Wbrew wskazówkom zegara - Philip K. Dick - ebook + książka

Wbrew wskazówkom zegara ebook

Philip K. Dick

4,2
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Świat, który stanął na głowie.

Autora „Ubika” nurtowały dwa pytania: o naturę człowieka i rzeczywistości. We „Wbrew wskazówkom zegara” zajmuje się głównie tą drugą kwestią. Pyta o kształt rzeczy, jej prawdziwość, fenomen istnienia…

W opisywanym przez Dicka świecie uaktywniło się osobliwe zjawisko fizyczne, które spowodowało, że niektóre zdarzenia dzieją się wspak. Palenie papierosów polega na wdmuchiwaniu w nie dymu, jedzenie jest zwracane na talerze i oddawane do sklepów, na dzień dobry mówi się „do widzenia”, a zmarli ożywają…

Jeden z wkrótce zmartwychwstałych, Thomas Peak, może mieć do powiedzenia coś niebagatelnego, powszechnie się bowiem domniemywa, że skoro za życia był duchowym geniuszem, to po ożywieniu będzie pamiętał, co działo się między jego śmiercią a powrotem do żywych. Jednym słowem, może posiadać wiedzę o absolucie…” z przedmowy Marcina Przybyłka

Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych Nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…

Dom Wydawniczy REBIS wydał takie jego powieści jak: „Ubik”, „Blade runner”, „Valis”, „Człowiek z Wysokiego Zamku” czy „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 310

Oceny
4,2 (18 ocen)
8
7
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hydrozagadka

Dobrze spędzony czas

Jak zwykle ciekawa koncepcja świata, choć nie dorównuje Valisowi czy Ubikowi.
00


Kolekcje



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Świat do góry nogami

Jest co naj­mniej sześć rodza­jów twór­czego myśle­nia: abs­tra­ho­wa­nie, two­rze­nie sko­ja­rzeń, deduk­cja, induk­cja, meta­fo­ry­zo­wa­nie oraz trans­for­mo­wa­nie. Wszyst­kie je można ćwi­czyć i w ten spo­sób uela­stycz­niać umysł. Jeśli cho­dzi o ostatni rodzaj, czyli trans­for­mo­wa­nie, można to robić na wiele spo­so­bów, a jed­nym z moich ulu­bio­nych jest zabawa w „Ope­ra­tora WCK”: gdy mamy jakiś pro­blem, na przy­kład zle­cono nam budowę hali pro­duk­cyj­nej i nie bar­dzo wiemy, jak się do tego zabrać – napo­ty­kamy bowiem wiele pro­blemów praw­nych, finan­so­wych czy tech­nicz­nych – możemy w wyobraźni odkształ­cić cze­ka­jące nas wyzwa­nia: zmie­nić ich roz­miary (od zera do nie­skoń­czo­no­ści), roz­cią­gnąć bądź skró­cić czas nie­zbędny do ich wyko­na­nia (także od zera do wiecz­no­ści) oraz ogra­ni­czyć bądź zwięk­szyć dostępne zasoby finan­sowe (choć na pierw­szy rzut oka wydaje się to nie­do­rzeczne, warto cza­sami pomy­śleć, co by było, gdy­by­śmy nie mieli żad­nych pie­nię­dzy do zago­spo­da­ro­wa­nia, albo odwrot­nie – gdy­by­śmy dys­po­no­wali nie­ogra­ni­czoną ilo­ścią zer na kon­cie). Takie trans­for­ma­cje nie­rzadko poma­gają dostrzec nie­wi­dzialne dotąd cechy pro­blemu: zmiany wymia­rów bądź ogra­ni­czeń cza­so­wych mogą otwo­rzyć furtkę dla nowych roz­wią­zań, prze­kształ­ce­nia kosz­tów uła­twiają zro­zu­mie­nie klu­czo­wych kwe­stii, a wszystko razem sta­nowi myślową dźwi­gnię, dzięki któ­rej prace ruszają we wła­ści­wym kie­runku. Widzia­łem nie­jed­no­krot­nie pozy­tywne rezul­taty takich ćwi­czeń i nie mam wąt­pli­wo­ści, że są sku­teczne.

Po lek­tu­rze Wbrew wska­zów­kom zegara jestem prze­ko­nany, że Phi­lip K. Dick zapro­szony do takiej twór­czej gry stwier­dziłby, że zwy­kłe mini­ma­li­zo­wa­nie bądź mak­sy­ma­li­zo­wa­nie wymiaru cza­so­wego to za mało, i zapro­po­no­wałby odwró­ce­nie tem­po­ral­nego wek­tora, z pew­no­ścią wpro­wa­dza­jąc innych uczest­ni­ków ćwi­cze­nia w zdu­mie­nie: „Jak to? Czas ma się… cofać?!”.

Z jakimi zagad­nie­niami autor Ubika miał nie­usta­jący pro­blem? Wzglę­dem czego wysi­lał swój umysł, na czym ćwi­czył myśle­nie? Wydaje się, że nur­to­wały go dwa pyta­nia: o naturę czło­wieka i rze­czy­wi­sto­ści. W wypadku Wbrew wska­zów­kom zegara zaj­muje się głów­nie tą drugą kwe­stią. Pyta o kształt rze­czy, jej praw­dzi­wość, feno­men ist­nie­nia, i to nie tylko tu i teraz, ale także wszę­dzie i zawsze, czyli w dome­nie abso­lutu. Sta­ra­jąc się w róż­nych tek­stach pojąć rze­czywistość, imał się wielu for­mal­nych sztu­czek, które kwe­stio­no­wały sta­tus quo, pod­wa­żały oczy­wi­sto­ści, wywa­żały naj­bar­dziej pod­sta­wowe aksjo­maty, co w kon­se­kwen­cji pozwa­lało ujrzeć two­rzącą nasz wszech­świat mate­rię ina­czej, pod innym kątem, a więc umoż­li­wiało zbli­że­nie się do prawdy, czym­kol­wiek ona jest. W powie­ści Wbrew wska­zów­kom zegara autor pro­wa­dzi z czy­tel­ni­kiem filo­zo­ficzną grę, odwra­ca­jąc bieg czasu. Wyko­rzy­stu­jąc ten zabieg, zadaje pyta­nia, pro­wo­kuje, pod­daje tropy. Mam wra­że­nie, że sam nie zna odpo­wie­dzi, ale gdyby było ina­czej, byłby dzi­siaj czczony na świe­cie nie tylko jako zna­ko­mity pisarz i wizjo­ner, ale także jako mesjasz, twórca nowej reli­gii.

Mówi się cza­sem, że wielka twór­czość rodzi się z bólu. Tego z pew­no­ścią w życiu Dicka nie bra­ko­wało. Spra­wiali mu go ludzie, ale i wła­sne ciało. Po pierw­sze był nie­do­ce­niony, gdy tego zapewne naj­bar­dziej potrze­bo­wał (choć został wynie­siony po śmierci, za co z pew­no­ścią jest ogrom­nie wdzięczny). Zwróćmy uwagę, że czę­sto w takich wypad­kach mówi się eufe­mi­stycz­nie, że „miał cięż­kie życie” albo że „życie go nie oszczę­dzało”, tymcza­sem chwila reflek­sji skła­nia ku kon­klu­zji, że nie antro­po­mor­fi­za­cja życia jest z reguły za taki, a nie inny los twórcy odpo­wie­dzialna, lecz raczej współ­cze­śni mu kry­tycy, odbiorcy dzieł i, last but not least, kole­dzy zaj­mu­jący się tym samym rodza­jem twór­czo­ści, ewi­dent­nie bar­dziej dba­jący o wła­sny inte­res niż doce­nie­nie zdol­nego przy­ja­ciela. Cza­sem kata­li­za­to­rem bywają nie­ko­rzystne zbiegi oko­licz­no­ści, przy­pa­dek, ogól­nie ślepy los, zbyt czę­sto jed­nak obar­czamy za tra­giczny życio­rys jakie­goś śmier­tel­nika nie­do­okre­ślone oko­licz­no­ści przy­rody, a zbyt rzadko uświa­da­miamy sobie, że głów­nym śro­do­wi­skiem czło­wieka są inni ludzie i to nie mokra fala rzuca nim naj­czę­ściej o skały, ale bliżsi tudzież dalsi towa­rzy­sze rejsu po tym łez padole.

Po dru­gie Dick nad­uży­wał alko­holu i nar­ko­ty­ków. O takim zacho­wa­niu czę­sto się mówi, że jest wyni­kiem sła­bego cha­rak­teru, złego wycho­wa­nia, paskud­nego dzie­ciń­stwa, nie­ko­rzyst­nego śro­do­wi­ska, wresz­cie genów. Wszystko to z pew­no­ścią prawda, mnie jed­nak zawsze cią­gnęło do nie mniej rzad­kich tez, że sub­stan­cje psy­cho­ak­tywne sta­no­wią swo­iste wspar­cie psy­che: tak jak osoba ze zła­maną nogą nie pora­dzi sobie bez kuli, a cza­sami wręcz wózka inwa­lidz­kiego, tak nie­szczę­śni­kowi o osła­bio­nej psy­chice może być trudno żyć bez pre­pa­ra­tów, które zrów­no­ważą to, co w jego duszy, mimo wysił­ków tera­peu­tów i psy­chia­trów, chyli się w prze­paść. Dick, jak można domnie­my­wać, odbie­rał rze­czy­wi­stość – jedną z głów­nych zaga­dek jego dzieł – jako nad­mier­nie agre­sywną, wdzie­ra­jącą się do głowy tak gło­śnym, natar­czy­wym sygna­łem, skrze­czącą na tak wielu zakre­sach, ogłu­sza­jącą i nie­zno­śną, że trzeba było jej głos che­micz­nie osła­bić (albo odkształ­cić), a potem zakląć w tekst i w ten spo­sób okieł­znać. Nie­któ­rzy suge­rują, że Dick cier­piał na schi­zo­fre­nię, jed­nak nawet jeśli tak było, w jego dzie­łach tego nie widać, bo cha­rak­te­ry­styczna dla tej cho­roby jest skrajna nie­spój­ność, tym­cza­sem powie­ści autora Ubika są dość syn­te­tyczne. Jeśli zaś był schi­zo­fre­ni­kiem, mógł tę kohe­ren­cję uzy­ski­wać wyłącz­nie dzięki geniu­szowi (ale w takim razem cho­roba, która go tra­wiła, nie była już typową schi­zo­fre­nią – nie jestem w sta­nie tego dociec), tak czy owak „nor­mal­nym” czło­wie­kiem w sta­ty­stycz­nym tego słowa rozu­mie­niu Dick z pew­no­ścią nie był. Spe­cy­ficzna kon­fi­gu­ra­cja psy­chiki twórcy oraz zaży­wane przez niego spe­cy­fiki odkształ­ca­jące rze­czy­wi­stość niczym „Ope­ra­tor WCK”, wydały liczne owoce, w typowy dla Dicka spo­sób sta­wia­jące świat do góry nogami.

Oto tajem­nicę wam obja­wiam: Nie wszy­scy zaśniemy, ale wszy­scy będziemy prze­mie­nieni. W jed­nej chwili, w oka mgnie­niu, na odgłos trąby osta­tecz­nej; bo trąba zabrzmi i umarli wzbu­dzeni zostaną jako nie ska­żeni, a my zosta­niemy prze­mie­nieni.

Taki oto frag­ment Biblii autor ser­wuje nam na początku powie­ści i jest on dla jego twór­czo­ści sza­le­nie cha­rak­te­ry­styczny. Tekst jawi się po pierw­szym czy­ta­niu jako nie do końca zro­zu­miały, pobrzmiewa w nim sprzecz­ność, nie­zu­peł­ność – „nie wszy­scy, ale wszy­scy”, nie­któ­rzy będą nie ska­żeni, ale wszy­scy będą prze­mie­nieni. Można tu wyczuć jakieś roz­dar­cie, szcze­linę nie­kon­se­kwen­cji, cho­ciaż de facto z logicz­nego punktu widze­nia przy­to­czony frag­ment nie­kon­se­kwentny nie jest, tylko sama jego struk­tura powo­duje, że na pierw­szy rzut oka taki się wydaje. Jest to nie­jako uwer­tura dla następ­nych wyda­rzeń, kon­tekst, w któ­rym można (cho­ciaż nie trzeba, mam wra­że­nie, że autor daje tu wol­ność) je umie­ścić. Można więc już się domy­ślić, że tre­ścią tej powie­ści są wyda­rze­nia z gruntu nie­ty­powe. Przy­po­mina się notka, którą czyta na początku powie­ści boha­ter Ubika: „Wskocz­cie do klo­zetu i stań­cie na gło­wie. Ja żyję, a wyście pomarli, pano­wie”. Boha­ter, któ­remu się wydaje, że wie­dzie nor­malne życie, dowia­duje się, że jest wręcz prze­ciw­nie – i tak wstę­puje na drogę do prawdy. Takie koany powo­dują, że czy­tel­nik, jątrzony zagadką, zaczyna wcho­dzić w nar­ra­cję Dicka niczym w silny, pełen zakrę­tów pod­wodny prąd i razem z nim zagłę­bia się coraz dalej, by w końcu zaj­rzeć w mrok.

W tajem­nicę.

A poma­gają mu w tym kapi­tal­nie dobrane frag­menty filo­zo­ficz­nych roz­wa­żań Boecju­sza, świę­tego Toma­sza z Akwinu, Aure­liu­sza Augu­styna z Hip­pony, świę­tego Bona­wen­tury… Czy też Jana Szkota Eriu­geny: „Bóg nie zna rze­czy dla­tego, że ist­nieją. Rze­czy ist­nieją dla­tego, że On je zna, a Jego wie­dza o nich jest ich esen­cją”.

Ten frag­ment autor­stwa Eriu­geny czy­tamy na początku roz­działu dzie­wią­tego i nie spo­sób oprzeć się wra­że­niu, że nie tylko filo­zof w cudow­nym prze­bły­sku geniu­szu prze­wi­dział dziwy mecha­niki kwan­to­wej, ale i sam Dick wyczu­wał jej nie­po­ko­jące nie­do­rzecz­no­ści.

Kilka następ­nych aka­pi­tów cząst­kowo zdra­dza treść tej książki, sądzę jed­nak, że zapo­zna­nie się z nimi nie popsuje przy­jem­no­ści lek­tury, prze­ciw­nie, w pewien spo­sób pomoże zła­mać jej nie­ła­twy szyfr.

W opi­sy­wa­nym przez Dicka świe­cie uak­tyw­niła się jakiś czas temu tak zwana Faza Hobarta, oso­bliwe zja­wi­sko fizyczne, które spo­wo­do­wało, że nie­które zda­rze­nia dzieją się wspak: pale­nie papie­ro­sów polega na wdmu­chi­wa­niu w nie dymu (białe bibułki wydłu­żają się, wypeł­niają tyto­niem, a na końcu boha­te­ro­wie powie­ści pakują je nie­tknięte do paczek po papie­ro­sach), jedze­nie jest zwra­cane (wymio­to­wane) na tale­rze, potem wkła­dane do lodó­wek, a w końcu odda­wane do skle­pów, poce­nie się polega na wychwy­ty­wa­niu przez skórę dro­bin wil­goci z powie­trza, które gru­czoły skórne muszą potem wchło­nąć, na dzień dobry mówi się „do widze­nia”, a zamiast „żegnaj”, boha­te­ro­wie książki mówią „witam”. To jed­nak tylko zabawy autora, w pewien spo­sób sym­bo­liczne, trudno bowiem przy takim pomy­śle utrzy­mać spój­ność wizji: nikt nie mówi do tyłu, więk­szość wyda­rzeń ma swoje przy­czyny w prze­szło­ści, ludzie cho­dzą do przodu, podob­nie jak w przód poru­szają się pojazdy. Praw­dzi­wie jed­nak klu­czo­wym feno­me­nem jest jesz­cze jeden efekt Fazy Hobarta: cząstki, które sta­no­wiły nie­gdyś ciała osób pocho­wa­nych na cmen­ta­rzach, zaczy­nają wra­cać do mogił i w trum­nach two­rzą na powrót orga­ni­zmy, które, gdy nad­cho­dzi ich czas, oży­wają: mózgi zaczy­nają funk­cjo­no­wać, serca bić, a „sta­ro­na­ro­dzony” wsz­czyna w trum­nie raban. Takich jak on wydo­stają z ziemi insty­tu­cje zwane vita­riami, które zawo­dowo (i zarob­kowo, co jest kolej­nym inte­re­su­ją­cym pomy­słem autora, bo stwo­rzył dość zawiłe prawo mówiące o tym, komu i jak vita­ria mogą sta­ro­na­ro­dzo­nego sprze­dać) zaj­mują się wydo­by­wa­niem spod ziemi nie­daw­nych nie­bosz­czy­ków. Autor dość dro­bia­zgowo opi­sał, jak z tech­nicz­nego punktu widze­nia może wyglą­dać taka akcja, przez co nadał dość kurio­zal­nemu zja­wi­sku bar­dzo nama­calną, pomy­słową formę. Główny boha­ter powie­ści, Seba­stian Her­mes, także jakiś czas temu „sta­ro­na­ro­dzony”, jest sze­fem jed­nej z takich insty­tu­cji.

Kolej­nym efek­tem Fazy Hobarta jest spe­cy­ficzne „sta­rze­nie się” sta­ro­na­ro­dzo­nych, czyli… uby­wa­nie bio­lo­gicz­nych lat aż do okresu, gdy czło­wiek maleje, staje się dziec­kiem, a potem zostaje przy­jęty przez macicę wolon­ta­riuszki i tam wchło­nięty przez jej ciało. Jeden z boha­te­rów powie­ści, poli­cjant Joseph Tin­bane, zasta­na­wia się, jak to będzie, gdy zej­dzie z tego świata w taki wła­śnie, odwró­cony spo­sób. Dick tą reflek­sją uświa­da­mia czy­tel­ni­kowi pro­sty fakt: z punktu widze­nia osi czasu naro­dziny nie­wiele róż­nią się od śmierci: po odej­ściu z tego świata (przy nor­mal­nym wek­to­rze czasu) nie będzie nas dokład­nie tak samo, jak nas nie było przed naro­dzi­nami. Zwróćmy jed­nak uwagę, że nikogo nie prze­raża stan nie­by­cia przed zapłod­nie­niem, za to z nie­chę­cią myślimy o nie­by­ciu ponow­nym – po zgo­nie. Sta­ro­na­ro­dzeni zaczy­nają ist­nieć w momen­cie śmierci, a umie­rają w akcie naro­dzin i jest to jeden z wielu cudow­nych momen­tów, dzięki któ­rym Dick pomaga nam lepiej zro­zu­mieć rze­czy­wi­stość, a jeśli nawet nie zro­zu­mieć, to spoj­rzeć na nią… ze zdzi­wie­niem (które, jak mi się wydaje, jest pierw­szym eta­pem głęb­szego pozna­nia).

Gdy w powie­ści fan­ta­stycz­nej wyda­rze­nia obra­cają się wokół jed­nego, głów­nego pomy­słu, część auto­rów za punkt honoru obiera sobie dokładne jego wytłu­ma­cze­nie – wyja­śnie­nie mecha­ni­zmów, wszyst­kich kon­se­kwen­cji tudzież efek­tów ubocz­nych – i w ten spo­sób powstaje opo­wieść będąca w sumie zaka­mu­flo­wa­nym wykła­dem na temat jakiejś idei (tak można inter­pre­to­wać choćby Pier­ścień Larry’ego Nivena). Bywa też odwrot­nie – autor bawi się wyni­ka­ją­cymi z pomy­słu kon­se­kwen­cjami, wychwy­tuje tylko nie­które zależ­no­ści, ale nie stara się go ani uspój­nić, ani wyja­śnić, sedno histo­rii zaś tkwi poza mecha­niczną ideą wpra­wia­jącą ją w ruch. To wła­śnie dzieje się we Wbrew wska­zów­kom zegara. Ocze­ku­ją­cych na szcze­gó­łowe wyja­śnie­nia, czym jest Faza Hobarta, dla­czego jej oddzia­ły­wa­nie na Mar­sie jest dużo słab­sze niż na Ziemi, kiedy i dla­czego powstała oraz co dalej będzie z opi­sy­waną rze­czy­wi­sto­ścią, od razu uspo­koję – nie docze­ka­cie się ich. Cóż, wypada to zaak­cep­to­wać, bo po pierw­sze autor nie przej­mie się naszymi skar­gami (podob­nie jak nie obcho­dzi go zasłu­żona sława), a po dru­gie nie jest to w powie­ści naj­waż­niej­sze, za co po raz kolejny skła­dam podzię­ko­wa­nia nie­ży­ją­cemu, ale oby wkrótce sta­ro­na­ro­dzo­nemu Fili­powi K. Dic­kowi. U niego naj­waż­niej­szy nie jest pseu­do­fi­zyczny pomysł, ale coś o wiele istot­niej­szego.

Autor wyko­rzy­stuje inny spo­sób twór­czego myśle­nia, mia­no­wi­cie deduk­cję, i słusz­nie dostrzega, że wsta­jący z grobu mogliby zacho­wać wspo­mnie­nia z zaświa­tów. Wpraw­dzie sta­ro­na­ro­dzeni mają wiel­kie kło­poty z przy­po­mnie­niem sobie, jak „tam” było, lecz jeden z wkrótce zmar­twych­wsta­łych, nie­jaki Tho­mas Peak, może mieć do powie­dze­nia coś nie­ba­ga­tel­nego, powszech­nie się bowiem domnie­mywa, że skoro za życia był ducho­wym geniu­szem, to po oży­wie­niu będzie pamię­tał, co działo się mię­dzy jego śmier­cią a powro­tem do żywych. Jed­nym sło­wem, może posia­dać wie­dzę o abso­lu­cie, bogu, byto­wa­niu poza cza­sem i prze­strze­nią, a to prze­cież Dicka inte­re­suje naj­bar­dziej i chyba nie tylko jego. Czy wła­śnie nie tej wie­dzy czło­wiek poszu­kuje od tysiąc­leci? I czy odpo­wiedź wła­śnie na to pyta­nie nie byłaby osta­teczną prawdą o ist­nie­niu? Warto tu zauwa­żyć, że odwró­ce­nie wek­tora czasu spo­wo­do­wało, iż wie­dza zwią­zana z prze­by­wa­niem naszej duszy w innej rze­czy­wi­sto­ści stała się w ogóle dostępna. Sta­ro­na­ro­dzony już kie­dyś żył, wia­domo, kim był, czym się zaj­mo­wał, jakie miał osią­gnię­cia. Jego prze­by­wa­nie w gro­bie jest tym­cza­sowe, a po odro­dze­niu będzie miał wszyst­kie wspo­mnie­nia z poprzed­niego życia i – w wypadku Tho­masa Peaka – być może nie tylko z niego. W naszej, nie­li­te­rac­kiej rze­czy­wi­sto­ści rodzimy się jako nie­świa­dome dzieci, jak więc mamy pamię­tać, co było wtedy, gdy nas nie było? Z tego punktu widze­nia pomysł Fazy Hobarta jest kapi­tal­nym roz­wią­za­niem pyta­nia „Co zro­bić, by wresz­cie zapamię­tać, jak wygląda świat poza świa­tem?”. No cóż, wystar­czy, że naro­dzimy się ponow­nie jako doj­rzali ludzie, a nie wyprane z myśli różowe boba­ski.

Autor umie­jęt­nie two­rzy aurę tajem­ni­czo­ści, ale jak zwy­kle sta­wia wię­cej pytań, niż daje odpo­wie­dzi, lub, by ująć to ina­czej – odpo­wie­dzi są ukryte mię­dzy sło­wami, w sur­re­ali­stycz­nej prze­strzeni, nie zaś w jed­no­znacz­nie brzmią­cych dok­try­nach. Sama kom­po­zy­cja książki jest, niczym film Quen­tina Taran­tino, histo­rią nie dającą się prze­wi­dzieć. Cho­ciaż w wielu miej­scach mamy do czy­nie­nia z powie­ścią nie­mal sen­sa­cyjną i akcja nie­rzadko przy­spie­sza w spo­sób wręcz fil­mowy, nie ma tu stan­dar­do­wych hol­ly­wo­odz­kich roz­wią­zań ani sche­ma­tów fabuły dyk­to­wa­nych wytar­tym wzo­rem walki dobra ze złem czy topo­sem nagrody i kary. Za każ­dym zakrę­tem akcji nas i boha­te­rów spo­tkać mogą zda­rze­nia i roz­wią­za­nia, które zmie­nią nurt opo­wie­ści. Dekla­ra­cje prze­stają obo­wią­zy­wać, zamiary usy­chają, to, co wyda­wało się pewne, prze­staje takie być, zro­zu­miały jesz­cze kilka stron wcze­śniej kurs dzia­łań staje się nie­ak­tu­alny, bo zmie­nił się układ sił. W ten spo­sób Seba­stian Her­mes, jego żona Lotta oraz funk­cjo­na­riusz Tin­bane niczego nie mogą być pewni, a brak pew­no­ści wyzwala zarówno w nich, jak i w czy­tel­niku meta­fi­zyczny nie­po­kój. Dick zdaje się komu­ni­ko­wać: „tylko w niepew­no­ści tkwi roz­pa­dlina pozna­nia, tylko dzięki labil­no­ści można dostrzec kształt rze­czy; nie ocze­kuj sta­bil­no­ści, nie szu­kaj opar­cia, bo to wszystko ułudy, pro­tezy, ilu­zje, praw­dzi­wość ist­nie­nia odnaj­dziesz wyłącz­nie w roz­dar­ciu”. Niby mamy potężne orga­ni­za­cje, takie jak zło­wiesz­cza Ludowa Biblio­teka Miej­ska (tak, tak, rze­czywistą wła­dzę w tym dziw­nym świe­cie ma prze­ra­ża­jąca biblio­teka), zagad­kowa Gmina Wol­nych Murzy­nów (to nazwa nie­mal schi­zo­fre­niczna, trzeba przy­znać) czy tajem­ni­czy kult udi­tów. Przy pew­nym wysiłku inte­lek­tu­al­nym możemy zro­zu­mieć ich motywy (w wypadku biblio­teki nie jest to takie łatwe), jeśli czy­tamy tekst uważ­nie, mamy szansę pojąć, dla­czego splot wyda­rzeń układa się tak, a nie ina­czej, lecz to i tak nie wystar­cza. Ze strony na stronę rysuje się coraz więk­sze zagu­bie­nie boha­te­rów i ich bez­sil­ność wobec bez­względ­nych dzie­jo­wych wyda­rzeń, wobec czasu, który tro­chę pły­nie w „naszą”, a tro­chę we wsteczną stronę. Nawet miłość prze­staje być u Dicka sta­łym kom­pa­sem: można się zako­chać w kimś nagle i nie­spo­dzie­wa­nie, można kogoś zdra­dzić rów­nie szybko, a przy­czyny takich dzia­łań nie są zro­zu­miałe nawet dla samych zain­te­re­so­wa­nych.

Gdy bra­kuje dro­go­wska­zów, wytycz­nych, cen­nych rad czy jakich­kol­wiek sta­łych, pozo­staje instynk­towne podej­mo­wa­nie decy­zji, pęd na ślepo, licze­nie na traf, cud, roz­wią­za­nie sym­bo­liczne. I oczy­wi­ście na to, jak zwy­kle u Dicka, możemy liczyć. I na wiele, wiele prze­my­śleń w związku z jego dziwną, odwró­coną wizją. Życzę Wam miłej lek­tury, odkry­wa­nia meta­fi­zycz­nych tro­pów i rado­ści ze znaj­do­wa­nia odpo­wie­dzi, lub cho­ciaż zada­wa­nia cel­nych pytań. Jeśli zaś odkry­je­cie coś osta­tecz­nego… uwa­żaj­cie.

Po pro­stu uwa­żaj­cie.

Mar­cin Przy­by­łek

1

Miej­sce nie ist­nieje; poru­szamy się wstecz i w przód, a miej­sca nie ma.

święty Augu­styn

Późną nocą, szy­bu­jąc aero­wo­zem patro­lo­wym opo­dal wyjąt­kowo małego, leżą­cego na ubo­czu cmen­ta­rzyka, funk­cjo­na­riusz Joseph Tin­bane usły­szał żało­sne zna­jome dźwięki. Woła­nie. Natych­miast skie­ro­wał pojazd nad ostre żela­zne pręty fatal­nie utrzy­ma­nego ogro­dze­nia, wylą­do­wał po dru­giej stro­nie i zaczął nasłu­chi­wać.

Stłu­miony i słaby głos roz­legł się ponow­nie:

– Nazy­wam się Tilly M. Ben­ton i chcia­ła­bym stąd wyjść. Czy ktoś mnie sły­szy?

Funk­cjo­na­riusz Tin­bane włą­czył reflek­tor. Głos dobie­gał spod trawy. Było tak, jak się spo­dzie­wał: pani Tilly M. Ben­ton znaj­do­wała się w gro­bie.

Pstryk­nąw­szy włącz­ni­kiem mikro­fonu pokła­do­wej radio­sta­cji, Tin­bane zaczął mel­do­wać:

– Jestem na cmen­ta­rzu Forest Knolls… tak mi się przy­naj­mniej wydaje… i mam tu 1206. Lepiej przy­ślij­cie ambu­lans i ekipę tech­niczną. Sądząc po gło­sie tej kobiety, sprawa jest raczej pilna.

– Klik – ode­zwał się w odpo­wie­dzi radiowy gło­śnik. – Do rana nie mamy kon­taktu z kopa­czami. Mógł­byś zro­bić szyb awa­ryjny i dostar­czyć jej powie­trza? Przy­naj­mniej dopóki nie zjawi się nasza ekipa… powiedzmy do dzie­wią­tej–dzie­sią­tej rano.

– Zro­bię co się da – odparł Tin­bane i wes­tchnął ciężko. Taka odpo­wiedź z cen­trali ozna­czała dla niego cało­nocne czu­wa­nie przy gro­bie. Tym­cza­sem zdu­szony, dobie­ga­jący spod ziemi coraz słab­szy star­czy głos doma­gał się pośpie­chu. Był bła­galny i nie­ustę­pliwy.

Tę część swo­jej pracy lubił naj­mniej. Krzyki umar­łych… nie­na­wi­dził ich, ale sły­szał, sły­szał je wyraź­nie i coraz czę­ściej. Krzyki męż­czyzn i kobiet, w więk­szo­ści sta­rych, choć nie zawsze – cza­sem także dzieci. I za każ­dym razem ekipa kopa­czy leciała na miej­sce całą wiecz­ność.

Funk­cjo­na­riusz Tin­bane ponow­nie pstryk­nął włącz­ni­kiem mikro­fonu.

– Mam tego dość. Chcę dostać prze­nie­sie­nie. Mówię poważ­nie, tym razem to ofi­cjalna prośba.

Znów usły­szał dale­kie, nie­cier­pliwe, dobie­ga­jące spod ziemi woła­nie leci­wej damy:

– Pro­szę mi pomóc…! Chcę wyjść! Sły­szy­cie mnie?! Wiem, że tu jeste­ście: sły­szę, jak roz­ma­wia­cie.

Wysta­wiw­szy głowę przez okno wozu patro­lo­wego, funk­cjo­na­riusz Tin­bane zawo­łał:

– Cier­pli­wo­ści, łaskawa pani! Wkrótce panią wydo­bę­dziemy!

– A który mamy teraz rok?! – odkrzyk­nęła sta­ruszka. – Ile czasu minęło?! Czy wciąż jest 1974? Muszę to wie­dzieć; pro­szę, niech pan mi powie…

– Jest rok 1998 – odparł Tin­bane.

– Mój Boże – jęk­nęła roz­cza­ro­wana. – No cóż, chyba jakoś będę musiała się do tego przy­zwy­czaić.

– Rze­czy­wi­ście – zgo­dził się Tin­bane. – Będzie pani musiała. – Poli­cjant wydo­był z cho­wa­nej popiel­niczki nie­do­pa­łek papie­rosa, zapa­lił go i popadł w zadumę. Po chwili po raz trzeci włą­czył mikro­fon. – Pro­szę o zgodę na kon­takt z pry­wat­nym vita­rium.

– Odma­wiam zgody – odpo­wie­działo radio. – Zbyt późna pora.

– A może – nie ustę­po­wał Tin­bane – znaj­dzie się w oko­licy choć jedno czynne? Wiem, że co więk­sze na całą noc wypusz­czają w trasę ambu­lanse zwia­dow­cze. – Tak naprawdę miał na myśli kon­kretne vita­rium, nie­duże i pra­cu­jące w nieco sta­ro­świec­kim stylu. W każ­dym razie uczciwe, jeśli cho­dzi o metody sprze­daży.

– Jest śro­dek nocy i nie wydaje mi się, żeby…

– Temu czło­wie­kowi przy­dałby się ruch w inte­re­sie. – Tin­bane pod­niósł słu­chawkę umo­co­wa­nego na desce roz­dziel­czej wide­ofonu. – Chciał­bym roz­ma­wiać z panem Seba­stia­nem Her­me­sem – ode­zwał się do ope­ra­torki. – Pro­szę go zna­leźć, zacze­kam. Naj­pierw pro­szę spró­bo­wać w fir­mie, w Vita­rium „Flaszka Her­mesa”. Podej­rze­wam jed­nak, że na noc roz­mowy są prze­łą­czane do jego rezy­den­cji. – O ile bie­da­czy­sko może sobie jesz­cze na nią pozwo­lić, dodał w myślach. – Pro­szę do mnie oddzwo­nić, gdy tylko będzie połą­cze­nie z panem Her­me­sem. – Odło­żyw­szy słu­chawkę, usiadł wygod­niej, by wypa­lić papie­rosa.

Zało­ży­cie­lem i opoką Vita­rium „Flaszka Her­mesa” był Seba­stian Her­mes, któ­remu poma­gała skromna grupa pię­ciorga współ­pra­cow­ni­ków. Nikogo nowego w tej fir­mie nie zatrud­niono i nikt jesz­cze nie został z niej wyrzu­cony. Seba­stian uwa­żał swo­ich pod­wład­nych za człon­ków rodziny – zresztą innej nie miał. Był stary, dobrze zbu­do­wany i nie­spe­cjal­nie przy­ja­ciel­ski. Ludzie z innego vita­rium wyko­pali go zale­d­wie dzie­sięć lat wcze­śniej i wciąż jesz­cze czuł, budząc się cza­sem w środku nocy, prze­ni­kliwy chłód grobu. Być może wła­śnie dla­tego potra­fił się zdo­być na współ­czu­cie wobec nie­doli sta­ro­na­ro­dzo­nych.

Firma mie­ściła się w małym, drew­nia­nym, wyna­ję­tym budynku, który prze­trwał trze­cią wojnę świa­tową, a nawet począ­tek czwar­tej. Teraz jed­nak, o tak póź­nej porze, Seba­stian spał spo­koj­nie we wła­snym miesz­ka­niu, w łóżku i w ramio­nach żony, Lotty. Owe pocią­ga­jące, zawsze nagie, zawsze młode ramiona obej­mo­wały go mocno. Lotta była znacz­nie młod­sza od męża: miała dwa­dzie­ścia dwa lata wedle rachuby sprzed Fazy Hobarta, a tę wła­śnie rachubę nale­żało sto­so­wać wobec osób, które jesz­cze nie zmarły i nie zmar­twych­wstały, jak stary Seba­stian.

Gdy cicho zabrzę­czał sto­jący przy jego łóżku wide­ofon, w zawo­do­wym odru­chu się­gnął po słu­chawkę.

– Dzwoni funk­cjo­na­riusz Tin­bane, panie Her­mes – ode­zwała się pogod­nie ope­ra­torka.

– Tak – odpo­wie­dział, nasłu­chu­jąc w ciem­no­ści i wpa­tru­jąc się w led­wie widoczny mały szary ekran.

Po chwili uka­zała się na nim zna­joma twarz mło­dego, opa­no­wa­nego czło­wieka.

– Panie Her­mes, mam żywą kobietę w cho­ler­nej dziu­rze zwa­nej Forest Knolls. Woła, żeby ją wypu­ścić. Mógłby pan przy­je­chać natych­miast czy sam mam zacząć wier­cić szyb wen­ty­la­cyjny? Oczy­wi­ście trzy­mam w wozie cały sprzęt.

– Zbiorę ekipę i zaraz będziemy na miej­scu – odparł Seba­stian. – Daj nam pół godziny. Sądzisz, że ona wytrzyma tak długo? – Her­mes włą­czył lampkę nocną i wyjął przy­bory do pisa­nia, zasta­na­wia­jąc się usil­nie, czy kie­dy­kol­wiek sły­szał o Forest Knolls. – Nazwi­sko?

– Pani Tilly M. Ben­ton; tak przy­naj­mniej twier­dzi.

– W porządku – zakoń­czył Seba­stian i odło­żył słu­chawkę.

Lotta poru­szyła się za jego ple­cami.

– Sprawy zawo­dowe? – spy­tała sen­nie.

– Tak – odpo­wie­dział, wybie­ra­jąc numer Boba Lindy’ego, inży­niera vita­rium.

– Chcesz, żebym przy­go­to­wała gorący sogum? – zapy­tała Lotta. Zdą­żyła już wygrze­bać się z łóżka i teraz toczyła się, na poły śpiąca, w stronę kuchni.

– Chcę – odrzekł. – Dzięki. – Ekran roz­ja­rzył się ponow­nie i poja­wiła się na nim ponura, chuda i wymięta twarz zrzę­dli­wego tech­nika, jedy­nego w fir­mie. – Spo­tkasz się ze mną w miej­scu zwa­nym Forest Knolls – oznaj­mił Seba­stian. – I to tak szybko, jak tylko możesz. Będziesz musiał zaj­rzeć do warsz­tatu po sprzęt czy…?

– Mam wszystko ze sobą – wymam­ro­tał ziry­to­wany Lindy. – W wozie. Klik. – Zaspany męż­czy­zna ski­nął głową i prze­rwał połą­cze­nie.

Lotta zdą­żyła już wró­cić z kuchni.

– Nasta­wi­łam sogum. Mogę lecieć z wami? – Odna­la­zł­szy szczotkę, poczęła wpraw­nie cze­sać grzywę cięż­kich ciem­no­brą­zo­wych wło­sów. Się­gały jej nie­mal do pasa, a ich inten­sywny odcień dosko­nale paso­wał do koloru jej oczu. – Lubię patrzeć, jak wyj­muje się ich z gro­bów. Praw­dziwy cud. To jeden z naj­wspa­nial­szych wido­ków, jakie zda­rzyło mi się oglą­dać; cał­kiem jakby potwier­dzały się słowa świę­tego Pawła: „Gdzież jest, o śmierci, twoje zwy­cię­stwo?”1 – Przez chwilę cze­kała z nadzieją, po czym dokoń­czyła cze­sa­nie i zaczęła szu­kać w szu­fla­dach biało-nie­bie­skiego nar­ciar­skiego swe­tra, który naj­czę­ściej nosiła.

– Zoba­czymy – odrzekł Seba­stian. – Jeśli nie uda mi się skom­ple­to­wać całej ekipy, w ogóle nie weź­miemy tej sprawy. Trzeba będzie zosta­wić ją w rękach poli­cji albo zacze­kać do rana… i mieć nadzieję, że będziemy pierwsi – zakoń­czył, wybie­ra­jąc numer dok­tora Signa.

– Rezy­den­cja Signów – ode­zwał się zna­jomy głos lekko pod­pi­tej kobiety w śred­nim wieku. – O, pan Her­mes. Nowa robota? Tak szybko? Może dałoby się pocze­kać do rana?

– Stra­cimy ją, jeśli będziemy cze­kać – odparł Seba­stian. – Przy­kro mi, że wycią­gam go z łóżka, ale naprawdę potrze­bu­jemy tego zle­ce­nia. – Zanim odło­żył słu­chawkę, podał kobie­cie nazwę cmen­ta­rza i nazwi­sko sta­ro­na­ro­dzo­nej.

– Przy­nio­słam ci sogum – powie­działa Lotta, wycho­dząc z kuchni z cera­micz­nym naczy­niem i ozdobną rurką w dłoni. Bluzę jej piżamy zakry­wał wielki nar­ciar­ski swe­ter.

Her­mes musiał nawią­zać kon­takt z jesz­cze jedną osobą: pasto­rem firmy, wie­leb­nym Jera­mym Faine’em. Przy­siadł nie­pew­nie na brzegu łóżka i jedną ręką wybrał numer na kla­wia­tu­rze wide­ofonu, drugą sta­ra­jąc się utrzy­mać w nale­ży­tym poło­że­niu naczy­nie z sogu­mem.

– Możesz ze mną pole­cieć – zwró­cił się do Lotty. – W obec­no­ści innej kobiety nasza star­sza pani… zakła­dam, że jest star­sza… może poczuć się pew­niej.

Ekran urzą­dze­nia bły­snął, a świetlne punkty uło­żyły się w por­tret nie­mło­dego już męż­czy­zny nik­czem­nej postury, wie­leb­nego Faine’a, który niczym sowa zamru­gał ner­wowo powie­kami, jakby dał się przy­ła­pać na noc­nej roz­pu­ście.

– Tak, Seba­stia­nie? – rzekł, a jego głos jak zwy­kle był naj­zu­peł­niej trzeźwy. Spo­śród pię­ciorga pra­cow­ni­ków vita­rium tylko wie­lebny Faine spra­wiał wra­że­nie zawsze goto­wego na wezwa­nie. – Czy wiemy, jakiego wyzna­nia jest sta­ro­na­ro­dzona?

– Gli­niarz o tym nie wspo­mniał – odparł Seba­stian. Dla niego nie miało to więk­szego zna­cze­nia, fir­mowy pastor znał się bowiem na wszyst­kich reli­giach, nie wyłą­cza­jąc juda­izmu i udi, choć powra­ca­jący do życia udici nie­czę­sto podzie­lali ten pogląd. Jed­nak bez względu na to, czy im się to podo­bało, czy nie, „Flaszka Her­mesa” ofe­ro­wała im usługi wie­leb­nego Faine’a.

– Więc to już posta­no­wione? – upew­niła się Lotta. – Lecimy?

– Tak. Mamy już wszyst­kich, któ­rych potrze­bu­jemy. – Mieli Boba Lindy’ego do zało­że­nia szybu wen­ty­la­cyj­nego i obsługi maszyn kopią­cych, dok­tora Signa do udzie­le­nia natych­mia­sto­wej, pra­wie zawsze koniecz­nej, pomocy medycz­nej oraz ojca Faine’a do odpra­wienia Sakra­mentu Cudow­nego Odro­dze­nia… A następ­nego dnia, w godzi­nach pracy, mogli powie­rzyć Che­ryl Vale wyko­na­nie skom­pli­ko­wa­nej papier­ko­wej roboty, R.C. Buc­kley­owi zaś – przy­go­to­wa­nie oferty i zna­le­zie­nie odpo­wied­niego nabywcy.

Ta część inte­resu – zwią­zana ze sprze­dażą – nie­szcze­gól­nie odpo­wiada moim poglą­dom, myślał Her­mes, wkła­da­jąc obszerny gar­ni­tur, który nosił zwy­kle w chłodne noce. Za to R.C. po pro­stu prze­pa­dał za tą robotą. Swoją kon­cep­cję sprze­daży nazy­wał pozy­cjo­no­wa­niem loka­cyj­nym – był to ele­gancki ter­min ozna­cza­jący ni mniej, ni wię­cej tylko wci­śnię­cie komuś sta­ro­na­ro­dzo­nego osob­nika. To wła­śnie Buc­kley zaj­mo­wał się loko­wa­niem star­ców w „spe­cjal­nie wybra­nym ożyw­czym śro­do­wi­sku o spraw­dzo­nych refe­ren­cjach”, ale w rze­czy­wi­sto­ści sprze­da­wał ich komu popa­dło, o ile tylko cena była wystar­cza­jąco wygó­ro­wana, by zapew­nić jego pię­cio­pro­cen­to­wej pro­wi­zji odpo­wied­nią wyso­kość.

Lotta pode­szła za Seba­stia­nem do szafy, z któ­rej wycią­gnął płaszcz.

– Czy­ta­łeś kie­dyś tę część pierw­szego listu do Koryn­tian w wer­sji NEB? Wiem, że ten prze­kład się sta­rzeje, ale zawsze go lubi­łam.

– Lepiej skończ się ubie­rać – popro­sił łagod­nie.

– Dobrze. – Dziew­czyna posłusz­nie kiw­nęła głową i ruszyła na poszu­ki­wa­nie spodni oraz wyso­kich butów z mięk­kiej skóry, które uwiel­biała. – Wła­śnie pró­buję nauczyć się tego kawałka na pamięć; w końcu jestem twoją żoną, a te słowa odno­szą się bez­po­śred­nio do pracy, którą my… to zna­czy ty wyko­nu­jesz. Posłu­chaj. Tak to się zaczyna… to zna­czy… cytuję: „Oto tajem­nicę wam obja­wiam: Nie wszy­scy zaśniemy, ale wszy­scy będziemy prze­mie­nieni. W jed­nej chwili, w oka mgnie­niu, na odgłos trąby osta­tecz­nej; bo trąba zabrzmi i umarli wzbu­dzeni zostaną jako nie ska­żeni, a my zosta­niemy prze­mie­nieni”2.

– „Trąba zabrzmiała” – rzekł w zamy­śle­niu Seba­stian, cze­ka­jąc cier­pli­wie, aż jego żona skom­ple­tuje gar­de­robę. – Zabrzmiała pew­nego czerw­co­wego dnia w roku 1986. – Ku zasko­cze­niu wszyst­kich, pomy­ślał, oczy­wi­ście z wyjąt­kiem samego Aleksa Hobarta, który prze­wi­dział to zja­wi­sko. To jego nazwi­skiem opa­trzono dziwny efekt cofa­nia się czasu.

– Jestem gotowa – oświad­czyła z dumą Lotta. Miała na sobie buty, ogrod­niczki i swe­ter, a pod tym wszyst­kim piżamę, o czym Her­mes dosko­nale wie­dział. Uśmiech­nął się na myśl, że dziew­czyna zro­biła wszystko, by nie zmar­no­wać jego czasu.

Razem wyszli z apar­ta­mentu i windą eks­pre­sową wje­chali na dach budynku, gdzie par­ko­wał ich aero­wóz.

– Ja wolę stary prze­kład z Biblii króla Jakuba – ode­zwał się po chwili, wycie­ra­jąc nocną wil­goć z okien pojazdu.

– Ni­gdy go nie czy­ta­łam – przy­znała z dzie­cinną szcze­ro­ścią, jakby chciała dopo­wie­dzieć: „Ale zro­bię to, obie­cuję”.

– Jeśli dobrze pamię­tam, ten frag­ment brzmiał mniej wię­cej tak: „Spójrz­cie! Zdra­dzę wam tajem­nicę. Nie wszy­scy zaśniemy; będziemy prze­mie­nieni…”. I tak dalej. Mniej wię­cej tak to szło. Pamię­tam to „spójrz­cie!”, bo zawsze podo­bało mi się bar­dziej niż „oto”. – Seba­stian uru­cho­mił sil­nik i wóz uniósł się w powie­trze.

– Może masz rację – powie­działa Lotta, jak zawsze zgodna i jak zawsze skłonna uzna­wać męża, bądź co bądź znacz­nie star­szego, za osta­teczny auto­ry­tet. Każdy tego prze­jaw cie­szył go nie­zmier­nie, a i ona zda­wała się czer­pać z tego zado­wo­le­nie. Sie­dząc obok, pokle­pał ją czule po kola­nie, na co odpowie­działa tym samym. Jak zawsze miłość prze­pły­wała mię­dzy nimi w obie strony; bez oporu, bez trud­no­ści, bez wysiłku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Kor 15,55. Cytat za Biblią Tysiąc­le­cia (przyp. tłum.). [wróć]

1 Kor 15,52. Za Biblią War­szaw­ską (przyp. tłum.). [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: The Coun­ter-Clock World

Copy­ri­ght © 1967, Phi­lip K. Dick

Copy­ri­ght rene­wed © 1995, Laura Coelho, Chri­sto­pher Dick and Isa Hac­kett

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2018, 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­cja tego wyda­nia: Agnieszka Horzow­ska, Grze­gorz Dziam­ski

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie II e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Wbrew wska­zów­kom zegara, wyd. II, Poznań 2013)

ISBN 978-83-7818-226-9

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer