Przez ciemne zwierciadło - Philip K. Dick - ebook + audiobook + książka

Przez ciemne zwierciadło ebook i audiobook

Philip K. Dick

4,2
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

„Nie jestem postacią występującą w tej powieści. Jestem samą tą powieścią. W tych czasach było nią całe nasze społeczeństwo”.

Philip K. Dick

„Lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku – w Polsce wspominane jako szara i raczej ponura «mała stabilizacja» epoki Gomułki – w Stanach Zjednoczonych były czasem wielkiej społecznej rewolucji. Młodzi ludzie powszechnie odrzucali dotychczasowy, mieszczański model kultury. Ideologowie ruchu hipisowskiego nawoływali do poszerzania świadomości, poszukiwania nowych wymiarów rzeczywistości. Także za pomocą narkotyków.

Mekką amerykańskich hipisów stała się Kalifornia. Ściągali tam z całego kraju, przyciągani słońcem i obyczajowym luzem. To za ich sprawą narkomania, przedtem dość ekskluzywny nałóg, przekształciła się w powszechną modę.

Przez ciemne zwierciadło to swoista kronika tej radośnie niezobowiązującej epoki. A właściwie opowieść o jej końcu”.

z przedmowy Jacka Inglota

W 2006 roku Richard Linklater zekranizował Przez ciemne zwierciadło z Keanu Reevesem, Winoną Ryder i Robertem Downeyem jr. w rolach głównych.

Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych Nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…

Dom Wydawniczy REBIS wydał takie jego powieści jak: Ubik, Blade runner, Valis czy Człowiek z Wysokiego Zamku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 389

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 10 min

Lektor: Grzegorz Pawlak

Oceny
4,2 (209 ocen)
99
61
32
17
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LeszekKruz

Z braku laku…

słabizna, Dick ma lepsze opowiadania. szkoda czasu na tą książkę. Jeśli jednak ktoś zdecyduje się, to najiekawszy jest wdtęp. Unikajcie opcji automatycznego lektora - tragiczny
00
mjzielinsky

Całkiem niezła

No ciekawa ale specyficzna
00
Kleksak

Dobrze spędzony czas

Dobra książka, fajnie pokazuje proces zatracania się, napisana w taki sposób że czytelnik sam w pewnym momencie trochę sie gubi w tym wewnętrznym monologu głównego bohatera. Nie rozumiem jednak dlaczego ta książka jest zakwalifikowana jako fantastyka/sci fi, bo to niestety nie jest fantastyka, jak sam autor mówi w posłowiu.
00
ulciatka

Nie oderwiesz się od lektury

Słaniająca do refleksji
00
Elac39

Nie oderwiesz się od lektury

To się Autorowi udało... Przeżyć aby opisać.
00

Popularność



Kolekcje



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Philipa K. przejście przez lustro

Teraz widzimy jakby w zwier­cia­dle, nie­ja­sno; wtedy zaś zoba­czymy twa­rzą w twarz: Teraz poznaję po czę­ści, wtedy zaś poznam tak, jak i zosta­łem poznany.

I List do Koryn­tian, 13,121

Lata sześć­dzie­siąte ubie­głego wieku – w Pol­sce wspo­mi­nane jako szara i raczej ponura „mała sta­bi­li­za­cja” epoki Gomułki – w Sta­nach Zjed­no­czo­nych były cza­sem wiel­kiej spo­łecz­nej rewo­lu­cji. To wów­czas obja­wiło się światu poko­le­nie hipi­sów, „dzieci kwia­tów”, żąda­ją­cych swo­body myśli, wol­nej miło­ści, zakoń­cze­nia wojny w Wiet­na­mie i tym podob­nych here­zji. Mło­dzi ludzie powszech­nie odrzu­cali dotych­cza­sowy, miesz­czań­ski model kul­tury. Zmo­der­ni­zo­wany, za któ­rym się opo­wia­dali, miał być znacz­nie mniej krę­pu­jący, oparty na poszu­ki­wa­niu wciąż nowych doznań, otwie­ra­niu się na inność, uni­ka­niu wszel­kiej orto­dok­sji, łama­niu tabu. Także za pomocą nar­ko­ty­ków. Ide­olo­go­wie ruchu hipi­sow­skiego nawo­ły­wali do posze­rza­nia świa­do­mo­ści, poszu­ki­wa­nia nowych wymia­rów rze­czy­wi­sto­ści. Modne stały się psy­cho­de­liczne sub­stan­cje w rodzaju LSD (Beatlesi jedną ze swych pio­se­nek nazwali Lucy in the Sky with Dia­monds), prze­no­szące zaży­wa­ją­cego w fan­ta­zma­tyczne światy gene­ro­wane przez jego pod­krę­cony nar­ko­ty­kiem umysł.

Mekką ame­ry­kań­skich hipi­sów stała się Kali­for­nia. Ścią­gali tam z całego kraju, przy­cią­gani słoń­cem i oby­cza­jo­wym luzem. To za ich sprawą nar­ko­ma­nia, przed­tem dość eks­klu­zywny nałóg – pierw­szymi raso­wymi ćpu­nami, mor­fi­ni­stami, byli wszak ary­sto­kraci i arty­ści – prze­kształ­ciła się w powszechną modę. W pew­nych śro­do­wi­skach wręcz nie wypa­dało nie brać. W cza­sie towa­rzy­skich spo­tkań pigułki łykano na prze­mian z droż­dżo­wymi cia­stecz­kami, zapi­ja­jąc je winem i dys­ku­tu­jąc o odmien­nych sta­nach świa­do­mo­ści. Pro­chy stały się wręcz nie­zbęd­nym ele­men­tem rytu­ału wyzwo­lo­nego czło­wieka, mają­cym świad­czyć o jego roz­wi­nię­tej ducho­wo­ści. Brano co popad­nie i nie przej­mo­wano się, co będzie jutro. Przez ciemne zwier­cia­dło to swo­ista kro­nika tej rado­śnie nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej epoki. A wła­ści­wie opo­wieść o jej końcu.

Powieść pisana życiem

Czło­wiek o tak neu­ro­tycz­nej, nie­sta­bil­nej oso­bo­wo­ści jak Phi­lip K. Dick prę­dzej czy póź­niej musiał się­gnąć po pigułki. Zaczął już w latach pięć­dzie­sią­tych, a od wcze­snych sześć­dzie­sią­tych brał na prze­mian środki pobu­dza­jące, przede wszyst­kim amfe­ta­minę (była wów­czas w USA legal­nym lekiem, który kupo­wało się bez recepty), począt­kowo prze­pi­sy­waną mu przez leka­rza jako reme­dium na drę­czące go stany lękowe, oraz uspo­ka­ja­jące w rodzaju ste­la­zyny. W pew­nym okre­sie eks­pe­ry­men­to­wał też z LSD. Ni­gdy jed­nak nie wstrzy­ki­wał sobie hero­iny, co uchro­niło go przed losem kla­sycz­nego ćpuna. Jego nałóg się pogłę­biał, stop­niowo musiał brać coraz wię­cej, na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych łykał już całe gar­ście table­tek. Wtedy też prze­żył nar­ko­ty­kowy „szczyt”. Nie sypiał przez kilka dni z rzędu, popa­dał w kolejne psy­chozy, stał się sta­łym gościem gabi­ne­tów tera­peu­tycz­nych i kli­nik psy­chia­trycz­nych. Jego dom (miesz­kał wów­czas w Santa Vene­tia), po kolej­nym roz­wo­dzie, gdy żona się wypro­wa­dziła, zmie­nił się w coś na podo­bień­stwo meliny nawie­dza­nej przez oko­licz­nych nar­ko­ma­nów. Gospo­darz chęt­nie ich gościł, kilku pozwo­lił nawet u sie­bie zamiesz­kać.

Nie­które osoby, z któ­rymi sty­kał się w tym okre­sie, tra­fiły potem do Przez ciemne zwier­cia­dło, jak Donna, ciem­no­włosa przy­ja­ciółka Dicka, opi­sana w powie­ści jako Donna Haw­thorne, dilerka, a w rze­czy­wi­sto­ści tajna agentka, kocha­jąca i zdra­dza­jąca Arc­tora. Prze­śla­do­wany przez wyima­gi­no­wane mszyce Jerry Fabin to jeden z jego współ­lo­ka­to­rów, któ­remu przy­da­rzyła się iden­tyczna histo­ria, a nie­po­ko­jący Jim Bar­ris jest wzo­ro­wany na nie­ja­kim Pete­rze, sta­łym bywalcu na impre­zach u Dicka. Pisarz podej­rze­wał go o doko­na­nie wła­ma­nia do jego domu, do któ­rego doszło w listo­pa­dzie 1971 roku. Dwaj nar­ko­mani, któ­rzy prze­miesz­ki­wali u niego przez kilka mie­sięcy, znani jako „Rick” i „Daniel”, już nie żyli, gdy w 1977 roku powieść się uka­zała.

W roku 1972, pod­czas pobytu w Kana­dzie, Dick tra­fił do ośrodka lecze­nia uza­leż­nień o nazwie X-Kalay (przy­po­mi­na­ją­cego nieco nasz rodzimy Monar), który potem spor­tre­to­wał w Zwier­cia­dle jako Nową Drogę. W lecz­nicy mu się nie spodo­bało, ale na szczę­ście zdał sobie wów­czas sprawę, że pro­chy go nisz­czą i musi prze­stać je brać. Ta decy­zja prze­dłu­żyła mu życie o dzie­sięć lat.

Klucz do innej rzeczywistości

W twór­czo­ści Dicka nar­ko­tyki poja­wiają się dość czę­sto. Nie służą jedy­nie posze­rze­niu świa­do­mo­ści czy jako przy­jemna używka. Czę­sto to rodzaj „che­micz­nej maszyny” umoż­li­wia­ją­cej prze­miesz­cza­nie się w cza­so­prze­strzeni. Nasza per­cep­cja świata „tu i teraz” nie wyczer­puje bowiem wszyst­kich moż­li­wo­ści.

Tak dzieje się w powie­ści A teraz zacze­kaj na zeszły rok. Jej boha­te­ro­wie zaży­wają śro­dek o nazwie JJ-180, pozwa­la­jący podró­żo­wać w przy­szłość, prze­szłość, a także do rów­no­le­głych rze­czy­wi­sto­ści. Dok­tor Eric Swe­et­scent ma pro­blem z żoną, uza­leż­nioną od nar­ko­tyku. Od swo­jego alter ego z przy­szło­ści dowia­duje się, że w mózgu kobiety zaszły nie­od­wra­calne zmiany i już nic nie da się zro­bić (cierpi ona na tak zwany zespół Kor­sa­kowa, neu­rop­sy­chiczne zabu­rze­nie o pod­łożu orga­nicz­nym, czę­sto wystę­pu­jące u alko­ho­li­ków). Dick pisał tę książkę na początku lat sześć­dzie­sią­tych, już wtedy świa­dom, jak straszną cenę płaci się za bilet na nar­ko­tyczną podróż do innych świa­tów.

W Trzech styg­ma­tach Pal­mera Eldrit­cha mar­sjań­scy kolo­ni­ści ucie­kają od ponu­rej rze­czy­wi­sto­ści pustyn­nej pla­nety w światy Perky Pat – przy­po­mi­na­jące luk­su­sowe kurorty dla boga­czy – zaży­wa­jąc nar­ko­tyk Can-D. Dla boha­te­rów nie ma nic bar­dziej bole­snego niż powrót z halu­cy­no­wa­nego raju do obskur­nych nor, w któ­rych muszą żyć. Z kolei w Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant Jason Taver­ner, gwiaz­dor tele­wi­zyjny, zażywa spe­cy­fik o tajem­ni­czej nazwie KR-3. W efek­cie nie dość, że jego świa­do­mość zostaje roz­sz­cze­piona, to musi też rów­no­le­gle żyć w dwóch odmien­nych świa­tach. Z przy­kro­ścią przy tym dowia­duje się, że w tym dru­gim, alter­na­tyw­nym świe­cie w ogóle nie ist­nieje. Taver­ner poja­wia się w nim za sprawą swej fanki Alys Buck­man. Dziew­czyna, zażyw­szy nar­ko­tyk KR-3, prze­nosi go siłą empa­tii w inny wymiar cza­so­prze­strzenny i dopiero jej śmierć pozwala mu wró­cić do rodzi­mego świata.

Ta powieść, pisana przez Dicka w 1970 roku, w fazie jego naj­więk­szego uza­leż­nie­nia od środ­ków pobu­dza­ją­cych – ale łykał też mię­dzy innymi halu­cy­no­genną meska­linę – zapo­wiada jedno z jego dzieł fun­da­men­tal­nych, wielki roz­ra­chu­nek z epoką „Sex, drugs and rock’n’roll”. Przez ciemne zwier­cia­dło poka­zuje, że została z niej men­talna pusty­nia. I trupy. Mar­twe i żywe.

Inny wymiar ćpania

W tej powie­ści, napi­sa­nej przez Dicka po roz­sta­niu się z pro­chami, nie ma tak typo­wego dla niego wątku roz­sz­cze­pie­nia się rze­czy­wi­sto­ści (chyba naj­bar­dziej kla­sycz­nie zre­ali­zo­wa­nego w Oku na nie­bie, gdzie jest aż osiem jej wer­sji). Jed­nak pewną jego odmianą może być poka­za­nie, że umysł zaawan­so­wa­nego nar­ko­mana wytwa­rza coś w rodzaju wła­snego świata, zalud­nio­nego przez wyima­gi­no­wane twory.

Wedle żywio­nego przez „dzieci kwiaty” prze­ko­na­nia nar­ko­tyk miał im otwo­rzyć drzwi do innych wymia­rów czy też sfer ducho­wych, wska­zać drogę do źró­deł wewnętrz­nego oświe­ce­nia, zapew­nia­jąc zara­zem odjaz­dową zabawę. Trudno o bar­dziej kłam­liwe prze­ko­na­nie, co ilu­struje przy­kład jed­nego z boha­te­rów Zwier­cia­dła, Jerry’ego. Inny wymiar rze­czy­wi­sto­ści u tego męż­czy­zny oka­zał się poko­jem peł­nym obła­żą­cych go mszyc, któ­rych nie spo­sób się pozbyć (przy­po­mina alko­ho­lika drę­czo­nego w deli­rium przez białe myszki). Hipi­sow­skie marze­nie o abso­lut­nej wol­no­ści prze­mie­niło się w kosz­mar rodem z tan­det­nego hor­roru. Bunt lat sześć­dzie­sią­tych dogo­ry­wał w meli­nach nar­ko­ma­nów. Ze wznio­słych haseł i rewo­lu­cyj­nych ide­ałów zostały jedy­nie bred­nia­ste dys­puty ćpu­nów, obfi­cie prze Dicka przy­ta­czane (naj­lep­szą jest chyba snuta przez współ­lo­ka­to­rów Arc­tora opo­wieść o napę­dza­nej motor­kiem człe­ko­kształt­nej bryle haszu swo­bod­nie wędru­ją­cej po świe­cie).

Na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych było już oczy­wi­ste, że pro­chy niczego nie otwie­rają, wręcz prze­ciw­nie – oka­zały się pułapką, podróżą, z któ­rej się nie wraca. Zamiast posze­rzać duszę o nowe wymiary, uśmier­cały ją. Nikt nie mógł już mieć żad­nych wąt­pli­wo­ści, czym koń­czy się zaży­wa­nie nar­ko­ty­ków. Sub­stan­cja A, którą łykają boha­te­ro­wie Zwier­cia­dła, pospo­li­cie jest nazy­wana Ago­nią. I oni dosko­nale o tym wie­dzą, a mimo to ją biorą. Dzień po dniu giną, jak rośliny odcięte od wody i zatru­wane ście­kami. Wraz z nimi więd­nie cała rze­czy­wi­stość, coraz bar­dziej szara, zimna i nie­ludzka. W tej wer­sji Kali­for­nii nie ma już słońca.

Spisek jest wszędzie

Trudno chyba o czło­wieka ogar­nię­tego więk­szą spi­sko­ma­nią niż Dick. Sprzy­jał temu jego neu­ro­tyczny cha­rak­ter – pisarz, prze­ko­nany, że jest obiek­tem zain­te­re­so­wa­nia taj­nych służb, wszę­dzie wie­trzył agen­tów FBI, CIA czy KGB. Po wła­ma­niu do domu i splą­dro­wa­niu szaf jego podejrz­li­wość się­gnęła apo­geum. Każdy mógł być dono­szą­cym na niego szpic­lem. Dostało się nawet naszemu Sta­ni­sła­wowi Lemowi. Dick twier­dził, że Lem nie ist­nieje, a jego nazwi­sko to kryp­to­nim spe­cjal­nej komórki, którą komu­ni­styczny wywiad utwo­rzył w celu infil­tra­cji śro­do­wi­ska ame­ry­kań­skich auto­rów science fic­tion. Był też prze­ko­nany, że jego przy­ja­ciel, młody pisarz SF K.W. Jeter, jest agen­tem rządu USA, i w związku z tym zerwał z nim na trzy lata wszel­kie kon­takty.

W Zwier­cia­dle nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Wszy­scy są podej­rzani, nikomu nie można ufać, nawet uko­chana Roberta Arc­tora, Donna, oka­zuje się poli­cjantką wyko­nu­jącą tajne zada­nie. A jego ser­deczny kum­pel, Bar­ris, pod­suwa mu trefne pro­chy, potem zaś, niczym drugi Judasz, wydaje go wła­dzom, oskar­ża­jąc, że stoi na czele kon­spi­ra­cyj­nej orga­ni­za­cji. Ba, sam Arc­tor prze­staje sobie wie­rzyć i każe zain­sta­lo­wać w swoim domu kamery, aby – jako funk­cjo­na­riusz o imie­niu Fred – śle­dzić samego sie­bie.

Cie­kawy w tym kon­tek­ście jest wątek Nowej Drogi, orga­ni­za­cji zaj­mu­ją­cej się lecze­niem nar­ko­ma­nów, a jed­no­cze­śnie dostar­cza­ją­cej na rynek Sub­stan­cję A. Do czego dążą jej sze­fo­wie? Czy cho­dzi tylko o pie­nią­dze, czy o coś wię­cej? Dick roz­myśl­nie unika sta­wia­nia kropki nad i, ale można się domy­ślać – zwłasz­cza z nie­któ­rych wypo­wie­dzi dyrek­to­rów ośrodka – że orga­ni­za­cja ma dale­ko­siężne cele. Nie­wy­klu­czone, że cho­dzi o to, by za pomocą Ago­nii prze­kształ­cić spo­łe­czeń­stwo w zbio­ro­wi­sko zom­bie, stwo­rzyć świat zalud­niony przez bez­wolne orga­niczne andro­idy. Oczy­wi­ście po to, aby nad nim pano­wać. Pla­cówki Nowej Drogi byłyby zatem przy­czół­kami tej przy­szłej cywi­li­za­cji, w któ­rej empa­tię zastą­pi­łoby posłu­szeń­stwo – a spo­żywcy dia­bel­skiego nar­ko­tyku są jej pierw­szymi człon­kami. Zamro­czony Ago­nią Arc­tor ma prze­bły­ski tej prawdy: „Ćpun jest maszyną, która zamie­nia cię w inną, pod­le­głą sobie maszynę. Każdy ćpun, pomy­ślał, jest tylko nagra­niem na taśmie”.

Tym razem to nie rząd spi­skuje prze­ciwko oby­wa­te­lom, lecz tajem­ni­czy ONI (nie dowia­du­jemy się bowiem, kim są sze­fo­wie Nowej Drogi). W Zwier­cia­dle mamy raczej wyjąt­kowy w twór­czo­ści Dicka pozy­tywny wize­ru­nek stró­żów prawa – tylko poli­cjanci tak naprawdę wal­czą z wynisz­cza­jącą ludzi Ago­nią.

Uciekinier

Roberta Arc­tora pozna­jemy na początku powie­ści już jako zaawan­so­wa­nego nar­ko­mana pochła­nia­ją­cego coraz więk­sze dawki Sub­stan­cji A. Dla­czego ten kie­dyś pro­wa­dzący tak zwane nor­malne życie męż­czy­zna w ogóle zaczął ćpać? Jak sam tłu­ma­czy, z powodu nudy mał­żeń­stwa i mono­to­nii miesz­czań­skiej egzy­sten­cji, któ­rych już nie potra­fił znieść. Chciał cze­goś innego, eks­cy­tu­ją­cej przy­gody, nowych, inten­syw­nych doznań. To pra­gnie­nie odmiany skoń­czyło się podróżą ku śmierci. „Życie bio­lo­giczne toczy się dalej, pomy­ślał, ale wszystko poza nim – dusza, rozum – umiera. Zostaje przy­po­mi­na­jąca owada maszynka reagu­jąca na bodźce. Maszynka powta­rza­jąca te same czyn­no­ści, a wła­ści­wie jedną czyn­ność, obo­jętne, czy to aku­rat potrzebne, czy nie” – zauważa Arc­tor, patrząc na Jerry’ego Fabina, który poprze­dza go na tej ścieżce pro­wa­dzą­cej do samo­za­głady.

Boha­ter Zwier­cia­dła ni­gdzie nie zdo­łał uciec. Jego Zie­mia Obie­cana oka­zała się jałową pusty­nią, na któ­rej kom­plet­nie się zagu­bił. Nar­ko­tyk uszka­dza mu mózg, dopro­wa­dza­jąc do zakłó­ce­nia komu­ni­ka­cji mię­dzy lewą i prawą pół­kulą. Efek­tem jest roz­sz­cze­pie­nie jaźni – Arc­tor dzieli się na Boba oraz Freda, który tego pierw­szego podejrz­li­wie obser­wuje. „Część jego jaźni obraca się prze­ciwko niemu i zacho­wuje się jak inna osoba, zwal­cza­jąca go od wewnątrz. To czło­wiek w czło­wieku. Czło­wiek, który jed­no­cze­śnie nie jest czło­wiekiem”. Zara­zem nastę­puje stop­niowe wypa­la­nie jego emo­cji, Ago­nia bowiem nisz­czy umysł, zabi­ja­jąc wszelką empa­tię. Ofiara nar­ko­tyku prze­mie­nia się w pustą wydmuszkę, pozba­wioną jakich­kol­wiek uczuć, zdolną jedy­nie do wyko­ny­wa­nia mecha­nicz­nych czyn­no­ści. Do tego wła­śnie uciekł od żony i dzieci Arc­tor.

Osta­teczna prawda o sobie dociera do niego pod­czas roz­mowy z poli­cyj­nymi psy­cho­lo­gami. Wtedy uświa­da­mia sobie sens słów świę­tego Pawła z I Listu do Koryn­tian, o „nie­ja­snym” obra­zie w zwier­cia­dle (które wyko­ny­wano wów­czas z łatwo utle­nia­ją­cych się metali). Bob-Fred poznał prawdę o sobie, przej­rzał, lecz było już za późno. Zaszedł na tej dro­dze za daleko, zna­lazł się po dru­giej stro­nie. Pozo­stała mu tylko pustka wypeł­niona mono­to­nią ruty­no­wych czyn­no­ści. I jakaś bło­gość wyni­ka­jąca z tego, że niczego się już nie pra­gnie.

To jest chyba naj­waż­niej­sze prze­sła­nie tej powie­ści – uka­za­nie ćpa­nia jako spo­sobu na uśmier­ce­nie w sobie czło­wieka.

Elektroniczna halucynacja ludzkości

Miło­śnicy twar­dej, tech­no­lo­gicz­nej SF nie­wiele znajdą w tej powie­ści cie­ka­wych tech­no­lo­gicz­nych gadże­tów. Co prawda autor osa­dził akcję w przy­szło­ści, w latach dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku, ale świat ten nie­wiele się różni od Kali­for­nii lat sie­dem­dzie­sią­tych. Dick zresztą ni­gdy nale­ży­cie nie dbał o rekwi­zyty. To jego boha­te­ro­wie byli cie­kawi, a nie ota­cza­jące ich urzą­dze­nia, tan­detne i wyraź­nie słu­żące jedy­nie jako szta­faż, nie­zbędny ele­ment fan­ta­stycz­nej kon­wen­cji. Choć i w tej powie­ści zawarł dość cie­kawą kon­cep­cję kom­bi­ne­zonu zakłó­ca­ją­cego, któ­rym posłu­gują się poli­cjanci. Na powierzchni mate­riału, z któ­rego ów strój został wyko­nany, są wyświe­tlane w tem­pie tysięcy na sekundę twa­rze milio­nów ludzi. Obser­wa­tor, zwie­dziony tą migo­ta­niną, nie może przez to poznać, kto jest w niego ubrany. Na zdrowy rozum podobny efekt daje wło­że­nie zwy­kłej komi­niarki… ale to już nie byłaby fan­ta­styka.

Swoją drogą cie­kawe, co Dick by powie­dział o Inter­ne­cie. Zwłasz­cza gdyby prze­czy­tał o mło­dym Kore­ań­czyku, który przez trzy­dzie­ści kilka godzin nie wsta­wał od kom­pu­tera, pochło­nięty grą, aż zmarł z wycień­cze­nia (działo się to w tłocz­nej cało­do­bo­wej kawia­rence inter­ne­to­wej). Autor Zwier­cia­dła zapewne uznałby sieć za elek­tro­niczny odpo­wied­nik Ago­nii. Są już ludzie, dla któ­rych dzień bez Face­bo­oka jest dniem stra­co­nym, a to, co się dzieje po dru­giej stro­nie ekranu, staje się waż­niej­sze niż real­ność. Zaczyna dziać się to, co Dick prze­po­wia­dał w licz­nych powie­ściach – ludz­kość migruje do alter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści, którą sama stwo­rzyła. I czy kreuje ją pod­krę­cony nar­ko­ty­kami mózg, czy też powstaje ona w elek­tro­nicznych trze­wiach kom­pu­tera, to naprawdę kwe­stia dru­go­rzędna. W tym sen­sie Dick jest pisa­rzem pro­fe­tycz­nym, który traf­nie odczy­tał pod­sta­wową wła­ści­wość współ­cze­snej cywi­li­za­cji – samo­bój­czą chęć ucieczki od samej sie­bie. Każdy ima­gi­no­wany świat wydaje się lep­szy od rze­czy­wi­stego.

Gnoza zamiast prochów

Dick w końcu rzu­cił nar­ko­tyki, ale jego nie­spo­kojny umysł nie mógł się obyć bez nowej pożywki. Zna­lazł ją w gno­zie, w spe­ku­la­cjach doty­czą­cych istoty Boga i natury świata. To nagłe „nawró­ce­nie” wią­zało się z pew­nym wyda­rze­niem, które zde­ter­mi­no­wało resztę jego życia. Pisarz twier­dził, że w lutym i marcu 1974 roku wie­lo­krot­nie pora­żał go różowy pro­mień, prze­ka­zu­jąc stru­mień infor­ma­cji, mię­dzy innymi na temat scho­rzeń jego syna. Prze­żył wtedy ilu­mi­na­cję przy­po­mi­na­jącą tę świę­tego Pawła w dro­dze do Damaszku, co roz­po­częło gno­stycki okres jego twór­czo­ści, pod­su­mo­wany powie­ścią Valis. Mimo tego oczy­wi­stego reli­gij­nego odjazdu Dick zacho­wy­wał względną trzeź­wość umy­słu, racjo­nal­nie auto­ana­li­zu­jąc doświad­czane wizje. Jego zda­niem świat wciąż miał tajem­nice, które koniecz­nie nale­żało wyświe­tlić.

Swe prze­my­śle­nia na temat Boga – który miał być tak zwaną Zebrą, czyli bytem ist­nie­ją­cym, ale zama­sko­wa­nym, ukry­tym, cza­sem tylko dają­cym znać o sobie – oraz natury rze­czy zawarł na kilku tysią­cach stron monu­men­tal­nego dzieła zwa­nego w skró­cie Egze­gezą (czyli Obja­śnie­niem), które pisał do końca życia. Gno­styc­kie spe­ku­la­cje, któ­rym potra­fił poświę­cać wiele godzin, do upa­dłego dys­ku­tu­jąc z przy­ja­ciółmi, z pew­no­ścią zastą­piły w jego życiu nar­ko­tyki. Nie­które jego stwier­dze­nia – że jest wcie­le­niem pro­roka Elia­sza i że został fizycz­nie prze­nie­siony do sta­ro­żyt­nego Rzymu – każą wąt­pić w jego zdrowe zmy­sły. Z dru­giej strony Seneka powia­dał, że nie ma wiel­kiego geniu­szu bez przy­mieszki sza­leń­stwa. I to jest chyba wła­śnie przy­pa­dek Phi­lipa K.

Dostojewski science fiction

Pisarz ten już za życia prze­szedł do legendy, choć może nie wśród tych, na któ­rych mu naj­bar­dziej zale­żało. Phi­lip K. Dick to jeden z wielu gigan­tów SF pała­ją­cych nie­odwza­jem­nioną miło­ścią do Gór­nego Kró­le­stwa lite­ra­tury (w slangu fan­ta­stów to tak zwany main stream, główny nurt). Nie­stety, jego twór­czość nie­fan­ta­styczna nie znaj­do­wała uzna­nia w oczach wydaw­ców, zaczęto ją wyda­wać dopiero po jego śmierci, gdy postać i dzieło autora Ubika obda­rzano już powszech­nym, nie­kiedy wręcz bał­wo­chwal­czym kul­tem. Ale to fan­ta­styce Dick zawdzię­cza swoje naj­więk­sze pisar­skie doko­na­nia.

Sta­ni­sław Lem w Fan­ta­styce i futu­ro­lo­gii zaty­tu­ło­wał poświę­cony mu roz­dział „Phi­lip K. Dick, czyli fan­to­ma­tyka mimo woli”. Zauwa­żył wów­czas, że mamy wła­ści­wie do czy­nie­nia z auto­rem jed­nej książki w wielu warian­tach powie­la­ją­cej to samo prze­ko­na­nie: ota­cza­jąca nas rze­czy­wi­stość nie jest auten­tyczna, to pod­róbka, wytwór naszej lub czy­jejś halu­cy­na­cji, złu­dze­nie oma­mio­nych zmy­słów, jak gło­sił angli­kań­ski biskup Geo­rge Ber­ke­ley już w XVIII wieku. Idea ta zdo­mi­no­wała jego twór­czość, dając jed­nak fan­ta­styce serię zna­ko­mi­tych powie­ści o „podej­rza­nej”, nie­au­ten­tycz­nej rze­czy­wi­sto­ści, takich jak Oko na nie­bie, Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku czy Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha – ich boha­te­ro­wie mio­tają się roz­pacz­li­wie pośród rze­czy­wi­sto­ści fan­to­ma­tycz­nych, usi­łu­jąc doskro­bać się do tej „praw­dzi­wej”. Zwy­kle zresztą z mar­nym powo­dze­niem.

Książki Dicka, dzieła umy­słu pisa­rza zma­ga­ją­cego się z wro­gim świa­tem i ata­ku­ją­cymi świa­do­mość obse­sjami, są inte­re­su­jące nie tylko dla miło­śnika fan­ta­styki. Nie wszyst­kie oczy­wi­ście, pisał bowiem dużo (z tego się utrzy­my­wał) i nie zawsze na wła­ści­wym dla sie­bie pozio­mie. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że był wiel­kim pisa­rzem wzgar­dzo­nym przez ofi­cjalny Par­nas, przy­gar­nię­tym za to do sze­ro­kiej piersi fan­ta­styki, zawsze otwar­tej dla roz­ma­itej maści nawie­dzeń­ców i waria­tów. Przez swych miło­śni­ków bywa Dick nazy­wany Szek­spi­rem lub Dosto­jew­skim science fic­tion – gatun­kowy cię­żar poru­sza­nej przez niego pro­ble­ma­tyki zupeł­nie nie pasuje do pro­stac­kich rekwi­zy­tów i sce­ne­rii czer­pa­nych z lite­ra­tury popu­lar­nej, na którą został ska­zany. Traf­nie ujmuje tę Dic­kową wła­ści­wość Sta­ni­sław Lem w Fan­ta­styce i futu­ro­lo­gii, pisząc, że jest on w SF „niczym przy­bysz z obcych zupeł­nie stron, który swoje myśli, pra­gnie­nia, dyle­maty wcie­lił w to, czym ów teren dys­po­no­wał, wyko­rzy­stu­jąc kostiu­mo­lo­gię kiczu, by nim – jak mim w skła­dzie łachów tan­de­cia­rza – roz­gry­wać dra­mat egzy­sten­cjal­nej zagadki”.

Jacek Inglot

za Biblią Tysiąc­le­cia [wróć]

Rozdział pierwszy

Był sobie kie­dyś facet, który przez cały dzień nie robił nic innego, tylko wytrzą­sał z wło­sów owady. Lekarz powie­dział mu, że we wło­sach nic nie ma. Facet stał przez osiem godzin pod lejącą się z prysz­nica gorącą wodą i cier­piał nie­ustanny ból, który zada­wały mu owady. Potem wyszedł spod prysz­nica, wytarł się, a one wciąż były we wło­sach; wła­ści­wie obla­zły go już całego. Po mie­siącu miał je w płu­cach.

Ponie­waż i tak nie miał nic innego do roboty, zaczął roz­pra­co­wy­wać teo­re­tycz­nie ich cykl roz­wo­jowy i z pomocą Encyc­lo­pa­edia Bri­tan­nica posta­no­wił usta­lić szcze­gó­łowo, jaki to gatu­nek. Było ich już pełno w całym domu. Tak długo czy­tał o naj­róż­niej­szych gatun­kach, aż zaczął je widzieć także na dwo­rze, więc doszedł do wnio­sku, że to mszyce. Kiedy raz tak zde­cy­do­wał, ni­gdy już nie zmie­nił zda­nia i nie zwa­żał na to, co mówią mu zna­jomi, a mówili na przy­kład: mszyce nie gryzą ludzi.

Mówili mu tak, bo cią­głe uką­sze­nia były dla niego tor­turą. W skle­pie spo­żyw­czym 7-11, nale­żą­cym do sieci obej­mu­ją­cej więk­szą część Kali­for­nii, kupił środki owa­do­bój­cze w aero­zolu: raid, black flag i yard guard. Naj­pierw opry­skał dom, a potem sie­bie. Wyda­wało mu się, że yard guard zadzia­łał naj­le­piej.

Jeśli cho­dzi o stronę teo­re­tyczną, to wyróż­nił trzy sta­dia roz­woju. Insekty prze­nie­śli na niego – jak ich nazwał – nosi­ciele, czyli ludzie, któ­rzy nie zda­wali sobie sprawy ze swo­jej roli w ich roz­prze­strze­nia­niu. W tym sta­dium nie miały jesz­cze szczy­piec ani żuwa­czek (to słowo poznał pod­czas tygo­dni spę­dzo­nych na bada­niach nauko­wych, co było nie­zwy­kle ambit­nym zaję­ciem jak na faceta, który pra­cuje w warsz­ta­cie „Hamulce i opony” i zaj­muje się wymianą okła­dzin bęb­nów hamul­co­wych). Dla­tego też nosi­ciele nic nie czuli. Sia­dy­wał w odle­głym kącie living roomu i patrzył, jak wcho­dzą różni nosi­ciele – w więk­szo­ści byli to ludzie, któ­rych od pew­nego czasu znał, cho­ciaż tra­fiali się i nowi – pokryci mszy­cami w tej szcze­gól­nej, nie­ką­śli­wej fazie roz­woju. Wywo­ły­wało to na jego twa­rzy coś w rodzaju uśmie­chu, ponie­waż wie­dział, że ktoś taki jest wyko­rzy­sty­wany przez insekty i nic z tego nie kapuje.

– Czego się tak szcze­rzysz, Jerry? – pytali.

A on się tylko uśmie­chał.

W następ­nym sta­dium owa­dom wyro­sło coś na kształt skrzy­deł, cho­ciaż nie były to dokład­nie skrzy­dła; w każ­dym razie pozwa­lały im pola­ty­wać. Prze­no­siły się rojem z miej­sca na miej­sce – prze­waż­nie na niego. Było ich pełno w powie­trzu; wyglą­dało to tak, jakby cały living room, cały dom wypeł­niała mgła. W tym sta­dium sta­rał się ich nie wdy­chać.

Naj­bar­dziej było mu żal psa. Widział, jak owady sia­dają na nim, obłażą go i praw­do­po­dob­nie dostają się do płuc, tak jak do jego wła­snych. Praw­do­po­dob­nie – przy­naj­mniej tyle pod­po­wie­działy mu jego zdol­no­ści empa­tyczne – zwie­rzę cier­piało nie mniej niż on sam. Czy powi­nien je komuś oddać, żeby się nie męczyło? Nie, zde­cy­do­wał, pies jest już nie­od­wra­cal­nie opa­no­wany przez insekty i zawlókłby je ze sobą.

Cza­sami brał go pod prysz­nic i usi­ło­wał oczy­ścić. Uda­wało mu się to nie lepiej niż ze sobą. Bolało go, kiedy patrzył, jak pies cierpi. W pew­nym sen­sie to było naj­gor­sze – cier­pie­nie zwie­rzę­cia, które nie może się poskar­żyć.

– Co ty, kurwa, robisz cały dzień pod prysz­ni­cem z tym cho­ler­nym psem? – zapy­tał pew­nego razu jego kum­pel Char­les Freck, który zaszedł do niego i zoba­czył taką wła­śnie scenę.

– Pró­buję spłu­kać z niego mszyce – odpo­wie­dział Jerry.

Wyniósł spod prysz­nica psa, który wabił się Max, i zaczął go wycie­rać. Char­les Freck patrzył jak zacza­ro­wany, gdy Jerry wcie­rał w psią sierść oliwkę dla nie­mow­ląt i talk. Po całym domu walały się puszki środ­ków owa­do­bój­czych, bute­leczki talku i oliwki dla nie­mow­ląt. Więk­szość z nich była pusta – zuży­wał wiele opa­ko­wań dzien­nie.

– Nie widzę żad­nych mszyc – powie­dział Char­les. – Co to są mszyce?

– To coś, co cię w końcu zabije – odparł Jerry. – Takie wła­śnie są mszyce. Mam je we wło­sach, na skó­rze i w płu­cach i ten cho­lerny ból jest nie do wytrzy­ma­nia. Będę musiał pójść do szpi­tala.

– Czemu ja ich nie widzę?

Jerry posta­wił na pod­ło­dze owi­nię­tego ręcz­ni­kiem psa i przy­klęk­nął na wło­cha­tym dywa­niku.

– Pokażę ci jedną – oznaj­mił.

Cały dywa­nik był pokryty mszy­cami. Ska­kały we wszyst­kie strony, nie­które wyżej, inne niżej. Szu­kał wyjąt­kowo dużego okazu, bo wie­dział, że ludziom trudno je zauwa­żyć.

– Przy­nieś mi pustą butelkę albo słoik – powie­dział. – Są pod zle­wem. Zła­piemy jakąś, zamkniemy i zabiorę ją ze sobą, kiedy pójdę do leka­rza; niech sobie obej­rzy.

Char­les Freck przy­niósł mu pusty słoik po majo­ne­zie. Jerry szu­kał tak długo, aż natknął się na mszycę, która pod­ska­ki­wała przy­naj­mniej na cztery stopy. Miała ponad cal dłu­go­ści. Zła­pał ją, prze­niósł do sło­ika, ostroż­nie wpu­ścił do środka i zakrę­cił wieczko. Trium­fal­nie uniósł słoik.

– Widzisz? – spy­tał.

– Nooo – powie­dział Char­les Freck, wpa­tru­jąc się sze­roko otwar­tymi oczami w zawar­tość sło­ika. – Ale wielka! Cho­lera!

– Pomóż mi zna­leźć wię­cej dla leka­rza – popro­sił Jerry i przy­klęk­nął ponow­nie na dywa­niku, sta­wia­jąc słoik obok.

– Dobra – odparł Char­les Freck.

Nim minęło pół godziny, mieli trzy sło­iki pełne owa­dów. Char­les, cho­ciaż nowi­cjusz, zna­lazł naj­więk­sze okazy.

Wszystko to działo się koło połu­dnia, w czerwcu 1994 roku, gdzieś w Kali­for­nii, w oko­licy zabu­do­wa­nej iden­tycz­nymi, tanimi, lecz trwa­łymi domami ze sztucz­nego two­rzywa, z któ­rych już dawno wypro­wa­dzili się nor­malni ludzie. Jerry spry­skał kie­dyś wszyst­kie szyby w oknach farbą w aero­zolu, żeby nie wpa­dało przez nie świa­tło sło­neczne. Wnę­trze oświe­tlały palące się dzień i noc reflek­torki, które Jerry przy­mo­co­wał do sto­jaka od lampy. Cho­dziło o to, by on sam i jego przy­ja­ciele nie odczu­wali upływu czasu. To mu się podo­bało, lubił odsu­wać czas na bok. W takich chwi­lach mógł się bez prze­szkód skon­cen­tro­wać na waż­nych spra­wach. Na przy­kład na czymś takim: dwaj męż­czyźni klę­czą na wło­cha­tym dywa­niku, łapią mszyce i napeł­niają nimi słoik za sło­ikiem.

– Co możemy za nie dostać? – spy­tał Char­les Freck jakiś czas póź­niej. – To zna­czy czy ten lekarz płaci jakąś pre­mię albo co? Jakąś nagrodę? Jakiś szmal?

– W ten spo­sób pomogę wyna­leźć sku­teczny śro­dek, który będzie je zwal­czał – powie­dział Jerry. Doku­cza­jący mu przez cały czas ból sta­wał się nie­zno­śny. Nie mógł w żaden spo­sób do niego przy­wyk­nąć i wie­dział, że nic się nie zmieni. Ogar­niało go nie­od­parte pra­gnie­nie, potrzeba, by znowu wejść pod prysz­nic. – Słu­chaj no – wysa­pał, pro­stu­jąc się – pakuj je dalej do sło­ików, a ja pójdę się, no, wysi­kać. – Ruszył w stronę łazienki.

– Dobra – zgo­dził się Char­les. Dłu­gie nogi trzę­sły się pod nim, kiedy z dłońmi zło­żo­nymi w kształt miseczki sunął w stronę sło­ika. Ponie­waż był kie­dyś żoł­nie­rzem, zacho­wał jesz­cze kon­trolę nad mię­śniami i udało mu się dojść do celu. Ale potem oznaj­mił nagle: – Jerry, jakoś się boję tych robali. Nie chcę tu zostać sam. – Wstał.

– Ty skur­wy­syń­ski tchó­rzu – powie­dział Jerry. Zatrzy­mał się i z bólu zaczął gwał­tow­nie łapać powie­trze.

– Nie mógł­byś…

– Muszę się wysi­kać! – Jerry zatrza­snął za sobą drzwi łazienki i odkrę­cił kurki prysz­nica. Polała się woda.

– Boję się być sam. – W łazience głos Char­lesa Frecka ledwo było sły­chać, choć na pewno gło­śno krzy­czał.

– Pier­dol się! – odkrzyk­nął Jerry i wszedł pod prysz­nic. Po co, kurwa, czło­wiek w ogóle ma przy­ja­ciół? – zadał sobie gorz­kie pyta­nie. Nie wia­domo po co! Nie wia­domo!

– Czy te skur­wiele gryzą? – zapy­tał Char­les, sto­jący tuż pod drzwiami.

– No, gryzą – odpo­wie­dział Jerry, wcie­ra­jąc sobie szam­pon we włosy.

– Tak wła­śnie myśla­łem. – Prze­rwał. – Mogę sobie umyć ręce, żeby się ich pozbyć, a potem pocze­kać na cie­bie?

Zasrany tchórz, pomy­ślał z wście­kło­ścią Jerry. Nie odpo­wie­dział, tylko mył się dalej. Nie warto było gno­jowi odpo­wia­dać… To nie Char­les Freck był ważny, tylko on sam. Jego wła­sne, pod­sta­wowe, nie cier­piące zwłoki, ogromne, pilne potrzeby. Cała reszta mogła pocze­kać. Nie było czasu, nie było czasu, pew­nych spraw nie można odkła­dać. Cała reszta ma dru­go­rzędne zna­cze­nie. Oprócz psa. Pomy­ślał o psie, który wabił się Max.

Char­les Freck zadzwo­nił do kogoś, kto – jak się spo­dzie­wał – mógł mieć towar.

– Możesz mi pod­rzu­cić jakieś dzie­sięć dzia­łek Ago­nii?

– Rany boskie, jestem zupeł­nie spłu­kany. Sam pró­buję zała­twić. Daj mi znać, jak­byś coś miał, przyda się.

– Co się stało z dosta­wami?

– Pew­nie kogoś przy­mknęli.

Char­les Freck odwie­sił słu­chawkę i wyszedł z budki tele­fo­nicz­nej – w spra­wie kupna ni­gdy nie nale­żało dzwo­nić z domo­wego tele­fonu. Kiedy, sła­nia­jąc się, szedł w stronę miej­sca, gdzie zapar­ko­wał swo­jego che­vro­leta, wyświe­tlił sobie w gło­wie fan­ta­styczną scenkę. W tej scence prze­jeż­dżał obok olbrzy­miej wystawy Thri­fty Drug­store, na któ­rej stały bute­leczki, puszki, sło­iki, wanny, beczki i pół­mi­ski wypeł­nione Ago­nią, miliony kap­su­łek, table­tek i dzia­łek Ago­nii. Ago­nia wymie­szana z amfe­ta­miną, z hero­iną, z bar­bi­tu­ra­tami, psy­cho­de­li­kami, w każ­dej postaci, a do tego ogromny szyld: TU KUPISZ NA KRE­DYT. Nie wspo­mi­na­jąc już o innym: BAR­DZO NISKIE CENY, NAJ­NIŻ­SZE W CAŁYM MIE­ŚCIE.

Tak naprawdę na wysta­wie Thri­fty Drug­store zwy­kle nie było nic: jakieś grze­bie­nie, bute­leczki z naftą, dez­odo­ranty, takie tam bzdety. Mogę się zało­żyć, że na zaple­czu trzy­mają pod klu­czem Ago­nię w nie­ska­la­nej, czy­stej for­mie, bez żad­nych domie­szek, pomy­ślał, wyjeż­dża­jąc z par­kingu przy Har­bor Boule­vard i włą­cza­jąc się do popo­łu­dnio­wego ruchu, taki pięć­dzie­się­cio­fun­towy worek.

Zasta­na­wiał się, o któ­rej godzi­nie i w jaki spo­sób wno­szą co rano ten pięć­dzie­się­cio­fun­towy worek z Sub­stan­cją A do Thri­fty Drug­store i skąd go przy­wożą. Bóg jeden raczy wie­dzieć – może ze Szwaj­ca­rii, a może z jakiejś innej pla­nety, na któ­rej żyje rasa rozum­nych istot. Przy­jeż­dżają pew­nie bar­dzo wcze­śnie i mają ze sobą uzbro­jo­nych straż­ni­ków – Poli­cjan­tów, któ­rzy stoją dookoła z lase­ro­wymi kara­bi­nami i patrzą groź­nie, jak to Poli­cjanci. Niech no tylko ktoś spró­buje mi ukraść Ago­nię, pomy­ślał tak, jak myśli Poli­cjant, to go zała­twię.

Praw­do­po­dob­nie Sub­stan­cja A sta­nowi skład­nik wszyst­kich sprze­da­wa­nych ofi­cjal­nie leków, które mają jaką­kol­wiek sku­tecz­ność, pomy­ślał. Szczypta tu, szczypta tam – według taj­nej for­muły macie­rzy­stego labo­ra­to­rium w Niem­czech albo w Szwaj­ca­rii, które ją odkryło. Tak naprawdę wie­dział, że jest ina­czej: wła­dze zabi­jają albo zamy­kają każ­dego, kto sprze­daje, trans­por­tuje lub używa Sub­stan­cji A. W tym wypadku ozna­cza­łoby to, że Thri­fty Drug­store – miliony skle­pów Thri­fty Drug­store – nale­ża­łoby zastrze­lić, wysiu­dać z inte­resu albo posłać do wię­zie­nia. Naj­praw­do­po­dob­niej do wię­zie­nia. A w ogóle to jak można zastrze­lić sieć drug­store’ów? Albo zamknąć w wię­zie­niu?

Pew­nie sprze­dają tylko zwy­kłe kosme­tyki, doszedł do wnio­sku, jeż­dżąc bez celu w kółko. Czuł się fatal­nie, bo miał już tylko trzy­sta table­tek Ago­nii odło­żo­nych na boku. Były zako­pane w ogródku za domem pod krza­kiem kame­lii – krzy­żówki z faj­nymi dużymi kwia­tami, które nie brą­zo­wieją nawet wio­sną. Star­czy tego naj­wy­żej na tydzień, pomy­ślał. A co potem, kiedy się skoń­czą? Cho­lera.

Przy­pu­śćmy, że wszyst­kim w Kali­for­nii i w czę­ści Ore­gonu tego samego dnia wyschłoby źró­dełko. Ale by się poro­biło.

Przez głowę prze­le­ciała mu naj­czar­niej­sza wizja, jaka może nawie­dzić ćpuna. W całej zachod­niej czę­ści Sta­nów Zjed­no­czo­nych w tej samej chwili koń­czy się towar i wszy­scy padają tego samego dnia, pew­nie gdzieś około szó­stej rano w nie­dzielę, kiedy nor­malni ludzie ubie­rają się, żeby pójść do zasra­nego kościoła.

Miej­sce akcji: Pierw­szy Kościół Epi­sko­palny w Pasa­de­nie, 8.30, nie­dziela, Dzień Kata­strofy.

– Umi­ło­wani w Panu, módlmy się, aby Bóg ulżył w cier­pie­niu tym wszyst­kim, któ­rzy są w tej chwili na gło­dzie i rzu­cają się na łóż­kach.

– Módlmy się – przy­ta­kują para­fia­nie.

– Lecz zanim Pan ześle im świeżą dostawę…

Załoga poli­cyj­nego samo­chodu musiała zauwa­żyć w jego spo­so­bie jazdy coś, na co on sam nie zwró­cił uwagi. Radio­wóz wyje­chał z par­kingu i podą­żał za nim, na razie bez włą­czo­nych świa­teł i syreny, ale…

Może jadę zyg­za­kiem, pomy­ślał. Zasrana suka. Musieli zoba­czyć, że coś spier­do­li­łem. Cie­kawe co?

GLINA: Pana nazwi­sko.

– Moje nazwi­sko? (NIE PRZY­CHO­DZI MI DO GŁOWY ŻADNE NAZWI­SKO).

– Nie wiesz pan, jak się nazy­wasz? – Gli­niarz daje znak swo­jemu kum­plowi, który sie­dzi w samo­cho­dzie. – Ten facet jest nie­źle naćpany.

– Nie strze­laj­cie – mówi Char­les Freck w wizji wywo­ła­nej wido­kiem radio­wozu. – Zabierz­cie mnie przy­naj­mniej na poste­ru­nek i tam zastrzel­cie, żeby nikt nie widział.

Żeby prze­żyć w tym faszy­stow­skim pań­stwie poli­cyj­nym, pomy­ślał, czło­wiek zawsze musi pamię­tać, jak się nazywa. Cały czas. Wystar­czy, że nie pamię­tasz swo­jego zaki­cha­nego nazwi­ska, a oni od razu wie­dzą, że jesteś nała­do­wany.

Wiem, co zro­bię, zde­cy­do­wał. Jak tylko zoba­czę wolne miej­sce do par­ko­wa­nia, to sam zjadę na pobo­cze, zanim włą­czą koguta, a jak się zatrzy­mają obok, to im powiem, że mam kło­poty z kołem albo co.

Poli­cjanci zawsze są zado­wo­leni, kiedy czło­wiek się pod­daje i nie może jechać dalej. Jak zwie­rzę, które pada na zie­mię i odsła­nia mięk­kie, niczym nie chro­nione, bez­bronne pod­brzu­sze. Muszę tak zro­bić.

Zje­chał na prawo i ude­rzył przed­nimi kołami w kra­węż­nik. Radio­wóz prze­je­chał obok niego, nie zatrzy­mu­jąc się.

No i zupeł­nie bez sensu sta­ną­łem, stwier­dził. Teraz będzie trudno wje­chać znowu na ulicę, przy takim ruchu. Wyłą­czył sil­nik. Posie­dzę sobie chwilę w samo­cho­dzie, zde­cy­do­wał, i pome­dy­tuję albo wejdę w trans. W tym celu naj­le­piej popa­trzeć na panienki. Cie­kawe, czy pro­du­kują takie ustroj­stwa, które mie­rzą pod­nie­ce­nie. Takie jak te, które mie­rzą fale alfa. Fale pod­nie­ce­nia – naj­pierw są bar­dzo krót­kie, potem dłuż­sze, więk­sze, coraz więk­sze, aż zupeł­nie wycho­dzą z ekranu.

To na nic, zdał sobie sprawę. Powi­nie­nem pocho­dzić i poszu­kać kogoś, kto ma towar. Muszę coś zała­twić, bo nie­długo zacznę świ­ro­wać, a wtedy już nic nie będę mógł zro­bić. Nawet sie­dzieć w samo­cho­dzie, jak teraz. Nie będę wie­dział, kim jestem, gdzie jestem ani co się w ogóle dzieje.

A co się w ogóle dzieje? – zapy­tał sam sie­bie. Jaki dzi­siaj dzień? Gdy­bym wie­dział, jaki to dzień, to reszta sama poskła­da­łaby się do kupy. Kawa­łek po kawałku.

Środa, śród­mie­ście Los Ange­les, oko­lice Westwood. Przed nim było jedno z tych wiel­kich cen­trów han­dlo­wych oto­czo­nych murem, od któ­rego czło­wiek odbija się jak gumowa piłka, chyba że ma kartę kre­dy­tową i może przejść przez elek­tro­niczne bramki. Ponie­waż nie miał karty kre­dy­to­wej, znał te sklepy tylko z opo­wia­dań. Podobno było ich mnó­stwo i sprze­da­wano w nich towary wyso­kiej jako­ści, a kupu­ją­cymi były naj­czę­ściej żony nor­mal­nych ludzi. Patrzył, jak umun­du­ro­wani i uzbro­jeni straż­nicy przy bra­mie kon­tro­lują wszyst­kich wcho­dzą­cych. Spraw­dzali, czy klient odpo­wiada danym na kar­cie kre­dy­to­wej, która nie mogła być skra­dziona, kupiona, sprze­dana lub użyta nie­zgod­nie z prze­zna­cze­niem. Do środka wcho­dziła masa ludzi, ale przy­pusz­czał, że wielu z nich przy­szło tylko popa­trzeć na wystawy. Nie­moż­liwe, żeby wszy­scy mieli tyle szmalu i ochotę, by przy­jeż­dżać o tej porze na zakupy. Jest wcze­śnie, dopiero parę minut po dru­giej. Wie­czo­rem – to co innego. W skle­pach zapa­lają się wszyst­kie świa­tła. Widział kie­dyś, wszy­scy bra­cia i sio­stry widzieli, sto­jąc na zewnątrz, potoki świa­tła. Wyglą­dało to jak wesołe mia­steczko dla doro­słych.

Sklepy po zewnętrz­nej stro­nie muru, gdzie nie trzeba było mieć karty kre­dy­to­wej i któ­rych nie pil­no­wali uzbro­jeni straż­nicy, nie były warte wspo­mnie­nia. Kilka skle­pi­ków, w któ­rych można było kupić potrzebne na co dzień rze­czy: obuw­ni­czy, sklep z tele­wi­zo­rami, pie­kar­nia, mały warsz­tat naprawy sprzętu gospo­dar­stwa domo­wego, pral­nia. Obser­wo­wał dziew­czynę w krót­kiej kurtce ze sztucz­nej skóry i w obci­słych spodniach. Cho­dziła od sklepu do sklepu. Miała ładne włosy, ale nie mógł zoba­czyć jej twa­rzy, żeby się prze­ko­nać, czy jest w porządku. Ma nie­złą figurę, pomy­ślał. Dziew­czyna zatrzy­mała się na chwilę przed wystawą, na któ­rej leżały wyroby ze skóry. Przy­glą­dała się torebce obszy­tej frędz­lami. Widział, jak się w nią wpa­truje, zasta­na­wia, jak się do niej przy­mie­rza. Na pewno wej­dzie do środka i będzie chciała zoba­czyć z bli­ska.

Tak jak przy­pusz­czał, po chwili weszła do sklepu.

Wśród tłumu na chod­niku poja­wiła się inna dziew­czyna. Była ubrana w marsz­czoną bluzkę i buty na wyso­kim obca­sie, włosy miała pofar­bo­wane na srebrno, a na twa­rzy zbyt inten­sywny maki­jaż. Pró­buje wyglą­dać na star­szą, niż jest, pomy­ślał. Pew­nie jesz­cze cho­dzi do szkoły. Potem nie poka­zał się już nikt godny uwagi, więc odplą­tał sznu­rek, który przy­trzy­my­wał klapę schowka na ręka­wiczki, i wycią­gnął paczkę papie­ro­sów. Zapa­lił, włą­czył radio i poszu­kał sta­cji nada­ją­cej rocka. Kie­dyś miał kase­towy odtwa­rzacz ste­reo, ale pew­nego dnia, kiedy wycho­dził z samo­chodu, zapo­mniał go zabrać ze sobą. Kiedy wró­cił, odtwa­rzacza oczy­wi­ście już nie było – ktoś go ukradł. Sam jestem sobie winien, pomy­ślał wtedy. Teraz miał tylko to stare radio. Też je pew­nie kie­dyś ukradną. Wie­dział jed­nak, gdzie można kupić uży­wane – po pro­stu za bez­cen. Wyglą­dało na to, że samo­chód tak czy owak lada chwila się roz­pad­nie: uszczelka pod gło­wicą była do niczego, a sil­nik nie trzy­mał kom­pre­sji. Musiał spa­lić zawory na auto­stra­dzie, kiedy wra­cał do domu z ładun­kiem naprawdę dosko­na­łego towaru. Cza­sami, kiedy uda­wało mu się zała­twić więk­szą ilość, popa­dał w para­noję – nie tyle bał się gli­nia­rzy, ile tego, że mogliby go okraść inni nar­ko­mani. Jacyś faceci na gło­dzie, zde­cy­do­wani na wszystko i napa­leni na towar.

Obok prze­szła dziew­czyna, na którą natych­miast zwró­cił uwagę. Czarne włosy, ładna, lekki krok, w roz­pię­tej bluzce zwią­za­nej w pasie. Prze­cież ją znam, pomy­ślał, to Donna, dziew­czyna Boba Arc­tora.

Otwo­rzył drzwi samo­chodu i wysiadł. Zmie­rzyła go wzro­kiem, ale nie przy­sta­nęła. Ruszył za nią, prze­ci­ska­jąc się przez tłum.

Na pewno myśli, że chcę się do niej dobrać, pomy­ślał. Z łatwo­ścią przy­spie­szyła kroku; kiedy obej­rzała się w jego stronę, widział ją już nie­zbyt dokład­nie. Miała wyra­zi­stą, spo­kojną twarz. Zoba­czył duże oczy, patrzące na niego badaw­czo. Na pewno pró­buje osza­co­wać, jak szybko idę, i zasta­na­wia się, czy ją dogo­nię, uznał. Jasne, że nie, jeżeli dalej będzie tak gnać. Szybka jest.

Przed skrzy­żo­wa­niem cze­kała na zie­lone świa­tło grupa ludzi. Samo­chody skrę­cały wła­śnie z piskiem opon w lewo, to jej jed­nak nie zatrzy­mało. Prze­cho­dziła przez skrzy­żo­wa­nie szybko, lecz z god­no­ścią, lawi­ru­jąc mię­dzy pędzą­cymi pojaz­dami. Kie­rowcy patrzyli na nią obu­rzeni, ale ona zda­wała się nie widzieć ich spoj­rzeń.

– Donna!

Kiedy zapa­liło się zie­lone świa­tło, ruszył za nią i po chwili dogo­nił. Nie gnała już tak, szła jed­nak bar­dzo szybko.

– Czy to ty byłaś kie­dyś panienką Boba? – zapy­tał. Udało mu się wyprze­dzić dziew­czynę i spoj­rzeć jej w oczy.

– Nie – odpo­wie­działa. – Nie byłam.

Odwró­ciła się i szła teraz pro­sto na niego, a on cof­nął się, ponie­waż w ręku miała krótki nóż, któ­rego ostrze było wymie­rzone w jego brzuch.

– Spa­daj – rzu­ciła ostro, nie zwal­nia­jąc kroku.

– Pew­nie, że to ty – powie­dział. – Pozna­li­śmy się u Boba.

Noża już pra­wie nie widział, tylko błysk metalu pozwa­lał mu się domy­ślić, że jesz­cze tam jest. Mogła go tu zadźgać i pójść spo­koj­nie dalej. Cały czas się cofał. Dziew­czyna trzy­mała nóż tak spryt­nie, że praw­do­po­dob­nie żaden z prze­chod­niów nie domy­ślał się, co się dzieje. Ale on wie­dział, czym to się może skoń­czyć. Dziew­czyna szła na niego bez naj­mniej­szego waha­nia. Char­les usko­czył w bok, a ona poszła bez słowa dalej.

– Jeeezu! – jęk­nął do jej ple­ców. Prze­cież wiem, że to Donna, pomy­ślał. Po pro­stu nie ska­po­wała, kim jestem i że się znamy. Na pewno się boi, że chcę ją przy­ci­snąć do ściany. Trzeba uwa­żać, pomy­ślał, kiedy zacze­pia się obcą dziew­czynę na ulicy. Wszyst­kie teraz mają coś pod ręką; za dużo nie­szczęść im się przy­tra­fia.

Śmieszny mały nożyk. Nie powinna cze­goś takiego nosić przy sobie; jakiś facet mógłby jej bez trudu wykrę­cić rękę i pchnąć. Nawet ja, gdyby mi rze­czy­wi­ście zale­żało. Stał na chod­niku i ogar­niała go złość. Prze­cież to na pewno Donna.

Kiedy ruszył z powro­tem w stronę, gdzie stał jego samo­chód, zauwa­żył, że dziew­czyna zatrzy­mała się na skraju chod­nika i patrzy na niego bez słowa.

Pod­szedł ostroż­nie.

– Kie­dyś wie­czo­rem – ode­zwał się – ja, Bob i jedna panienka słu­cha­li­śmy sta­rych taśm Simona i Gar­fun­kela; to byłaś wła­śnie ty.

Napeł­niała wtedy mozol­nie kap­sułki Ago­nią naprawdę wyso­kiej jako­ści. Trwało to prze­szło godzinę. El Primo. Numero Uno: Ago­nia. Kiedy skoń­czyła, poza­my­kała kap­sułki, a potem je połknęli – wszyst­kie od razu. Ona nie brała. „Ja tylko sprze­daję”, powie­działa wtedy. „Gdy­bym zaczęła brać, nie mia­ła­bym żad­nych zysków”.

Dziew­czyna ode­zwała się:

– Myśla­łam, że chcesz mnie prze­wró­cić i zerżnąć.

– Nie – odpo­wie­dział – po pro­stu myśla­łem, że może… – zawa­hał się – że może chcia­ła­byś, żeby cię pod­wieźć. Na ulicy? – zapy­tał zdu­miony. – W biały dzień?

– Mógł­byś mnie wcią­gnąć do bramy. Albo do samo­chodu.

– Prze­cież ja cię znam – zapro­te­sto­wał. – A poza tym Arc­tor by mnie chyba zaje­bał, gdy­bym ci coś zro­bił.

– Po pro­stu cię nie pozna­łam. – Zro­biła trzy kroki w jego stronę. – Jestem tro­chę krót­ko­wzroczna.

– Powin­naś nosić szkła kon­tak­towe. – Ma bar­dzo ładne, duże, ciemne oczy, pomy­ślał Char­les. Co ozna­cza, że nie jest na pro­chach.

– Kie­dyś nosi­łam. Ale jedno wpa­dło mi na impre­zie do wazy z pon­czem. Poncz był zapra­wiony LSD. Spły­nęło na samo dno i pew­nie ktoś je wypił. Mam nadzieję, że mu sma­ko­wało, bo zapła­ci­łam za nie trzy­dzie­ści pięć dola­rów.

– Pod­rzu­cić cię gdzieś?

– Prze­rżniesz mnie w samo­cho­dzie.

– Nie – powie­dział. – Od kilku tygo­dni w ogóle mi nie staje. To pew­nie od jakie­goś świń­stwa, które dodają do towaru. Od cze­goś che­micz­nego.

– To nie­zły tekst, ale nie dam się nabrać. Wszy­scy mnie rżną. W każ­dym razie pró­bują – popra­wiła się. – Tak to jest, jak się jest dziew­czyną. Poda­łam ostat­nio jed­nego faceta do sądu za napaść i mole­sto­wa­nie. Doma­gamy się czter­dzie­stu tysięcy dola­rów odszko­do­wa­nia.

– A co ci zro­bił?

– Zła­pał mnie za cyce.

– To nie jest warte czter­dzie­stu tysięcy.

Szli obok sie­bie w stronę samo­chodu.

– Masz coś na sprze­daż? – zapy­tał. – Bar­dzo potrze­buję. Wła­ści­wie to już nic nie mam, wyobraź sobie. Wszystko mi się skoń­czyło. Cho­ciaż parę sztuk. Gdy­byś miała, to cho­ciaż parę sztuk.

– Coś ci zała­twię

– Ale tylko tabletki – zastrzegł. – Nie daję w żyłę.

– Dobra – przy­tak­nęła zde­cy­do­wa­nie, patrząc w zie­mię. – Tylko że ostat­nio są trud­no­ści, towar nie przy­cho­dzi. Pew­nie już się zdą­ży­łeś zorien­to­wać. Nie mogę ci dużo zała­twić, ale…

– Kiedy? – prze­rwał jej.

Doszli do samo­chodu. Char­les zatrzy­mał się, otwo­rzył drzwi i wsiadł. Donna weszła z dru­giej strony. Usie­dli obok sie­bie.

– Poju­trze – powie­działa. – Jeśli uda mi się dorwać jed­nego gościa. Ale myślę, że tak.

Cho­lera, pomy­ślał. Dopiero poju­trze.

– A wcze­śniej nie dasz rady? Na przy­kład dzi­siaj wie­czo­rem?

– Naj­wcze­śniej jutro.

– Za ile?

– Sześć­dzie­siąt dola­rów za sto.

– O Jezu – jęk­nął. – Ale zdzier­stwo.

– Są pierw­sza klasa. Już je od niego bra­łam. To nie to samo, co się kupuje na ulicy. Słowo daję, są warte tych pie­nię­dzy. Naj­chęt­niej biorę towar wła­śnie od tego faceta, jeśli tylko jest oka­zja. Ale on też nie zawsze ma. Teraz wła­śnie wró­cił z połu­dnia. Facet nie bie­rze przez pośred­ni­ków, więc mam gwa­ran­cję, że na pewno są dobre. Nie musisz mi pła­cić z góry. Dopiero przy odbio­rze. Mam do cie­bie zaufa­nie.

– Ni­gdy nie płacę z góry – odparł.

– Cza­sami ina­czej się nie da.

– W porządku – zgo­dził się Char­les. – Więc możesz zała­twić mi co naj­mniej sto sztuk, tak? – Zaczął szybko prze­li­czać. W ciągu dwóch dni uda mu się jakoś zała­twić sto dwa­dzie­ścia dola­rów i kupić od niej dwie­ście table­tek. A gdyby do tego czasu tra­fiła się lep­sza oka­zja, gdyby spo­tkał innego han­dla­rza, mógłby kupić od niego i zapo­mnieć o dziew­czy­nie. To wła­śnie jest zaleta nie­pła­ce­nia z góry – to i jesz­cze pew­ność, że czło­wieka nie zro­bią w konia.

– Masz szczę­ście, że mnie spo­tka­łeś – stwier­dziła Donna, gdy Char­les zapu­ścił sil­nik i wyje­chał na jezd­nię. – Za jakąś godzinę mam się spo­tkać z jed­nym face­tem, a on pew­nie będzie chciał wziąć wszystko, co tylko będę mogła zała­twić. W takim razie nic byś ode mnie nie dostał. Masz dzi­siaj szczę­ście. – Uśmiech­nęła się i on też się do niej uśmiech­nął.

– Szkoda, że nie możesz wcze­śniej – powie­dział.

– A jeśli… – Otwo­rzyła torebkę i wyjęła mały notes i dłu­go­pis z nadru­kiem ŚWIECE AKU­MU­LA­TORY REGU­LA­CJA ZAPŁONU. – Jak się z tobą skon­tak­to­wać, bo zapo­mnia­łam, jak się nazy­wasz?

– Char­les B. Freck – odpo­wie­dział. Podyk­to­wał jej swój numer. Wła­ści­wie nie był to jego tele­fon, tylko zna­jo­mego, który był nor­mal­nym face­tem. Uży­wał jego tele­fonu do prze­ka­zy­wa­nia wia­do­mo­ści. Donna mozol­nie zapi­sała numer. Ma kło­poty z pisa­niem, pomy­ślał. Wytęża wzrok i tak powoli sta­wia kre­ski. Gówno tam uczą w tych szko­łach w dzi­siej­szych cza­sach. Nor­malna anal­fa­betka. Ale nie­zła. To co, że ledwo umie czy­tać i pisać? Co to ma za zna­cze­nie, skoro ma takie fajne cycki.

– Zaczy­nam sobie przy­po­mi­nać – ode­zwała się Donna. – Mniej wię­cej. Nie bar­dzo pamię­tam tam­ten wie­czór. Byłam nie­źle naprana. Pamię­tam tylko, że napeł­nia­li­śmy towa­rem kap­sułki. To były kap­sułki po librium; przed­tem je wyrzu­ci­li­śmy. Połowę towaru pew­nie roz­sy­pa­łam na pod­ło­dze. – Popa­trzyła na niego uważ­nie. – Wygląda na to, że jesteś w porządku. Może mogli­by­śmy czę­ściej robić inte­resy? Za jakiś czas pew­nie będziesz chciał wię­cej.

– No tak – odpo­wie­dział, zasta­na­wia­jąc się, czy uda mu się zbić cenę. Doszedł do wnio­sku, że powinno się udać. Tak czy ina­czej wygrał. To zna­czy udało mu się zała­twić towar.

Szczę­ście, pomy­ślał, to pew­ność, że się zała­twiło parę table­tek.

Cały świat na zewnątrz samo­chodu, wszy­scy ci zago­nieni ludzie, świa­tło słońca, ruch, wszystko to prze­pły­wało obok niego i wyglą­dało nie­re­al­nie. Char­les był szczę­śliwy.

I to wszystko przez przy­pa­dek, tylko dla­tego, że jechał za nim radio­wóz. Nie­spo­dzie­wane, nowe źró­dło Sub­stan­cji A. Czego jesz­cze można chcieć od życia? Mógł liczyć, że miną co naj­mniej dwa tygo­dnie, pra­wie pół mie­siąca, zanim zdech­nie albo na pół zdech­nie, bo po odsta­wie­niu Sub­stan­cji A nie było mię­dzy jed­nym a dru­gim wiel­kiej róż­nicy. Dwa tygo­dnie! Wypeł­niała go radość i przez moment poczuł, jak przez otwarte okno samo­chodu wpada do środka pach­nące wio­sną powie­trze.

– Może poje­dziesz ze mną odwie­dzić Jerry’ego Fabina? – zapy­tał. – Wiozę mu tro­chę rze­czy do Trze­ciej Kli­niki Fede­ral­nej, zabrali go tam wczo­raj wie­czo­rem. Wożę po tro­chu, bo może nie­długo go wypusz­czą, a nie będzie mi się chciało tar­gać z powro­tem tego całego kramu naraz.

– Wola­ła­bym się z nim nie spo­ty­kać – odpo­wie­działa Donna.

– Znasz go? Znasz Jerry’ego Fabina?

– Jerry Fabin jest prze­ko­nany, że to ja przy­wlo­kłam mu do domu insekty.

– Mszyce.

– Wtedy jesz­cze nie wie­dział, że to mszyce. Wolę się trzy­mać od niego z daleka. Ostat­nim razem, kiedy go spo­tka­łam, był bar­dzo agre­sywny. Ma coś z recep­to­rami w mózgu, przy­naj­mniej tak mi się wydaje. Sądząc z tego, co piszą w bro­szur­kach oświa­to­wych, to muszą być recep­tory.

– Nie można go z tego wycią­gnąć, prawda? – zapy­tał.

– Nie, to nie­od­wra­calne.

– W kli­nice powie­dzieli mi, że będę się mógł z nim zoba­czyć i że może on kie­dyś… – Zro­bił ruch ręką. – Że nie będzie… – Znowu poru­szył ręką. Było mu trudno zna­leźć odpo­wied­nie słowa, żeby powie­dzieć o swoim przy­ja­cielu to, co chciał.

Donna popa­trzyła na niego i zapy­tała:

– Masz uszko­dzony ośro­dek mowy? W tym, jak to się tam nazywa, poty­licz­nym pła­cie mózgu?

– Nie – zaprze­czył ener­gicz­nie.

– A tak w ogóle to wszystko w porządku? – Postu­kała się po gło­wie.

– No nie, bo wiesz, po pro­stu trudno mi się mówi o tych zasra­nych kli­ni­kach, gdzie leczą afa­zję. Kie­dyś byłem tam odwie­dzić kum­pla. Pró­bo­wał wła­śnie wypa­sto­wać pod­łogę. Powie­dzieli, że nie może mu się udać, bo nie potrafi sobie przy­po­mnieć, jak to się robi. Dobiło mnie to, że cały czas pró­bo­wał. I to nie przez godzinę, bo mie­siąc póź­niej, gdy go znowu odwie­dzi­łem, on wciąż pró­bo­wał wypa­sto­wać pod­łogę. Zacho­wy­wał się zupeł­nie tak samo jak przed mie­siącem, kiedy przy­je­cha­łem go pierw­szy raz odwie­dzić. Nie mógł zro­zu­mieć, dla­czego mu to pasto­wa­nie nie wycho­dzi. „Dla­czego mi nie wycho­dzi?”, pytał wszyst­kich naokoło. Nie było spo­sobu, żeby mu wytłu­ma­czyć, to zna­czy wszy­scy mu tłu­ma­czyli i ja też, a on cią­gle nie mógł nic zro­zu­mieć.

– Czy­ta­łam, że naj­pierw szlag tra­fia recep­tory w mózgu – powie­działa pogod­nie Donna. – Jak się za mocno przy­ła­duje.

Patrzyła na jadące przed nimi samo­chody.

– Zobacz, jedzie to nowe porsche z dwoma sil­ni­kami. – Poka­zała pal­cem pod­eks­cy­to­wana. – O rany!

– Zna­łem kie­dyś gościa, który pod­pro­wa­dził takie porsche. Wyje­chał na River­side Fre­eway, przy­du­sił do stu sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu mil na godzinę i się roz­ma­zał. – Mach­nął ręką. – Wje­chał pro­sto w dupę cię­ża­rówce. Pew­nie nawet nie zdą­żył jej zauwa­żyć. – W gło­wie wyświe­tlił sobie scenkę: on sam za kie­row­nicą porsche, omija jed­nak spryt­nie wszyst­kie cię­ża­rówki. Ludzie jadący auto­stradą – i to auto­stradą do Hol­ly­wood – patrzą na niego, a on jest szczu­płym, przy­stoj­nym face­tem o sze­ro­kich barach jadą­cym nowym porsche z szyb­ko­ścią dwu­stu mil na godzinę. Gli­nom bez­sil­nie opa­dają szczęki.

– Trzę­siesz się – zauwa­żyła Donna. Poło­żyła mu rękę na ramie­niu; natych­miast zare­ago­wał na uspo­ka­ja­jący dotyk. – Nie dener­wuj się.

– Zmę­czony jestem – powie­dział. – Przez dwie doby nie spa­łem, tylko liczy­łem mszyce. Liczy­łem i upy­cha­łem do bute­lek. Aż w końcu wal­nę­li­śmy się spać, a na drugi dzień rano, kiedy chcie­li­śmy wło­żyć te butelki do samo­chodu, żeby je zawieźć do leka­rza, to się oka­zało, że nic w nich nie ma. Były zupeł­nie puste. – Teraz sam zauwa­żył, że się trzę­sie, spo­strzegł, że drżą mu ręce na kie­row­nicy samo­chodu, który jechał z szyb­ko­ścią dwu­dzie­stu mil na godzinę. – Wszyst­kie były, kurwa, puste. Wszyst­kie. I wtedy wła­śnie, kurwa, zro­zu­mia­łem. Doszło do mnie, że z mózgiem Jerry’ego coś jest nie tak.

Powie­trze nie pach­niało już wio­sną i pomy­ślał nagle, że potrze­buje działki Sub­stan­cji A. Było póź­niej, niż przy­pusz­czał, a może przed­tem wziął mniej, niż mu się zda­wało. Na szczę­ście w schowku na ręka­wiczki była jesz­cze por­cja, którą zawsze woził ze sobą. Zaczął szu­kać wol­nego miej­sca do par­ko­wa­nia.

– Tak to się cza­sem porobi w gło­wie – doszedł do niego z daleka głos Donny. Wyda­wało się, że zapa­dła się w sobie, że gdzieś ode­szła. Zasta­na­wiał się, czy ta bez­sen­sowna jazda ją dener­wuje. Pew­nie tak.

Przez głowę prze­le­ciała mu, tym razem bez udziału woli, kolejna fan­ta­styczna scenka: naj­pierw zoba­czył dużego pon­tiaca z tyl­nym kołem unie­sio­nym na pod­no­śniku. Samo­chód osu­wał się w tył, a mniej wię­cej trzy­na­sto­letni dzie­ciak ze strze­chą dłu­gich wło­sów pró­bo­wał go przy­trzy­mać, krzy­cząc o pomoc. Zoba­czył sie­bie i Jerry’ego Fabina, jak wybie­gają z domu Jerry’ego i pędzą do samo­chodu po usia­nym pusz­kami po piwie pod­jeź­dzie. On sam zła­pał za klamkę od strony kie­rowcy, żeby wsko­czyć i naci­snąć na pedał hamulca.

Jerry Fabin – tylko w spodniach, bez butów, z roz­czo­chra­nymi wło­sami, bo wła­śnie się obu­dził – pod­biegł do samo­chodu i bla­dym ramie­niem, które jesz­cze ni­gdy nie widziało słońca, ode­pchnął chłopca w bok. Pod­no­śnik prze­chy­lił się i prze­wró­cił, tył samo­chodu ude­rzył o zie­mię, koło poto­czyło się gdzieś, ale chło­pak był cały.

– Za późno na hamo­wa­nie – wysa­pał Jerry, pró­bu­jąc odgar­nąć z oczu brzyd­kie, tłu­ste włosy. – Nie zdą­żył­byś.

– Nic mu się nie stało?! – krzyk­nął Char­les Freck. Serce łomo­tało mu w piersi.

– Nie. – Jerry stał obok chłopca, gwał­tow­nie łapiąc powie­trze. – Cho­lera! – wrza­snął na chło­paka z wście­kło­ścią. – Nie mówi­łem ci, żebyś na nas pocze­kał?! A kiedy samo­chód zaczyna się zsu­wać z pod­no­śnika, to… cho­lera, nie zatrzy­masz cze­goś, co waży dwie i pół tony!

Złość wykrzy­wiła mu rysy. Chło­pak, na któ­rego wszy­scy mówili Szczur, wyglą­dał jak pół­tora nie­szczę­ścia i miał winę wypi­saną na twa­rzy.

– Tysiąc razy ci powta­rza­łem!

– Chcia­łem naci­snąć na hamu­lec – wyja­śnił Char­les Freck, zda­jąc sobie sprawę z wła­snej głu­poty, ze swo­jego zacho­wa­nia, które było rów­nie idio­tyczne jak zacho­wa­nie chłopca i tak samo śmier­tel­nie nie­bez­pieczne. Był doro­słym czło­wie­kiem, a nie zdo­łał odpo­wied­nio zare­ago­wać. Chciał się jakoś uspra­wie­dli­wić, tak jak chło­pak. Powie­dzieć coś w swo­jej obro­nie.

– No, ale teraz rozu­miem – wymam­ro­tał… i wtedy fan­ta­styczna scenka się skoń­czyła. Wła­ści­wie nie była to scenka, tylko film doku­men­talny. Przy­po­mniał sobie dzień, w któ­rym się to wszystko zda­rzyło, dawno temu, kiedy jesz­cze miesz­kali razem. Instynkt pod­po­wie­dział Jerry’emu, co robić – gdyby nie to, Szczur leżałby pod pon­tia­kiem z prze­trą­co­nym krę­go­słu­pem.

Powle­kli się w stronę domu, nie pró­bu­jąc nawet gonić koła, które cią­gle się jesz­cze toczyło.

– Spa­łem – mruk­nął Jerry, kiedy weszli do ciem­nego wnę­trza. – Pierw­szy raz od kilku tygo­dni te robale odpu­ściły na tyle, że mogłem zasnąć. Przez ostat­nie pięć dni nie zmru­ży­łem oka; cały czas na nogach. Myśla­łem, że się może wynio­sły, i jakiś czas rze­czy­wi­ście ich nie było. Myśla­łem, że dały sobie spo­kój i poszły gdzie indziej, na przy­kład do sąsiada, i że dom jest czy­sty. No, ale teraz widzę, że znowu tu są. Kiedy robili dzie­siątą dezyn­sek­cję… a może to już jede­na­sta?… znowu mnie oszu­kali. Wszyst­kich zresztą oszu­kują. – W głu­chym gło­sie Jerry’ego nie było już gniewu, tylko rezy­gna­cja i zakło­po­ta­nie. Pod­niósł rękę i pal­nął Szczura w głowę. – Ty głupi gów­nia­rzu, kiedy samo­chód spada z pod­no­śnika, to trzeba spie­przać. Mniej­sza o auto. Nawet nie pró­buj go zatrzy­my­wać. Nie dasz rady takiej masie.

– Ale, Jerry, bałem się o oś.

– Srać na oś. Srać na samo­chód. Chcia­łeś zgi­nąć?

Prze­szli w trójkę przez ciemny living room, a obraz dawno minio­nej chwili zami­go­tał i znik­nął na zawsze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: A Scan­ner Dar­kly

Copy­ri­ght © 1977, Phi­lip K. Dick

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2014, 2020, 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie III e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Przez ciemne zwier­cia­dło, wyd. II, Poznań 2012)

ISBN 978-83-7818-343-3

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer