Kolekcja Ringelmanna - Adam Ubertowski - ebook + audiobook

Kolekcja Ringelmanna ebook i audiobook

Adam Ubertowski

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Chłodny umysł kontra namiętności pasjonatów

Doktor Figlon, mistrz metateorii, światowej sławy specjalista od układania wielopiętrowych konstrukcji pojęciowych, wspomina swoje pierwsze dochodzenie. W Grand Hotelu w Sopocie, do którego zostaje zaproszony, by wygłosić wykład na temat teorii czasu, poznaje specyficzną grupę ludzi – pasjonatów zegarków. Gdy namiętności hobbystów sięgają zenitu, nietrudno o zbrodnię. Jej ofiarą pada uznany kolekcjoner Max Ringelmann, zamordowany w podejrzanych okolicznościach. Policja w osobie inspektora Franka van Graafa nie jest w stanie poradzić sobie ze śledztwem. W sukurs im przychodzi sam doktor Figlon...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 48 min

Lektor: Paweł Werpachowski

Oceny
3,9 (7 ocen)
3
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1.

– Więc tak to się przedstawia w praktyce – westchnął doktor Figlon, przeciągając się leniwie na przestronnym łóżku.

Jego wychudzone łopatki wymościły sobie natychmiast miękkie gniazdko w pachnącej pościeli, a nie mniej kościste pięty wsparły się rozkosznie na przeciwległym biegunie. Całe zaś ciało rozpięło się pomiędzy punktami wsparcia, niczym w marynarskim hamaku, zawieszonym pod pokładem szacownego liniowca. Bystre oczka doktora prześwidrowały zaraz panujący w pomieszczeniu półmrok, a wytrenowany podczas wielu lat egzaminów słuch wyłowił zza przymkniętych drzwi ponętny plusk kropel wody spadającej na okryte tylko pianą ciało.

– Więc tak to jest naprawdę – doktor Figlon nie mógł wciąż uwierzyć w realność zdarzeń, których łańcuch ciągnął się aż od kawiarnianego stolika w pewien gorący wakacyjny wieczór – dotąd tylko mogłem poteoretyzować sobie na ten temat, stworzyć w wyobraźni metateoretyczny model tego zjawiska, a teraz oto dostałem od losu szansę sprawdzenia go w praktyce.

Po latach jałowych dociekań, zakrapianych mocno probabilistycznym sosem, mógł nie tylko wejść swobodnie do eksperymentalnego naukowego gabinetu, gdzie dokonałby laboratoryjnej próby swoich kreacji, ale od razu dane mu było wtargnąć do w pełni realnej przestrzeni, w której nie było miejsca na jakąkolwiek teorię. I o dziwo: ów mistrz metateorii, światowej sławy specjalista od układania wielopiętrowych konstrukcji pojęciowych, poczuł się swojsko i nadzwyczaj swobodnie w tak jednoznacznie praktycznej sytuacji. Co więcej – odczuwał rosnącą z minuty ma minutę rozkosz z delektowania się esencją życia, zanurzania w prozaicznej praktyczności swoich zmysłów uwolnionych z gorsetu sztywnych definicji.

– Więc tak przedstawia się w praktyce to sławetne niekończące się czekanie na kobietę – doktor Figlon niemal przyklasnął w dłonie jak mały chłopczyk, który wyprosił wreszcie wizytę w cyrku lub w ZOO. – Leżę sobie tutaj, na pościeli przenikniętej jeszcze zapachem jej bliskości, a moja ukochana Miriam – kobieta, dla której „postanowił oszaleć bez chwili namysłu" – oddaje się tajemnym praktykom, które przemienią jej przecudowną osóbkę w najprawdziwsze bóstwo. Gdybym tylko miał ochotę dać wyraz swojej prawdziwej naturze – pomyślał – gdybym zachował się tak, jak to miałem dotąd w zwyczaju, zaliczyłbym tę czasoprzestrzeń do kategorii opatrzonych wyświechtaną etykietą „chwilo, trwaj wiecznie".

No tak, ale nie mam zamiaru zachowywać się dziś jak Figlon – ciągnął dalej szeptem swój konsekwentny wywód – po to przecież spotkałem Miriam, by dać się wreszcie trochę uczłowieczyć. Groziło mi przecież dozgonne starokawalerstwo, byłem już naprawdę blisko zatrzaśnięcia się w jednoosobowej trumnie: poniekąd mój mózg zaczął już buksować tylko jedną połową, a ręce i nogi nabrały zgubnych nawyków właściwych osobnikom nietolerującym obecności innych. Doszedłem do punktu, gdy nie musiałem już nawet sobie wmawiać, że życie w pojedynkę jest ciekawsze i bardziej płodne poznawczo: ja rzeczywiście już w to dogmatycznie wierzyłem. I chyba dosłownie w ostatniej sekundzie ta urocza osoba rzuciła mi koło ratunkowe i nie bez wysiłku wyciągnęła mnie z tej mrocznej przerębli. I teraz oto była tuż obok, mógłbym do niej wejść niby przypadkiem i zobaczyć ten niepowtarzalny uśmiech zmieszania z powodu okrytej tylko pianą nagości – po tylu godzinach naukowych oględzin każdego skrawka jej ciała! – albo pogadać o byle czym przez zamknięte drzwi lub też spełniać jej prośby, ułożone w kolejności prawa logiki jeszcze przeze mnie nieodkrytego.

No tak – westchnął Figlon – ale ten cały ocean szczęścia, w którym się teraz taplam radośnie, nigdy nie rozlałby się na moje życie, gdyby nie drobna, pozornie nic nieznacząca rada pewnego zwalistego policjanta:

Na pana miejscu pojechałbym do Międzyzdrojów albo Łeby. To najlepsze miejsca na ziemi na wypoczynek dla pana. Albo jeszcze lepiej: od razu do Sopotu, a co tam.

Tak, tak.

To kurort w sam raz dla pana.

Frank van Graaf

Doktor wypowiedział głośno te trzy słowa i natychmiast zatęsknił boleśnie za swoim przyjacielem. Łzy zaszkliły mu na moment oczy, jedna z nich wyciekła z kącika oka i popłynęła niepohamowanie w dół. Figlon wytarł kantem dłoni wilgotny ślad i potrząsnął gwałtownie głową, by wydobyć się z objęć ogarniającej go melancholii.

Pamiętał doskonale moment, gdy po raz ostatni widział twarz Franka. Nawet wówczas, w tak arcypoważnych okolicznościach, na własnym, jedynym i niepowtarzalnym osobistym pogrzebie, Frank van Graaf zdawał się uśmiechać nieco perwersyjnie, jakby tuż przed śmiercią przypomniał sobie o jakimś wyjątkowo niecenzuralnym zdarzeniu. Ale może dostrzegał to tylko Figlon – człowiek, który znał go z najmniej posągowej strony. Inni obecni tam oficjele, przyjaciele i członkowie rodziny zdawali się nie dostrzegać niczego niestosownego w twarzy zmarłego. Na przemian łkali bezgłośnie i wygłaszali okrągłe formułki pasujące do pogrzebu każdego bez wyjątku osobnika rodzaju ludzkiego. A Frank był przecież naprawdę wyjątkowy, zasługiwał na bezceremonialną mowę pożegnalną pełną przekleństw i soczystych szczegółów z jego życia oraz na stypę, jakiej świat jeszcze nie widział – najlepiej z jego ukochanymi tańcami na rurze. W zamian za to było zwyczajnie i nudno. Komendant policji wygłosił pean na cześć niezłomnego rycerza walki światła z ciemnością, ktoś z rodziny – chyba stryj cioteczny – pochlipał przez kilka minut niezrozumiale, potem trzask-prask zabili trumnę gwoździami i upchnęli ją w przyciasnym dole.

Z osób naprawdę ważnych dla Franka obecny był Figlon, Kornelia i Nathaniel oraz Elise – jedyna z trzech byłych żon van Graafa. Jeśli miał on jakiekolwiek wątpliwości – pomyślał doktor – to mógł się przekonać do końca, szkoda, że dopiero po śmierci, iż tylko ona, pochopnie i bezmyślnie porzucona druga żona, kochała go naprawdę. Nie płakała chyba, nie była ubrana przesadnie żałobnie, ale w jej oczach widać było prawdziwą, bezgraniczną rozpacz. Przed kościołem Elise podała Figlonowi rękę, bez słowa, za to z takim dziwnym, nieopisanym spojrzeniem, w którym kryło się niewybaczalne oskarżenie: gdybyś nie poradził się van Graafa, gdzie masz pojechać na wakacje, pewnie byś nie trafił do Sopotu; gdyby ciebie tam nie było, nie przyjechałby tam; gdyby był gdzie indziej, nie zginąłby; jakby na to nie patrzeć, to ty uruchomiłeś tę lawinę zdarzeń.

Miał ochotę wykrzyknąć, że to nieprawda, że to wcale nie było tak, że było dokładnie na odwrót: to Frank tak to wszystko zaplanował i wciągnął mnie w swoje bałamutne gierki, ale ugryzł się szybko w język, świadom, że wyjdzie na idiotę i zwyrodnialca, próbując bronić się przed niewypowiedzianym oskarżeniem, w dodatku sformułowanym przez – jak by na to nie patrzeć – wdowę po nieostygłym jeszcze nieboszczyku. Dał sobie spokój, chociaż to z gruntu niesprawiedliwe oskarżenie bolało go okrutnie, wypalało w jego duszy ogromną jamistą ranę. Nie tylko bowiem nie miał nic wspólnego z praprzyczyną śmierci Franka, ale w dodatku przyczynił się w stopniu decydującym do szybkiego ujęcia jego bezpośredniego zabójcy. Nie oczekiwał za to żadnej nagrody, to oczywiste, ale nie sądził, że ktokolwiek ośmieli się go za to ukarać – nawet jeśli tą karą było tylko wielce wymowne spojrzenie.

No więc tak. To wtedy, chwilę przed tym, gdy Elise wbiła mu szpilę w oczy, widział Franka po raz ostatni. Patrzył na jego zastygłą twarz, zamknięte na amen powieki i na swój sposób prowadził z nim pożegnalną rozmowę.

I to wówczas – kompletnie nieodpowiedzialnie, pod wpływem niepohamowanego wzruszenia – przysiągł w myślach Frankowi, że będzie kontynuował ich wspólne dzieło: złapie każdego, nawet najsprytniejszego złoczyńcę, w sieć swojego metateoretycznego umysłu.

2.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15

Copyright © Oficynka & Adam Ubertowski, Gdańsk 2014

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2016

Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl

Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz

Zdjęcie na okładce: © A Ancu | Dreamstime.com

ISBN 978-83-66613-42-3

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek