Trzeci zamach - Piotr Głuchowski - ebook + książka

Trzeci zamach ebook

Piotr Głuchowski

4,6

Opis

Skandal! Paparazzi przyłapuje magnata katolickich mediów w objęciach pornocelebrytki. Gdy wszystkie oczy w kraju zwrócone są w stronę pikantnego zdjęcia, dziennikarz Robert Pruski - jako jedyny - tropi jego tło. I odsłania jedną z największych tajemnic XX wieku: brutalną wywiadowczą grę, której finał nastąpił w Watykanie za czasów Jana Pawła II. Minęło ćwierć wieku, lecz rachunki nie zostały wyrównane i wciąż żyją ludzie, którzy pilnują, by prawda nie wyszła na jaw.
Zaczyna się dogrywka...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 531

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
4
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




REDAKCJA: Dariusz Żukowski
KOREKTA: Jacek Bławdziewicz
PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Aleksandra Jasińska
ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Elena Yakusheva/shutterstock
OPRACOWANIE GRAFICZNE: Elżbieta Wastkowska
REDAKTOR NACZELNY: Paweł Goźliński
PRODUCENCI WYDAWNICZY: Małgorzata Skowrońska, Robert Kijak
KOORDYNACJA PROJEKTU: Katarzyna Kubicka
© copyright by AGORA SA 2014
© copyright by Piotr Głuchowski 2014
Wydanie elektroniczne 2014

„Centrum chce wszystkich informacji, jakie mamy o papieżu. Wszystkiego, co pozwoli się do niego zbliżyć. Fizycznie!” – gdy depesza tej treści nadeszła do warszawskiej placówki sowieckiego wywiadu, jej szef był w szoku. W języku służb „zbliżenie fizyczne” oznaczało bowiem przygotowanie likwidacji.

MIROSŁAW MACIOROWSKI, Papieże i agenci

„Ale Historia” (dodatek „Gazety Wyborczej”), 30 września 2013 r.

Oprócz przytoczonej już depeszy do szefa sowieckich służb w Warszawie, w której zawarto eufemizm o „fizycznym zbliżeniu” do Jana Pawła II, jest jeszcze rozkaz wydany (...) przez sekretariat Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego (...). Jego najistotniejszy fragment: „Wykorzystać wszystkie dostępne możliwości, by zapobiec nowemu kierunkowi w polityce zapoczątkowanemu przez polskiego papieża, a w razie konieczności sięgnąć po środki wykraczające poza dezinformację i dyskredytację”.

JOHN O. KOEHLER, Chodzi o papieża.

Szpiedzy w Watykanie, Znak, Kraków 2008.

TRZECI ZAMACH

Wystający spod betonowej szaty zadarty w górę but ma sześć metrów długości i opiera się na śliskim postumencie ze skalnych odłamków i otoczaków, których zwożenie w to miejsce zajęło ponad miesiąc. Głazy spojono cementem, a pokrywająca je z pięciu stron granitowa okładzina sama waży dwieście ton.

Gargantuiczny pantofel z gładkiego betonu ozdobiony jest rytym herbem świętego: trzy korony, dwa klucze i angielska tarcza. Wszystko razem – podstawa, uniesiona stopa i siedemdziesięciometrowy monument powyżej – mieni się we wstającym słońcu kolorami beżu, kości słoniowej i perły. Gdy ktoś popatrzy z bliska – a w tym momencie wpatruje się w to miejsce kilkanaście par oczu – zauważy też inne kolory. Krwawe rozbryzgi na czubku buta mają barwę przypalonej żywicy.

Poniżej miejsca, w którym czaszka spadającego mężczyzny uderzyła o koniec betonowego półbuta i pękła, ślady zakrzepłej tkanki układają się w poprzerywane smugi. To tędy zsuwało się okaleczone i martwe już ciało. Najgorsze jest jednak to, co widać jeszcze niżej.

Upadający wedle jakiejś niepojętej trajektorii człowiek pozostawił głowę wciśniętą pomiędzy cementową podeszwę buta giganta a granitową platformę. Zdekapitowany korpus, oderwany od czaszki własnym impetem, spadł jeszcze trzy metry w dół, w śnieg. Owłosione i blade nogi trupa są bose, a pięty – żółte i brzydko popękane. Buty leżą dużo dalej. Obwąchuje je chudy, kulawy kundel.

– To ten dziennikarz? – policyjny technik rzuca pytanie w kierunku dwóch facetów z wydziału kryminalnego, ale żaden mu nie odpowiada.

Stojący obok strażak żegna się ostentacyjnie: w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.

CZĘŚĆ I
UDARNIK
1.
Sobota, 19 października, wczesne popołudnie. 29 dni przed tragedią w Białołęce

W płytkiej Wiśle przy piaszczystej ostrodze długiej wyspy gonią się i ochlapują dwaj chłopcy. Przyjechali rowerami z ojcem, który postanowił wykorzystać, jak mówił, „być może ostatni ładny weekend jesieni”.

Przez pierwsze pół godziny, pedałując wzdłuż Starówki, a potem przez most łączący prawo- i lewobrzeżną część Torunia, obaj dąsali się straszliwie. Czternastoletni Krzysio wolałby dalej surfować po Fejsie, a młodszy o dwa lata Jaś – tępić z pomocą miecza rzesze wirtualnych orków, berserkerów i najgorsze bydło w ostatniej grze z serii Universe of Magic – czarne gryfy. Niestety, weekendowy tatuś miał od rana inny pomysł na życie.

– Pojedziemy rowerami na wyspę pod mostem i pokażę wam miejsce, w którym Mała Wisełka wpada do dużej – zarządził. A potem, gdy już przedarli się przez zarośnięte wędkarskie ścieżki, pozwolił im zdjąć spodnie, wejść na chwilę do rzeki i poczuć na stopach, jak mieszają się dwa nurty.

Teraz obaj synowie – zaopatrzeni w solidne patyki – rozgrzewają zmarznięte nogi, podskakując w pozach szermierzy. Krzysztof, choć starszy, w kolejnych starciach ulega bratu. Janek opanował jakiś niesamowity ruch – trzymając broń poziomo na wysokości brzucha, markuje skośne uderzenie z bekhendu, a gdy brat się zastawia swoim kawałkiem kija, Jaśkowy badyl zmienia kierunek, tnąc z dołu w górę – prosto przez twarz. I trzeba mu przyznać, że potrafi zatrzymać uderzenie dosłownie centymetr przed nosem starszego brata.

Żebyś miał, chłopie, więcej kasy i przestrzeni w głowie, mógłbyś ich gdzieś posłać na prawdziwą szermierkę... Ojciec głęboko wciąga dym. W paczce zostało jeszcze dwanaście pall malli. Chowa je do lewej kieszeni zbyt luźnych dżinsów, gdy w prawej dzwoni komórka. Nieznany numer.

– Pan redaktor Pruski?

– Taaa...

– Wydawnictwo Ventura. Z tej strony Rogalska. Monika Rogalska. Jestem asystentką kolegium. – Zdecydowany ton zdradza dziewczynę, która postanowiła zrobić karierę w dużym mieście. Pewno chodzi do pracy w garsonce i w drodze do biura wypija kawę na wynos. – Pan redaktor współpracował z moją poprzedniczką. Pan pamięta, tak?

Współpracował... to nie jest właściwe określenie. Kilka lat temu te kutwy z Poznania zamówiły u niego wywiad rzekę z gwiazdeczką telewizyjnego reality show Karoliną Koon. Zgodził się na tę chałturę, bo rozpaczliwie potrzebował kasy. Nadal zresztą potrzebuje. Wtedy, w pośpiechu, nie doczytał treści umowy. A Karolina Koon, choć była faworytką w debilnej produkcji Polsatu, nie weszła do finałowego programu. W związku z czym wielkopolscy wydawcy podziękowali za gotowy tekst książki, nawet go nie czytając. A teraz mają czelność dzwonić w sobotę.

– Nie mam najlepszych wspomnień po naszej dawnej współpracy, a teraz jestem zajęty z dziećmi. – Pruski przysiada na wysuszonym konarze drzewa, który ugrzązł na brzegu trzy metry od wody zapewne w czasie wiosennej powodzi. Martwe drewno trzeszczy pod ciężarem dziewięćdziesięciu kilogramów.

– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, dlatego proszę tylko o chwileczkę cierpliwości, aby mnie pan posłuchał – głos dziewczyny w słuchawce unosi się, zdradzając albo udając przejęcie.

– Niech pani raczej posłucha mnie. Odwaliłem dla was kiedyś kawał dobrej i – jak się okazało – nikomu niepotrzebnej roboty. Nie zamierzam drugi raz wchodzić do tej samej, nomen omen, rzeki. Oszukaliście mnie.

– Więc pan się nie...

– Nie mam ochoty.

– To ja daję redaktora naczelnego, wiceprezesa.

– Hę?

– Waldemar Murka z tej strony – cichy męski głos zastępuje ofensywny sopran asystentki. Robert od razu rozpoznaje nieznoszący sprzeciwu ton człowieka, z którym los zetknął go przeszło trzy lata temu przy pierwszym podejściu do księgi żywota panny Koon. Murka był wtedy niżej w hierarchii wydawnictwa, ale już wówczas miał maniery i prezencję godną premiera średniego państwa w Afryce. – Chcemy wydać pańską Karolinę Koon bez tajemnic – teraz, natychmiast, gdy tylko zdąży pan odświeżyć tekst. Czyli zaktualizować. Dopisać ostatni okres życia. W formie wywiadu albo epilogu. Jak pan zechce. Zaliczkę przyślemy w poniedziałek. Pan nie umówił się jeszcze z nikim na wykorzystanie tamtego tekstu?

– Dlaczego miałbym...?

– Dlaczego...? – Murka jest chyba zdziwiony zdziwieniem rozmówcy. – Panie kolego, przepraszam, że zapytam, ale pan jest na jakimś urlopie, tak?

– Coś w tym rodzaju.

– Panie kolego... ja znam szczegóły tamtego nieporozumienia z wydaniem książki i chcę pana przeprosić w imieniu całego kolegium wydawniczego. Teraz mamy nowego właściciela z kapitałem zagranicznym i w ogóle dużo się u nas pozmieniało. W ciągu dwóch godzin wyślemy panu mailem gotową umowę i rachunek. Jeśli pan szybko odeśle, to dziesięć tysięcy zaliczki na konto przelejemy w poniedziałek. Drugie tyle po wszystkim. I zrobimy razem fantastyczną, poczytną książkę, która przyniesie zyski nam obu. Czy pan się zgadza?

– Krzysio, nie popychaj go do wody! Przepraszam... pan mówił o zyskach...

– Czyli możemy na pana liczyć?

Robert kończy papierosa i zagrzebuje niedopałek w piachu. Przeczesuje palcami zmierzwione włosy. Myśl, człowieku... myśl intensywnie o pieniądzach. Tego ci trzeba.

– Możecie, jeżeli zapłacicie piętnaście tysięcy zaliczki i tyle samo w dniu oddania tekstu, a jeszcze przed lekturą.

Waldemar Murka po dłuższej ciszy orzeka chłodno, że musi się skonsultować z prezesem.

– Oddzwonimy do pana, kolego.

Nad Starym Miastem po drugiej stronie Wisły suną chmury. Oddzwonią albo i nie.

**

Dwie godziny później w mieszkaniu matki jego synów Robert sprawdza, co mogło tak podniecić niedoszłych – i być może przyszłych – wydawców.

Pokój Krzysia i Jasia, w którym siedzi, jest zagracony do granic możliwości. Laptop – kupiony starszemu synowi na trzynaste urodziny tani egzemplarz – ma zakurzony ekran, a połowa klawiszy klei się od zaschniętego kakao. Obydwaj mali bałaganiarze w niewielkiej kuchni ciasnego mieszkania pomagają mamie produkować placki. Słychać głośno grające radio, czuć zapach ciasta. Naleśniki i dżem śliwkowy tym razem zastąpią tradycyjną sobotnią pizzę, bo tato musiał się zaraz po wycieczce dobrać do internetu.

„Jest nikła szansa, że jak coś szybko zrobię, to wpadnie mi parę tysięcy, a na pizzę pójdziemy jutro” – chłopcy przyjęli to tłumaczenie ze zrozumieniem. Od kiedy warszawski dwumiesięcznik „Rynek Sztuki”, podstawowe miejsce pracy Roberta, stał się kwartalnikiem, i odkąd stołeczna Wyższa Szkoła Dziennikarstwa – jego drugie źródło zarobku – zaczęła opóźniać wypłaty, temat pieniędzy jest bez przerwy na tapecie. Mimo poświęceń ojca, który w każdy poniedziałek o świcie rusza w drogę i jedzie przeszło dwieście kilometrów do pracy w stolicy, spadek poziomu życia rodziny zdaje się niepohamowany. W dodatku – po odliczeniu kosztów – wychodzi na to, że Robert zarabia niewiele więcej od pani tego mieszkania, która ma tutaj, w Toruniu, spokojną i pewną posadę. A nie to wariactwo co on.

Na stronie TVN 24 zapowiedź załamania pogody obok tytułu Budowniczy papieskiego pomnika giganta w objęciach skandalistki. I link do strony „Faktu”. A tam – na czerwonym tle – Medialny magnat ks. Franciszek Kosma Drozd w gorącej sytuacji z Karoliną Koon. Plus ekskluzywne zdjęcie na tle morza i lazurowego nieba – rzeczywiście hot.

Pierwszy plan: rozedrgane promienie – zapewne wpadające przez dach z palmowych liści – oświetlają łysiejącą czaszkę tęgiego mężczyzny o intrygującej mrocznej twarzy okolonej czarną brodą. Ksiądz, ubrany w luźną beżową koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, siedzi przy drewnianym stole z blatem z plecionki i zaskoczony patrzy w obiektyw. Gruba ręka o krótkich palcach trzyma wysoką szklankę z jakimś miodowym płynem i słomką. W ustach Franciszka Kosmy widać żółte zęby. Najwyraźniej coś mówi. Może chce zaprotestować przeciwko fotografowaniu znienacka? Nikt się pewnie nie będzie nad tym zastanawiał, bo nie to jest istotą całej sceny. Za siedzącym kapłanem stoi, a raczej pochyla się nad nim, ubrana jedynie w turkusowe, niewiarygodnie skąpe bikini czarnowłosa seksbomba: Karolina Koon. Jej strój nie jest nawet kostiumem kąpielowym. To zestaw kilku splątanych cienkich tasiemek nie tyle osłaniający, ile raczej podkreślający słodkie krzywizny opalonego na ciemną miedź i doskonałego w każdym calu ciała. Dwa razy powiększane piersi, o których swego czasu opowiadała Robertowi dokładnie, uroczo się rozchylają, gdy je opiera na spiczastej łysinie wieńczącej czaszkę duchownego. Natarte oliwką ramiona ozdobione są złotymi bransoletkami, a długie, szczupłe palce obu dłoni delikatnie muskają ramiona siedzącego. Cała twarz dziewczyny – rozchylone w wieloznacznym uśmiechu pełne usta, zmrużone oczy przykryte sztucznymi rzęsami i wysoko wzniesione brwi – wszystko to jest manifestacją erotycznej ekstazy i szczerego zadowolenia.

Tekst pod fotosem ma raptem kilkanaście wierszy. Fotoreporterowi „Faktu” udało się uchwycić na plaży Fuerteventury zaskakującą parę. Przed państwem doskonale znany kontrowersyjny ksiądz, budowniczy największego na świecie pomnika polskiego papieża, a zarazem właściciel katolickiej Telewizji Horeb, wydawnictwa książkowego Arka, dwóch portali internetowych oraz dobrze się zapowiadającej sieci Kina Familijne Bez Seksu i Przemocy. Osoba, którą widać za nim, to nikt inny jak Karolina „Żyletka” Koon, niedoszła finalistka programu Kochaj, ale rzuć, twarz kampanii prezerwatyw SucceSex, ostatnio pozostająca w związku partnerskim z polsko-niemiecką aktorką filmów hard porno Denerys Love.

„Czyżby obfitujące w skandale pożycie »Żyletki« z Denerys dobiegło końca? Czyżby panna Love, posiadaczka Rekordu Seksualnego Niemiec, nie była w stanie dostarczyć partnerce wystarczająco mocnych wrażeń? Może dopiero relacja z katolickim księdzem-biznesmenem okazała się tym, czego piękna Karolina bezskutecznie szukała w ramionach innej kobiety?”. Autor tabloidu ukrywający poetyckie zacięcie pod skromnym trzyliterowym skrótem PCG powinien pisać przemówienia rządzącym.

Szybki przelot przez główne portale upewnia Roberta, że redaktor naczelny Ventury wykazał się przytomnością umysłu, wyciągając z szuflady jego stary wywiad rzekę. Seksowna „Żyletka”, pół Polka, pół Wietnamka, niegdyś gwiazda szklanego ekranu, a ostatnio raczej żałosna dostarczycielka skandalików dla najniższego segmentu barwnych czasopism... ta drobna spryciara znowu jest w grze! Ustawiając się za wielebnym Franciszkiem Kosmą Drozdem – bo to na milę pachnie jednostronną ustawką – zaliczyła lepszy strzał, niż gdyby „dała się nakryć” w sypialni prezydenta... Romans, nieważne, czy prawdziwy, z najsłynniejszym polskim duchownym, „człowiekiem pomnikiem”, pogromcą wszelkiej rozwiązłości, chodzącym wzorcem katolickiego konserwatyzmu – to jej zapewni popularność na przynajmniej dwa tygodnie. Przy sprawnym prowadzeniu kampanii – a wygląda na to, że Karolina znalazła się w rękach fachowców – będzie z tego emocji na miesiąc. Już widać, że wszyscy ewidentnie chwycili temat. Nie tylko Plotki i Pudelki, ale także Onet i Wirtualna Polska ostro jadą z Drozdem i Karoliną. Ktoś wyjaśnia źródłosłów nazwy pustynnej wyspy: Fuerteventura to po francusku „mocna przygoda”. Pasuje. Są już pierwsze komentarze publicystów, na razie w tonie pytającym: „Czy ojciec Franciszek oszalał?”, „A może to najgrubsza ze wszystkich dotychczasowych prowokacji tabloidu?”. Ktoś pisze, że Karolina ma większe piersi niż ostatnio, kiedy pozowała do rozbieranej sesji z koleżanką Denerys i owczarkiem niemieckim. Serwis Majteczki.pl sugeruje, że panna Koon zaokrągliła się wskutek ciąży. Może zaszła z księdzem Drozdem? „To niewykluczony efekt współżycia. Przecież Telewizja Horeb piętnuje wszelkie formy antykoncepcji”.

Jajcarze z Majteczek zdążyli już wyprodukować kilkustronicowy tekst Kuszenie „świętego” Franciszka. Ilustrują go obrazem zakonnika otoczonego przez nagie nimfy z tamburynami w dłoniach. Robert, z zawodu nauczyciel plastyki, przypomina sobie, że obraz przedstawia świętego Hieronima, a nie Franciszka, i namalował go bodajże Siemiradzki. Fachowo odmalowane golasy mają okrąglutkie piersi, zaś kuszony nieszczęśnik w średnim wieku – czarną brodę. Jak Drozd. I o to chodzi!

Chyba rzeczywiście kroi się dłuższa historia. Nawet witryna Gazeta.pl nie oparła się smakowitej okazji. Stawiają sensację dopiero na trzecim miejscu, ale jednak wysoko i ze zdjęciem.

Tylko w obu portalach wielebnego Drozda – patriotycznym i religijnym – ani słowa. Pewnie wstrzymują się z przekazem do czasu, aż ustalą linię obrony.

Kiedy pani tego mieszkania – Kamila – woła Roberta, by zabrał się z chłopcami do rozstawiania talerzy pod naleśniki, portal „Faktu” wrzuca nowy nagłówek. Zapowiadają „ekskluzywny” wywiad w poniedziałkowym wydaniu gazety. Ukaże się pod tytułem: Karolina Koon szczerze o księdzu Droździe. Celebrytka odpowie na wszystkie dręczące naród pytania. Dobre sobie...

– Robert, idziesz tu do nas czy nie?!

– Już, w tej chwili!

– Coś taki wesolutki?

Ona stoi w wąskim przejściu z kuchni do pokoju, w jednej ręce trzyma talerz z naleśnikami, w drugiej karton soku jabłkowego z Tesco. Bez tradycyjnych szpilek jest niewiele wyższa od Krzysia, ufarbowane na ciemny bursztyn włosy związała sobie w kok na czubku głowy, lecz dwa pasma zdołały się wymknąć i teraz uroczo opadają na policzek. Robert trąca nosem wysokie, blade czoło, na którym błyszczą słone kropelki.

– Uwielbiam smak twojej skóry i twoich cycuszków... chciałem powiedzieć placuszków.

Odbiera talerz, wącha zawartość. Jasio chichocze, Krzysio robi zdegustowaną minę z cyklu „ojciec, nie ośmieszaj się”. Kamila sprawia wrażenie, jak gdyby chciała go ofuknąć, ale w końcu siadają zgodnie przy stole.

– Ci goście z Poznania, co mi kiedyś nie zapłacili... pamiętasz... opowiadałem ci, że pisałem dla nich biografię tej skośnookiej cycatej z Polsatu...

– Pamiętam.

– Są gotowi zapłacić, jeśli szybko zaktualizuję im tamten tekst. Tylko nie wiem, czy ja tego chcę.

– Ile dają?

– Dziesięć tysięcy na początek. Ale zaśpiewałem trzydzieści w sumie. Na odczepnego.

– I odczepili się? – Pani domu zamiera z widelcem w dłoni.

– Nie wiem. Może oddzwonią. A może nie.

– Robert... czy ty sobie zdajesz sprawę, ile my mamy niepopłaconych rachunków? Idzie zima, chłopcy nie mają kurtek ani rękawiczek. Janek wyrósł już z butów...

– Ja też wyrosłem. – Krzysztof, z ustami w podkówkę, unosi dwa palce, jakby się zgłaszał do odpowiedzi. Robert już dawno zauważył, że gdy rodzice rozmawiają o pieniądzach na utrzymanie, dzieci robią się grzeczniejsze niż zwykle.

– Słyszałam w Trójce o Droździe i „Żyletce”... – Kamila wraca do jedzenia. Jest zbyt doświadczoną dziewczynką, by okazywać przedwczesną ekscytację, ale trzydzieści tysięcy to kasa, jakiej nie widzieli od paru lat. – Nawet tak pomyślałam, słuchając, że skoro masz o niej gotową książkę, to teraz pewnie ktoś się zgłosi... Przeprosili cię chociaż za tamto?

– Nie zależy mi na tym, żeby przepraszali. Po prostu nie wierzę tym ludziom za grosz. I staram się wyciągać wnioski z dawnych porażek. Spławili mnie wtedy jednym listem. Teraz może być identycznie.

– Tata! On mi nie chce podać dżemu! – Rozmowa o pieniądzach się kończy i cierpliwość dziecięca także.

– Możesz chyba poczekać... pedale!

– Krzysiek, jak ty mówisz na niego?!

– No, patrz, mama, ile sobie nawalił na placek. Specjalnie żeby dla mnie zabrakło! Gejuch.

– Robert, nie uśmiechaj się jak nienormalny, tylko powiedz im coś! – Gdy Kamila marszczy wyskubane brwi, na czole pojawia jej się głęboka pionowa zmarszczka.

– Coś!

– I to ma być śmieszne?!

– Miśki moje... przestańcie robić chlew, bardzo was proszę. Jak mi przyślą pieniądze, kupię wam drugiego lapa i każdy będzie miał wreszcie swojego, tak jak chcieliście. Pasuje?!

– Ale ten nowy dla mnie!

– Taaa... sra-mnie! Tata powiedz, że nowy mój będzie! Wystarczy chyba, że wszystkie ubrania mam po tym geju.

Robert już międli w ustach grubszą wiązankę, ale tylko parska śmiechem i niechcący wypluwa na środek stołu lepki kawałek naleśnika. A potem myśli sobie, że po pierwsze, jego dzieci faktycznie są odziane jak pensjonariusze najgorszej ochronki w mieście, a po drugie – za wcześnie złożył im obietnicę zakupów. Kasa jest jeszcze daleko. Może nie będzie jej wcale. Murka jakoś nie oddzwania. Niewykluczone, że szuka innego autora, który po prostu przerobi tekst, a jemu nie zapłacą grosza. To by było w ich stylu.

Powinieneś się, człeku, zgodzić na cholerne dwadzieścia tysięcy w dwóch ratach.

2.
Niedziela, 20 października, późne popołudnie. 28 dni przed tragedią w Białołęce

Od samego rana nad miastem wiszą ciężarne, grafitowe chmury, a powietrze poprzetykane jest prądami tak zimnymi, że czuje się nadchodzącą zimę. O czwartej szarość dnia przechodzi w przygnębiający antracyt. Po powrocie z osiedlowej pizzerii Kamila ściągnęła wysokie obcasy i padła na sfatygowaną, porwaną kanapę, aby zrobić to, co najrozsądniejsze – uciąć sobie drzemkę. Opchani najtańszą margheritą Krzysio i Jasio zasiedli na podłodze dużego pokoju nad zestawem dwucentymetrowych figurek rycerzy. Ustawiają pole bitwy razem z Brajanem, młodszym koleżką z parteru, synem tak zwanej Chudej Lucyny, kobiety sprzątającej klatkę schodową i mieszkania bogatszych lokatorów.

Robert zaprosił Brajana i na pizzę, i na wieczorną gościnę. Miły, rudowłosy brzdąc pojawił się u nich już kilka razy i po każdej kolejnej wizycie coraz bardziej przypada redaktorowi do gustu. Jego chłopcy są wygadani i skorzy do kłótni, a Brajanek – małomówny i zgodny. Krzysia i Jasia wszystko szybko nudzi, a synka Chudej kręci każda, najbanalniejsza nawet zabawa: może być stary samochodzik, mogą być karty z piłkarzami albo i kieszonkowy wskaźnik laserowy za dwa złote. Jeżeli Krzyś i Jasio mają się kiedykolwiek nauczyć cieszenia się życiem, to prędzej złapią pozytywnego bakcyla od tego chłopaczka niż od tatusia i mamusi, to pewne.

Poznań dzwoni w tej samej chwili, w której za oknem włączają się latarnie. Robert przez dłuższą chwilę nie odbiera. Nie daj, człowieku, poznać po sobie, że czekałeś. Że od rana o tym myślałeś. Bądź spokojny. Jeszcze dwie sekundy wyczekaj... już!

– Taaa...?

– Z tej strony jeszcze raz Rogalska. Monika Rogalska. Mam wspaniałe wiadomości, panie redaktorze.

Czterdzieści minut później w skrzynce mailowej pojawia się umowa – trzydzieści tysięcy będzie wypłacone w dwóch transzach, zgodnie z życzeniem autora. Jest i rachunek na pierwszą połowę. Pruski przebiega wzrokiem tekst. To, czego szuka, zaznaczono wytłuszczonym drukiem. Zaliczka płatna w dniu dwudziestym pierwszym października, drugie tyle nie później niż w dniu oddania tekstu. Autor oświadcza, że posiada wszelkie i wyłączne prawa do utworu literackiego zwanego dalej „Utworem”...

Kamila posapuje w półśnie. Będzie zadowolona. Dzieci będą zadowolone. Ty też będziesz zadowolony, człowiecze. Praca czyni lepszym. Do dzieła!

Zamknięty w dziecięcym pokoju i już całkowicie skupiony na zadaniu zaczyna przekopywać internetowe doniesienia na temat ostatnich, nieznanych mu bliżej czterech lat łajdackiego żywota Karoliny Koon.

Już po kwadransie widzi, że wpadł w pętlę.

Wyników jest niby pełno, ale to ciągle te same, po wielokroć przekopiowane teksty. Właściwie trzy krótkie notatki sklecone z banalnych wypocin plus jedna dłuższa rozmowa towarzysząca rozbieranej sesji dla magazynu „Bicz” – z koleżanką, pieskiem i gumowym fiutem.

Czarnowłosa i czarnobrewa Karolina wygląda na zdjęciach jak azjatycka Barbie rozmiarów kobiety. Niewiarygodnie długie nogi wbiła w smoliście czarne buty na platformach – jej jedyne w tej chwili ubranie. Pod szyją demona seksu błyszczy znak rozpoznawczy: złota żyletka na cienkim łańcuszku.

Koleżanka panny Koon – jasnowłosa Denerys Love – prezentuje się podobnie, tyle że wszystko, prócz wielkiej czupryny złotych loków, ma w odcieniach różu. Fuksjowa szminka na wydatnych, podpompowanych ustach, fiołkowe pończochy do pół uda, eozynowe sandały rzymianki, malinowe stringi z rozcięciem w kroku.

Pytanie magazynu „Bicz” do Karoliny: „Opowiedz nam, jak działa na Ciebie Denerys”.

Odpowiedź: „Działa na mnie jak płachta na byka...”.

Cała reszta tekstu, zakończonego płomiennym apelem „Żyletki” i Denerys o legalizację małżeństw lesbijskich, przedstawia zbliżoną wartość. Gówno, z którego nic się nie da ukręcić. Nie wiadomo, czy one mieszkają razem, czy osobno. W Polsce czy może w Niemczech? Nie wiadomo, kiedy rozmowa została przeprowadzona, nie ma w ogóle żadnych faktów, których można by się złapać.

Googlowanie panny Love daje równie mizerne rezultaty. Wszystkie tropy prowadzą na stronę z krótkim filmem o miłości, gdzie bohaterka w stalowym bikini i ostrym makijażu klęczy u stóp pięciu lub sześciu nagich facetów w czarnych kominiarkach. Robert przypomina sobie, że ma za ścianą małych chłopców, z których każdy może za moment wejść. Zamyka witrynę, a potem usuwa jej adres z historii wyszukiwań. „Bicze” i tym podobne badziewie to nie są źródła, w których można natrafić na informacje, jakich szuka. Trzeba albo poczekać, aż Koon wróci z Fuerteventury, i ustawić się w ogonku czekających na wywiad – albo poprosić o pomoc Maję. Jeżeli ktokolwiek spośród osób, które Robert poznał w życiu, jest w stanie wycisnąć z internetu dość wiadomości o „Żyletce”, by zmajstrować z tego chociaż dwadzieścia stron zakończenia dzieła Karolina Koon bez tajemnic – tą osobą jest właśnie Maja Szalawska. Królowa ekspresowego riserczu. Mistrzyni w składaniu najtrudniejszych do spasowania puzzli. Cesarzowa globalnej sieci, która o mało nie zapłaciła kiedyś życiem za swe uzdolnienia.

„Mam szybką robotę w necie. Trzeba ustalić szczegóły ostatnich trzech lat życia Karoliny Koon. Tej z Polsatu i ostatnio z »Faktu«”. Wysyła SMS-a, a potem przechodzi do kuchni, starając się nie obudzić śpiącej pani domu ani nie ściągać na siebie uwagi pochłoniętych grą malców. Z obtłuczonej szafki nad zlewozmywakiem wyciąga herbatę, choć wolałby wódkę.

**

Córka byłego ministra i konsula Konstantego Szalawskiego siedzi w jadalni wielkiego domu ojca w Piasecznie i ogląda tabletkę nasenną. Za chwilę połknie to zielonkawe ziarenko i tak skończy się kolejny dzień, w którym nie zrobiła niczego pożytecznego. Pastylka rohypnolu – kupionego przez internet i dawno przeterminowanego, lecz wciąż działającego – czeka cierpliwie między kryształową szklanką wypełnioną perrierem Paul & Joe a płaskim telefonem, który doskonale łączy swą właścicielkę z siecią, ale ostatnio prawie wcale nie łączy jej z ludźmi. Purpurowy samsung galaxy S4 ma nadpękniętą szybkę i ta skaza jest jednym z dwóch elementów niepasujących do idealnego wnętrza ojcowskiej rezydencji pełnej oryginalnych obrazów, ręcznie wykonanych mebli i egzotycznych roślin. Drugim niedoskonałym elementem jest ona sama. Była studentka, była narzeczona, była bohaterka, partnerka, kochanka, niedowarzona prawniczka, której stuknęło niedawno ćwierć wieku. Nie ma dzieci, nie ma znajomych, nie ma swojego mieszkania, nie ma pracy ani pomysłu na siebie. Fakt, że mężczyźni oglądają się za nią na ulicy, nie zmienia niczego, tak samo jak tona przeczytanych w książkach mądrości. Jej ostatni chłopak, młody dyplomata, powiedział przed rozstaniem, że jest „genialną idiotką” – i mógł mieć rację.

Plum-plum. Nowa wiadomość.

Robert!

W pierwszej chwili chce czytać od razu, lecz w drugiej – powstrzymuje ruch palca. Trwaj, chwilo. Wydzielaj się, dopamino. Robert w niedzielny wieczór. Robert w Warszawie? A może w drodze? Robert po raz wtóry? Robert po raz który? Robert, Robert, Robert...

Po dramatycznej przygodzie na zamarzniętych rozlewiskach Wisły – o mało nie zakończonej śmiercią ich obojga – widziała się z nim może trzy, cztery razy. To się nawet da policzyć. Pierwsze spotkanie po wyjściu ze szpitala odbyło się w kawiarni na Saskiej Kępie. Była wczesna wiosna i wyglądało na to, że nieuchronnie czeka ich coś romantycznego. Drugie spotkanie: klubowy koncert fandango. Kołysali się przytuleni, on z ustami w jej włosach. Potem długa rozmowa przy opustoszałym barze. Opowiedział jej o Iwonie Tomaszewskiej, swojej toruńskiej partnerce, która opuściła go dla innego, również żonatego mężczyzny. Tamtej nocy dowiedziała się o redaktorku, jak go zaczęła pieszczotliwie nazywać, także różnych innych ciekawych szczegółów. Choćby tego, że jest bezdomny – tak jak i ona. Zamieszkały jedną nogą u byłej żony, z którą i jest razem, i nie jest, a drugą nogą – w warszawskiej redakcji „Rynku Sztuki” jako sublokator swego pracodawcy.

Na trzecie spotkanie zajęty swoimi sprawami redaktorek kazał jej długo czekać. Zbyt długo. I wtedy właśnie pojawił się Jarosław, a ona zrobiła głupi, dziewczyński błąd. Czy dała się uwieść dlatego, że Jarek był fizycznie podobny do Pawła, jej pierwszego prawdziwego, idealnego ukochanego? Genialna idiotka...

Dłużej nie poczeka. Otwiera wiadomość rozpoczynającą się słowami „mam szybką robotę w necie”. Czyta dwa razy. Pragnie coś zaśpiewać, gdy odpisuje: „Robota to jest to, czego właśnie szukam, redaktorku. Zadzwoń, jak możesz :)”.