Trzecia wyspa - Adam Ubertowski - ebook + audiobook + książka

Trzecia wyspa ebook i audiobook

Adam Ubertowski

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Walker znów w akcji, z bronią w ręku, zawsze w słusznej sprawie.

W cypryjskim kurorcie tonie genialny finansista. Jego najbliższy przyjaciel nie wierzy, że był to zwykły wypadek. O pomoc w odkryciu prawdy prosi wszechmocny Syndykat.

Tym razem Walker przemierza południowe wyspy europejskie, zmaga się z tajemniczymi asasynami, poznaje zabójczo niebezpieczne kobiety. Zyskuje nowych, wspaniałych przyjaciół i zaprzysięgłych wrogów. Kładzie na szali życie swoje i swoich bliskich. I krok po kroku zbliża się do rozwiązania mrocznej zagadki.

Druga po Syndykacie część przygód byłego oficera jednostek specjalnych Walkera.

Adam Ubertowski – pisarz, psycholog biznesu, mieszkaniec Sopotu. Wydał między innymi powieści Podróż do ostatniej stronySzczególny przypadek Pani Pullmanowej, Inspektor van Graaf, Sopocki rajd, Kolekcja Ringelmanna oraz Syndykat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 48 min

Lektor: Konrad Biel

Oceny
3,8 (17 ocen)
5
6
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ 1Telefon

Dzwonek brzmiał inaczej niż zwykle.

Z pozoru dokładnie ten sam – ściągnięty z sieci początek rockowego hitu, zawierał fałszywe nuty, będące zapowiedzią dawno niesłyszanego głosu i niemal zapomnianych już spraw.

Wyjątkowo nie w porę, westchnął. Akurat zacząłem urządzać świat na swoją modłę, dopiero co wróciłem do własnego życia i na dobre przestałem rozpamiętywać przeszłość.

Ten telefon.

Nie teraz, nie dzisiaj, nie tutaj.

Właśnie dotarło do niego, że ona nauczyła się wreszcie idealnie układać głowę na jego ramieniu. Jeszcze do dziś zawsze było coś nie tak: albo łaskotała go włosami, albo naciskała niechcący na jakiś bolesny punkt w mięśniu. I teraz nareszcie zrobiła to doskonale, jakby byli kochankami znającymi się całą wieczność.

Telefon terkotał zawzięcie.

Znali się zaledwie od kilku tygodni, a raptem siedem dni temu stali się sobie naprawdę bliscy. To był ten najbardziej delikatny moment, punkt, od którego można było wyrysować wszystko. Wierzył, że to może być ta osoba, której szukał od zawsze. Najdrobniejsza chmurka na niebie nie zapowiadała burzy w ich związku, ale byli ze sobą zbyt krótko, by właśnie teraz mógł zaryzykować rozstanie na kilka tygodni.

Telefon dawno już powinien zamilknąć po włączeniu poczty głosowej. Ten jednak burczał w nieskończoność.

Ta znajomość była elementem większej całości, skomplikowanej układanki budowanej przez minione miesiące. Znalazł sobie sensowne zajęcia wypełniające mu dni, zasób konta bankowego, pomimo nieskrępowanej rozrzutności, wzrastał z miesiąca na miesiąc, a apartament i limuzyna nie wymagały remontów. Był w dobrej formie, spotykał się ze starymi kumplami i okazjonalnie pił nie więcej niż dwa piwa.

Telefon zamilkł na kilka sekund tylko po to, by zadźwięczeć jeszcze głośniej.

Dziewczyna odwróciła głowę i posłała mu pytające spojrzenie. Zapewne sądziła, że nie odbiera z jej powodu. Ze wszystkich możliwych wyjaśnień zwykle wybieramy to najprostsze.

Nie chciał jej tracić. Nie dzisiaj, nie tutaj, nie teraz. Już za kilka dni mogłoby się okazać, że to kolejna pomyłka, mieszanka pozorów i fantazji, efekt życzeniowego myślenia udręczonego samotnością mężczyzny. Ale też za kilka tygodni mogłoby się okazać, że nic już nie jest w stanie zniszczyć ich wyjątkowego wspólnego świata. Takie rzeczy się zdarzają. Dlaczego nie miałoby się to przytrafić także i jemu?

Ale nie dziś. Teraz nie wiedział nic poza tym, że może mieć szansę, na jaką czekał od lat. Ten telefon, słowa, które padną po tym, gdy go odbierze, zmiażdżą to wszystko. Tak jak uporczywy dzwonek zabijał tę cudowną ciszę.

– Nie odbierzesz? – zapytała.

Być może chciała zobaczyć jego reakcję. To, ile w jego zachowaniu będzie niezdarnych ruchów faceta, który ukrywa istnienie jej osoby przed kimś dużo ważniejszym. Zaśmiać się gorzko na widok jego nerwowego przestępowania z nogi na nogę, cedzenia słów w nadziei, że będą na tyle wieloznaczne, by ukryć prawdę przed obiema kobietami. I na koniec spojrzeć mu w oczy, zobaczyć to żałosne poczucie winy, zagubienie małego chłopca w świecie pełnym przerastających go pokus.

– Nie odbierzesz? – pytanie było głośniejsze od dzwonka telefonu.

Co by się stało, gdyby go nie zadała, gdyby zamiast tych dwóch niepotrzebnych słów pojawiła się prośba, by nie odbierał? Czy wtedy posłuchałby swojej intuicji?

Pocałował ją w usta, delikatnie wysunął ramię spod jej głowy i wstał szybko z łóżka. Przyłożył telefon do ucha.

– Tak, słucham – powiedział beznamiętnie.

Wyszedł na taras, przykrywając nagość koszulką naprędce ściągniętą z krzesła.

Po drugiej stronie trwało milczenie. Jakby tamten ktoś obserwował go z oddali i czekał, aż on znajdzie się na zewnątrz.

– Walker. Jutro. Ósma punkt. Kolejka na Kamienną Górę.

Tamten przytłumiony głos. Tamten świat pokryty kilkucentymetrowym kurzem.

– OK – odparł bardziej do siebie, niż do rozmówcy, który zdążył się już rozłączyć.

Stał jeszcze chwilę wpatrzony w przestrzeń, wdychał głęboko powietrze pachnące latem. Uśmiechnął się do siebie, dostrzegając na sąsiednim tarasie dwie kobiety w średnim wieku komentujące najwyraźniej szczegóły jego ciała.

Wrócił do środka. Rzucił telefon na fotel przed telewizorem.

– Kto dzwonił? – zapytała.

Z rozpędu, z ciekawości, z przyzwyczajenia.

– Żona – odparł.

Mimo wszystko nie spodziewała się tej właśnie odpowiedzi. Potrząsnęła głową nerwowo.

– Mówiłeś… mówiłeś, że nie masz żony – wydusiła z siebie po chwili.

Była teraz jak mała dziewczynka, zagubiona w niezrozumiałym świecie dorosłych ludzi.

– Tak mówiłem?

Walker wzruszył ramionami.

– Bo już zapomniałem o jej istnieniu.

ROZDZIAŁ 2Kamienna Góra

Kolejka szynowa działała dopiero od dziesiątej. Zresztą jej wcześniejsze uruchomienie nie miałoby specjalnie sensu: przed dziesiątą było tutaj zupełnie pusto. Rodzice byli zajęci odwożeniem dzieci do szkół, single zostali w domach lub już jechali do pracy. Bezrobotni zapewne przeciągali się rozkosznie w łóżkach. A turyści jeszcze nie dojechali.

Dlatego umundurowany pracownik miejskiej kolejki zwykle zjawiał się w pracy dopiero kwadrans przed dziesiątą, wykonywał kilkanaście rytualnych czynności przygotowawczych i dokładnie na minutę przed pierwszym kursem wpuszczał do środka zniecierpliwionych podróżnych. Równo o pełnej godzinie siadał tuż przy drzwiach i z miną pozbawioną jakichkolwiek uczuć puszczał maszynę w ruch.

Walker nie krył więc zaskoczenia, gdy kilka minut przed ósmą dostrzegł obok wagonika charakterystyczną zwalistą postać w uniformie.

– Wciąż nie przestają mnie zadziwiać – mruknął do siebie. – Macki Syndykatu sięgają wszędzie.

Pracownik kolejki powitał go jak kogoś znajomego. Nie zapytał o nic, nie dziwił się niczemu. Bez słowa otworzył przed nim szklane drzwi i odszedł na bok. Stał tak w bezruchu jak portier w pięciogwiazdkowym hotelu.

Walker rozejrzał się po wnętrzu ciasnego wagonika. Kolejka została zbudowana przed kilku laty, ale nie miał wielu okazji nią jechać. Czysto i schludnie, bez ekstrawagancji, ale z gustem. I przede wszystkim w nieco ponad minutę można wspiąć się na szczyt całkiem sporej góry oferującej obłędny widok na port i zatokę. Wcześniej można było się tam dostać przypominającą labirynt drogą albo długimi stromymi schodami. Z czego nie korzystał prawie nikt.

Yost zjawił się punktualnie o ósmej. Wszedł do środka i zajął miejsce naprzeciw Walkera. Mężczyzna w uniformie pozostał na zewnątrz. Kolejka wolno ruszyła w górę.

– Dobrze pan wygląda, Walker – powiedział starszy mężczyzna. – Widać, że dba pan o siebie.

– Owszem – skinął w odpowiedzi – prowadzę tak zwany higieniczny tryb życia.

Z każdą sekundą panorama miasta rozszerzała się, odsłaniając przed nimi kolejne obiekty.

– Też staram się tak postępować. Wstaję wcześnie i chodzę spać zawsze przed północą. Podobno sen o tej porze jest nam najbardziej potrzebny.

Jego sposób wysławiania się zawsze przypominał szpiegowskie regułki. Zdania-hasła. Słowne przepustki do poznania kolejnych tajemnic. Wszystko, co mówił brzmiało tak, jakby oczekiwał w zamian równie starannie dobranych słów.

– To prawda – powiedział więc Walker. – dwie godziny snu tuż przed północą są warte tyle, co sześć nad ranem.

To sobie porozmawialiśmy, pomyślał chwilę później. Kiedyś o zbawiennym wpływie tranu na organizm młodego człowieka, a dzisiaj o śnie i jego skutkach.

– Widzę po pańskim uśmiechu, że jednak nie w pełni docenia pan tego znaczenie.

W naturalnym odruchu chciał zaprzeczyć, zapewnić swojego rozmówcę, że niewłaściwie odczytał jego intencje. Ale tamten nie dał mu dojść do słowa.

– Zapewniam pana, że wszystko ma znaczenie. Wszystko. Inaczej teraz nie siedzielibyśmy naprzeciwko siebie.

Kolejka zatrzymała się na szczycie góry. Yost nacisnął jakiś guzik, drzwi otworzyły się i za moment był już na zewnątrz. Nie patrząc na Walkera, podszedł szybko do stanowiska z mosiężnymi lornetami. Wrzucił do środka monetę i natychmiast zapatrzył się w przestrzeń.

Walker stanął obok niego. Nie miał ochoty na lornetkowanie, wystarczał mu zwykły widok. Po lewej widać było Nową Marinę i Waterfront, a w głębi, na redzie, tkwiły majestatycznie ogromne kontenerowce.

– Po tym, co pan pokazał w Niemczech i Kaliningradzie, nie mamy wątpliwości, że jest pan cennym nabytkiem. Być może nawet najcenniejszym w ostatnich latach. Prawdziwym diamentem i to oszlifowanym przez arcymistrza rodem z Antwerpii.

Walker nie miał wątpliwości, że te miłe słowa są zapowiedzią czegoś znacznie mniej przyjemnego. Jakiegoś arcytrudnego zadania, którego realizacja dostarczy mu sporo siniaków.

– Dlatego nie możemy pozwolić ani sobie, ani panu na nadmiernie długą bezczynność, która mogłaby doprowadzić pana ciało i umysł do stanu zardzewienia. Z drugiej strony nie chcielibyśmy narażać pana na jakieś nieodpowiedzialne niebezpieczeństwo łączące się z ryzykiem pana straty.

Poczuł się teraz jak żywa lokata na giełdzie towarowej. Wyobraził sobie, jak Yost, Brewster, Stegman i inni przyglądają mu się uważnie, analizując, na której półce powinien zostać zlokalizowany. I po namyśle ciało z napisem WALKER trafia na regał z etykietką „obligacje skarbowe”.

– I dlatego dzisiaj się spotykamy. Dlatego, że mam dla pana zadanie idealnie zbilansowane. Atrakcyjne, ale nie nadmiernie ryzykowne. Ważne, ale dalekie od kolejnego zbawiania świata…

– Zamieniam się w słuch – przerwał mu Walker.

– …a do tego, rzekłbym, nieco wakacyjne. – Yost nie dał się wytrącić ze swojej starannie wyreżyserowanej przemowy. – Popodróżuje pan sobie po ciepłych krajach.

– Czyli gdzie?

Yost odwrócił się na moment od lornetki i spojrzał Walkerowi głęboko w oczy.

– A tego to jeszcze do końca nie wiem. Sam pan zdobędzie stosowane informacje w odpowiednim czasie. Ale zdaje się, że czeka pana podróż na wiele ciepłych wysp. Może Sycylia? Może Sardynia? Może Ibiza? Malta? Capri? Majorka? Ale na początek wybierze się pan w podróż na nieco mniej egzotyczną wyspę. Jutro rano wylatuje pan do Londynu i myślę, że już wieczorem tego dnia będzie pan wiedział znacznie więcej.

– Londyn? – Walker chciał wysłuchać jeszcze choćby kilku słów wyjaśnienia. Jednak, znając ich zwyczaje, spodziewał się też, że na tym skończy się cała dostępna instrukcja i o resztę będzie się musiał zatroszczyć sam.

– Tak. Londyn. Dokładnie: City. Spotka się pan tam z naszym wieloletnim, jak to ująć, przyjacielem biznesowym. Zawdzięczamy sobie nawzajem naprawdę sporo. On zlecił nam kilka intratnych spraw, osobiście lub pośrednio. A dzięki nam kilkakrotnie pomnożył swój gigantyczny majątek. To Polak, tak jak pan. Tyle że od lat osiadły za granicą. Jeszcze w czasach reżimu komunistycznego. Poczuje to pan po jego akcencie. Usłyszy w brakach słownictwa. To interesujący człowiek, tym bardziej że próżno szukać go na listach najbogatszych ludzi na świecie. A wie pan, że my cenimy sobie tego typu dyskrecję.

Tak. Cień, mrok, zupełna ciemność to były ulubione regiony ich działania. Jemu to nie przeszkadzało, właściwie sam też lubił takie klimaty, jednak chronicznie nie znosił drugiej strony tego medalu – małomówności wpisanej w ich DNA.

– Dowiem się czegoś więcej? – zapytał bez przesadnej wiary w to, że pytanie zrodzi odpowiedź.

Yost wzruszył ramionami.

– Sam nie wiem zbyt wiele. A wolałbym nie robić panu mętliku w głowie niesprawdzonymi informacjami.

– A więc? – Walker nie dawał za wygraną.

– Zdaje się, że chodzi o jego bliskiego przyjaciela, który zginał czy też przepadł bez wieści. Zależy mu na tym, by go odnaleźć albo wyjaśnić okoliczności jego śmierci.

I to miało być to zadanie idealne dla niego? Przecież on był wojskowym najemnikiem, zbudowaną za ciężkie pieniądze maszyną do zabijania, a nie zerwanym z łańcucha policyjnym psem lub prywatnym detektywem, snującym się po planie filmowym w wymiętym płaszczu.

– Dlaczego nie pójdzie z tym na najbliższy posterunek? Albo do biura rzeczy znalezionych?

Yost uśmiechnął się w odpowiedzi, jednak szybko się zreflektował i spoważniał jeszcze bardziej.

– To nie jest temat do żartów, Walker. To nasz kluczowy partner. I jego prośby traktujemy tak jak powinny być traktowane prośby prawdziwych przyjaciół. Z tego co wiem, policja rozłożyła bezradnie ręce. To samo zrobili najlepiej płatni detektywi oraz jego dawne kontakty ze służb specjalnych. Nie zwracałby się do nas, gdyby nie musiał. Wie, jakie to są koszty, nawet jeśli ktoś posiada u nas taryfę specjalną.

Lornetka przestała działać w idealnym momencie.

– Tyle wiem. Ale być może nawet w tych kilku słowach, które wypowiedziałem, jest cały szereg nieścisłości. Pana zadaniem, jak zwykle, jest to sprawdzić i rzecz całą doprowadzić do końca. Czyli odnaleźć tego człowieka, jeżeli zaszył się gdzieś z niewiadomych powodów, albo znaleźć i ukarać sprawcę jego śmierci. Nie wydaje się to szczególnie skomplikowane zadanie, zwłaszcza w kontekście pana standardowego wynagrodzenia. Ja wracam schodami, przyda mi się nieco ruchu. A pan?

– Ja jeszcze tutaj chwilę zostanę – mruknął i dodał już właściwie sam do siebie: – Na wypadek, gdyby to zadanie nie okazało się wcale tak łatwe, jak w tej słodkiej opowieści. I gdyby była to ostatnia okazja w moim życiu, by nasycić się tym widokiem.

ROZDZIAŁ 3City. Pierwsza wyspa

Wziął ze sobą tylko podręczny bagaż. Z ogromną ulgą, ponieważ nie znosił czekania na walizki w pomieszczeniu z kręcącą się w kółko taśmą. Już na lotnisku kupił plan Londynu i coś do czytania na podróż. Zanim się spostrzegł, był już w samolocie.

Miał miejsce przy oknie, dokładnie takie, jakie lubił. Mógł się lekko obrócić plecami do przydzielonego przez los towarzysza podróży i zapatrzeć w przestrzeń. Uwielbiał wypatrywać szczegóły w dole, na ziemi, jak mały chłopczyk, który po raz pierwszy leci samolotem. Te mikroskopijne domki, pociągnięte jak od linijki układy ulic oraz wyrysowane przez naturę błękitne oczka jezior i zatok.

Przypomniał sobie swój pierwszy lot do Londynu, jeszcze w epoce przed tanimi liniami i lawinową dewaluacją wartości samego latania. W tamtych czasach nawet tak krótka wyprawa dawała poczucie przynależności do elity. Dzisiaj w byle jakim pociągu podróżni wyglądają lepiej niż ta zbieranina w samolotach.

Tamten lot miał związek z przygotowaniami do poważnej wojskowej misji. Podróżował w towarzystwie dwóch generałów, których kariera w większości rozwijała się w minionym systemie. Obaj wciąż traktowali Brytyjczyków jak potencjalnych wrogów, a ponieważ żaden z nich nie potrafił porozumiewać się po angielsku, to on, tłumacząc, mógł robić sobie z nich żarty. Wzięli więc całkiem na poważnie ustalenia, że Polacy będą szli przodem w ramach „aktywnego sprawdzania bojem rozlokowania pól minowych przeciwnika” oraz że polski kontyngent, jako nowy i nieposiadający jeszcze zaufania w ramach NATO, nie będzie mógł korzystać z informacji wywiadu, ciężkiego sprzętu bojowego oraz wsparcia lotnictwa. Miał przez to potem trochę kłopotów, ale wszystko się odmieniło, gdy podczas oblężenia przez rebeliantów uratował im obu tyłki.

Byli już na Heathrow, obsługa samolotu dziękowała za wspólny lot, można było ponownie włączyć komórki. Wpatrywał się z zaciekawieniem w wyświetlacz: ktoś dzwonił, ktoś z angielskiego telefonu, był też jeden SMS, z Polski, od niej. Długi na dwie strony, pełen pretensji o to, że ukrył przed nią posiadanie rodziny, bo ona nie miała już wątpliwości, że skoro ukrył przed nią istnienie żony, to na pewno były też dzieci, chłopiec i dziewczynka, a może nawet cała trójka, tak jak to ona sobie wymarzyła, i że to on był częścią tego marzenia, ale po tym wszystkim, co stało się wczoraj, czy to możliwe, że to było zaledwie wczoraj, ona nie potrafiłaby mu wybaczyć, a może jednak zdołałaby, kto to wie, ona nie zna siebie, swoich granic i tak dalej.

Zawahał się na ułamek sekundy, chciał zadzwonić i wyjaśnić chociaż ten okrutny żart z żoną, wytłumaczyć, iż nie jest aż takim sukinsynem, ale powstrzymał się bez trudu. Tak było lepiej. Niech myśli o nim jak najgorzej, bo wtedy przerwanie ich ledwie napoczętego związku będzie dla niej łatwiejsze. Nie miał żadnej pewności, czy sprawa, którą mu przydzielono, będzie faktycznie banalna i krótka. Jeśli tak, wróci do niej już za kilka dni i może da się skleić ten dzbanek. Ale z doświadczenia, a może jeszcze gorzej, bo intuicyjnie, wiedział, że za pozornie prostym zadaniem może kryć się prawdziwa wielomiesięczna zawierucha, z której nie wykaraska się bez strat. A zawsze trzymał się zasady, by nie obarczać innych swoimi problemami i jeśli tylko można, współpracować z ludźmi, którym w samym środku walki nie zapali się kontrolna lampka „mam rodzinę”. Był świadkiem wielu nieszczęść spowodowanych taką naturalną blokadą. Ktoś nie pobiegł na wskazane miejsce, inny nie wychylił się, by strzałem osłonić kolegę albo został w okopie na własną zgubę. On nie chciał być obciążeniem dla innych – ani po tej, ani po tamtej stronie.

– Można już opuścić samolot. – Ładna jasnowłosa stewardesa pochyliła nad nim. Poczuł zapach jej perfum, nieco zbyt intensywny jak na profesjonalistkę.

– Ach, tak – Walker rozejrzał się wokół i dopiero teraz spostrzegł, że w czasie, gdy zaczytał się w telefonie, inni pasażerowie wyszli z samolotu.

Wstał zdecydowanie, sięgnął do góry po swoją podróżną torbę i wtedy poczuł znów ten przyjemny zapach.

– Przed wejściem głównym, panie Walker, po lewej stronie czeka na pana czarna taksówka FX4 – szepnęła i ruszyła natychmiast w kierunku swoich koleżanek, prowadzących mocno ożywioną rozmowę. Przyłączyła się do nich i już po kilku sekundach śmiała się najgłośniej.

– Syndykat! – mruknął do siebie. – I te ich wyrafinowane gierki! Żeby czuł na sobie ich oko. Nie wiadomo po co.

Taksówka faktycznie stała we wskazanym miejscu. Zauważył ją bez trudu – FX4 to model starego typu, nieprodukowany już od niemal dwudziestu lat. To proste – ale nie do końca. Bo skąd oni wiedzieli, że on to wie?

W środku siedział ciemnoskóry, potężny i wyjątkowo małomówny kierowca, nieprzypominający w niczym londyńskiego taksówkarza. Odezwał się do Walkera tylko dwukrotnie: gdy wsiadał i na zakończenie podróży. Jeśli nie liczyć uprzejmego skinięcia po tym, gdy pasażer poprosił go, by przejechał przez centrum miasta.

Lot powrotny miał jeszcze dzisiaj wieczorem, nie będzie więc czasu na zwiedzanie. A skoro już tu był, chciałby przypomnieć sobie najważniejsze miejsca.

Milczący olbrzym zrobił mu objazd niemal jak w odkrytym „City Tour”: najważniejsze place, widok na Tamizę, w tym pocztówkowy – na Tower Bridge. I kilka mniej oczywistych miejsc, o których istnieniu nie wiedział albo zdołał już zapomnieć.

– Jesteśmy na miejscu, panie Walker – powiedział taksówkarz, gdy zaparkował w pobliżu Mary Axe.

Walker odczekał jeszcze chwilkę, ale kierowca najwyraźniej nie miał zamiaru przekazać mu żadnych innych informacji. Zresztą – jak się okazało – było to zbyteczne. Gdy tylko podróżny wysiadł, podeszło do niego dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach.

– Zapraszamy – wyrazili się zwięźle. Po czym jeden z nich poszedł przodem, a drugi ustawił się tuż za Walkerem.

Był ciekaw, dokąd go poprowadzą, ale od pierwszej chwili czuł, że ich celem jest słynny Gherkin – przypominający ogórek, strzelisty biurowiec – jeden z symboli Londynu. Nie okazał więc zdziwienia, kiedy wsiadali do windy. Może trochę, gdy wysiedli dopiero na ostatnim, czterdziestym piętrze.

„Próżno szukać go na listach najbogatszych ludzi na świecie”, przypomniał sobie słowa Yosta. Teraz widział, że gdyby tylko zleceniodawca zechciał, byłby w czołówce takiej listy. Człowiek, który miał biuro w takim miejscu, bezwzględnie nie mógł być biedakiem. I jeśli chciał zrobić potężne wrażenie na Walkerze, właśnie mu się to udało.

– Jeśli można mieć najlepszy adres w mieście, to dlaczego sobie tego odmawiać, prawda? – zapytał właściciel lokalu, gdy siedzieli już naprzeciwko siebie, otoczeni obłędnym widokiem na całe miasto.

– Brzmi to rozsądnie – odparł Walker, chcąc ukryć pod nic nieznaczącymi słowami swoje zaskoczenie.

– Ale to tylko tak zwana oficjalna prawda – zaśmiał się tamten. – Bo tak całkiem szczerze, to zwyczajnie lubię to miejsce. I ten nieziemski widok. Ale gdyby było inaczej, proszę mi wierzyć, panie Walker, zacumowałbym w zupełnie innym miejscu. Może nawet niedaleko stąd, w jakiejś ruderze na East Endzie. Tam jest klimat. A ja nie jestem pozerem. Amatorem pustych symboli i gestów.

To ciekawe, pomyślał Walker. Bo wszystko dokładnie na to wskazywało.

ROZDZIAŁ 4Hann

Mężczyzna był przesadnie zadbany. Zaczesane gładko włosy o nazbyt intensywnej barwie, idealnie skrojony garnitur, perfekcyjnie zawiązany krawat, spinki wpięte do mankietów z wyszytą literą H. Jego ubiór był przemyślany do ostatniej nitki, ciało i skóra nosiły ślady wielogodzinnych upiększających zabiegów, wspartych farmakologią, w której hormon wzrostu był zwykłą witaminą. Przez to wszystko stał się mężczyzną dosłownie bez wieku. Mógł mieć równie dobrze czterdzieści, co siedemdziesiąt lat.

„Osiadły za granicą w czasach reżimu komunistycznego” mogło też oznaczać wszystko. Lata osiemdziesiąte albo okres zimnej wojny. Jego buty musiały kosztować równowartość dobrego samochodu, zegarek – solidnego samolotu.

Ochrona bardzo profesjonalna, ale przy tym nadmiernie ostentacyjna. Szafki z książkami, biurka, fotele sprawiały wrażenie, jakby wypożyczono je z muzeum z bezwzględną klauzulą zabraniającą ich używania.

Nawet sposób jego zachowania był daleki od standardu. On nie „brał czegoś do ręki”, tylko „sięgał po coś”. Nie „mówił o”, tylko „wypowiadał się na temat”. Nie „patrzył na”, lecz „spoglądał”.

I wreszcie to, jak się przedstawił. To nazwisko? Imię? Skrót od trudnego do wymówienia polskiego nazwiska? Czy też pseudonimu, na przykład Hannibal?

Nie, faktycznie. Żadnych pustych gestów i symboli.

– Dziękuję, że zechciał pan odpowiedzieć pozytywnie na moją prośbę. I przybył pan na spotkanie tak niezwłocznie.

Ot, choćby ta wypowiedź. Czy naprawdę nie wiedział, że Walker jest szeregowym pracownikiem Syndykatu i zwyczajnie wykonuje rozkazy? Gdyby to od niego zależało, to teraz trzymałby rękę pod plecami ponętnej, ledwie co poznanej dziewczyny, z którą, kto wie, może udałoby mu się wspólnie spędzić kilka następnych lat.

– Miło, że pan to docenia, panie Hann. Rzeczywiście, nie było to proste.

Tamten nawet nie próbował ukryć zdumienia. Sądził, że przyjęta formuła jest czytelna i klarowna. Że każdy pojmuje, iż to tylko grzecznościowe słowa i nie należy doszukiwać się w nich jakiejkolwiek treści. A tymczasem ten człowiek, ukrywający się za dziwacznym szkockim pseudonimem, odczytał to litera po literze. A może, a może to nie przypadek, tylko celowe działanie?

– Rozumiem – powiedział powoli i wyraźnie.

Walker odczekał moment i skinął głową.

Te dwa krótkie zdania odmieniły ich relację. Całe to bizantyjskie biuro, wieloosobowa ochrona rodem z Blackwater i zegarek za miliony poszły w zapomnienie. Oto siedział tutaj petent z trudnym problemem naprzeciwko wysokiej klasy specjalisty, który mógł w każdej chwili odmówić mu pomocy.

– No tak. Zapomniałem zupełnie, z kim rozmawiam. Nie jesteście podrzędnym biurem detektywistycznym, a tym bardziej skorumpowaną policją. Sam wiem najlepiej, jakiej skali są sprawy, które rozwiązujecie. Przy tym wszystkim mój problem jest jakimś nic nieznaczącym zmartwieniem zapomnianego przez świat emigranta.

– Tak jest w istocie, panie Hann – powiedział Walker. – Trafił pan w sedno. Bez wątpienia Syndykat odmówiłby zajęcia się tą sprawą, gdyby nie dotyczyła pana. Z tego, co wiem, zarząd z wielu powodów bardzo pana szanuje.

Pozycje niniejszym nieco się wyrównały. Nie był zwykłym petentem, skoro organizacja miała wobec niego jakieś zobowiązania. Ale też nie mógł nadużywać tej delikatnej relacji. Bo mógłby się spotkać z nagłą odmową kontynuowania współpracy.

– To miło. A co pan wie o samej sprawie? – pierwszy raz w jego słowach słychać było wyraźny obcy akcent.

Walker miał na to gotową odpowiedź.

– Przyjmijmy, że nie wiem nic.

Tamten uniósł lekko brew. Kolejny wystudiowany ruch.

– Przyjmijmy?

Walker skinął głową przed wyjaśnieniem.

– Wiem to i owo. Są to jednak na tyle niekonkretne i sprzeczne wzajemnie informacje, że wolałbym usłyszeć wszystko od pana. Klarownie i po kolei.

– Ach, tak – mruknął tamten i wstał z krzesła. Podszedł do okna i na moment zapatrzył się w miejską przestrzeń. Przez ten krótki moment był niemal autentyczny.

– Problem w tym, że ja też wiem niewiele. To sprawa, w której znacznie więcej jest luk i znaków zapytania, niż konkretnych faktów.

– Zacznijmy może od tych ostatnich. Jeśli pan pozwoli.

Tamten wrócił na swoje miejsce.

– Oczywiście. Mnie też dobrze zrobi uporządkowanie tego, co wiem. – Zawahał się wyraźnie. – Nie będzie pan notował?

Walker się uśmiechnął.

– Facet z notesem, najlepiej jeszcze w pomiętym prochowcu i kapeluszu niedbale nasuniętym na głowę to filmowy obraz policjanta. Jak pan słusznie zauważył, ja nim nie jestem. I mam własne metody. Mnie notatki raczej by przeszkadzały. Wszystko, co ważne, muszę mieć zarejestrowane w głowie, by w każdej chwili łączyć osoby i zdarzenia pozornie ze sobą niepowiązane.

W oczach Hanna pojawił się dostrzegalny błysk.

– Jest pan zupełnie inny niż ludzie Syndykatu, których poznałem dotąd – powiedział. – I ta pańska aparycja… Tak daleko odbiegająca od wyobrażenia o…

Założę się, że nie spotkał dotąd ani jednego operacyjnego pracownika organizacji, pomyślał Walker. Mógł znać Yosta albo Brewstera. Albo Cartera i Fairfaxa, o ile ci dwaj w ogóle istnieli. Jeśli więc wyobrażał sobie, że typowy pracownik Syndykatu jest łysym dwumetrowym olbrzymem z półmetrowym bicepsem, to faktycznie widok Walkera mógł być dla niego rozczarowaniem.

– Czy to komplement? – uśmiechnął się.

– Raczej konstatacja – odparł tamten. – Ludzie Syndykatu kojarzą mi się z pozbawionymi uczuć maszynami. Bezlitosnymi, ale jednak w jakiś sposób przewidywalnymi. A w panu jest coś zwierzęcego. Ma pan w sobie ukrytą pierwotną siłę, nad którą chyba trudno zapanować. Współczuję więc pańskim wrogom. Największemu swojemu przeciwnikowi nie życzyłbym tego, by stanął panu na drodze.

Walker nie zareagował na to w żaden sposób. W pierwszej chwili chciał zaprzeczyć – ale właściwie czemu i po co? Potem miał kilka sprzecznych myśli. To wystarczyło, by pozostać w bezruchu do momentu, gdy wiedział już, jak powinien się zachować.

– Przejdźmy więc od stwierdzeń do faktów. W czym moglibyśmy panu pomóc?

Hann był wyraźnie rozczarowany. Chciał jeszcze kilka minut podyskutować na temat tego tajemniczego wysłannika Syndykatu: czy faktycznie jest Polakiem, jaka jest jego przeszłość, jak trafił do organizacji? Jednak nikt z tu obecnych nie podzielał jego chęci kontynuowania biograficznego wywiadu.

– Chodzi o mojego przyjaciela. Najlepszego. Właściwie jedynego prawdziwego przyjaciela, jakiego miałem.

– Jak się nazywa pański przyjaciel?

– Nazywał.

Milczenie było najlepszą odpowiedzią, jedynym sensownym komentarzem.

– Jest pan tego pewien? – spytał Walker.

– Czego jestem pewien?

– Że pański przyjaciel nie żyje.

Skinął głową.

– Widziałem zdjęcia i raport koronera. Koronera? Tak się to mówi? – Wykonał pierwszy tego dnia nerwowy ruch. – Do teraz mam to przed oczami. To na pewno on. Nie pomyliłbym go z nikim innym. Znam go od gówniarza. Tak. Artur Bielski nie żyje.

Bielski? Artur Bielski? Art? Coś mu to mówiło… W głowie mignęła mu okładka najważniejszego biznesowego miesięcznika z grą słów „Bielski, Art-ysta biznesu”.

Walker czekał na ciąg dalszy. Ale tamten najwyraźniej nie miał zamiaru rozmawiać inaczej, niż tylko odpowiadać na konkretne pytania.

– Kiedy to się stało?

– Równo tydzień temu.

– Gdzie?

– Na Cyprze. Dokładnie: w Limassol.

A więc Cypr. Nie Ibiza albo Majorka. Sardynia lub Capri. Może to i dobrze. Na Cyprze nigdy jeszcze nie był.

– Jakie były okoliczności jego śmierci?

– Zaleziono go w wodzie. Właściwie na brzegu, na brzegu morza. Zdaniem policji i ich taniego medyka utonął. Żadnych osób trzecich. Skończył jak jakiś marny turysta z okazyjnego all-inclusive.

– Rozumiem. A pan nie kupuje tej wersji?

Hann uśmiechnął się szeroko, jak po wysłuchaniu dobrego żartu.

– Naturalnie! Kto by uwierzył w taką bzdurę? Wielki Art Bielski tonie sobie w podrzędnym cypryjskim kurorcie! Pan by w to uwierzył? Facet, który miał IQ równe 180, zarządzał miliardowymi aktywami, spodziewał się pierwszego dziecka, tak sobie wszedł do wody po zmroku i dał się ponieść pierwszej lepszej fali?

Walker nie widział na razie nic niedorzecznego w tym zdarzeniu. Ludzie umierają na różne sposoby. Nie zawsze sensownie. A ta śmierć nie mieściłaby się chyba w kategorii „1000 najgłupszych sposobów umierania”.

– Zarządzał miliardowymi aktywami? Był tak bogaty? Może to jest jakiś trop?

– Powiedziałem „zarządzał”, a nie „miał”. Nie był krezusem, jeśli o to panu chodzi. Miał dostęp do pieniędzy, ale nie własnych. To nie był zresztą biznes z pierwszych stron gazet. Fundusz Blue Ocean1. Mówi to panu coś?

Walker pokręcił głową – zarówno w odpowiedzi na pytanie, jak i sugestie, że „zaledwie” kontakt z wielkimi pieniędzmi nie może być źródłem problemów.

– A o tym dziecku powiedział panu osobiście? – uderzył w innej strony.

– Nie – odparł Hann suchym tonem. – Dowiedziałem się o tym skądinąd. Nie mieliśmy… nie mieliśmy w zasadzie ze sobą kontaktu od pięciu lat.

„Chodzi o mojego przyjaciela. Najlepszego. Właściwie jedynego prawdziwego przyjaciela, jakiego miałem”. I pięć lat bez kontaktu? Faktycznie – to musiała być głęboka przyjaźń, pomyślał zgryźliwie Walker.

Tamten jakby czytał w jego myślach.

– Nie wiem, jak pan definiuje przyjaźń. Wiem, że niektórzy uważają, iż to głównie spotkania i takie tam, a brak kontaktu musi ją zabić. Ja uważam inaczej, dla mnie przyjaźń to emocja i stan umysłu w jednym. Jedyne, co można z tym porównać, to prawdziwa głęboka miłość. A chyba pan nie zaprzeczy, że nawet wieloletnia rozłąka nie zniszczy prawdziwego uczucia do kobiety.

Walker potwierdził skinieniem głowy, chociaż nie miał wyrobionej opinii w kwestii prawdziwych uczuć do kobiet. Z racji braku dostatecznej liczby własnych doświadczeń.

– OK. Jeśli pan pozwoli, chciałbym powrócić do domniemania zabójstwa. To znaczy pana pewności, że tak było.

– Co jeszcze chciałby pan wiedzieć?

Walker nakreślił w myślach wielkie domknięte koło.

– Nadal nie rozumiem, skąd bierze się pańska wątpliwość, by nie rzec pewność, że to nie był nieszczęśliwy wypadek, tak jak twierdzi policja.

– Skąd? – zamyślił się na moment Hann, jakby sam nabrał teraz wątpliwości wobec swojej wersji prawdy. Ale już po chwili potrząsnął lekko głową i wrócił na swój zdecydowany tor. – za dużo w tym wszystkim niejasności, niespotykanych przypadków i zwykłych dziwactw.

– Na przykład? – zapytał Walker beznamiętnym tonem.

– Zacznijmy od tego: co on tam w ogóle robił? Po co siedział na Cyprze?

Utonięcie jako dziwny rodzaj śmierci. Pobyt na Cyprze jako dziwactwo. Co jeszcze?

– Może pojechał tam na wakacje?

– Na jakie wakacje? Przecież on tam pracował!

Zginął w miejscu pracy. Zadziwiające! Walker w duchu był już niemal szyderczy.

– Zaraz. – Hann machnął ręką. – Uporządkujmy, bo to faktycznie zaczyna wyglądać kuriozalnie. Fundusz Bielskiego był zarejestrowany na Cyprze, ale on sam rzadko tam jeździł. Miał tam małe, półfikcyjne biuro, a wszystkim zarządzał z kontynentu, głównie z Warszawy. To tak zwana optymalizacja podatkowa. Rozumie pan. I miał w tej swojej Warszawie pokoje niemal takie jak moje i równie ciekawy widok z okna. I miał tam tę swoją ukochaną, z którą spodziewał się dziecka. To pewne. I nagle sam jeden jedzie na wakacje, nie wiadomo po co, gdzieś indziej, i znajdują go w wodzie tysiąc kilometrów dalej.

– W takim razie gdzie był na wakacjach?

Mężczyzna odchylił się mocno do tyłu i uśmiechnął niezauważalnie samymi tylko oczami.

– O. I tu mamy kolejną zagadkę. Gdzie pojechał nasz niedoszły tatuś? Na Maltę! Po co? Na kurs językowy! – powiedział półszeptem. – Po co człowiek, który zna biegle angielski, miałby jechać na kurs językowy na Maltę?

Walker nadal nie podzielał jego podejrzliwości.

– To da się jakoś wyjaśnić. Może mimo wszystko nie był do końca zadowolony ze swojej angielszczyzny i chciał ją podszlifować? Może pojechał tam w innym celu, na przykład, by się dobrze zabawić? Może…

– OK. – Mężczyzna przerwał mu dyskretnym ruchem dłoni. – To przeskoczmy od razu do najgrubszej wątpliwości. A jak wyjaśni pan to, że ktoś, kto boi się wody, zostaje znaleziony martwy w wodzie? Z diagnozą koronera „utopienie”?

– Nie potrafił pływać?

– Właśnie, że potrafił! Doskonale. I to jeszcze zwiększa wspomniane nieprawdopodobieństwo. Powiedziałem panu, że znaliśmy się całe lata. Kiedyś w dzieciństwie topił się w morzu. Byłem przy tym. Była to tak zwana cofka, fala odchodząca od lądu, zabierająca ze sobą nawet najlepszych pływaków. Ledwie się uratował, do dzisiaj nie wiem, jakim cudem. Od tej pory nawet jeśli wchodził do wody, to tylko w basenach albo w strzeżonych akwenach, i tylko tam, gdzie mógł swobodnie sięgnąć nogami gruntu.

– To też da się wytłumaczyć – przerwał mu ten mało przekonujący wywód Walker. – Mógł się poślizgnąć, wpaść pijany do wody… i tak dalej.

Mężczyzna spojrzał mu prosto w oczy. W tym wzroku nie było zgody na sprzeciw.

– Pozostaje jeszcze moja intuicja. Coś tutaj – wycelował palec w środek swojej klatki piersiowej – mówi mi, że to nie była przypadkowa śmierć. Dlatego zapłacę każdą cenę, nawet przekraczającą granice zdrowego rozsądku, by się przekonać, że się mylę. Lub ukarać tego kogoś, kto zabił mojego najlepszego przyjaciela.

Walker zamilkł na dłuższą chwilę. Dopiero po jakimś czasie skinął głową.

– OK – powiedział głośno i wyraźnie. A potem pochylił się i spojrzał prosto w oczy rozmówcy. – Muszę jednak pana uprzedzić, choć zapewne pan to wie, panie Hann, że uruchamia pan maszynę, której nie da się już zatrzymać. Innymi słowy – winny zostanie ukarany, bez względu na to, kim jest i jak dużo dla pana znaczy. Czy jest pan na to gotowy?

1 Blue Ocean – nawiązanie do strategii „błękitnego oceanu” autorstwa W. Chan Kima i R. Mauborgne’a; polega ona na kreowaniu przez firmę wolnej i niezagospodarowanej przestrzeni rynkowej, pozbawionej konkurencji i pozwalającej na korzystanie z przewagi innowacyjności; przeciwieństwem jest „czerwony ocean”, czyli już dojrzały, w pełni konkurencyjny i zagospodarowany rynek (np. samochodowy, perfumeryjny, spożywczy).

ROZDZIAŁ 5Pogrzeb

„Gdybyś miał klasę, to byś odpowiedział chociaż jednym słowem” – odczytał po włączeniu telefonu, siedząc jeszcze w samolocie.

Tym razem był już naprawdę bliski tego, by oddzwonić. Dziewczyna sprawiała wrażenie zaangażowanej i Walker coraz mocniej żałował, że umyka mu możliwość kontynuowania tego związku. Czy szkodziłoby się spotkać choćby jeden raz pomiędzy przelotem z wyspy na wyspę? Tym bardziej że obraz zadania, jaki nakreślił Hann, nie przeraził go. Wyglądało na to, że wystarczy potwierdzić wersję policji i będzie można odfajkować kolejny sukces. Bułka z masłem. no, może nieco czerstwa na bokach. Nic na razie nie wskazywało na to, by ktokolwiek maczał palce w tym smutnym zakończeniu życia pana A. B. I jedyne, co rzecz całą komplikowało, to gwałtowna tęsknota, jaką zapałał pan Hann do swojego przyjaciela po pięciu latach braku kontaktu. Jego rozmówca sprawiał wrażenie człowieka, który nie znosi sprzeciwu. I gdy nagle poczuł nieodpartą chęć spotkania się z kolegą z dzieciństwa, nie potrafił przyjąć do wiadomości, że nagła śmierć mu to uniemożliwia. Bo czy nie o to w gruncie rzeczy chodzi? O jego ego, a nie chwalebną chęć wymierzenia sprawiedliwości? Jemu, Hannowi, ktoś lub coś zabrania spotkania z przyjacielem? To niemożliwe! Nawet jeśli tym czymś miałaby być rzecz tak ostateczna i nieodwracalna jak śmierć.

Chciał więc już wybrać numer do dziewczyny, gdy w tej samej chwili dotarł drugi SMS: „Pogrzeb jutro o 11.00. W Warszawie. Dokładne dane jutro o 8.00”.

Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzecia. Był na lotnisku w Gdańsku, za dwanaście godzin musiał być niemal czterysta kilometrów stąd, stosownie ubrany. Nie, nie ma czasu ani sił na rozmowy i spotkanie, które przeciągnie się do rana, to oczywiste. Może jak wróci? O ile prosto stamtąd nie poleci do Valletty albo do Limassol.

Taksówkarz obudził go pod domem. Po omacku otworzył drzwi i wziął szybką kąpiel. Kiedy wychodził z wanny, zadzwonił budzik w telefonie. Odwykłeś od pracy, Walker – mruknął do samego siebie. Rozleniwiłeś się przez te tygodnie cudownego nicnierobienia. I teraz jest problem, by wzorem piekarzy i hutników zwlec się z łóżka o świcie.

Pół godziny później był już jednak w samochodzie, gotowy do szybkiej jazdy. Miał na sobie ciemny garnitur i lśniące czarne buty. Nienagannie wyprasowana koszula wisiała na wieszaku – nie założył jej w obawie przed pognieceniem.

„Cmentarz Powązkowski. Wejście od ulicy Spokojnej”. SMS przyszedł równo o ósmej. Droga była pusta. Poranna lekka mgła szybko ustąpiła pod naporem silnego słońca. Po dziesiątej był niemal na miejscu. Wstąpił więc na stację, by napić się jeszcze mocnej kawy. Przebrał się. Przed jedenastą przekroczył furtkę cmentarza.

Bywał już tu kilkakrotnie, za każdym razem z dużo bardziej bolesnej przyczyny, chowając kogoś, z kim spędził pół życia. Właściwie po raz pierwszy – zdał sobie sprawę – był na pogrzebie człowieka, z którym kompletnie nic go nie łączyło. Nawet nie wiedział, jak wyglądał. Przez ten pośpiech nie zdążył wyszukać w necie jego zdjęcia.

Teraz nie wypadało już wyciągać z kieszeni telefonu. Kondukt szedł w charakterystycznym, ponurym tempie. Prosta trumna niesiona tradycyjnie przez czterech mężczyzn w uniformach. A dalej kilkanaście, najwyżej dwadzieścia osób. Niezbyt wiele jak na kogoś, kogo wczoraj nazwano „Wielkim Artem”.

Walker przyglądał się uważnie twarzom. Sam nie wiedział, czego szukał – jakiegoś szczegółu, punktu zaczepienia. Nic z tego – normalne oblicza ludzi pogrążonych w smutku. Rodzina lub znajomi. Żadnych przypadkowych osób.

Ją dostrzegł od razu. Nie było w tym nic trudnego – była bez płaszcza, w prostej czarnej sukni, pod którą odznaczał się wyraźny brzuch. Sprawiała wrażenie nieco zagubionej, jakby była tutaj kimś nieproszonym. Intruzem, który wtargnął tu wbrew woli innych, demonstrując swoim stanem wyłączne prawa do żalu po zmarłym.

Pogrzeb był krótki, bez histerii. Potem jakiś starszy mężczyzna – ojciec? – zaprosił wszystkich na „drobny poczęstunek” do restauracji położonej nieopodal. Walker odczekał aż wszyscy znaleźli się w środku i wszedł jako ostatni.

Restauracja nie była nadmiernie wyszukana, zresztą nikt chyba nie miał zamiaru przebywać tutaj minutę ponad obowiązek. Goście usiedli przy kilkuosobowych stolikach. Walker wyszukał ten, przy którym zajęła miejsce kobieta w ciąży, i usiadł blisko niej.

– Jerzy Siennicki, kolega z dawnej pracy – przedstawił się w odpowiedzi na pytające spojrzenia. Nie wiedział nawet, ile zmarły miał lat. Dlatego zrezygnował z pierwszej wersji kłamstwa: kolega ze studiów.

Dopiero z bliska widać było szczegóły jej niebanalnej urody. Burza jasnych włosów, ogromne niebieskie oczy, kształt pełnych ust, lekko zarysowany podbródek. Teraz nie można było jej pomylić z nikim innym.

Jadła w milczeniu, nie zwracając uwagi na inne osoby podtrzymujące trochę na siłę rozmowę o niczym. Przewijały się w niej wątki dotyczące zmarłego, ale nie wnosiło to nic cennego do wiedzy o nim.

– Siennicki? – spojrzała mu wyzywająco w oczy. – Artur nigdy o panu nie wspominał.

– Naprawdę? – udał lekko zaskoczonego. – To może dlatego, że nie widzieliśmy się od lat. Przeczytałem nekrolog, zupełnie przypadkowo. Pomyślałem, że nie mogę tu nie być. Artur bardzo mi kiedyś pomógł i uważał mnie za jednego ze swoich przyjaciół.

Ponownie skierowała na niego swój wzrok.

– Przyjaciół? – była nieskończenie piękna, wypowiadając te słowa zimnym jak lód głosem. – On… on nie miał przyjaciół.

Przeszył go silny dreszcz. W tych szczególnych okolicznościach, podwójnych, bo pierwszą był odbywający się podniosły obrzęd, a drugą jej fizyczny stan, ze wstydem uświadomił sobie, jak bardzo pociągają go piękne kobiety wypowiadające piękne głupoty. Z całym szacunkiem, ale jak długo ona znała Bielskiego? Być może tylko o kilka dni dłużej, niż żyło w niej jego dziecko? Więc co ona mogła wiedzieć o nim samym i jego zadawnionych sprawach?

– Może ujmę to tak: to ja uważałem się za jego przyjaciela. Dlatego uznałem, że to mój obowiązek, by tu być.

Stali już na zewnątrz. Pośrodku pustego, pokrzywionego przez czas chodnika. Było duszno, chyba zbierało się na deszcz.

– Co ty pieprzysz? – Teraz jej oczy zwęziły się niebezpiecznie. – Co ty pieprzysz?

Walker mimowolnie napiął ciało w oczekiwaniu na nieuchronny cios, który musiał nastąpić po tych słowach.

– Czego ty chcesz? Liczysz na spadek po nim czy co? Nie ma żadnego spadku. Nie ma i nie będzie. Ani złotówki. Jedynym spadkiem po nim jestem ja! I to, co mam w brzuchu. A jeśli myślisz, że mnie dostaniesz, to się stuknij!

I w tym momencie się rozpłakała. W jednej sekundzie jakby pękła w niej niewidoczna tama, z oczu pociekły jej strumienie łez i całe jej ciało zamieniło się w roztrzęsioną, na wpół rozpadłą materię.

Nagle czas się cofnął: była teraz drobną dziewczynką, którą ktoś postawił pośrodku pustej przestrzeni, na tyle malutką, że mogła przynajmniej wypłakać się do woli bez konieczności tłumaczenia się z tego całemu światu. Bez oporu pozwoliła się objąć i z wyraźną ulgą wtuliła się w silne ciało Walkera.

– Odwiozę cię do domu, dobrze?

Skinęła głową. Łzy nadal ciekły jej po twarzy, ale przestała już się tak trząść. Usiadła potulnie na miejscu pasażera, pozwoliła zapiąć na sobie pas bezpieczeństwa. Ukradkiem starła kilka kropel z policzka.

– Przepraszam – powiedziała po chwili. – Za dużo tego. Naraz.

Walker skinął głową.

– Nie przepraszaj. Nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego, co czujesz. Nie śmiałbym.

Poczuł na sobie jej przelotne spojrzenie.

– Gdzie mam cię podwieźć?

Musiała ponownie przełknąć łzy.

– Metropolitan na Twardej.

Oczywiście, pomyślał. Najlepsze biurowce. Najlepsze apartamenty w mieście. Chłopak żyje szeroko. Żył, poprawił się.

Jechali w milczeniu. Mijali kolejne światła, skrzyżowania, bezimienne budynki.

Zaparkował w pobliżu wejścia do szklanego wysokościowca. Portier ukłonił się nisko kobiecie, najwyraźniej dobrze ją znał. Z zawodowego nawyku udał, że nie zauważa towarzyszącego jej mężczyzny.

Kolejne wysokie piętro, kolejny widok przyprawiający o zawrót głowy. Walker nie widział jeszcze Warszawy z tej perspektywy. Z przyjemnością więc wyławiał z obrazu znane sobie miejsca i obiekty.

– Napijesz się czegoś? Jurek? Dobrze pamiętam?

– Tak. Jurek. – szedł w zaparte.

– Anna – odparła. – A więc czego się napijesz?

– Mocnej kawy, chętnie.

– Jak mocnej?

– Jak najmocniejszej – uśmiechnął się nieznacznie.

Pokiwała głową. Przeszła w głąb apartamentu, do niewidocznej stąd kuchni. Wróciła po chwili, niosąc zręcznie dwie podstawki z napojami i miseczkę pełną słodyczy. Czyżby pracowała kiedyś jako kelnerka?

Usiedli blisko siebie. Znów milczeli jakiś czas.

– Wiesz – odezwała się niespodziewanie – nie zrozum mnie niewłaściwie. Ale czy mógłbyś… mnie potrzymać za rękę? Jest w tobie coś… takiego, co daje mi poczucie bezpieczeństwa.

Słyszałem też coś wręcz przeciwnego, pomyślał Walker. Ale spełnił jej prośbę. Jej dłoń była zaskakująco ciepła. Drobna i delikatna. Walker nie mógł się odpędzić od myśli, że to kolejna już kobieta w jego życiu, na której spotkanie się spóźnił. Ciekawe, przemknęło mu, czy ona myśli o tym samym.

– Kim naprawdę jesteś? – zapytała, nie wypuszczając z ręki jego dłoni. Była znów sobą: tą silną kobietą sprzed wysadzenia tamy uczuć.

– Kim? Co masz na myśli?

Kobieta patrzyła mu prosto w oczy.

– Umówmy się, oboje wiemy, że nie jesteś żadnym jego przyjacielem. – Była pewna tego, co mówi. – No więc kim jesteś? Urzędnikiem skarbowym? Wierzycielem? Oszukanym klientem?

Walker poczuł niemal fizycznie, jak termin jego powrotu do dziewczyny oddala się w nieskończoność. Było więc aż tak źle? Urząd skarbowy? Długi? Oszustwa?

– Nie wiedziałeś? – zaśmiała się, dostrzegając to zaskoczenie na jego twarzy. – Ty też nie znałeś prawdy? Dałeś się nabrać na to bizantyjskie biuro i ten apartament? Myślałeś, że Blue Ocean to maszynka do robienia pieniędzy? To taka sama bajeczka jak ta o poszukiwaniu błękitnych oceanów, które nie istnieją, bo wszystkie są mniej lub bardziej czerwone. Nie żartuj? Uległeś czarowi tego niespełnionego geniusza? Nie wierzę!

Była teraz przerażająca. Zimna i okrutna. Walker chciał cofnąć swoją dłoń, ale ona chwyciła ją mocno.

– Nie zabieraj mi. Proszę – szepnęła ciepło.

Przechodziła płynnie z roli w rolę. Jak przygotowywana latami profesjonalistka.

– No więc muszę cię wyprowadzić z błędu. Zabić resztki twojej nadziei. Artur był kompletnym nieudacznikiem, szczególnie, podkreślam, szczególnie w biznesie. I chyba jedyne, co mu się udało, to zapłodnienie mnie. Brawo! Ach, no i jeszcze udało mu się to ostateczne wyjście! Doprawdy, wyszedł po angielsku.

– Jak duże miał problemy?

Kobieta wzruszyła ramionami.