Mesjasz - Adam Ubertowski - ebook
NOWOŚĆ

Mesjasz ebook

Adam Ubertowski

0,0

Opis

Adam Ubertowski w Mesjaszu realizuje skryte marzenie wielu czytelników o pełnokrwistej epickiej polskiej powieści. Na blisko sześciuset stronach śledzimy losy intrygującego bohatera, jesteśmy najbliżej jak się da: towarzyszymy mu podczas narodzin, słyszymy jego pierwsze myśli i doświadczamy tych samych zaskoczeń. Mesjasz to opowieść o rodzinie, tajemniczym dziadku, relacjach i obowiązkach. W duchologicznej atmosferze zasiadamy w szkolnej ławce, poznajemy skomplikowany, słodko-gorzki smak pierwszej miłości i przyjaźni. Mesjasz to również podróż przez świat wewnętrzny głównego bohatera i wszystko, co dla niego najważniejsze. A także (pozornie) mniej ważne. Tęsknota, ambicje, marzenia czy utrata opisywane są tu z wyjątkową czułością, czujnością i zrozumieniem.

Powieść Ubertowskiego jest sugestywnym portretem losu człowieka. Autor zadaje pytania o pamięć. Czy nasza wizja przeszłości ma znaczenie dla kogoś innego? Czy jesteśmy w stanie zabrać ze sobą jakąś wiedzę, o tym, co nas spotkało? A może nie mamy żadnej wiedzy? Cały krajobraz powieści podszyty jest historią, i to ona momentami, nawet długimi, wydobywa się na plan pierwszy, staje się głównym bohaterem. Bo kim jest tytułowy Mesjasz? I co ma wspólnego z pewną znaną stocznią, Rolling Stonesami i bohaterami Wielkiej Historii?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja: Błażej Kemnitz

Korekta: Aneta Tkaczyk

Opieka redakcyjna: Emil Pasierski

Projekt graficzny, ilustracje i skład: Bogna Brewczyk

Copyright © by Adam Ubertowski, 2024

Copyright © by Wrocławski Dom Literatury |

Wydawnictwo Warstwy, 2024

Wydawnictwo Warstwy

Przejście Garncarskie 2, 50-107 Wrocław

www.wydawnictwowarstwy.pl

Dyrektor Wrocławskiego Domu Literatury: Irek Grin

Redaktor naczelny Wydawnictwa Warstwy: Dawid Skrabek

Wydanie I

ISBN 978-83-67186-23-0

Wrocław 2024

Szczególne podziękowanie

dla tych wszystkich, którzy współtworzyli językową rzeczywistość, w jakiej narodził się Mesjasz. Pisząc go, mniej lub bardziej świadomie poruszałem się wytyczonymi przez nich szlakami, a więc także cytowałem, parafrazowałem lub samplowałem ich teksty i myśli. Najważniejsi z nich to:

T.W. Adorno, Arystoteles, J. Baudrillard, S. Beckett, P. Berger, I. Berlin, E. Berne, A. Bobkowski, J.L. Borges, M. Bułhakow, P. Celan, L.-F. Céline, N. Chomsky, J.A.N. Condorcet, J. Conrad, K. Dąbrowski, G. Deleuze, J. Derrida, J. Dos Passos, F. Dostojewski, L. Durrell, U. Eco, W. Faulkner, M. Foucault, G. Frege, F. Fukuyama, H.G. Gadamer, A. Gide, E. von Glasersfeld, W. Gombrowicz, G. Grass, J. Gray, J. Haidt, J. Hašek, M. Heidegger, E. Hemingway, Z. Herbert, H. Hesse, T. Hobbes, Homer, M. Horkheimer, M. Houellebecq, B. Hrabal, D. Hume, E. Husserl, E. Ionesco, J. Joyce, F. Kafka, D. Kahneman, I. Kant, S. Kripke, T. Kuhn, M. Kundera, G. Lakoff, G.T. di Lampedusa, G. Le Bon, G.W. Leibniz, S. Lem, B. Leśmian, J. Locke, M. Lowry, T. Luckmann, N. Machiavelli, T. Mann, G.G. Márquez, H. Melville, S. Mrożek, H. Müller, R. Musil, V. Nabokov, E. Niziurski, R. Nozick, G. Orwell, Papcio Chmiel, B. Pascal, J.C. Pasek, T. Piketty, Platon, J. Potocki, M. Proust, B. Prus, J. Rawls, W. Reymont, A.  Robbe-Grillet, G. Rosiński, T. Różewicz, J.D. Salinger, A. Schaff, E. Schnabel, B. Schulz, H. Sienkiewicz, B. Spinoza, L. Sterne, W. Szekspir, J. Verne, K. Vonnegut, I. Waller-stein, B.L. Whorf, S.I. Witkiewicz, L. Wittgenstein.

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń

rzeczywistych jest przypadkowe i niezamierzone.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział pierwszy

Jak wszyscy mieszkańcy mojego miasta urodziłem się na ulicy Klinicznej.

Trudno w to uwierzyć – od tamtego dnia nie minęło przecież tak wiele lat – ale ówczesne przyjście na świat dziecka nie przypominało w niczym dzisiejszych narodzin. To znaczy od strony czysto biologicznej było chyba dość podobnie – kobiety rodziły dzieci obojga płci, o nieprzekraczalnej wadze pięciu kilogramów, niemal zawsze w wielkim, niewyobrażalnym wręcz bólu, którego świadectwem był przeciągły i jednostajny krzyk, wpierw tylko rodzącej, wspartej pod sam koniec tej udręki przez przerażone dziecko – ale całe to doniosłe wydarzenie zupełnie inaczej wyglądało od strony kulturowej i społecznej. Nawet w najbardziej postępowych umysłach nie kiełkowała jeszcze wtedy idea rodzenia w obecności sprawcy całego zamieszania, możność współdzielenia tego niezwykłego przeżycia, współodczuwania towarzyszącego mu bólu sprowadzającego się w praktyce do efektownego męskiego omdlenia w najmniej stosownym momencie. W tamtych czasach uważano, że mężczyzna wykonał już swoją część zadania dziewięć miesięcy wcześniej, a teraz powinien stać karnie za płotem i nie przeszkadzać w wydobywaniu się na świat nowego obywatela.

Kiedy więc nadszedł ten czas, zaszło gorące, wiosenne słońce1 i fala wieczornego chłodu wylała się na ulice, mój tato zjawił się potulnie na wyznaczonym mu miejscu i odtąd, wciśnięty między rozdygotanych z emocji mężczyzn, znosił z wyjątkową pokorą bolesne kuksańce, jakie rozdawał wokoło pewien gorącokrwisty, świeżo upieczony ojciec.

– Pan zobaczy! To mój! Pierworodny! – Wskazywał palcem przemykającą w oknie niewyraźną postać być może pielęgniarki być może pokazującej być może jego dziecko. Był nadzwyczaj dobrze przygotowany na tę okazję – co rusz wyjmował z kieszeni napoczętą flaszkę wódki, a po chwili z drugiej wysupływał pęto kiełbasy pachnącej jak świąteczna choinka. Nauczony najwyraźniej dobrych manier w domu rodzinnym, podtykał mojemu ojcu pod nos to jedną, to znów drugą rękę.

– Pan se golnie, pan se weźmie gryza – mówił, kiwając z politowaniem głową – bo pana to się jeszcze nie narodził, co?

Ojciec przytaknął mało zdecydowanie, bo też nie wiedział, na jakim etapie jest moje gramolenie się na świat. Nie bardzo też chciał się bratać z nieznajomym, bo po pierwsze, musiałby wlewać w siebie jeszcze więcej wódki – a był dość już pijany ze szczęścia – po drugie zaś, nie miał pojęcia, kim jest ten podejrzanie sympatyczny przybłęda i czy przypadkiem to nie jakiś prowokator żyjący sobie wygodnie w willi za miastem z naiwności takich niedouczonych ojców jak tata, to znaczy mój przyszły tata, ponieważ w tamtej chwili formalnie jeszcze nim nie był. Przyklejał się taki do uczciwego, kompletnie bezradnego w tych niecodziennych okolicznościach człowieka i udając sprzymierzeńca, wydobywał bez trudu bełkotliwe myśli idące w poprzek linii jedynie prawdziwej Partii, za co otrzymywał stosowne wynagrodzenie, awans raz na kwartał i talon na samochód raz do roku.

Zatem mój ojciec odpowiadał tak, by za dużo nie powiedzieć. Pił tak, by za dużo nie wypić. I jednoczył się z nieznajomym tak opornie, jak to tylko było możliwe. A w duchu modlił się o jak najszybszy cud moich narodzin, który wybawiłby go z tej niezręcznej sytuacji o niewiadomych konsekwencjach.

Tu musimy odnotować pierwszą osobliwość tego wieczoru2: mnie się ponoć nie bardzo spieszyło na ten świat. Piszę „ponoć”, by uniknąć podejrzenia, że coś przerysowuję i próbuję wam wmówić, że pamiętam tamten dzień ze wszystkimi szczegółami, ale jednak coś w tym było. Tłumaczono mi potem oczywiście, zgodnie z podręcznikowymi wyjaśnieniami, że „uwewnętrzniłem z czasem zasłyszane opowieści”, czyli nasłuchałem się przy rodzinnym stole, jak to ze mną wtedy było, i pomieszały mi się te słowa z moją pamięcią. Ale co ja na to mogę poradzić, że naprawdę pamiętam sporo, jeśli nie wszystko, z tamtego dnia: pierwsze zerknięcie na świat z bezpiecznej jeszcze perspektywy, wyciągnięte w moją stronę wielkie jak widły szpony lekarza, pyzatą buźkę pielęgniarki szepczącej w kółko „ale aniołek, ale aniołek”, a zwłaszcza moment, gdy nie wiadomo po co przystawili mnie nosem do szyby.

Skłamałbym rzecz jasna, gdybym powiedział, że pojmowałem wszystko. Było mi okropnie zimno, bardzo niekomfortowo i kompletnie nie rozumiałem, dlaczego pozbawiono mnie mojej ciepłej, mokrej posadki, oferując w zamian mało przytulne, hałaśliwe i przeludnione pomieszczenie. Miałem wtedy jeszcze nieśmiałą nadzieję, że pozwolą mi udać się w drogę powrotną do brzucha mojej matki, ale bolesny brzęk nożyc uciął te marzenia. Czułem instynktownie jakąś więź ze spoczywającą na łóżku spoconą kobietą, wpatrującą się we mnie mocno obłąkanym wzrokiem, w którym pomieszane były wszystkie możliwe uczucia – od nienawiści za ból, który jej sprawiłem, przez zwykłe matczyne rozczulenie, po najdzikszą z możliwych, nieokiełznaną miłość. A kiedy położyli mnie obok niej i jej delikatna dłoń pogładziła mnie po czole, zrobiło mi się naprawdę miło i byłem już skłonny uznać to zagłębienie w jej ramieniu za całkiem wygodne, a przede wszystkim moje miejsce na ziemi.

Tym bardziej więc zdumiało mnie – i dałem temu natychmiast wyraz z całej mocy mojego trzyipółkilogramowego ciałka – gdy ni z tego, ni z owego uformował się dziwaczny orszak złożony z lekarza, pielęgniarki, salowej oraz wścibskiej sąsiadki spod ściany i całe to pospolite ruszenie potruchtało do okna, by dopełnić jakiegoś dziwacznego rytuału. Pan doktor szarpnął firankę i blask ulicznej lampy oślepił mnie natychmiast. Pani pielęgniarka zdjęła mi zaraz rączkę z oczu, a pani salowa wskazała palcem na grupkę pokurczonych z zimna postaci przytulonych do płotu niczym drobne pijaczki.

– Zobacz, bobasku, to twój tata! – powiedziała pielęgniarka i wówczas już pierwszy raz zatęskniłem za dorosłością, bo już wtedy wyjątkowo nie spodobała mi się forma „bobasku” i gdybym był chociaż trochę starszy, na pewno wyraziłbym dosadniej swoje niezadowolenie.

– Nie odwracaj główki, patrz… o… tam! – Lekarz trzymał moje skronie w kleszczach palców wyrobionych przez lata na wpół fizycznej pracy. – Tam, o tam, jest twój tata. Widzisz? Macha do ciebie.

Nie wiedziałem oczywiście, co oznacza pojęcie „tata”, czy to dobrze, czy źle, że macha do mnie, i czy mam na to hasło wyrywać się do przodu, czy uciekać, ale jako całkiem inteligentny noworodek z min dorosłych wyczytałem, że musi tu chodzić o kogoś i coś naprawdę ważnego. Zmrużyłem więc oczy i podążyłem wzrokiem za doktorskim palcem.

W pierwszej chwili wystraszyłem się nie na żarty. Zdało mi się, że mocarny lekarski palec wskazuje wyjątkowo pokracznego grubasa w szarym płaszczu opasanym skórzanym paskiem. Grubas wydzierał się głośniej niż ja, popijał coś z butelki i odgryzał wielkie kęsy kiełbasy. Przeraziłem się na myśl o tym, że kimś bardzo ważnym w całym moim dalszym życiu ma być ktoś o tak nieokreślonych kształtach i nieznośnym jałowcowym zapachu. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie jeszcze tych wszystkich złośliwości, jakimi z tego powodu będą mnie częstować koledzy w ławkach szkolnych, ale czułem już to wszystko swoim prazwierzęcym instynktem.

Odetchnąłem więc głęboko, po raz pierwszy w swoim życiu odetchnąłem pełną piersią w całej tego dosłowności, gdy palec doktora przesunął się o milimetr i wycelował ostatecznie w mężczyznę stojącego obok grubasa.

Ten spodobał mi się od razu. Ujmę to tak: nawet gdyby nie był moim ojcem, to właśnie jego wybrałbym na swojego tatę z tej ulicznej zbieraniny. Miał w sobie coś dystyngowanego, pewną szlachetną powściągliwość. Subtelnym okazywaniem uczuć przypominał rasowego kota – nie machał na oślep ogonem jak baleron ściśnięty skórzanym paskiem, nie rżał głupawo jak jakiś typ z drugiego rzędu. Ogromną tęsknotę i miłość do mnie zdradzał niedostrzegalnym niemal gestem, powolnym mrużeniem powiek, uśmieszkiem skrytym w kącikach ust. I zupełnie nieświadomie zdradzał tym wszystkim swoje haniebne nierobotnicze pochodzenie.

Kiedy więc położono mnie z powrotem w ramionach matki – szybka kąpiel w misce wydobyła z niej na powrót jej naturalną urodę – natychmiast zapadłem w sen, uspokojony myślą, która miała mi towarzyszyć przez resztę życia: „Mogłem trafić dużo gorzej”.

Rozdział drugi

Ponieważ teraz wreszcie, w dziewięćdziesiątym czwartym i ostatnim roku mojego życia, obiecałem sobie raz jeden zrobić coś porządnie, po bożemu i we właściwej kolejności, nie mogę nie rozpocząć mojego pisania od skreślenia kilku słów o mojej matce. Wyszło mi wprawdzie podwójne przeczenie – rzecz niedopuszczalna w wielu językach – w niczym to jednak nie pomniejsza faktu, że przy całym szacunku dla wszystkich ojców tego świata ich rola, szczególnie w początkowym okresie życia, jest znikoma.

Nie będę tu wypominał sporej części męskiej populacji, że po dość miłym incydencie u praźródeł nowego życia ma ona dziwny zwyczaj znikać na zawsze w porannej mgle, stwierdziwszy na odchodne, iż samo w sobie kreowanie nowej istoty jest dość przyjemne na tym etapie, choć faktycznie te śmieszne ruchy niegodne są filozofa. Nie będę jej wypominał innych grzechów, występków i zbrodni, bo sam w końcu należę do tego wybrakowanego męskiego gatunku i pewnie też mam coś na sumieniu. Nic by to nie zmieniło, gdyby wszyscy, a nawet wszyscy i jeden mężczyźni zachowali się akuratnie. Ich rola w całym tym zdarzeniu byłaby wciąż marginalna, by nie rzec – incydentalna. Nikt bowiem nie zaprzeczy temu, że o ile obecność ojca przy narodzinach jest fakultatywna, o tyle narodziny bez matki byłyby dość trudne, w zasadzie zaś niemożliwe. Podobnie jak pierwsze dni i miesiące życia.

Nic więc dziwnego, że w wielu kulturach postać matki jest szczególnie wyeksponowana. Nie wiem, jak rzecz się miała z malunkami na ścianach jaskiń, ale bardziej wyrafinowane cywilizacje umieszczały matkę w samym centrum, budując często niezdrowy w istocie jej kult. Odnajdujemy ją zatem w co drugiej starożytnej rzeźbie, w co trzecim niderlandzkim malunku, w co czwartej dziewiętnastowiecznej powieści i w wielu współczesnych filmach. Jest obecna nawet w ludowych porzekadłach i potocznych zwrotach, że wspomnę tylko o „matce ziemi”, „matce Polce” czy o tym, że „matkę trzeba kochać”. I w końcu Dzień Matki jest obchodzony nieporównywalnie huczniej niż Dzień Ojca. Żadne chyba święto, poza Dniem Niepodległości, nie może się z nim równać. Żaden tam Dzień Nauczyciela, Dzień Wniebowstąpienia czy Dzień Świstaka.

Dlatego o matce muszę opowiedzieć na samym początku, zanim procesy poznawcze czytelnika ulegną naturalnemu stępieniu, a jego pamięć zostanie przygnieciona masą postaci, nazwisk, dat, zdarzeń i okoliczności. Tak to już bowiem jest, że szczególnie zapada nam w pamięć to, co jest pierwsze: czy dotyczy to pocałunku, czy zagranicznej wycieczki, czy ciężko zapracowanej wypłaty.

O matce wypada napisać na początku także z tej prostej przyczyny, że jest zwykle pierwszą osobą, z którą nawiązujemy tak zwany kontakt interpersonalny. To ona – jeszcze w okresie płodowym, zaliczanym przez wielu do naszego ludzkiego niebytu – uzmysławia nam, że mamy odrębną jaźń i wskutek tego będziemy kiedyś zmuszeni żyć na własny rachunek. Konia z rzędem i królestwo za konia3 temu, kto w pierwszych tygodniach – niezaliczanych oficjalnie do naszego życia, a tym bardziej do emerytalnego stażu pracy – kiedy egzystujemy w pełnym błogostanie wewnątrz matczynego brzucha, zdobył się na kopernikańską myśl, iż nie stanowi jedności z organizmem swej matki. Ja tam w każdym razie nie zamierzam udawać mojego wielkiego rodaka Mikołaja Kopernika: taka idea była kompletnie poza moją śladową samoświadomością. Cały mój mikrokosmos kończył się na pępowinie dostarczającej mi pożywienie, na miękkim wykończeniu wnętrza, które trzymało temperaturę i tłumiło hałasy, i na taplaniu się w wodach płodowych w przekonaniu, że tak będzie już zawsze. Mocno więc się zdziwiłem, gdy pewnego dnia matka stuknęła mnie boleśnie palcem w główkę przez cienką skórę brzucha i zapytała: „Jak ci tam, malutki?”, czy jakoś tak. Pamiętam doskonale ten moment, bo wtedy po raz pierwszy poczułem to charakterystyczne tępe uderzenie w tył głowy, którego doświadczamy, gdy świat usuwa się nam spod stóp. Zwróciła się do mnie jak do kogoś całkiem obcego – zupełnie inaczej niż do swojej dłoni, stopy czy piersi, do których też czasem przemawiała, odmiennym jednak, bardziej swojskim tonem.

Była to jedna z tych kilku zaledwie niezwykłych, absolutnie przełomowych chwil, które dzielą czas na „przed” i „potem” niewidzialnym, szczelnym murem. Do tej pory nie byłem świadomy swojej odrębności, żyłem życiem matki jak własnym, jej radości były moimi radościami, a porażki opłakiwałem jak swoje. I w tej jednej sekundzie dotarło do mnie, że to, co brałem za swe bezkresne przeznaczenie, jest zaledwie krótką wspólną podróżą. Byliśmy niczym przypadkowe osoby na kilka dni ściśnięte razem w jednym dyliżansie gonionym przez zgraję Indian – że nawiążę do jednego z moich ulubionych westernów z dzieciństwa, w którym źli na koniec okazali się dobrymi, ci pozornie dobrzy wcale nie byli tacy dobrzy i zasłużenie dostali po kulce, a lekarze po dokonaniu sekcji zwłok stanowczo i całkowicie odrzucili myśl o obłędzie4.

Nie oznacza to jednak, że mój wiernopoddańczy stosunek do matki zmienił się radykalnie. Po chwili przerażenia – dzisiaj nazwałbym to „pierwszym lękiem egzystencjalnym” – poczułem tym większą czułość i wdzięczność za całkowicie bezinteresowne przygarnięcie mnie na tych kilka miesięcy. Nie pojmowałem jeszcze wszystkiego, ale nawet moja zalążkowa inteligencja wystarczała, by zrozumieć, że na tym etapie rozwoju nie poradziłbym sobie nie tylko z ulicznym atakiem pijanego skina czy egzaminem maturalnym z matematyki, ale też z jakąkolwiek najprostszą funkcją podtrzymującą życie.

Kiedy więc nadszedł ten moment, od którego zaczęto mi liczyć dni, miesiące i dziewięćdziesiąt cztery lata, najbardziej chyba byłem ciekaw tego, jak wygląda osoba, co z takim trudem nosiła mnie w sobie przez okrągłe trzydzieści osiem tygodni. Czy faktycznie jest tak ładna, jak utrzymywali jedni („Jakaś ty śliczna!”, piał z zachwytu mój, jak się okazało, ojciec), czy rzeczywiście tak gruba („Ale przytyłaś!”, jęczała jej, jak się okazało, najlepsza przyjaciółka), czy też lekko zniedołężniała („Pani sobie usiądzie i odpocznie”, powiedział ktoś w rozkołysanym, zgrzytającym o szyny pojeździe).

No i, jak to w życiu, kiedy wreszcie wyjrzałem na zewnątrz, wydało się, że moja matka nie jest ani taką pięknością, ani takim grubaskiem, ani też tak wielką niedołęgą, jak sądzili inni. Co więcej – trochę to, przyznacie, skomplikowane jak na umysł noworodka – po jakimś czasie okazało się, że jej brak urody, otyłość i problemy z koordynacją ruchową są stanem przejściowym związanym z zakończoną właśnie ciążą.

Nie wspominam o tym jako o potężnym, traumatycznym rozczarowaniu. Przeciwnie, jako osobnik od urodzenia zaopatrzony w silne psychiczne mechanizmy obronne szybko sobie wytłumaczyłem, że wszelkie niedoskonałości mojej matki działają na moją korzyść. Bo skoro nie jest ona żadną skończoną pięknością, ma, lekko licząc, dwadzieścia kilo nadwagi i proporcjonalne do tego kłopoty z poruszaniem się, to nikt mi jej nie zabierze, a sama też nie zdoła nigdzie uciec. A wówczas nic nie przerażało mnie tak jak myśl, że matka zostawi mnie w obcych rękach.

Kiedy więc po jakimś czasie stwierdziłem, że jest ona piękną kobietą, swoją talię, gdyby tylko zechciała, mogłaby objąć jedną dłonią i porusza się z gracją, wcale nie odczułem z tego powodu specjalnej radości. Mój mózg był jeszcze rozmiarów piłki do ping-ponga, ale to wystarczało, by zdać sobie sprawę, że taka osoba może się komuś wydać na tyle atrakcyjna, by chciał ją mi ukraść – dosłownie, jak czekoladowy batonik ze sklepu spożywczego. Nic dziwnego zatem, że postanowiłem zrobić wszystko, by uprzedzić działania wszelkich gangów planujących mnie osierocić.

Nigdy chyba nie wyjaśniłem tego mojej matce dość jasno, nie było ku temu właściwej okazji, zawsze było coś ważniejszego, jakieś święta albo wizyta cioci Lusi. Kilka razy zbierałem się, by jej to powiedzieć, ale zwyczajnie zabrakło mi odwagi, nie byłem pewien, jak po latach przyjmie wyjaśnienie, że wszystkie te niby przypadkowe zdarzenia z mojego najwcześniejszego dzieciństwa nie miały bynajmniej znamion przypadku. Że były w całej tego dosłowności moimi celowymi działaniami mającymi uniemożliwić jej zniknięcie.

Podstawową bronią była oczywiście kupa. To od zarania ludzkości najskuteczniejszy oręż w walce noworodków i niemowlaków z obojętnością dorosłych. Ja z tego arsenału korzystałem bez ograniczeń i kiedy tylko widziałem, że matka wybiera się na wytęsknione spotkanie z koleżanką lub planowany od tygodnia wypad do kina, sprężałem się w sobie i tworzyłem prawdziwe analne dzieło sztuki uderzające we wszystkie naraz zmysły.

Matka załamywała ręce i nawet jeśli był w pobliżu ktoś wyjątkowo pomocny – babcia, opiekunka czy jej bliźniaczo podobna siostra – z wrodzonej niechęci do obarczania innych swoimi problemami zabierała się do czyszczenia mnie ze wszystkich stron. Zajmowało to na tyle dużo czasu i zużywało na tyle dużo matczynej energii, że gdy było już po wszystkim, gdy byłem na powrót jej ukochanym, pachnącym synkiem, którego z rozkoszą można było pocałować w pupkę, ochota na spotkanie z koleżanką czy wypad do kina karlały do rozmiarów niewidocznego gołym okiem mikroba, przykrego w istocie, bo oznaczającego rozstanie ze mną, dotykiem mojej skóry i zapachem mojego ciała.

Nie mniej skutecznym narzędziem była symulacja choroby. Ten oręż musiałem jednak wykorzystywać ostrożnie, ponieważ za każdym razem wywoływał on u matki atak płaczu. Sięgałem więc po niego tylko w najbardziej radykalnych przypadkach: gdy odtrąbiono całonocny wyjazd na sylwestra lub urodziny koleżanki mieszkającej w innym mieście. Nie miałem wówczas wyjścia – pospolita kupa nie odniosłaby należytego skutku, opóźniając tylko wymarsz o kilkanaście minut, tu trzeba było działań totalnych, obliczonych na zmianę wszystkich planów życiowych. Do takich aktów zaliczałem symulowanie bezdechu (na wznak, zawsze z upiornym wytrzeszczem oczu), autosugestywne wywoływanie wysypki na całym ciele albo ostateczność, czyli broń masowego rażenia w postaci wulkanicznego zwrotu nagromadzonych posiłków, najlepiej kilku naraz.

Wciąż nie mogę pojąć, jak to możliwe, że matka nie rozszyfrowała tych moich grubo fastrygowanych sztuczek. Zbieżność czasowa była bowiem oczywista, liczba technik ograniczona, a moje umiejętności aktorskie na poziomie wczesnego kina niemego.

A jednak. Niejeden raz psiocząc lub nawet siarczyście klnąc pod nosem, czasem popłakując tylko lub smarkając w chusteczkę, zabierała się do przewijania mnie z udawanej kupy, ocierania ze sztucznego potu i spierania z kaftanika nierzeczywistych wymiotów. Była głucha na uwagi innych, podejrzewających, że to wszystko kiepski kabaret, nie słuchała rad bardziej przytomnych osób, które słusznie twierdziły, że raz jeden pozostawiony sam sobie z kupą, wysypką lub wymiocinami nauczę się szybko porządku. Wzdychała, że może i tak i że różnie piszą w różnych podręcznikach dla młodych matek, ale ona nie będzie sobie urządzać eksperymentów na ukochanym synku, znaczy się na mnie, i że ciekawe, jak im wszystkim by było, gdyby matka zostawiła ich z takim obrzydlistwem w pieluszce lub na kaftaniku i poszła do kina albo – jeszcze lepiej – na trwającego do białego rana sylwestra. Ciekawe, czy taki jeden wieczór nie złamałby na zawsze ich osobowości, nie przyprawiłby ich o nieusuwalne dewiacje? A właściwie po co ona pyta, skoro od razu to widać, bo kto bez głębokich osobowościowych zaburzeń proponowałby zostawienie własnego dziecka z kupą w pieluszce na wiele godzin.

Nic więc dziwnego, że już w pierwszych tygodniach nabrałem przekonania, że matka jest w moim życiu kimś absolutnie szczególnym i że tylko na nią mogę ślepo liczyć. Dosłowna i wielozmysłowa kupa stała się swoistą metaforą bezinteresownej matczynej pomocy. Moje seryjne analne sukcesy upewniały mnie, że wszyscy inni mogą mnie opuścić pod byle pozorem – przyjaciele i wrogowie, wierzyciele i dłużnicy – ale na matkę mogę liczyć w każdej, nawet najbardziej zafajdanej, sytuacji.

Rozdział trzeci

Była częścią mojego życia od samego jego początku, niemal dosłownie i fizycznie, jak fragment mego ciała, umysłu, całego jestestwa. Wystarczyło podejść do któregokolwiek okna w naszym mieszkaniu, by doświadczyć jej intensywnej obecności uderzającej we wszystkie naraz zmysły: wciągnąć ten niepowtarzalny zapach świeżego spawu na burcie, usłyszeć charakterystyczny skwierczący dźwięk łączenia nitów, zobaczyć błyski ogni zastępujących nam zachodnioeuropejskie neony i poczuć opiłki metalu osadzające się na skórze jak poranna rosa.

Podczas gdy dzieci wychowywane na wsi budził swojski zaśpiew ze szczytu drewnianego płotu, mnie wyrywały z nocnych marzeń chóralne pieśni spawaczy wysiadających z pierwszej kolejki SKM podstawianej na drugim krańcu miasta o nieludzkiej porze. Tak jak dzieci mieszkające w głębi Polski tuliła do snu telewizyjna Dobranocka, tak mnie i moich pobratymców kładziono spać w rytmie wyznaczanym przez stocznię: po wygaszeniu straszliwych miotaczy ognia i oswobodzeniu gigantycznych garbatych dźwigów, które odtąd, poruszane wiatrem, obracały się swobodnie, wydając metaliczne pomruki do złudzenia przypominające znane kołysanki.

A rano stoczniowy pierwszy wrzaskliwy świt rozdzierał ciszę wczesnego poranku, a za nim we wszystkich stronach miasta zaczęły się zrywać coraz zgiełkliwiej inne i darły się chrapliwymi, niesfornymi głosami, niby chór potwornych kogutów piejących metalowymi gardzielami hasło do pracy. Olbrzymie żurawie, których długie, czarne cielska i wysmukłe szyje majaczyły w nocy, w mgle i w deszczu, budziły się z wolna, buchały płomieniami ognisk, oddychały kłębami dymów, zaczynały żyć i poruszać się w ciemnościach, jakie jeszcze zalegały ziemię5.

Tak więc stocznia od początku kojarzyła mi się z jakimś kłopotem: zakłóceniem naturalnego porządku, anarchiczną zbieraniną pieśniarzy wyposażonych w niebezpieczne narzędzia, przerywaniem czyjegoś słodkiego snu. Po latach miało się okazać, że wszystkie te moje wczesne przeczucia przerodziły się w realną siłę, która zmiotła z powierzchni ziemi system klecony z mozołem przez dziesięciolecia. Ale na razie niedogodności stoczniowe miały dla mnie wyłącznie wymiar osobisty, skrojony na dziecięcą miarę.

Powiedzmy sobie na wstępie, że teren stoczni był całkowicie zamknięty dla osób tam niepracujących, to i tym bardziej dla osób w ogóle niepracujących z racji zbyt młodego wieku – takich jak ja. Kiedy zatem chciałem przejść na drugą stronę ulicy – w linii prostej jakieś kilkadziesiąt metrów – musiałem robić całe okrążenie, niczym Szurkowski na stadionie po wygraniu Wyścigu Pokoju. A gdy chciałem wrócić, ta sama droga – nadal kilkadziesiąt metrów w linii prostej – dłużyła mi się jeszcze bardziej, proporcjonalnie do zmęczenia dziecięcych łydek.

Ale to był jeszcze żaden problem w porównaniu z tym, jakie zagrożenie wysoki stoczniowy mur stanowił dla naszych drogocennych piłek. Grając bowiem od bramki do bramki, z tym samym zawsze nienasyconym pragnieniem zwycięstwa, nie mogliśmy się ograniczać w sile kopnięć. Toteż bywało, że ktoś przyłożył wyjątkowo mocno i niecelnie i przeniósł ponad murem ledwie co rozpakowany urodzinowy lub świąteczny prezent, pachnący jeszcze świeżą skórą i spracowanymi dłońmi pań z fabryki Polsportu. Raz jeden po takim kopnięciu jakiś wyjątkowo uprzejmy spawacz odkopnął ją nam, ale był to chlubny wyjątek potwierdzający prawdziwość napisów na murach, które chwaliły prawość klasy robotniczej, przewodniej siły i przyszłości narodu. Znacznie częściej piłki przepadały bez wieści, prawdopodobnie wynoszone potem pod pachą do domu ku uciesze robotniczych dzieci, lub zgrywane były na miejscu przez robotników bez przydziału pracy – na wylot, na śmierć.

Dlatego po kolejnym przekroczeniu niedozwolonych dla cywili granic zakładu, gdy piłka pomknęła nad murem pośród naszych rozpaczliwych wrzasków, postanowiliśmy się zbuntować przeciwko okrutnemu losowi. Wybraliśmy jednogłośnie Patyka – najsprytniejszego i najzręczniejszego z nas – podsadziliśmy go wysoko, by mógł się chwycić ceglanej krawędzi, i na trzy cztery wystrzeliliśmy go jak Tierieszkową w kosmos. Po chwili usłyszeliśmy po drugiej stronie głośny jęk, poprawiony niedojrzałym jeszcze dziecięcym przekleństwem. Potem rozległo się tupanie – brzmiące dla nas jak lekkie trzęsienie ziemi – a po nim prawdziwe, dorodne i męskie przekleństwo. Następnie jeszcze seria plasków i klasków i wszystko ucichło.

Bezsprzecznie to wtedy po raz pierwszy otarłem się o śmierć. To znaczy śmierć tylko w wyobraźni, a jednak wyjątkowo intensywną, prawdziwą i bolesną. Ubzdurałem sobie mianowicie – i tą bzdurą zaraziłem zaraz innych – że stoczniowy strażnik, uzbrojony w pistolet na prawdziwe naboje, gumową pałkę i wyjątkowo złe intencje, dokonał mordu na naszym koledze. „Rytualnego mordu”, dodałem naprędce, nie wiedząc do końca, co oznacza to pojęcie zasłyszane dzień wcześniej w Dzienniku Telewizyjnym. A moi koledzy, którym nie brakowało nigdy wyobraźni, dopisali zaraz i domalowali całe obrazy skąpane w krwi: Patyka odzieranego ze skóry metodą Szoszonów, palonego na stosie wedle inkwizycyjnej receptury, wbijanego na pal na modłę Azji, syna Tuhaj-beja. Ja już wtedy zdradzałem talenty artystyczne, toteż zdobyłem się na wielce oryginalną wizję, od której wszyscy wokół zaniemówili i oburącz podtrzymywali szczęki opadające im bezwolnie do samej ziemi: wyobraziłem sobie mianowicie, że sadystyczny strażnik nie zadowolił się byle jaką śmiercią, tylko – zainspirowany faktem, że chłopiec szukał zagubionej piłki – uciął żywcem Patykowi głowę jednym ciachnięciem, wsadził mu ją pod pachę, po czym kazał zanieść nam i wręczyć z dumą niczym odnalezioną zgubę.

Skąd wzięła mi się taka właśnie wersja uśmiercenia Patyka? Do końca sam nie wiem. Z pewnością wpływ na nią miał podejrzany przez dziurkę od klucza film Jeździec bez głowy. Może też lektura książki o losach francuskich rewolucjonistów hojnie opatrzonej rysunkami odciętych gilotyną głów wrzucanych do koszyka lub nadziewanych na kij ku radości tłumu. W każdym razie byłem chyba najszczęśliwszy z naszej zgrai, gdy Patyk ukazał się nam po kwadransie, wprawdzie bez piłki, za to z lekko tylko naderwanym uchem i pocierający obolały tyłek.

Nic zatem dziwnego, że nie próbowaliśmy już więcej odzyskiwać naszych przestrzelonych piłek. Nic też dziwnego, że stocznię traktowaliśmy jak mroczne źródło naszej niczym niezawinionej udręki, złodzieja nie tylko piłek, ale w ogóle sporej części naszego świata. I nie pozbyliśmy się tego uczucia nawet po latach, gdy przestaliśmy się bać strażników – którzy na biegi nie mieli już z nami żadnych szans, a nie mieli także jaj, by do nas strzelić – bo wtedy okazało się, że cała ta zachwaszczona ziemia, pokiereszowana spawami i zalana na pół metra śmierdzącym smarem, nie może nam zaoferować kompletnie nic: nawet głupiej kąpieli w upalne dni, ponieważ woda w dokach jest aż gęsta od wyrwanych chwastów, starych spawów i smarów z całego świata.

Dla mnie stocznia oznaczała ponadto dziwne milczenie przy stole. Gdy padało to słowo – nieważne, jak odmienione, jako rzeczownik czy przymiotnik, w jakimś kontekście czy ot tak, po prostu – wszyscy dorośli milkli nagle i posępnieli, zupełnie jakby wymienione zostało nazwisko jakiegoś nazistowskiego zbrodniarza, który miał na sumieniu co najmniej połowę naszego narodu. Szczególnie dziadek zwykł był wówczas milknąć na dziwaczną modłę: jego oczy szkliły się niemal tak jak na wspomnienie nieboszczki babci, a usta poruszały w bezgłośnej, powtarzanej w kółko modlitwie.

Dopiero po latach, zaintrygowany tym milczeniem, krok po kroku zacząłem odkrywać zapierającą dech w piersiach prawdę. Zacząłem odczytywać znaczenie dziwacznych aluzji nauczycieli, tajemniczych ni to drwin, ni to docinków kolegów z podwórka, chichotu dziewczynek z szarymi warkoczykami, za które pociągają w szkole niegrzeczni chłopcy6.

I noszonego od najmłodszych lat w pamięci obrazu-symbolu dziadka okładającego laską śpiącego robotnika.

Z jakiego powodu go tak okropnie obił? Co takiego zrobił mu tamten, że obijał boleśnie jego boki? Kto wreszcie dał mojemu dziadkowi prawo do bicia śpiącego sobie słodko pana w uniformie?

Do tego wszystkiego doszedłem jednak po latach, z wielkim mozołem i mocno okrężną drogą, i po tym, jak wielu z nas stocznia zabrała ojców i braci. Ale to już zupełnie inna historia.

Rozdział czwarty

Siostry to, prawdę powiedziawszy, właściwie nie miałem.

To znaczy nigdy jej fizycznie nie było, co nie przeszkadzało mi z nią rozmawiać, radzić się jej w sprawach znanych lepiej dziewczętom, a nawet przedstawiać jej wszystkie moje kolejne dziewczyny bądź kandydatki na dziewczynę i prosić o opinię o nich.

Były, zdaje się, jakieś niemrawe przymiarki do ucieleśnienia mojej siostry – tak przynajmniej wynikało z dziwnych spojrzeń wymienianych przez rodziców oraz pojedynczych słów rzucanych jak pociski.

Koniec końców nic jednak z tego nie wyszło i musiałem się zadowolić samym tylko wyobrażeniem mojej szczupłej, nieziemsko pięknej siostry z długimi, ciemnymi, kręconymi włosami, mądrym wzrokiem i głosem, który uspokajał mnie samym swoim brzmieniem.

Rozdział piąty

Zatem siostry nigdy nie poznałem, była ona tylko niejasnym wyobrażeniem i nigdy niespełnionym marzeniem.

Miałem za to brata.

Chociaż stwierdzenie, że go miałem, to chyba ciut za dużo.

O tym, że z moim bratem jest coś nie tak, dowiedziałem się – jak to zwykle bywa – ostatni. Nie chciałbym się nadmiernie tłumaczyć z mojego gapiostwa, ale nawet ludowe porzekadła opisują jako swoistą regułę niedostrzeganie rzeczy dla innych oczywistych, że wspomnę tylko sławetne „najciemniej jest pod latarnią”. No więc tak, przyznaję, kompletnie do mnie nie dotarło to, co było w istocie widoczne na pierwszy rzut oka: że mój brat „jest inny”.

Miałem tylko jednego brata i w dodatku był on ode mnie młodszy. Skąd więc mogłem wiedzieć, jak powinien się zachowywać i wypowiadać modelowy brat, skoro nie miałem w tym zakresie żadnych doświadczeń? Nie rozdawano przecież na każdym rogu instrukcji obsługi młodszego brata, nie wspominając o drobnym fakcie, iż na tym etapie mojego życia było jeszcze u mnie słabo z czytaniem ze zrozumieniem. Przyjmowałem wówczas wszystko jak leci, kompletnie bezrefleksyjnie, i nie wpychałem realnych zdarzeń do schematów i teoretycznych modeli. Nie dziwiło mnie więc specjalnie to, że mój brat uśmiecha się trochę nie na temat, rechocze z byle powodu i poza tym nie wykazuje innych funkcji typowych dla naszego gatunku.

Prawdę mówiąc, miałem to wręcz za wyjątkowo szczęśliwe zrządzenie losu. Kiedy bowiem dowiedziałem się, że mama nosi w sobie mojego młodszego braciszka – czy aby wiadomo było już wtedy, jaka będzie płeć, nie pamiętam – wpadłem w lekką panikę. Nasłuchałem się o wrzaskach niemowląt po całych nocach, ich bezceremonialnym absorbowaniu wszystkich dookoła i tak właśnie wyobrażałem sobie naszą najbliższą przyszłość. Kiedy więc okazało się, że mój brat nie tylko nie płacze, ale wręcz bawi go dosłownie wszystko, ucieszyłem się tak, jakbym trafił co najmniej piątkę w toto-lotka. I z podobną radością przyjąłem potem fakt, że nie zadręcza nikogo gaworzeniem i w ogóle jakoś mało gada.

Niby docierało do mnie, że mama popłakuje czasem po kątach, ojciec ma dziwnie posępną minę, a dziadek wzdycha nawet jak na siebie zbyt ostentacyjnie, ale drobiazgi te nie skłoniły mnie do jakiejś głębszej refleksji. Podobnie jak kąśliwe uwagi kolegów z podwórka, zadawane codziennie przez panią z piekarni pytanie o zdrowie brata i dosłowne, lekko skrzypiące załamywanie rąk przez sąsiadkę z drugiego piętra.

I sto tysięcy innych znaków na niebie i ziemi.

To, że z moim bratem jest coś nie tak, dostrzegłem nagle i boleśnie. W pewne majowe popołudnie zapytałem go o coś, a nie doczekawszy się odpowiedzi, przyjrzałem mu się baczniej i dotarło do mnie, że przecież on nigdy jeszcze nie odpowiedział na żadne moje pytanie. A może stało się to wtedy, gdy jechaliśmy tramwajem – musieliśmy być obaj już dość duzi, na tyle dorośli, by podróżować bez opieki dorosłych – i tajny kontroler, prawdziwy „kanar” znany nam dotąd tylko z opowieści, wyskoczył raptem zza pleców pana trzymającego się przepisowo rączki i zakrzyknął do nas: „Bilety do kontroli!”. A mój brat roześmiał się na to, jakby z niego drwił. A tamten: „Bilety! I z czego tak rżysz, gówniarzu?”. A mój brat dalej tylko szczerzył zęby w głupawym uśmiechu. A tamten, coraz mniej pewny siebie, dalej prosił o bilet. A mój brat dalej rechotał, zarażając tym kolejnych podróżnych. I po chwili śmiał się cały wagon, a potem zaraza śmiechu rozlała się na drugi i na ludzi zgromadzonych na przystanku, bo tramwaj właśnie się zatrzymał i rozdziawił drzwi. A kanar, kompletnie już ogłupiały, nieco żałosnym jękiem po raz ostatni wydusił z siebie „Bileciki proszę”, nim został wepchnięty w róg wagonu przez wysiadających.

Ktoś mnie poklepał po plecach, ktoś dorzucił: „Dobre to było, chłopaki” i „Śmierć kanarom”. A ja stałem na opustoszałym przystanku, trzymając brata za rękę, i oniemiały patrzyłem na jego roześmianą twarz, dopiero teraz świadomy powagi jego stanu.

A może stało się to wtedy, gdy Gruby zadrwił z niego wyjątkowo obleśnie, nazwał go „warzywem” czy jakoś tak, i zaczął udawać embrion ssący kciuk. Tak się jakoś złożyło, że stałem wówczas nieco z boku, wracałem skądś czy miałem coś do załatwienia, w każdym razie patrzyłem na wszystko z pewnego oddalenia i dopiero stamtąd dostrzegłem, że coś jest nie tak. Mój młodszy brat śmiał się jak zwykle, czyli jak głupi do sera, gdy powinien się rozpłakać albo rzucić na Grubego i rozkwasić mu nos. Albo jedno, albo drugie, ale na pewno nie śmiać się, bo to było całkiem bez sensu. No więc Gruby, rozochocony bezkarnością, dorzucił jeszcze do pieca i cała nasza paczka zaczęła się śmiać – jedni głośniej, inni ciszej, pozostali jakby bez przekonania, może odrobinę już świadomi, jak obrzydliwe jest ich dziecięce okrucieństwo. I tylko mnie nie było do śmiechu: wszystkie te puzzle, zbierane przez lata, ułożyły się nagle w jedną bolesną całość.

Nie pamiętam już, czy się rozryczałem, czy rozwaliłem nos Grubemu. Może zrobiłem to wszystko naraz, leżałem na nim i waliłem pięściami w jego ogromną głowę, płacząc jednocześnie. Tak czy inaczej, tego dnia posiedziałem dłużej przy łóżku brata, odczekałem, aż zaśnie, popatrzyłem na jego twarz uśmiechniętą nawet we śnie i pocałowałem go bezwiednie w czoło.

Potem pomilczałem z matką do nocy, ojca już wtedy z nami nie było. Siedziałem bez słowa, a matka co jakiś czas ocierała łzy ściekające jej po policzkach.

– Mamo… czy on kiedyś wyzdrowieje? – zapytałem cicho.

Matka długo nie odpowiadała. Może chciała o tych kilka sekund przedłużyć moją nadzieję. W końcu pokręciła głową.

Pamiętam, że miałem łzy w oczach, ale zdusiłem je jakoś wysiłkiem woli. W tej jednej chwili wydoroślałem, jakbym przeżył naraz kilkanaście lat. Dotarło do mnie, że jestem jedynym mężczyzną w naszym domu, pomijając dziadka, na którego przecież z każdym rokiem można będzie coraz mniej liczyć.

– Jakoś to będzie, mamo. Musi być… – mruknąłem, zasłaniając dłonią twarz wykrzywioną w płaczliwym grymasie.

Rozdział szósty

No więc miałem matkę i ojca, brata i wiecznie nieobecną siostrę, ale kto wie, czy najważniejszym człowiekiem w moim życiu nie był on.

Ważniejszym od matki, ojca, brata?

Kto wie.

Zacznijmy od tego, że gdyby nie dziadek, nie byłoby mojego ojca. A bez niego nie byłoby mnie i mojego brata. Z definicji zatem ojciec mojego ojca był ważnym elementem w tej układance.

Ale nie to chyba było najważniejsze. Bo gdyby pójść tym tropem, to trzeba by uznać, że pradziadek był jeszcze ważniejszy od moich bezpośrednich przodków, nie wspominając o jego ojcu i dziadku. I tak doszlibyśmy do średniowiecza, a może nawet do epoki brązu czy, nie daj Boże, ery kamienia gładzonego.

Oczywisty nonsens.

Znaczenie dziadka w moim życiu sprowadza się raczej do nieustannej jego obecności. Dziadek po prostu zawsze był obok mnie. Czego nie można powiedzieć o pozostałych.

Był blisko i zarazem pochylał się wciąż nade mną, stanowiąc nieprzerwaną twórczą inspirację.

Matka nieraz próbowała się temu przeciwstawić.

– Niech ojciec tak nie mówi – usiłowała powstrzymać jego niezłomną filipikę przeciwko wszystkim i wszystkiemu. – Co też ojciec wkłada mu do głowy? Czy ojciec nie widzi, że Adaś bierze to wszystko na poważnie?

Nieświadomie mama dopiero teraz budziła mnie z letargu, skłaniała do otwarcia wiecznie niedomytych uszu i chłonięcia każdego słowa tych niedorzecznych opowieści.

Dziadek przechowywał w dolnej szufladzie swego głębokiego biurka piękną starą mapę naszego miasta. Rozpościerał ją przed nami, wygładzał starannie i opowiadał historie ze swoim udziałem, przy których tromtadrackie bajki barona Münchhausena wydawały się przyziemnymi anegdotkami. Nie pojawiały się w nich co prawda zionące ogniem smoki, latające na miotłach wiedźmy czy złośliwe skrzaty wielkości krasnoluda sprzedawanego niemieckim turystom, ale i tak nikt przy zdrowych zmysłach kompletnie w nie nie wierzył.

I w tym tkwił właśnie szkopuł, sęk, ambaras, twardy orzech do zgryzienia i sto innych zagwozdek: w opowieściach dziadka, na pozór bzdurnych i bełkotliwych, było w istocie znacznie więcej prawdy niż w pierwszym równaniu zapisanym ręką nauczyciela białą kredą na przyśrubowanej do ściany tablicy.

Mój dziadek, od kiedy pamiętam, sprawiał wrażenie nieszkodliwego dziwaka. Wychudzony do granic boleści, lekko przygarbiony, z posiwiałym i przerzedzonym włosem wydawał się wręcz bezbronny. Nie wyobrażałem sobie najgorszego nawet zbója, który ośmieliłby się go pchnąć najmniejszym palcem. W zbójeckim dekalogu, który musiał istnieć – bo wszystkie plemiona mają swoje dekalogi – taki występek był ani chybi zapisany na pierwszym miejscu. Z wykrzyknikiem, podkreśleniem i zaznaczeniem na czerwono. Taki więc zbój, który ośmieliłby się mimo wszystko tknąć mojego dziadka, byłby na zawsze wyklęty przez innych zbójów. I byłoby mu odtąd bardzo łyso.

Jak można by pchnąć najmniejszym nawet palcem mojego całkiem na pozór bezbronnego dziadka? Wychudzonego, siwego i przygarbionego? Zdawać się mogło, że przypadkowy powiew wiosennego wiatru wyrwie go z korzeniami. Że przyjacielskie klepnięcie w plecy przełamie go na pół.

Skoro tak było – czy może skoro tak się wszystkim ładnie zdawało – to jak wyjaśnić niepotwierdzony urzędowo, ale powszechnie znany fakt, że osoba dziadka wywoływała paraliżujący strach u wielu fizycznie i nie tylko fizycznie znacznie od niego potężniejszych ludzi. Ze szczególnym uwzględnieniem służb mundurowych i osobników u szczytów władzy.

A może wszystko mi się miesza i to nie oni bali się jego, tylko on ich się nie bał. Co w ostatecznym rozrachunku wychodzi niemal na to samo. Taki umundurowany człowiek, przyzwyczajony do tego, że tak zwany szary obywatel, stając przed nim, szczęka głośno zębami, musi czuć się dziwnie, gdy wychudzony, siwy i przygarbiony człowiek patrzy mu w oczy bez krzty strachu.

Przyznacie – to dziwne samo w sobie. Obowiązkiem obywatela, będącego sam na sam z przedstawicielem służb mundurowych lub osobnikiem u szczytów władzy, jest szczękanie zębami albo jakieś inne, odmienne formalnie okazywanie zwierzęcego strachu. Obywatel mocno na oko podstarzały, pozbawiony zatem dostatecznego wigoru i odporności na środki przymusu bezpośredniego, powinien szczękać wyjątkowo głośno lub w inny sposób okazywać przerażenie. A tu proszę, mój dziadek patrzył śmiało w oczy i najwyraźniej nie miał zamiaru tego zmieniać. Takich przypadków nie znajdziecie w żadnej literaturze przedmiotu.

Ojciec mojego ojca opowiadał często bajki, półprawdy, trzy czwarte prawdy, niemal prawdy. Historie z piekła rodem i ubarwione krwią baśnie braci Grimm, jak ta, że to właśnie on, trzymając się owej trumny, przez niemal cały dzień i noc unosił się na łagodnych, żałobnych falach7 po zatonięciu „Pequoda”. Że to on spalił okręty na rozkaz Cortésa. I że to on odebrał honory od Zulusa Czaki po bitwie pod Rorke’s Drift.

Tym sposobem wszystkim mieszał w głowie i odwracał uwagę od tego, czego nigdy o sobie nie opowiedział, bo też w istocie nie wyjawił niemal nic. I tak oto skutecznie zakręcił we łbach wszystkim, tylko nie mnie.

Nie chcę się nadmiernie chełpić i wypinać piersi do orderu – bo też skromność należy do długiego szeregu moich zalet – ale wyjątkowo szybko się zorientowałem, że nasz dziadek należy do tych, którzy dużo gadają, ale mówią bardzo mało. Że to wszystko, co on tam plecie trzy po trzy, to zasłona dymna, która ma odwrócić uwagę od rzeczy naprawdę ważnych i ze swej istoty porażających. I ochronić przed niewidoczną gołym okiem zarazą tych, na których mu zależało. Jego żonę, gdy jeszcze żyła, mojego ojca, dopóki był z nami, moją matkę, mnie i mojego brata.

Nie wiem sam, jak i kiedy to dostrzegłem. Nagle bowiem zdałem sobie sprawę, że mój pozornie bezsilny dziadek jest prawdziwym mocarzem przebranym dla niepoznaki w wątłe ciało. Miałem wtedy może osiem, a może już całe dziesięć lat. Byłem w każdym razie na tyle mały, że nikt nie brałby poważnie mojego zdania. Mogłem sobie krzyczeć do woli, wskazywać niewidoczne gołym okiem bicepsy dziadka, jego niedostrzegalnie potężne plecy i twardą jak stal, nigdy niezaciskaną pięść, ale nikt nawet nie machnąłby w odpowiedzi ręką. Znaczyłem wówczas jeszcze mniej niż tłuściutka mucha latająca po kuchni, tę bowiem odganiano natychmiast ścierką od świątecznego ciasta albo rytualnie zabijano poranną gazetą. Tak, wtedy nie byłem jeszcze nawet godny poświęcenia dla mnie lektury kolumny sportowej, w której Lechia znów przegrywała z jakimś górniczym klubem.

Ale to nie mama piekąca pyszny placek z owocami, to nie ojciec zasypiający ze zmęczenia z gazetą na brzuchu, to nie mój wiecznie roześmiany brat, tylko ja odgadłem, że w naszym dziadku tkwi jakaś mroczna tajemnica, która powodowała, że zapytany przezeń o drogę milicjant odwracał się natychmiast i udawał zajętego kierowaniem ruchem nieistniejących samochodów, że partyjny dygnitarz na jego widok jąkał się przeciągle, a sam generał wojsk lądowych, przygnieciony ciężarem orderów i pagonów, chował się za plecami swojego ordynansa.

– Naprawdę nie wiesz? – zapytał Gruby, gdy w wielkiej tajemnicy zwierzyłem mu się z moich dziecięcych urojeń; był to jeden z tych długich okresów, gdy panował między nami rozejm i byliśmy najlepszymi na świecie przyjaciółmi.

– Że czego tam nie wiem? – klepnąłem bez składu, czując, że za chwilę odnajdę co najmniej legendarny skarb templariuszy.

– Nie wiesz, o co chodzi z twoim dziadkiem?

Przełknąłem ślinę. Że jak? Że ja nie wiem czegoś o ojcu swojego ojca? A Gruby, taki patentowany nieuk, niby wie? Skąd?

– No, czego to nie wiem? – wydusiłem z siebie dość wieloznaczny komunikat.

Bałem się usłyszeć jakąś prawdę, która na zawsze odmieni mój los. Na przykład to, że mój dziadek w istocie nie jest moim dziadkiem, bo jestem adoptowanym dzieciakiem kupionym w specjalnym sklepie, tak jak nasz kumpel Siwy, nijak niepodobny do swoich kruczowłosych nierodziców. Albo że mój dziadek walczył w Wehrmachcie i zabijał Polaków z karabinu maszynowego. Albo że jest kosmitą i już jutro, niczym E.T., powróci na swoją planetę. Bałem się tego typu opowieści, ale choćbym nie wiem jak bardzo wytężył swoją dziecięcą wyobraźnię rozpaloną lekturami książek Verne’a – z latarką w dłoni pod kołdrą, po zgaszeniu światła i matczynym pocałunku – nigdy nie wymyśliłbym czegoś tak nieprawdopodobnego.

– Bo widzisz, bo nie Wiem, czy wiesz, że twojego dziadka to Się wszyscy boją.

To już akurat wiedziałem.

Z tym właśnie przyszedłem.

To chciałem raz na zawsze wyjaśnić.

Się dowiedzieć.

– Mój ojciec, a wiesz, że To nie byle kto, ho-ho, mój ojciec, Wiesz, ma ciężką rękę, bo wiesz, boks Trenował i był w tym naprawdę dobry, a teraz, to wiesz, to już jest prawie sekretarzem na Oddziale, wiesz, co to znaczy, Więc mój stary, prawie sekretarz, rozumiesz, co może bony na święta załatwić, a Nawet, tak słyszałem, jakby chciał, to może, Kumasz, załatwić zwolnienie z wojska, z marynarki wojennej Nawet, jak Widzi twojego dziadka, to wieje jak my przed woźnym, Ale to nic, ojciec Kaczora, kumasz, ten To jest ho-ho w milicji, a może i Wyżej, i on też, sam widziałem, jak zobaczył twojego dziadka, to się tak skurczył, jakby powiało z Syberii, no stamtąd, gdzie Zawozili powstańców, żeby im Wywiać głupie powstańcze myśli, Ale to jeszcze nic, Brat Patyka, no wiesz który, no ten karacista, co stoi pod Pewexem i handluje dolarami i markami, i funtami, ten to przed nikim nie Pęka, ale jak widzi Twojego dziadka, to zwyczajnie głupieje, I raz to tak zgłupiał, że się tak pomylił, że dał za dużo dolarów i był do tyłu że ho-ho, Bo tak mu się łapy trzęsły…

– Ale dlaczego?

Gruby się rozejrzał. A może wcale tego nie zrobił – dzisiaj tak by zapewne uczynił. Gdyby jeszcze żył i był w moim wieku. Zanim powiedzą coś absolutnie, ale to absolutnie poufnego, dorośli ludzie, tacy jak ja teraz, mają dziwny zwyczaj ostentacyjnie się rozglądać, czy nikt aby nie podsłuchuje rozmowy i nie wypapla jej treści byle komu. Dzieci chyba tak się nie zachowują i nie używają też wielu zbyt skomplikowanych słów, które włożyłem po latach w usta Grubemu, a których on wówczas zapewne nie wypowiedział z tej prostej przyczyny, że jeszcze ich nie znał i zapewne nigdy nie poznał, skończył bowiem edukację z hukiem w połowie ósmej klasy i odtąd, jak mówił, jego uniwersytetem była ulica…

– Wszystko zaczęło się na Początku wojny, w pierwszym czy drugim miesiącu, kiedy Rozstrzelali już pocztowców, a żołnierze z Westerplatte poddali się i major Sucharski mógł nosić tę swoją szablę w dowód uznania za męstwo, bo Niemcy nie znali jeszcze wtedy tej wersji, że major się załamał nerwowo, a dowodził kapitan Dąbrowski i to on powinien Nosić tę szablę, taka historia Śmiechem Buch8, no Ale Hitler przyjechał, pomachał wszystkim ręką i wyjechał zadowolony, że miasto zostało odzyskane, czyli Wyczyszczone z polskiego parszywego elementu, tak im się wtedy zdawało, że my jesteśmy Element parszywy i już wyczyszczony, No i Wtedy nagle jak spod ziemi Wyrósł twój dziadek, przepraszam, że tak to określę, ale inaczej się nie da, Wrzód Na dupie niemieckiej czystej rasy, Z tym swoim Szeleszczącym językiem, słowiańską popierdoloną duszą i ogólnym nieskumaniem sytuacji, i On, Zamiast siedzieć cicho, udawać folksdojcza i odliczać dni do wyzwolenia Przez Bratnią armię, a jeszcze lepiej na kolana padać, na kolana9, On ujawnił się z prawdziwym przytupem, no mówię Ci, kierował jeszcze stocznią, Miał przedwojenne zamówienia dla jakiegoś Bogatego niemieckiego Armatora i realizował je, jak zwykle, co do minuty, I pewnie zwodowałby tę łajbę zgodnie z harmonogramem, co za różnica Z kim, z robotnikami polskimi, kaszubskimi Czy sprowadzonymi z Estonii, ale on się uparł, że najlepsze spawy to robią tylko Jego rodacy, Polacy znaczy Się, Więc jak jakiś niewydarzony oficerek, Co jeszcze prochu na froncie nie powąchał, Chciał wyprzedzić historię i zbudować swój Prywatny Stutthof, i wygarnął z szeregu robotników samych Polaków, i Chciał ich zabrać nie wiadomo dokąd i po co, twój dziadek, zamiast na kolana padać10, Rzucił się zaraz do niego z rozdziawionym pyskiem i Wrzeszczy, Że niby czy on ma na to jakiś papier, z czyjego to rozkazu i czy on Jest świadomy wagi produkcji tego statku dla obrzydliwie Bogatego niemieckiego armatora, na pewno kumpla Göringa, Himmlera i samego Wodza, no i Tamten oficerek zgłupiał kompletnie, zaniemówił i zamachał rękami jak pterodaktyl trafiony w samo serce dzidą przez niegościnnego tubylca, dziadek twój do tego Śmiechem Buch, Śmiechem bach11, a tamten pomachał sobie rękami i jak ostygł wreszcie, Wlepił wzrok w twojego dziadka i samym przeszywającym spojrzeniem Zaprosił go do głębokiego przemyślenia sensu Swojej niestosownej wypowiedzi, a najlepiej, by padł na kolana, na kolana12, A twój dziadek w odpowiedzi zaczął upychać tych swoich polskich spawaczy z powrotem do szeregu i pogroził Mu przy tym palcem czy też, Były różne tego wersje, czarno-białe i Kolorowe, Nieme i Dźwiękowe, wskazał Po prostu na estońskich robotników, którzy Nie tylko nie mieli pojęcia o Spawaniu, ale też nie znali żadnego innego Języka oprócz tego swojego Dziwacznego narzecza, którego Oprócz nich samych kompletnie nikt nie rozumiał, no Więc twój dziadek, W sumie dosyć sensownie, Tłumaczył mu, że Jeśli taki niedostrzelany jeszcze oficerek jak on chce Sobie zbudować swoje Auschwitz, to Znaczy na pewno tak Wtedy nie powiedział, bo Auschwitz Jeszcze wtedy nie było, W każdym razie jeśli ten stukający obcasami Błazen, tak powiedział, Błazen, i Śmiechem Buch, Śmiechem bach13, no więc jak on Ma jakieś Nieokiełznane sadystyczne zapędy, to niech bierze sobie tych swoich Estończyków W diabły, a w zamian to niech przyśle najlepiej kilku Polaków albo chociaż Kaszubów, Bo ci wprawdzie gadają też dziwnie, ale już bardziej zrozumiale, wprawdzie nikogo na te kluski stare swoje, na rzepę może i surową, nie zapraszają, bo w cynowej misie Chude, Kiepskie, i do tego podobnież Wstydliwe, na oleju Grzechów swoich, Wstydów naszych, te krupy ciężkie ich, Ciemne, z kaszą czarną, ach, że i lepiej do ust nie wziąć, bo chyba na wieczne przekleństwo14, no właśnie, ale przynajmniej spawać potrafią, No a na to ten oficerek, poniekąd słusznie, powiedział, że Jakiś dziad nie będzie tutaj mówił, Co ma robić, To znaczy tak pewnie nie powiedział, bo Twój Dziadek nie był jeszcze wtedy Taki stary, żeby o nim mówić per „dziad”, w Każdym razie powiedział, że to on tu Rządzi, i na dowód tego Wyjął z kabury pistolet i przyłożył twojemu dziadkowi do Głowy, a, kumasz bracie, jakby wystrzelił, to Ja bym teraz gadał do powietrza…

– No właśnie – przytaknąłem.

– …boby się twój ojciec nie narodził, bo jeszcze Wtedy go nie było, więc ty tym bardziej nie zaistniałbyś nawet w planach, rozumiesz, Ale ten oficerek nie wystrzelił…

Gruby oddychał ciężko, ponieważ tak długa przemowa zmęczyła go jak bieg na czterysta metrów.

– Dlaczego?

Chwyciłem go kurczowo za rękę, jakbym chciał natychmiast wydusić z niego odpowiedź, czułem bowiem, że zbliżamy się do wyjaśnienia zagadki przerażenia, jakie wzbudzał we wszystkich mój dziadek.

– Dlaczego? – Gruby spojrzał mi w oczy, a może tylko znów tak dzisiaj mi się wydaje, bo w ten sposób reagują dorośli. – Nie Dlatego, że nie chciał, Oj nie, Miał zamiar tu i teraz zakatrupić twojego dziadka i rozpocząć te swoje prywatne Auschwitz, urzeczywistnić czyste i Bezinteresowne zło, Niesłużące od wieków nikomu i niczemu, Nacisnął nawet cyngiel, raz i drugi, ale Pistolet nie wypalił, A do tego twój dziadek zaśmiał się znów diabelsko Buch-bach15, jakby był samym Mefistofelesem, więc tamten rzucił na ziemię ten Swój niewybuch, niewypał, I wyrwał drugiemu oficerowi pistolet z kabury, zaraz Przyłożył do głowy twojemu Dziadkowi, nacisnął spust I nic, kumasz, Znowu nic, A twój dziadek śmieje się coraz Głośniej Buch-bach16, zamiast paść na kolana jako rasa niższa, śmieje się z niego, już jest całym diabelskim chórem, setką sklonowanych Lucyferów, No to tamten niewydarzony Oficerek, który nigdy nie był Na froncie, ale Koniecznie chciał sobie kogoś Pomordować, wyrwał pierwszemu z brzegu Żołnierzowi karabin i wycelował W twojego dziadka, A ten dopiero wziął się pod boki jak tancerz kozacki i przez śmiech z trudem mamrocze, do mnie celujesz, łachmyto, a tamten trach, Trach, trach, suche trzaśnięcia, no Nie uwierzysz, znowu nic, No więc wszystkich zamurowało, bo takie coś przecież Nie ma prawa się wydarzyć, No Jeden pistolet to jeszcze, ale drugi i Potem ten karabin to przecież nie jest możliwe nawet na papierze, papier wszystko przyjmie, ale Nie takie brednie, są jakieś granice, no nie, ale Ten idiota w oficerkach podniósł z podłogi swój pistolet i zajrzał do Lufy nie wiadomo po co, I nie uwierzysz, wtedy to pistolet sam wystrzelił I zrobił mu wielką dziurę pomiędzy oczami, A jeszcze kiedy padał martwy na podłogę, twój dziadek Splunął na niego z pogardą i potem zagarnął Swoich polskich i kaszubskich spawaczy, i poszedł kończyć statek dla tego bogatego Niemieckiego armatora, kumpla samego Göringa, Bo Z tego wszystkiego zrobiły się dwa kwadranse Opóźnienia, całe dwa kwadranse.

– To niedorzeczne.

Byłem dogłębnie rozczarowany tą opowieścią Grubego, która zamiast cokolwiek wyjaśnić, przenosiła mnie znów do świata legend, czyli tam, gdzie najchętniej widziałby mnie mój dziadek.

– Nie chcesz, to nie wierz – mruknął Gruby – ale Od tej pory wszyscy Boją się twojego dziadka Jak diabła. Bo Ponoć po tym zdarzeniu z oficerkiem powiedział, Że umrze dopiero wtedy, gdy sam Tego zechce, kumasz…

Uśmiechnąłem się chyba po tych słowach i uśmiechnąłem się znów po latach, stojąc nad grobem przyjaciela, na wspomnienie tamtego uśmiechu na koniec naszej rozmowy albo dlatego, że uświadomiłem sobie kolejny raz, jak bardzo byłem jeszcze wówczas dziecinny, skoro nie wierzyłem w to, co od niego usłyszałem, jak bardzo byłem niedojrzały, skoro nie wierzyłem jeszcze w bajki, legendy i mity.

Przypisy

W powieści wykorzystane zostały, niekiedy w zmienionej formie ze względu na wymogi tekstu, cytaty z następujących dzieł:

1  Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata, tłum. Irena Lewandowska, Witold Dąbrowski, Muza, Warszawa 2017, s. 9.

2  Ibidem.

3  William Szekspir, Ryszard III [w:] idem, Tragedie i kroniki, tłum. Stanisław Barańczak, Znak, Kraków 2013.

4  Fiodor Dostojewski, Biesy. Powieść w trzech częściach, tłum. Tadeusz Zagórski, Zbigniew Podgórzec, Puls, Londyn 1992, s. 623.

5  Władysław Reymont, Ziemia obiecana, TMM Polska, Warszawa 2007, s. 7.

6  Tadeusz Różewicz, Warkoczyk [w:] idem, Poezja 1, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2005, s. 246.

7  Herman Melville, Moby Dick, tom 2, tłum. Bronisław Zieliński, PIW, Warszawa 2018, s. 409.

8  Witold Gombrowicz, Trans-Atlantyk, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019, s. 129.

9  Ibidem.

10  Ibidem.

11  Ibidem.

12  Ibidem.

13  Ibidem.

14  Ibidem.

15  Ibidem.

16  Ibidem.