Valis - Philip K. Dick - ebook + audiobook + książka

Valis ebook i audiobook

Philip K. Dick

4,2
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Dzieło największego geniusza w dziedzinie science fiction czy szaleńca?

Valis to najbardziej autobiograficzna z powieści Dicka… relacjonuje niezwykłe zdarzenie, które stało się jego udziałem w marcu 1974 roku, kiedy to trafił go w głowę różowy promień, powodując zmiany w jego świadomości, podobno poszerzając wiedzę, a nawet zmieniając upodobania smakowe. Do końca życia Dick zastanawiał się, co to było… Próbował różnych kluczy, od ortodoksyjnego judaizmu do gnostycyzmu esseńczyków… Nie zrozumieli tej hipotetyczności niektórzy polscy czytelnicy, którzy uznali tę powieść za wykład gnozy, a tłumacza za lokalnego proroka świętego Dicka”.

z przedmowy Lecha Jęczmyka, tłumacza Valisa

Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Miał też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał 36 powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości rówieśników Dicka uhonorowanych nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…

Dom Wydawniczy REBIS wydał . jego powieści Ubik, Blade runner, Człowiek z Wysokiego Zamku, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha i Doktor Bluthgeld.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 325

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 34 min

Lektor: Paweł Paprocki

Oceny
4,2 (38 ocen)
18
11
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
azutodragon

Dobrze spędzony czas

Uwielbiam K. Dick'a
00
Tyyyr

Nie oderwiesz się od lektury

Pokręcone. Polecam.
00

Popularność



Kolekcje



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Zdrowy małż nie rodzi perły

Valis wraz z Bożą inwa­zją i Trans­mi­gra­cją Timo­thy’ego Archera to trzy ostat­nie powie­ści Dicka, które nazwał on „Try­lo­gią Valisa”, choć nie mają ze sobą nic wspól­nego. To dla niego nie­ty­powe, bo na ogół jego powie­ści są bar­dzo jed­no­rodne. Nie­któ­rzy pisa­rze czy mala­rze pod­cho­dzą do każ­dego dzieła z osobna, eks­pe­ry­men­tują z formą, są jak ludzie bie­ga­jący po polu lite­ra­tury lub sztuk pla­stycz­nych i kopiący wiele doł­ków w róż­nych miej­scach. Dick, podob­nie jak Dosto­jew­ski czy w malar­stwie Bra­que, przez całe życie kopał jedną stud­nię. Po jego śmierci pisał Fre­de­rick Pohl: „Dzieło Phila zawsze wyda­wało mi się nie­malże jedną ogromną sagą, z któ­rej co jakiś czas odci­nał mniej lub bar­dziej przy­pad­kowe frag­menty i publi­ko­wał je jako powie­ści i opo­wia­da­nia, a teraz koniec z sagą i ni­gdy już nie będziemy wie­dzieli, jak się koń­czyła”. To bar­dzo trafna uwaga kolegi pisa­rza, bo zakoń­cze­nia wielu powie­ści Dicka spra­wiają wra­że­nie sztucz­nie dokle­jo­nych, jakby autor powie­dział sobie „mógł­bym to jesz­cze pisać przez rok, ale koń­czy mi się kasa i muszę coś wysłać do wydaw­nic­twa”. Pisarz czuł już wtedy oddech śmierci na karku, mówił, że zbliża się do momentu, kiedy koszty są wyż­sze od zysków, i two­rzył z gorącz­kową szyb­ko­ścią. Każdą z tych trzech powie­ści napi­sał, jak mówi miesz­ka­jąca z nim wtedy Doris Sau­ter, w osiem do dwu­na­stu dni. Valis powstał w ciągu dwu­na­stu. Wiele osób dłu­żej prze­pi­sy­wa­łoby tę książkę na maszy­nie, ale Dick znany był z bły­ska­wicz­nego pisa­nia.

Jest to naj­bar­dziej auto­bio­gra­ficzna z jego powie­ści. Pierw­sze sie­dem roz­dzia­łów rela­cjo­nuje nie­zwy­kłe zda­rze­nie, które stało się jego udzia­łem w marcu 1974 roku, kiedy to tra­fił go w głowę różowy pro­mień, powo­du­jąc zmiany w jego świa­do­mo­ści, podobno posze­rza­jąc wie­dzę, a nawet zmie­nia­jąc upodo­ba­nia sma­kowe. Do końca życia Dick zasta­na­wiał się, co to było, i zapi­sy­wał swoje wnio­ski w sto­sach odręcz­nych nota­tek, które nazwał Trac­ta­tes Cryp­tica Scrip­tura, a w skró­cie Egze­gezą. Pró­bo­wał róż­nych klu­czy, od orto­dok­syj­nego juda­izmu do gno­sty­cy­zmu esseń­czy­ków, dopusz­czał też myśl, że był to jakiś epi­zod psy­cho­tyczny, ale zawsze odrzu­cał tę hipo­tezę jako nie­wy­star­cza­jącą. Dick ni­gdy nie twier­dził, że zna­lazł odpo­wiedź, zawsze szu­kał, zasta­na­wiał się nawet, czy pro­mień nie został wystrze­lony z sowiec­kiego sate­lity szpie­gow­skiego (był to czas, kiedy Ame­ry­ka­nów stra­szono rze­komą prze­wagą tech­no­lo­giczną Związku Radziec­kiego). Nie zro­zu­mieli tej hipo­te­tycz­no­ści nie­któ­rzy pol­scy czy­tel­nicy, któ­rzy uznali tę powieść za wykład gnozy, a tłu­ma­cza za lokal­nego pro­roka świę­tego Dicka.

Valisa można odbie­rać bar­dzo róż­nie. Law­rence Sutin, autor zna­ko­mi­tej, połą­czo­nej z omó­wie­niem twór­czo­ści bio­gra­fii pisa­rza, w swo­jej kla­sy­fi­ka­cji daje tej powie­ści dzie­sięć punk­tów, notę naj­wyż­szą, jaką dostały jesz­cze tylko Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha. A zna­ko­mita pisarka Ursula Le Guin stwier­dziła, że to objaw sza­leń­stwa. Rów­nież Nor­man Spin­rad, przy­ja­ciel Dicka w ostat­nim okre­sie jego życia, w zbio­rze arty­ku­łów Science Fic­tion in the Real World mówi o „pośled­nich utwo­rach w rodzaju Valisa czy Bożej inwa­zji”.

Zga­dzam się w stu pro­cen­tach ze Spin­ra­dem co do tego, że Dick jest naj­więk­szym (może jedy­nym) geniu­szem w lite­ra­tu­rze science fic­tion. Jest też jed­nym z naj­więk­szych pisa­rzy dru­giej połowy dwu­dzie­stego wieku w całej lite­ra­tu­rze. Zga­dzam się też ze Spin­ra­dem w wybo­rze naj­wy­bit­niej­szych (i naj­słab­szych) ksią­żek Dicka. Nie zga­dzam się nato­miast sta­now­czo z depre­cja­cją dwóch powie­ści z ostat­niego okresu twór­czo­ści Dicka: Valisa i Bożej inwa­zji. Spin­rad wymie­nia je jed­nym tchem z tak zwaną Egze­gezą, masą auto­ma­tycz­nie pisa­nych, jak twier­dził Dick, nota­tek będą­cych nie­wąt­pli­wie pro­duk­tem wysoce roz­chwia­nego umy­słu. Tylko że Spin­rad, suma­rycz­nie odrzu­ca­jąc te książki, nie zadał sobie trudu, żeby zba­dać róż­nicę mię­dzy gorącz­ko­wym cha­osem Egze­gezy a logiczną, pod­po­rząd­ko­waną rygo­rom pisar­stwa kon­struk­cją powie­ści. Na tym polega cud twór­czo­ści arty­stycz­nej, że z cha­osu potrafi stwo­rzyć porzą­dek. Dla­tego arty­stę nazy­wamy twórcą, bo naśla­duje w tej kwe­stii Naj­wyż­szego, który stwo­rzył świat z pier­wot­nego cha­osu.

Tłu­ma­cząc powieść Valis, mia­łem oka­zję porów­nać Doda­tek Trac­ta­tes Cryp­tica Scrip­tura (Dick wśród licz­nych oma­mów miał i ten, że zna łacinę) z zapi­skami z Egze­gezy. Otóż Dick nie cyto­wał swo­ich nota­tek, ale zmie­nił je, prze­two­rzył, pod­po­rząd­ko­wał logice dzieła lite­rac­kiego. Czy tak postę­puje wariat? Nie, tak postę­puje zwa­rio­wany arty­sta do końca wierny swej sztuce. Czy zwró­ci­li­ście uwagę na naszych braci alko­ho­li­ków? Ci ludzie prze­pi­jają wszystko – mał­żeń­stwo, miłość, mają­tek, duszę nie­śmier­telną. Ostat­nią rze­czą, jakiej się trzy­mają, jest ich praca zawo­dowa, zwłasz­cza jeśli są arty­stami.

W powie­ści Przez ciemne zwier­cia­dło boha­te­rem jest poli­cjant, który służ­bowo wcho­dzi w śro­do­wi­sko nar­ko­ma­nów i sam pada ofiarą dra­gów. Już jest wra­kiem, ludz­kim łach­ma­nem, nie potrafi skle­cić zda­nia, ale w decy­du­ją­cej chwili dostar­cza klu­czo­wego dowodu. Jak żoł­nierz, który ginie, ale wyko­nuje zada­nie. Tacy są też arty­ści. Pośmiertna sława jest ich orde­rem przy­pię­tym do sztan­daru na trum­nie.

Spin­rad przy­ta­cza histo­rię o Ursuli Le Guin, która prze­czy­taw­szy w Bożej inwa­zji roz­mowy Konio­luba Gru­basa z Phi­li­pem Dic­kiem, publicz­nie wygło­siła opi­nię, że Dick zwa­rio­wał. Na co ten odpo­wie­dział spo­koj­nie: Ursula, zapo­mi­nasz, że Konio­lub Gru­bas to postać fik­cyjna. Nic dodać, nic ująć. A gdyby Ursula prze­czy­tała ten frag­ment na spo­koj­nie, prze­ko­na­łaby się, że kiedy Dick z przy­ja­ciółmi wsia­dają do samo­chodu, to Konio­lub Gru­bas, który – dla nie zna­ją­cych powie­ści – jest pro­jek­cją umy­słu Dicka, nie wymaga dodat­ko­wego miej­sca. Kolego Spin­rad! Pani Ursulo! Czy tak pisze wariat?

To prawda, że Dick nie chciał wypro­wa­dzić się z nory, w któ­rej miesz­kał, bo twier­dził, że Bóg zna już ten adres. Ale jeżeli osza­lał, to jak wytłu­ma­czyć, że jego ostat­nia powieść, napi­sana zaraz po Bożej inwa­zji, poświę­cona wpraw­dzie nie­wąt­pli­wemu waria­towi, jakim był epi­sko­palny biskup Pike, jest naj­nor­mal­niej­szą w jego twór­czo­ści powie­ścią reali­styczną? Biskup Pike za swoje here­zje został wyrzu­cony z cechu bisku­pów, Phi­lip Dick nie został wyrzu­cony i ni­gdy nie zosta­nie wyrzu­cony z cechu pisa­rzy.

Wielki fizyk Ernest Ruther­ford, oce­nia­jąc teo­rię jed­nego z młod­szych kole­gów, zasta­na­wiał się, czy jest wystar­cza­jąco sza­lona, żeby być praw­dziwa. Jeżeli tak jest w fizyce, to co dopiero mówić o sztuce. Fizycy i mate­ma­tycy prze­ży­wają taki błysk sza­leń­stwa, pozwa­la­jący spoj­rzeć za kulisy świata, zwy­kle tylko raz w życiu, i to we wcze­snej mło­do­ści. Rzecz w tym, żeby ten błysk prze­ka­zać innym. Mate­ma­tycy i fizycy mają do tego swoje wzory, muzycy – nuty, mistycy posłu­gują się meta­forą lub alu­zją. Poezja jest spe­cjal­nie do tego stwo­rzo­nym języ­kiem, a sto­sun­kowo naj­trud­niej jest to zro­bić w pro­zie, języ­kiem tak bar­dzo obcią­żo­nym codzien­nymi, byto­wymi zna­cze­niami. Sztuka polega na tym, żeby wychy­lić się jak naj­da­lej poza gra­nicę naszego świata, nie tra­cąc z nim kon­taktu. Ci, któ­rzy wychylą się za daleko, wypa­dają z naszego świata, posłu­gują się języ­kiem dla nas nie­zro­zu­mia­łym i nazy­wamy ich waria­tami (nie wiem, jak to jest w języku poli­tycz­nej popraw­no­ści – może „komu­ni­ka­tyw­nymi ina­czej”?).

Dick bywał nie­od­po­wie­dzialny, kiedy ćpał bez pamięci (wów­czas w Kali­for­nii nikt nie infor­mo­wał, że „posze­rza­nie świa­do­mo­ści” skraca życie), spro­wa­dzał do domu podej­rzane typy, zako­chi­wał się i żenił, zwłasz­cza kiedy się żenił. Ale kiedy sia­dał do pisa­nia, kon­tro­lo­wał swoje sza­leń­stwo, roz­kła­dał narzę­dzia i sta­wał się maj­strem w swoim zawo­dzie.

Tylko czy Dick byłby tym, kim był, gdyby jego talent pisar­ski nie był pod­łą­czony do sza­leń­stwa? Współ­cze­sny autor ame­ry­kań­ski Chuck Palah­niuk (swoją drogą też nie­zły kawał wariata) tak pisze o Paga­ni­nim, „praw­do­po­dob­nie naj­lep­szym skrzypku wszyst­kich cza­sów”: „Drę­czyła go gruź­lica, syfi­lis, zapa­le­nie kości szczęki, bie­gunka, hemo­ro­idy i kamica ner­kowa. Zatru­cie rtę­cią, którą dok­to­rzy leczyli go na syfi­lis, spo­wo­do­wało, że wypa­dły mu zęby. Jego skóra przy­brała oło­wianą barwę. Stra­cił włosy. Paga­nini był cho­dzą­cym tru­pem, ale kiedy brał do ręki skrzypce, wykra­czał poza to, co ludz­kie”.

Cier­piał też na zespół Ehlersa-Dan­losa, wro­dzone scho­rze­nie powo­du­jące zwięk­szoną rucho­mość sta­wów.

Fran­ci­sco Goya otruł się oło­wiem ze swo­ich jaskra­wych farb, które nakła­dał pal­cami. Ence­fa­lo­pa­tia, głu­chota, depre­sja i sza­leń­stwo. I wspa­niałe obrazy.

Char­les Méryon, zna­ko­mity fran­cu­ski rytow­nik, który popadł w schi­zo­fre­nię i skoń­czył w domu dla obłą­ka­nych. Reali­styczne, dro­bia­zgowe przed­sta­wie­nie gma­chu Mini­ster­stwa Żeglugi, tyle że z nieba wypada banda roz­wrzesz­cza­nych demo­nów.

Théodore Géricault, autor Tra­twy Meduzy, obrazu, któ­rego nie spo­sób zapo­mnieć, żeby przed­sta­wić zmar­łych i umie­ra­ją­cych z głodu i pra­gnie­nia roz­bit­ków, spę­dzał całe dnie w szpi­ta­lach i kost­ni­cach. Osza­lał i popeł­nił samo­bój­stwo tuż po trzy­dzie­stce. Obraz został.

A Jona­than Swift ze swoim zespo­łem Ménière’a? A nasz Cho­pin drę­czony cho­robą? Tak można bez końca. Wszystko to byli ludzie cho­rzy i nie­zno­śni, nie daj Boże mieć takiego w rodzi­nie albo za sąsiada. Ale to jest cena za geniusz. Bo zdrowy małż nie rodzi perły, panie Spin­rad, pani Ursulo.

Tak, nad­miar sza­leń­stwa zrywa kon­takt mię­dzy sza­lo­nym arty­stą a nor­mal­nym odbiorcą. Zawsze jest ryzyko, że sza­leń­stwo wymknie się spod kon­troli mistrzo­stwa i otrzy­mamy beł­kot. W powie­ściach Valis i Boża inwa­zja Dick nie­bez­piecz­nie, bra­wu­rowo zbliża się do powierzchni lustra, ale nie prze­cho­dzi na drugą stronę. Przy­syła nam zro­zu­miałe komu­ni­katy z niezro­zu­miałego świata. Bie­gnie po ostrzu. Nie ma więk­szej sztuki w sztuce.

Dick zda­wał sobie sprawę, na co się porywa. W zbio­rze The Gol­den Man z roku 1980 pisał: „Science fic­tion jest dzie­dziną buntu prze­ciwko akcep­to­wa­nym poglą­dom i insty­tu­cjom, prze­ciwko wszyst­kiemu, co jest. W tym, co piszę, podaję w wąt­pli­wość nawet wszech­świat: zasta­na­wia­łem się na głos, czy on naprawdę ist­nieje i […] czy my ist­niejemy naprawdę. Nie oszczę­dzi­łem więc niczego”.

Lech Jęcz­myk

Dedykacja

Dla Rus­sella Galena,

który wska­zał mi wła­ściwą drogę

VALIS (skrót od Vast Active Living Intel­li­gence Sys­tem, czyli Roz­le­gły Czynny Żywy Sys­tem Infor­ma­tyczny, z ame­ry­kań­skiego filmu) – tur­bu­len­cja w polu rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej two­rzy się spon­ta­niczne, samo­kon­tro­lu­jące się negen­tro­pijne zawi­ro­wa­nie dążące stop­niowo do pod­po­rząd­ko­wa­nia sobie oto­cze­nia i wyko­rzy­sta­nia go do two­rze­nia zesta­wów infor­ma­cji.

Cha­rak­te­ry­zuje się pozorną świa­do­mo­ścią, celo­wo­ścią, inte­li­gen­cją, roz­wo­jem i swo­istą kohe­ren­cją.

Wielka Ency­klo­pe­dia Sowiecka, wyda­nie szó­ste, 1992

1

Konio­lub Gru­bas zała­mał się ner­wowo w dniu, kiedy zate­le­fo­no­wała do niego Glo­ria z pyta­niem, czy ma nem­bu­tal. On spy­tał, po co jej to potrzebne, a ona powie­działa, że chce się zabić. Dzwo­niła po wszyst­kich zna­jo­mych. Miała już pięć­dzie­siąt pigu­łek, ale potrze­bo­wała jesz­cze trzy­dzie­stu albo czter­dzie­stu, żeby uzy­skać cał­ko­witą pew­ność.

Konio­lub Gru­bas natych­miast doszedł do wnio­sku, że to jest jej spo­sób na zwró­ce­nie się o pomoc. Gru­bas latami łudził się, że może komuś pomóc. Jego psy­chia­tra powie­dział mu kie­dyś, że jeśli chce się wyle­czyć, musi zro­bić dwie rze­czy: rzu­cić nar­ko­tyki (czego nie zro­bił) i nie pró­bo­wać już poma­gać ludziom (na­dal pró­bo­wał).

Fak­tem jest, że nie miał nem­bu­talu. Nie miał żad­nych środ­ków nasen­nych, bo ni­gdy ich nie zaży­wał. Brał środki pobu­dza­jące. Dla­tego nie mógł dać Glo­rii pigu­łek, za pomocą któ­rych mogłaby popeł­nić samo­bój­stwo. Zresztą gdyby je miał, też by jej nie dał.

– Mam dzie­sięć – skła­mał, bo gdyby powie­dział prawdę, odło­ży­łaby słu­chawkę.

– W takim razie przy­jadę do cie­bie – odpo­wie­działa Glo­ria racjo­nal­nym, spo­koj­nym tonem, takim samym, jakim pytała o pigułki.

Wtedy Gru­bas zro­zu­miał, że ona nie szuka pomocy, że ona chce umrzeć. Kom­plet­nie sza­lona. Gdyby była przy zdro­wych zmy­słach, zda­wa­łaby sobie sprawę, że musi ukryć swój zamiar, bo w ten spo­sób czy­niła Gru­basa współ­win­nym zabój­stwa. Żeby się zgo­dzić, musiałby chcieć jej śmierci. Ani on, ani nikt inny nie miał powodu, żeby tego pra­gnąć. Glo­ria była osobą miłą i kul­tu­ralną, ale łykała masę pro­chów. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że przez ostat­nie pół roku, kiedy nie miał od niej wia­do­mo­ści, pro­chy zruj­no­wały jej mózg.

– Gdzie się podzie­wa­łaś? – spy­tał Gru­bas.

– Byłam w szpi­talu Syjon w San Fran­ci­sco. Pró­bo­wa­łam popeł­nić samo­bój­stwo i matka mnie tam oddała. Wypi­sali mnie w zeszłym tygo­dniu.

– Wyle­czyli cię?

– Tak – powie­działa.

Wtedy wła­śnie Gru­bas zaczął wario­wać. Wów­czas tego nie wie­dział, ale został wcią­gnięty w nie mającą nazwy psy­cho­lo­giczną grę bez wyj­ścia. Glo­ria Knud­son znisz­czyła nie tylko swój mózg, ale i jego, swo­jego przy­ja­ciela. Pew­nie mimo­cho­dem, za pomocą podob­nych roz­mów tele­fo­nicz­nych, znisz­czyła sześć albo sie­dem innych osób, które były jej przy­ja­ciółmi. Nie­wąt­pli­wie znisz­czyła rów­nież matkę i ojca. Gru­bas sły­szał w jej racjo­nal­nym tonie nutę nihi­li­zmu, pogłos pustki. Nie miał do czy­nie­nia z czło­wie­kiem, miał na dru­gim końcu linii wyła­do­wa­nie łukowe.

Nie wie­dział wtedy, że utrata zmy­słów bywa cza­sami naj­wła­ściw­szą reak­cją na rze­czy­wi­stość. Słu­cha­nie, jak Glo­ria racjo­nal­nie prosi o śmierć, było wdy­cha­niem zaraz­ków. Była to chiń­ska pułapka na palec, z któ­rej im ener­gicz­niej czło­wiek stara się uwol­nić, tym moc­niej ona się zaci­ska.

– Gdzie teraz jesteś? – spy­tał.

– W domu rodzi­ców. W Mode­sto.

Ponie­waż on miesz­kał w hrab­stwie Marin, dzie­liło ją od niego kilka godzin jazdy. Nie­wiele powo­dów mogłoby go zmu­sić do takiej wyprawy. To był jesz­cze jeden dowód sza­leń­stwa – trzy godziny jazdy w jedną stronę po dzie­sięć pigu­łek nem­bu­talu. Czy nie lepiej sprze­dać samo­chód? Glo­ria nie popeł­niała swego irra­cjo­nal­nego czynu w spo­sób racjo­nalny. Dzięki ci, Timie Leary1, pomy­ślał Gru­bas. I two­jej pro­pa­gan­dzie rado­ści z roz­sze­rze­nia świa­do­mo­ści przez nar­ko­tyki.

Gru­bas nie wie­dział, że jego wła­sne życie jest podob­nie zagro­żone. Był rok 1971. W 1972 znaj­dzie się na pół­nocy, w Van­co­uver w Kolum­bii Bry­tyj­skiej, gdzie samotny, bez gro­sza przy duszy i prze­stra­szony w obcym mie­ście będzie usi­ło­wał popeł­nić samo­bój­stwo. Teraz ta wie­dza była mu oszczę­dzona. Chciał jedy­nie ścią­gnąć Glo­rię do hrab­stwa Marin, żeby jej pomóc. Jedną z naj­więk­szych łask Boga jest to, że trzyma nas w cią­głej nie­wie­dzy. W roku 1976 kom­plet­nie osza­lały z roz­pa­czy Konio­lub Gru­bas pode­tnie sobie żyły (próba samo­bój­stwa w Van­co­uver była nie­udana), połknie czter­dzie­ści dzie­więć table­tek skon­cen­tro­wa­nego wyciągu z naparst­nicy i zamknie się w garażu, zapu­ściw­szy sil­nik samo­chodu. Też mu się nie uda. Cóż, ciało roz­po­rzą­dza mocami nie zna­nymi umy­słowi. Umysł Glo­rii jed­nak miał pełną kon­trolę nad jej cia­łem, ona była racjo­nal­nie sza­lona.

Więk­szość sza­leństw można utoż­sa­mić z dzi­wacz­no­ścią i teatral­no­ścią. Czło­wiek wkłada gar­nek na głowę, owija się ręcz­ni­kiem w pasie, maluje się na fio­le­towo i wycho­dzi na ulicę. Glo­ria nato­miast była jak zawsze spo­kojna, uprzejma i kul­tu­ralna. Gdyby żyła w sta­ro­żyt­nym Rzy­mie albo w Japo­nii, nikt by nic nie zauwa­żył. W swo­jej wypra­wie po dzie­sięć pigu­łek nem­bu­talu zatrzy­my­wała się na każ­dym czer­wo­nym świe­tle i nie prze­kra­czała dozwo­lo­nej pręd­ko­ści.

Konio­lub Gru­bas to ja, piszę to w trze­ciej oso­bie, żeby uzy­skać nie­zbędny dystans. Nie byłem zako­chany w Glo­rii Knud­son, ale ją lubi­łem. W Ber­ke­ley ona i jej mąż wyda­wali ele­ganc­kie przy­ję­cia, a my z żoną zawsze byli­śmy zapra­szani. Glo­ria godzi­nami przy­go­to­wy­wała małe kanapki i poda­wała różne wina, ele­gancko się ubie­rała i wyglą­dała uro­czo z krótko przy­strzy­żo­nymi wło­sami pia­sko­wego koloru.

Tak czy ina­czej Konio­lub Gru­bas nie miał dla niej nem­bu­talu i tydzień póź­niej Glo­ria rzu­ciła się z dzie­sią­tego pię­tra ośrodka Syna­nonu w Oakland w Kali­for­nii i roz­trza­skała się na chod­niku bul­waru MacAr­thura, Konio­lub Gru­bas zaś powoli i nie­zau­wa­żal­nie sta­czał się w nędzę i cho­robę, w ten rodzaj cha­osu, jaki zda­niem astro­fi­zy­ków czeka cały wszech­świat. Gru­bas wyprze­dzał swój czas, wyprze­dzał wszech­świat. W końcu zapo­mniał, jakie wyda­rze­nie zapo­cząt­ko­wało jego osu­wa­nie się w entro­pię. Bóg w łaska­wo­ści swo­jej zasła­nia przed nami nie tylko przy­szłość, ale i prze­szłość. Dowie­dziaw­szy się o śmierci Glo­rii, przez dwa mie­siące pła­kał, oglą­dał tele­wi­zję i dalej łykał pro­chy. Jego mózg też się roz­sy­py­wał, ale on tego nie wie­dział. Dobroć Boga jest nie­ogra­ni­czona.

Nawia­sem mówiąc, rok wcze­śniej wła­sna żona Gru­basa ode­szła w cho­robę umy­słową, sze­rzyło się to jak zaraza. Nikt nie potra­fił powie­dzieć, ile w tym było winy nar­ko­ty­ków. Ten czas w Ame­ryce, lata sześć­dzie­siąte, i to miej­sce, nad Zatoką San Fran­ci­sco w pół­noc­nej Kali­for­nii, były kom­plet­nie popie­przone. Mówię wam to z przy­kro­ścią, ale to fakt. Żadna wymyślna ter­mi­no­lo­gia ani zawiłe teo­rie nie mogą tego ukryć. Wła­dze były rów­nie pomy­lone jak ci, któ­rych ści­gały. Chciały poza­my­kać wszyst­kich, któ­rzy się jak­kol­wiek wychy­lali. Wła­dze były prze­peł­nione nie­na­wi­ścią. Na Gru­basa też poli­cjanci patrzyli wzro­kiem wście­kłych psów. W dniu, kiedy czarną mark­sistkę Angelę Davis prze­nie­siono z wię­zie­nia hrab­stwa Marin, wła­dze zli­kwi­do­wały ośro­dek kul­tury. Żeby zasko­czyć rady­ka­łów, któ­rzy chcie­liby roz­pę­tać zamieszki. Unie­ru­cho­miono windy, na drzwiach zawie­szono fał­szywe infor­ma­cje, pro­ku­ra­tor okrę­gowy wyje­chał. Gru­bas był świad­kiem tego wszyst­kiego. Wybrał się tego dnia do ośrodka kul­tury, żeby zwró­cić książkę do biblio­teki. W wej­ściu była elek­tro­niczna bramka i dwaj gli­nia­rze prze­trzą­sali książkę i papiery, które Gru­bas miał przy sobie. Był zdu­miony. Cały ten dzień go zdu­mie­wał. W sto­łówce inny uzbro­jony gli­niarz nad­zo­ro­wał jedzą­cych. Gru­bas wró­cił do domu tak­sówką, bojąc się wła­snego samo­chodu, i zasta­na­wiał się, czy zwa­rio­wał. Zwa­rio­wał, ale wszy­scy inni też.

Jestem z zawodu pisa­rzem science fic­tion i robię w fan­ta­zjach. Całe moje życie jest fan­ta­zją. A jed­nak Glo­ria Knud­son leży w urnie w Mode­sto w Kali­for­nii. Mam w albu­mie zdję­cie jej wień­ców pogrze­bo­wych. Zdję­cie jest kolo­rowe, może­cie więc zoba­czyć, jakie to były ładne wieńce. W tle widać zapar­ko­wa­nego volks­wa­gena. Ja wci­skam się do volks­wa­gena w poło­wie cere­mo­nii, bo nie mogę już dłu­żej wytrzy­mać.

Po pogrze­bie były mąż Glo­rii, Bob, ja oraz jakiś zapła­kany przy­ja­ciel jego i jej poszli­śmy na późny lunch do ele­ganc­kiej restau­ra­cji nie­da­leko cmen­ta­rza w Mode­sto. Kel­nerka posa­dziła nas w naj­dal­szym kącie, bo wszy­scy trzej wyglą­da­li­śmy jak hipisi, mimo że byli­śmy w gar­ni­tu­rach i kra­wa­tach. Guzik nas to obcho­dziło. Nie pamię­tam, o czym roz­ma­wia­li­śmy. Poprzed­niej nocy Bob i ja… to zna­czy Bob i Konio­lub Gru­bas… poje­cha­li­śmy do Oakland zoba­czyć film Pat­ton. Przed samym pogrze­bem Gru­bas poznał rodzi­ców Glo­rii. Podob­nie jak ich zmarła córka, trak­to­wali Gru­basa nie­zwy­kle uprzej­mie. Grupa przy­ja­ciół Glo­rii stała w kiczo­wa­tym salo­niku w wester­no­wym stylu, wspo­mi­na­jąc osobę, która ich łączyła. Rzecz jasna pani Knud­son miała zbyt mocny maki­jaż. Kobiety zawsze tak robią, kiedy ktoś im umiera. Gru­bas gła­skał kota nie­boszczki, który zwał się Prze­wod­ni­czący Mao. Wspo­mi­nał te kilka dni, które Glo­ria spę­dziła u niego, kiedy przy­je­chała po nem­bu­tal, któ­rego on nie miał. Ujaw­nie­nie jego kłam­stwa przy­jęła spo­koj­nie, a nawet obo­jęt­nie. Kiedy czło­wiek szy­kuje się na tam­ten świat, nie przej­muje się dro­bia­zgami.

– Zaży­łem je – powie­dział Gru­bas, pię­trząc kłam­stwo na kłam­stwie.

Posta­no­wili poje­chać na plażę, wielką, oce­aniczną plażę na przy­lądku Point Reyes. Poje­chali volks­wa­ge­nem Glo­rii i ona pro­wa­dziła (Gru­ba­sowi ni­gdy nie prze­szło przez myśl, że pod wpły­wem impulsu mogłaby roz­wa­lić jego, sie­bie i samo­chód). Godzinę póź­niej sie­dzieli na pia­sku, paląc mary­chę.

Gru­basa naj­bar­dziej ze wszyst­kiego inte­re­so­wało, dla­czego ona chce się zabić.

Glo­ria miała na sobie sprane dżinsy i pod­ko­szu­lek z wyszcze­rzoną gębą Micka Jag­gera na fron­cie. Pia­sek był tak przy­jemny, że zdjęła pan­to­fle, i Gru­bas zauwa­żył, że ma nie­na­ganny pedi­cure i poma­lo­wane na różowo paznok­cie. Umiera tak, jak żyła, pomy­ślał.

– Ukra­dli mi konto ban­kowe – powie­działa.

Po chwili wywnio­sko­wał z jej poto­czy­stej, pogod­nej opo­wie­ści, że żad­nych „onych” nie było. Glo­ria roz­to­czyła przed nim pano­ramę total­nego i nie­złom­nego sza­leń­stwa, lapi­dar­nego w swo­jej kon­struk­cji. Wypeł­niła wszyst­kie szcze­góły, uży­wa­jąc narzę­dzi logicz­nych nie ustę­pu­ją­cych pre­cy­zją narzę­dziom den­ty­stycz­nym. W jej histo­rii nie było naj­mniej­szej szcze­liny, żad­nego błędu, poza, oczy­wi­ście, pod­sta­wo­wym zało­że­niem. Pole­gało ono na tym, że wszy­scy jej nie­na­wi­dzą, że chcą ją wykoń­czyć i że ona jest pod każ­dym wzglę­dem bez­war­to­ściowa. W miarę jak mówiła, zaczęła zni­kać. Patrzył, jak odcho­dzi, było to zdu­mie­wa­jące. Glo­ria z każ­dym swoim odmie­rzo­nym sło­wem wykre­ślała się z życia. Był to racjo­na­lizm w służ­bie… hmm, pomy­ślał… w służ­bie nie­bytu. Jej umysł stał się jedną wielką, zna­ko­mitą gumką do wycie­ra­nia. Jedyne, co z niej pozo­stało, to był zezw­łok, jej nie zamiesz­kane ciało.

Ona już nie żyje, uświa­do­mił sobie tam­tego dnia na plaży.

Kiedy wypa­lili całą trawkę, poszli na spa­cer, wymie­nia­jąc uwagi na temat wodo­ro­stów i wyso­ko­ści fal. Nad ich gło­wami skrze­czały mewy, szy­bu­jąc jak fris­bee. Tu i ówdzie sie­dzieli lub spa­cerowali jacyś ludzie, ale w sumie plaża była pra­wie pusta. Tablice ostrze­gały o nie­bez­piecz­nych prą­dach. Gru­bas za nic nie mógł zro­zu­mieć, dla­czego Glo­ria po pro­stu nie rzuci się w fale. Nie miał dostępu do tego, co działo się w jej gło­wie. Potra­fiła myśleć o nem­bu­talu, który był jej potrzebny albo tak jej się wyda­wało.

– Mój ulu­biony album Gra­te­ful Dead to Wor­king­man’s Dead – powie­działa w pew­nym momen­cie Glo­ria. – Myślę jed­nak, że nie powinni zachę­cać do zaży­wa­nia koka­iny. Dużo dzie­cia­ków słu­cha rocka.

– Oni wcale do tego nie zachę­cają. Pio­senka jest tylko o kimś, kto zaży­wał koka­inę. I ona go pośred­nio zabiła, bo wyko­leił pociąg.

– Ale ja dla­tego zaczę­łam się bać – powie­działa Glo­ria.

– Z powodu Gra­te­ful Dead?

– Dla­tego – powie­działa Glo­ria – że wszy­scy chcieli, abym zaczęła to robić. Mam już dosyć robie­nia tego, czego chcą inni.

– Nie zabi­jaj się – pro­sił Gru­bas. – Zamiesz­kaj ze mną. Jestem zupeł­nie sam. I naprawdę cię lubię. Przy­naj­mniej spró­buj przez jakiś czas. Ja i moi przy­ja­ciele prze­wie­ziemy twoje bagaże. Jest masa rze­czy, które możemy robić, cho­dzić gdzieś, tak jak dzi­siaj na plażę. Czy tu nie jest ład­nie?

Glo­ria nic na to nie odpo­wie­działa.

– Czuł­bym się okrop­nie przez resztę życia, gdy­byś to zro­biła – powie­dział Gru­bas. W ten spo­sób, jak sobie póź­niej uświa­do­mił, pod­su­wał jej nie­wła­ściwe powody do życia. Miała żyć ze względu na innych. Gdyby myślał latami, nie mógłby wymy­ślić gor­szego argu­mentu. Lepiej było naje­chać na nią volks­wa­ge­nem. To dla­tego tele­fo­nów zaufa­nia dla kan­dy­da­tów na samo­bój­ców nie mogą obsłu­gi­wać głąby. Gru­bas prze­ko­nał się o tym póź­niej w Van­co­uver, kiedy sam był w nastroju samo­bój­czym i zadzwo­niw­szy do Cen­trum Kry­zy­so­wego Kolum­bii Bry­tyj­skiej, otrzy­mał fachową poradę. Nie przy­po­mi­nało to w niczym tego, co on powie­dział Glo­rii tam­tego dnia na plaży.

– Chcia­ła­bym dziś u cie­bie prze­no­co­wać – powie­działa Glo­ria, zatrzy­mu­jąc się, żeby strą­cić ze stopy przy­kle­jone kamyki.

Gru­bas mimo­wol­nie pomy­ślał o sek­sie.

– Bomba – rzekł, bo takim języ­kiem się wtedy posłu­gi­wał. Kontr­kul­tura roz­po­rzą­dzała boga­tym zbio­rem wyra­żeń, które zna­czyły wła­ści­wie tyle co nic. Gru­bas spla­tał z nich całe wią­zanki. Zro­bił tak i teraz w fał­szy­wym prze­ko­na­niu, że oto ura­to­wał życie przy­ja­ciółce. Zdol­ność oceny sytu­acji, która ni­gdy nie była jego moc­nym punk­tem, spa­dła na rekor­dowo niski poziom. Życie dobrej osoby wisiało na wło­sku, Gru­bas trzy­mał ten wło­sek i myślał tylko o tym, żeby mu się udało.

– Kumam wszystko – beł­ko­tał, idąc z Glo­rią po plaży. – Odlo­towo.

Kilka dni póź­niej Glo­ria nie żyła. Spę­dzili tę noc razem, śpiąc w ubra­niach i nie kocha­jąc się. Naza­jutrz po połu­dniu Glo­ria odje­chała. Ofi­cjal­nie po to, żeby zabrać swoje rze­czy z domu rodzi­ców w Mode­sto. Nie zoba­czył jej już ni­gdy. Przez kilka dni cze­kał na nią darem­nie, aż pew­nej nocy zadzwo­nił tele­fon i ode­zwał się jej były mąż, Bob.

– Gdzie teraz jesteś? – spy­tał Bob.

Pyta­nie zadzi­wiło Gru­basa. Był w domu, tam gdzie był jego tele­fon, w kuchni. Głos Boba brzmiał nor­mal­nie.

– Jestem tutaj – odpo­wie­dział Gru­bas.

– Glo­ria popeł­niła dziś samo­bój­stwo – powie­dział Bob.

Mam zdję­cie Glo­rii z Prze­wod­ni­czą­cym Mao w ramio­nach. Glo­ria klę­czy roze­śmiana i oczy jej błysz­czą. Prze­wod­ni­czący Mao pró­buje się uwol­nić z uści­sku. Z lewej strony widać frag­ment cho­inki. Na odwro­cie zdję­cia pani Knud­son napi­sała swoim czy­tel­nym pismem: „Oto jej wdzięcz­ność za naszą miłość”.

Ni­gdy nie udało mi się zgłę­bić, czy pani Knud­son napi­sała to przed śmier­cią Glo­rii czy po. Knud­sonowie wysłali mi to zdję­cie… wysłali Konio­lu­bowi Gru­ba­sowi to zdję­cie mie­siąc po pogrze­bie Glo­rii. Gru­bas napi­sał do nich list z prośbą o jej foto­gra­fię. Naj­pierw zwró­cił się do Boba, który odpo­wie­dział gniew­nie: „Do czego ci potrzebne zdję­cie Glo­rii?” Na co Gru­bas nie zna­lazł odpo­wie­dzi. Kiedy Gru­bas zmu­sił mnie do pisa­nia poniż­szego, spy­tał, dla­czego według mnie Bob Lan­gley tak się wście­kał na tę prośbę. Nie wiem. Nic mnie to nie obcho­dzi. Może Bob wie­dział, że Glo­ria i Gru­bas spę­dzili razem noc, i był zazdro­sny. Gru­bas mówił nie­raz, że Bob Lan­gley był schi­zo­idem, twier­dził, że wie to od samego Boba. U schi­zo­ida brak jest kore­la­cji mię­dzy myśle­niem a czu­ciem, cierpi na to, co nazywa się spłasz­cze­niem uczu­cia. Schi­zoid nie widziałby powodu, żeby cze­goś takiego o sobie nie powie­dzieć. Z dru­giej strony pod­czas pogrzebu Bob schy­lił się i poło­żył na trum­nie Glo­rii różę. W tym samym cza­sie Gru­bas odczoł­gi­wał się do volks­wa­gena. Która reak­cja była wła­ściwa? Gru­bas, który pła­cze samot­nie w zapar­ko­wa­nym samo­cho­dzie, czy były mąż, który pochyla się z różą, nic nie mówi, nic nie oka­zuje, ale coś robi… Gru­bas nie przy­czy­nił się do uświet­nie­nia pogrzebu niczym poza bukie­tem kwia­tów kupio­nym w ostat­niej chwili w dro­dze do Mode­sto. Wrę­czył je pani Knud­son, która zauwa­żyła, że są uro­cze. Wybrał je Bob.

Po pogrze­bie, w ele­ganc­kiej restau­ra­cji, w któ­rej kel­nerka usu­nęła ich trójkę z widoku, Gru­bas spy­tał Boba, co Glo­ria robiła w Syna­no­nie, skoro miała zabrać swoje rze­czy i wra­cać do hrab­stwa Marin, żeby zamiesz­kać z nim, jak myślał.

– Car­mina namó­wiła ją, żeby poszła do Syna­nonu – powie­dział Bob. Car­mina to była pani Knud­son. – Z powodu nar­ko­ma­nii.

– Nie można powie­dzieć, żeby jej bar­dzo pomo­gli – ode­zwał się Timo­thy, któ­rego Gru­bas dotąd nie znał.

Było tak, że Glo­ria weszła fron­to­wymi drzwiami do ośrodka Syna­nonu, a tam natych­miast się do niej zabrali. Kiedy cze­kała na wstępną roz­mowę, ktoś, prze­cho­dząc obok niej, celowo zro­bił uwagę na temat jej brzy­doty. Następna prze­cho­dząca osoba poin­for­mo­wała ją, że ma fry­zurę jak szczu­rze gniazdo. Glo­ria zawsze miała kom­pleks na punk­cie swo­ich krę­co­nych wło­sów. Pra­gnęła mieć włosy dłu­gie i pro­ste, jak wszy­scy na świe­cie. Nie dowiemy się, co powie­działby trzeci pra­cow­nik ośrodka, bo Glo­ria była już w dro­dze na dzie­siąte pię­tro.

– Czy to są metody sto­so­wane w Syna­no­nie? – spy­tał Gru­bas.

– To jest tech­nika roz­bi­ja­nia oso­bo­wo­ści – wyja­śnił Bob. – Faszy­stow­ska tera­pia, która ukie­run­ko­wuje czło­wieka cał­ko­wi­cie na zewnątrz i uza­leż­nia od grupy. Wtedy mogą budo­wać nową oso­bo­wość, nie uza­leż­nioną od nar­ko­ty­ków.

– Czy oni nie wie­dzieli o jej manii samo­bój­czej? – spy­tał Timo­thy.

– Oczy­wi­ście, że wie­dzieli – powie­dział Bob. – Glo­ria dzwo­niła i roz­ma­wiała z nimi. Znali jej nazwi­sko i wie­dzieli, z jakiego powodu przy­szła.

– Roz­ma­wia­łeś z nimi po jej śmierci? – spy­tał Gru­bas.

– Zadzwo­ni­łem do nich i popro­si­łem do tele­fonu kogoś z kie­row­nic­twa. Powie­dzia­łem, że zabili moją żonę, na co mój roz­mówca zapro­po­no­wał mi, żebym tam przy­je­chał i nauczył ich, jak obcho­dzić się z samo­bój­cami. Był bar­dzo poru­szony. Zro­biło mi się go żal.

Usły­szaw­szy to, Gru­bas uznał, że Bob sam ma nie po kolei w gło­wie. Bob lito­wał się nad ośrod­kiem Syna­nonu. Bobowi wszystko się popie­przyło. Wszy­scy byli popie­przeni, włącz­nie z Car­miną Knud­son. W całej pół­noc­nej Kali­for­nii nie ostał się ani jeden nor­malny czło­wiek. Czas było się stąd zabie­rać. Jadł swoją sałatę i zasta­na­wiał się, gdzie by tu wyje­chać. Uciec do Kanady jak dezer­te­rzy? Znał oso­bi­ście z dzie­się­ciu ludzi, któ­rzy wymknęli się do Kanady, żeby nie wal­czyć w Wiet­na­mie. Pew­nie w Van­co­uver spo­tkałby z pół tuzina zna­jo­mych. Mówią, że Van­co­uver to jedno z naj­pięk­niej­szych miast na świe­cie. I jak San Fran­ci­sco jest wiel­kim por­tem. Mógł zacząć życie od nowa i zapo­mnieć o prze­szło­ści.

Kiedy tak sie­dział nad sałatą, przy­po­mniało mu się, że Bob nie powie­dział przez tele­fon: „Glo­ria popeł­niła samo­bój­stwo”, tylko „Glo­ria dzi­siaj popeł­niła samo­bój­stwo”, jakby było nie­unik­nione, że któ­re­goś dnia to zrobi. Może to prze­wa­żyło szalę, to prze­ko­na­nie? Glo­rii mie­rzono czas, jakby zda­wała test z mate­ma­tyki. Kto tu był naprawdę sza­lony? Glo­ria czy on (pew­nie on), czy jej były mąż, czy wszy­scy w Stre­fie Zatoki, nie zwa­rio­wani w potocz­nym sen­sie tego słowa, ale w rozu­mie­niu ści­śle medycz­nym?

Przy­po­mnijmy, że jedną z pierw­szych oznak psy­chozy jest poczu­cie, że czło­wiek popada w psy­chozę. Jesz­cze jedna chiń­ska pułapka na palec. Nie można o tym myśleć, nie sta­jąc się tego czę­ścią. Roz­my­śla­jąc o sza­leń­stwie, Konio­lub Gru­bas stop­niowo pogrą­żał się w sza­leń­stwie.

Szkoda, że nie mogłem nic dla niego zro­bić.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tim Leary – psy­cho­log pro­pa­gu­jący w latach sześć­dzie­sią­tych zaży­wa­nie nar­ko­ty­ków. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Valis

Copy­ri­ght © 1968, Phi­lip K. Dick

Copy­ri­ght rene­wed © 1996, Laura Coelho, Chri­sto­pher Dick and Isolde Hac­kett

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2011, 2018, 2025

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Lech Jęcz­myk

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor tego wyda­nia: Grze­gorz Dziam­ski

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie II e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Valis, wyd. III popra­wione, Poznań 2012)

ISBN 978-83-7818-118-7

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer