ście przyjmę pań­ski kwit.

– To taka star­sza kobieta – tłu­ma­czył klient. – Bar­dzo drobna i zasu­szona. Moja babka.

– Jedną chwi­leczkę. – Her­bert skie­ro­wał się znów w stronę skrzyń-chłodni, by wyszu­kać numer 3 054 039-B.

Odna­la­zł­szy wła­ściwą osobę, spraw­dził dane w umiesz­czo­nej przy niej kar­cie kon­tro­l­nej. Wyni­kało z nich, że zostaje jesz­cze tylko pięt­na­ście dni w sta­nie pół­ży­cia. To nie­zbyt wiele, pomy­ślał. Odru­chowo wci­snął prze­no­śny wzmac­niacz pro­to­fa­zo­nów do prze­zro­czy­stej obu­dowy trumny, wyko­na­nej z two­rzywa sztucz­nego, nasta­wił go na wła­ściwą czę­sto­tli­wość i zaczął słu­chać, chcąc stwier­dzić, czy umysł funk­cjo­nuje.

Z gło­śnika doszedł słaby głos:

– …i wtedy wła­śnie Til­lie skrę­ciła nogę w kostce. Myśle­li­śmy, że ni­gdy się z tego nie wyle­czy, tak głu­pio się zacho­wy­wała i chciała od razu zacząć cho­dzić…

Zado­wo­lony, wyłą­czył wzmac­niacz i skon­tak­to­wał się z jed­nym z człon­ków bry­gady, pole­ca­jąc mu prze­wieźć numer 3 054 039-B do roz­mów­nicy, gdzie klient będzie mógł poro­zu­mieć się ze starą damą.

– Doko­nał pan już jej odbioru, prawda? – spy­tał klient, wpła­ca­jąc należną sumę.

– Oso­bi­ście – odpo­wie­dział Her­bert. – Wszystko funk­cjo­nuje zna­ko­mi­cie. – Nasta­wił sze­reg prze­łącz­ni­ków, po czym się cof­nął. – Życzę panu szczę­śli­wego Święta Zmar­twych­wsta­nia, sir.

– Dzię­kuję. – Klient usiadł zwró­cony twa­rzą do trumny. Z ota­cza­ją­cej ją okła­dziny chło­dzą­cej uno­siła się para. Przy­ci­snął do ucha słu­chawkę i zaczął gło­śno mówić do mikro­fonu: – Flora, kochana, czy mnie sły­szysz? Zdaje mi się, że już dociera do mnie twój głos. Flora?

Kiedy umrę, pomy­ślał Her­bert Scho­en­heit von Vogel­sang, zażą­dam chyba w testa­men­cie od swych potom­ków, by oży­wiali mnie na jeden dzień co sto lat. Będę mógł dzięki temu śle­dzić losy ludz­ko­ści.

Byłoby to jed­nak dosyć kosz­towne dla potom­ków. On zaś wie­dział dobrze, co by to ozna­czało. Prę­dzej czy póź­niej zbun­to­wa­liby się, kaza­liby wyjąć jego ciało z chłodni i, nie daj Boże, pogrze­bać.

– Grze­ba­nie ciał jest zwy­cza­jem bar­ba­rzyń­skim – mruk­nął do sie­bie. – Relik­tem z okresu począt­ków naszej kul­tury.

– Oczy­wi­ście, pro­szę pana – potwier­dziła sekre­tarka sie­dząca przy maszy­nie do pisa­nia.

W roz­mów­nicy liczni już klienci poro­zu­mie­wali się ze swymi pół­ży­wymi krew­nymi. Sie­dzieli spo­koj­nie, pogrą­żeni w zadu­mie. Każ­demu z nich dostar­czano kolejno wła­ściwą trumnę. Ci wierni ludzie, przy­by­wa­jący tak regu­lar­nie, by oddać cześć swym zmar­łym, sta­no­wili krze­piący widok. Pod­trzy­my­wali oni na duchu pół­ży­wych w momen­tach ich aktyw­no­ści umy­sło­wej, prze­ka­zy­wali im wie­ści o tym, co dzieje się w ota­cza­ją­cym ich świe­cie. I pła­cili Her­ber­towi Scho­en­he­itowi von Vogel­sang. Mora­to­rium było przed­się­bior­stwem intrat­nym.

– Mój ojciec wydaje mi się nieco słaby – oznaj­mił młody czło­wiek, gdy udało mu się zwró­cić na sie­bie uwagę Her­berta. – Był­bym ogrom­nie wdzięczny, gdyby mógł pan poświę­cić tro­chę czasu i zba­dać go.

– Oczy­wi­ście – odparł Her­bert. Wraz z klien­tem prze­szedł przez roz­mów­nicę, kie­ru­jąc się w stronę jego świę­tej pamięci krew­nego. Z karty kon­tro­l­nej wyni­kało, że zostało mu już tylko kilka dni. To tłu­ma­czyło mniej sprawną pracę mózgu. Mimo to… pod­krę­cił regu­la­cję wzmac­nia­cza pro­to­fa­zo­nów i głos pół­ży­wego w słu­chawce stał się nieco moc­niej­szy. Jest już nie­mal u kresu sił, pomy­ślał Her­bert. Wyda­wało mu się zro­zu­miałe, że syn nie ma ochoty oglą­dać karty kon­tro­l­nej, że w grun­cie rze­czy nie chce sobie uświa­do­mić, iż kon­takt z ojcem defi­ni­tyw­nie się koń­czy. Her­bert nie powie­dział więc nic. Po pro­stu odszedł, zosta­wia­jąc syna w ducho­wym kon­tak­cie z ojcem. Po co mu mówić, że jest to już zapewne jego ostat­nia wizyta w tym miej­scu? I tak sam zdąży się o tym dowie­dzieć.

Przy ram­pie zała­dow­czej, ulo­ko­wa­nej za budyn­kiem mora­to­rium, zja­wiła się cię­ża­rówka. Wysko­czyli z niej dwaj męż­czyźni, ubrani w zna­jome bla­do­nie­bie­skie uni­formy.

Z firmy trans­por­to­wej Atlas Inter­plan Van and Sto­rage, pomy­ślał Her­bert. Przy­wożą jesz­cze jed­nego pół­ży­wego, który wła­śnie zszedł z tego świata, albo mają zabrać stąd kogoś, czyj ter­min już wygasł.

Leni­wie skie­ro­wał się w ich stronę, by spraw­dzić, o co cho­dzi, ale w tym momen­cie jego sekre­tarka zawo­łała:

– Herr Scho­en­heit von Vogel­sang, pro­szę mi wyba­czyć, że prze­ry­wam panu chwilę sku­pie­nia, ale jeden z klien­tów prosi, by pomógł mu pan obu­dzić jego krew­nego. – Jej głos nabrał spe­cjal­nego tonu, gdy dodała: – Ten klient to pan Glen Run­ci­ter; przy­je­chał tu aż z Fede­ra­cji Pół­noc­no­ame­ry­kań­skiej.

Wysoki, star­szy męż­czy­zna o dużych dło­niach pod­szedł do niego szyb­kim, sprę­ży­stym kro­kiem. Miał na sobie róż­no­barwne, nie mnące się ubra­nie z two­rzywa sztucz­nego, kami­zelkę z dzia­niny i kolo­rowy tkany kra­wat. Wysu­nąw­szy nieco ku przo­dowi potężną głowę, roz­glą­dał się wokół sie­bie; jego oczy były lekko wypu­kłe, okrą­głe, żywe i nie­zwy­kle czujne. Na twa­rzy Run­ci­tera malo­wał się wyraz zawo­do­wej ser­decz­no­ści i uwagi, która przez chwilę sku­piona była na Her­ber­cie i nie­mal natych­miast prze­su­nęła się gdzie indziej, jak gdyby Run­ci­ter skon­cen­tro­wał się już na spra­wach, które mogą wyda­rzyć się w przy­szło­ści.

– Jak się miewa Ella? – zagrzmiał Run­ci­ter, któ­rego głos wyda­wał się wzmoc­niony za pomocą urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych. – Czy można by ją tro­chę roz­ru­szać i poroz­ma­wiać z nią? Ma dopiero dwa­dzie­ścia lat, powinna być w lep­szej for­mie niż pan czy ja.

Zachi­cho­tał, ale jego chi­chot miał cha­rak­ter abs­trak­cyjny. Zawsze chi­chotał, zawsze się uśmie­chał, zawsze miał grzmiący głos, ale w grun­cie rze­czy nikogo nie zauwa­żał i nikt nic go nie obcho­dził – to tylko jego ciało uśmie­chało się, kła­niało czy poda­wało rękę. Nic nie docie­rało do jego umy­słu, który pozo­sta­wał odda­lony. Był uprzejmy, lecz pełen rezerwy. Pocią­ga­jąc za sobą Her­berta, wiel­kimi kro­kami ruszył ku chłod­niom, w któ­rych prze­by­wali pół­żywi, a wśród nich jego żona.

– Nie było pana u nas przez jakiś czas, panie Run­ci­ter – stwier­dził Her­bert. Nie mógł sobie przy­po­mnieć danych na kar­cie kon­tro­l­nej pani Run­ci­ter, z któ­rych wyni­kało, ile pół­ży­cia miała jesz­cze przed sobą.

Run­ci­ter, trzy­ma­jąc na ramie­niu Her­berta swą sze­roką, pła­ską dłoń i skła­nia­jąc go w ten spo­sób do szyb­szego mar­szu, powie­dział:

– To ważny moment, Herr Vogel­sang. My, to zna­czy ja i moi wspól­nicy, mamy do czy­nie­nia z dzie­dziną, która wykra­cza poza wszel­kie gra­nice racjo­nal­nego poj­mo­wa­nia. Nie wolno mi w tym momen­cie ujaw­niać fak­tów, ale uwa­żamy obecną sytu­ację za groźną, choć nie bez­na­dziejną. W żad­nym wypadku nie należy jed­nak wpa­dać w roz­pacz. Gdzie jest Ella? – Przy­sta­nął i ener­gicz­nie rozej­rzał się wokół.

– Spro­wa­dzę ją panu do roz­mów­nicy – rzekł Her­bert. Klien­tom nie wolno było prze­by­wać w chłod­niach. – Czy ma pan odci­nek kwitu z nume­rem?

– Do licha, nie mam, dawno go już zgu­bi­łem – powie­dział Run­ci­ter. – Ale pan zna moją żonę i może ją pan zna­leźć. Ella Run­ci­ter, około dwu­dziestki. Nie­bie­skie oczy i brą­zowe włosy. – Nie­cier­pli­wie rozej­rzał się wkoło. – Gdzież ulo­ko­wa­li­ście tę roz­mów­nicę? Daw­niej można ją było jakoś zna­leźć.

– Pro­szę zapro­wa­dzić pana Run­ci­tera do roz­mów­nicy – pole­cił Her­bert jed­nemu ze swych pra­cow­ni­ków, który zbli­żył się wła­śnie nie­pew­nie, chcąc przyj­rzeć się zna­nemu na całym świe­cie wła­ści­cie­lowi firmy antypsi.

– Pełno tu ludzi. Nie mogę tutaj roz­ma­wiać z Ellą – z nie­sma­kiem stwier­dził Run­ci­ter, zaj­rzaw­szy do roz­mów­nicy. Szyb­kim kro­kiem pospie­szył w ślad za Her­ber­tem, który kie­ro­wał się w stronę archi­wum firmy. – Panie Vogel­sang – zwró­cił się do niego, kła­dąc mu ponow­nie na ramie­niu swą wielką łapę. Her­bert poczuł cię­żar tej dłoni i zawartą w niej siłę prze­ko­ny­wa­nia. – Czy nie ma tu spo­koj­niej­szego sank­tu­arium dla pouf­nych roz­mów? Chcę roz­ma­wiać z moją żoną Ellą o spra­wach, któ­rych Kor­po­ra­cja Run­ci­tera nie ma na razie zamiaru ujaw­niać.

– Mogę dostar­czyć panu panią Run­ci­ter do jed­nego z naszych pomiesz­czeń biu­ro­wych, sir – wymam­ro­tał gor­li­wie i bez namy­słu Her­bert, pod wpły­wem suge­styw­nego tonu Run­ci­tera i jego sil­nej oso­bo­wo­ści. Zasta­na­wiał się, co się stało, jakie pro­blemy skło­niły Run­ci­tera do opusz­cze­nia wła­snego podwórka i odby­cia tej spóź­nio­nej piel­grzymki do Mora­to­rium Uko­cha­nych Współ­braci, by roz­ru­szać, jak to on sam wul­gar­nie okre­ślił, swą pół­żywą żonę. Jakiś kry­zys w inte­re­sach – domy­ślał się. Ostat­nio ton krzy­kli­wych reklam zamiesz­cza­nych w tele­wi­zji i w gaze­tach domo­wych przez prze­różne insty­tu­cje zapo­bie­gaw­cze antypsi stał się jesz­cze bar­dziej natrętny. „Chroń swe życie pry­watne!” – nawo­ły­wały o wszyst­kich porach ogło­sze­nia powie­lane przez wszyst­kie publi­ka­tory. „Czy ktoś obcy nie odbiera two­ich fal? Czy naprawdę jesteś sam?” – to na temat tele­pa­tów – a prócz tego ten histe­ryczny lęk przed jasno­wi­dzami. – „Czy twoje poczy­na­nia nie są z góry prze­po­wia­dane przez kogoś, kogo w ogóle nie znasz? Kogoś, kogo nie chciał­byś wcale poznać czy zapro­sić do domu? Pozbądź się nie­pew­no­ści: naj­bliż­sza insty­tu­cja zapo­bie­gaw­cza, z jaką się skon­tak­tu­jesz, poin­for­muje cię naj­pierw, czy w isto­cie jesteś ofiarą nie­po­żą­da­nej inge­ren­cji z zewnątrz, następ­nie zaś, o ile jej to zle­cisz, zneu­tra­li­zuje skutki tego rodzaju poczy­nań – za umiar­ko­waną opłatą”.

Insty­tu­cje zapo­bie­gaw­cze. Podo­bała mu się ta nazwa: była pełna god­no­ści, a przy tym ści­sła. Wie­dział o tym z wła­snego doświad­cze­nia: dwa lata temu, z przy­czyn, któ­rych ni­gdy nie udało mu się wyja­śnić, jakiś tele­pata pod­dał infil­tra­cji per­so­nel jego mora­to­rium. Zapewne cho­dziło o prze­chwy­ty­wa­nie pouf­nych infor­ma­cji wymie­nia­nych przez odwie­dza­ją­cych z oso­bami pół­ży­wymi – a może doty­czyło to tylko jed­nej kon­kret­nej osoby prze­by­wa­ją­cej w mora­to­rium? Tak czy owak wywia­dowca jed­nej z firm antypsi stwier­dził obec­ność pola tele­pa­tycz­nego i powia­do­mił go o tym. Her­bert pod­pi­sał odpo­wied­nie zle­ce­nie i spe­cjal­nie odde­le­go­wany antytele­pata ulo­ko­wany został na tere­nie mora­to­rium. Nie zna­le­ziono tele­paty, ale jego wpływ został zneu­tra­li­zo­wany, zgod­nie z obiet­ni­cami zawar­tymi w ogło­sze­niach tele­wi­zyj­nych. Poko­nany tele­pata wyniósł się w końcu. Mora­to­rium było teraz wolne od wpły­wów psi, by zaś mieć pew­ność, że stan ten się utrzy­muje, insty­tu­cja zapo­bie­gaw­cza doko­ny­wała co mie­siąc inspek­cji pomiesz­czeń firmy.

– Dzię­kuję panu bar­dzo, panie Vogel­sang – powie­dział Run­ci­ter, idąc za nim przez pokój biu­rowy, pełen pra­cu­ją­cych urzęd­ni­ków, do pustego pomiesz­cze­nia, w któ­rym uno­sił się zapach zaku­rzo­nych i nie­po­trzeb­nych nikomu mikro­do­ku­men­tów.

Oczy­wi­ście, zadu­mał się Her­bert, uwie­rzy­łem im na słowo, że tele­pata się tu dostał: poka­zali mi wykres, który opra­co­wali, twier­dząc, że jest to dowód. Nie­wy­klu­czone, że było to oszu­stwo – może spre­pa­ro­wali ten wykres w swych labo­ra­to­riach. Rów­nież na słowo uwie­rzy­łem im, że tele­pata się wyniósł. Przy­szedł i odszedł, a ja zapła­ci­łem dwa tysiące poscre­dów. Czy to moż­liwe, żeby insty­tu­cje zapo­bie­gaw­cze były w grun­cie rze­czy bandą oszu­stów, utrzy­mu­ją­cych, że ich usługi są konieczne, nawet jeśli potrzeba taka wcale nie ist­nieje?

Roz­wa­ża­jąc tę kwe­stię, skie­ro­wał się ponow­nie ku archi­wum. Tym razem Run­ci­ter nie poszedł za nim, zaczął nato­miast krę­cić się hała­śli­wie, usi­łu­jąc jak naj­wy­god­niej ulo­ko­wać swą wielką postać na skrom­nym krze­śle. Wes­tchnął przy tym – i nagle Her­bert odniósł wra­że­nie, że potęż­nie zbu­do­wany stary męż­czy­zna odczuwa zmę­cze­nie mimo ener­gii, którą zwy­kle demon­stro­wał.

Sądzę, że wspiąw­szy się na tak wysoki szcze­bel, czło­wiek musi zacho­wy­wać się w okre­ślony spo­sób, doszedł do wnio­sku Her­bert. Musi spra­wiać wra­że­nie, że jest kimś sto­ją­cym wyżej niż prze­ciętny czło­wiek, obda­rzony zwy­kłymi sła­bost­kami. W ciele Run­ci­tera mie­ścił się pew­nie z tuzin arti­for­gów – sztucz­nych orga­nów zain­sta­lo­wa­nych w odpo­wied­nich punk­tach jego układu fizjo­lo­gicz­nego, w miarę jak praw­dziwe jego czę­ści prze­sta­wały pra­wi­dłowo funk­cjo­no­wać. Wie­dza medyczna, snuł swe przy­pusz­cze­nia, dostar­czyła pod­sta­wo­wych ele­men­tów orga­ni­zmu, resztę zaś uzy­skuje Run­ci­ter dzięki pano­wa­niu nad swym wybit­nym umy­słem. Cie­kawe, ile on może mieć lat, zasta­no­wił się. Nie można już teraz okre­ślić wieku na pod­sta­wie czy­je­goś wyglądu, zwłasz­cza po dzie­więć­dzie­siątce.

– Panno Beason – pole­cił swej sekre­tarce – pro­szę odna­leźć panią Ellę Run­ci­ter i przy­nieść mi jej numer roz­po­znaw­czy. Należy ją dostar­czyć do pokoju 2-A. – Roz­siadł się naprze­ciwko niej i się­gnął po szczyptę tabaki Prin­ces pro­duk­cji firmy Fri­bo­urg i Treyer. Panna Beason przy­stą­piła tym­cza­sem do sto­sun­kowo pro­stego zada­nia, jakim było wyszu­ka­nie żony Glena Run­ci­tera.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Ubik

Copy­ri­ght © 1969, Phi­lip K. Dick

Copy­ri­ght rene­wed © 1997, Laura Coelho, Chri­sto­pher Dick, Isolde Hac­kett

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2009, 2014, 2018, 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie III e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ubik, wyd.VI popra­wione, Poznań 2011)

ISBN 978-83-7818-014-2

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer