Topieliska - Ewa Przydryga - ebook + audiobook + książka

Topieliska ebook i audiobook

Ewa Przydryga

4,1
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Mglisty poranek, szalejąca za oknem zamieć śnieżna i jedna prośba, która zmieni wszystko

Telefon z przychodni wyrywa Polę ze snu. Okazuje się, że jej trzyletni synek wraz ze swoim tatą nie pojawili się na umówionej wizycie. Gdy Pola nie może skontaktować się ze swoim mężem, mimo szalejącej za oknem zamieci, decyduje się pojechać do przychodni. Po drodze jest świadkiem prowadzonej nad rzeką akcji ratunkowej. Na jej oczach dźwig wyławia samochód z roztrzaskaną przednią szybą. W pustym wraku Pola rozpoznaje nissana Kuby... Zamarznięte ciało jej męża zostaje wyłowione z rzeki kilka dni później. Zwłoki ich synka nie zostają jednak odnalezione. Wszystko wskazuje na nieszczęśliwy wypadek - Jakub nie zdołał uwolnić z pułapki ani siebie, ani dziecka. Tak brzmi oficjalna wersja...

Mijają dni, a nad dobrym imieniem Kuby zaczynają się zbierać czarne chmury. W pracy dopuścił się kilku matactw i zapewne w związku z tym był szantażowany. W odległej przeszłości Kuby mnożą się kolejne luki, a główną z nich wypełnia tajemnicza dziewczyna, która kilkanaście lat wcześniej utonęła w kaszubskim jeziorze...

Spirala obłędu zacieśnia się w trakcie przeszukiwania domu małżeństwa. W piwniczce na wina policja natrafia na zamknięte w metalowej skrzyni szczątki małego dziecka...

Ta książka wessie i odbierze dech! - Max Czornyj

Mroczna, zagadkowa i nieodkładalna. Czekam na więcej! - Marcel Moss

Trzyma w napięciu od pierwszej strony! - Katarzyna Puzyńska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 297

Data ważności licencji: 5/11/2026

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 52 min

Lektor: Wiktoria Wolańska

Data ważności licencji: 5/11/2026

Oceny
4,1 (1993 oceny)
855
605
365
128
40
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sarnad
(edytowany)

Z braku laku…

oznaczono jako spoiler

Pokaż mimo to
94
Maerroz

Nie polecam

jedna czwarta książki tak rozwlekła, że dalej już się nie da . Szkoda czasu.
40
czytanienaplatanie

Nie oderwiesz się od lektury

Chciałam napisać, że śledzę rozwój pisarski Ewy Przydrygi od samego początku i bym skłamała, bo nie przeczytałam debiutu „Motyle i ćmy”. Znam więc niemal wszystkie książki autorki i jako miłośniczka thrillerów psychologicznych, wiem, że każda kolejna jej powieść będzie dla mnie przyjemnością. Nie inaczej jest z wczorajszą premierą pod intrygującym tytułem „Topieliska”, gdzie rzeczywistość przeplata się z koszmarami sennymi, które czasem wydają się być od niej bardziej realne. Zaczyna się od olbrzymiej tragedii. Pola dowiaduje się, że jej mąż z małym synkiem uległ wypadkowi. Samochód wpadł do rzeki. Wkrótce wyłowiono zwłoki męża, ciała synka nie odnaleziono. Zrozpaczona kobieta może liczyć na wsparcie siostry bliźniaczki, które przydaje się szczególnie wtedy gdy na jaw zaczynają wychodzić sprawy, o których nie miała pojęcia. Jak dobrze znała swojego męża? Co przed nią zataił? Jaki może mieć związek z utonięciem przed wielu laty dziewczyny w kaszubskim jeziorze? Jej trudna relacja z ...
52
Agnieszka2100

Nie oderwiesz się od lektury

Książka rewelacyjna, wciąga I to bardzo, noi nie spodziewałam się takiego zakończenia. Jestem zaczytana i zakochana w książkach Pani Ewy Przydrygi. Dla Pani Wiktorii która jest lektorem również 5 gwiazdek. Polecam
32
Seventeen96

Dobrze spędzony czas

Polecam
00



Niepokojąca, zagadkowa, mroczna, ze szczyptą ezoteryki! Oto proza, jaką kocham najbardziej! Autorka po raz kolejny udowadnia, że na polskiej scenie niełatwego gatunku, jakim jest thriller, nie ma sobie równych. Topieliska czytałam z wypiekami na twarzy, mokrymi dłońmi i z rosnącym przerażeniem. Jeśli się bać, to w najlepszym stylu. A taki gwarantuje nam Ewa Przydryga!

Małgorzata Tinc, ladymargot.pl

Dajcie się porwać wirowi wydarzeń tego onirycznego świata, w którym mnogość zaskoczeń wprawia w osłupienie. Oryginalna, wciągająca, nie pozwoli Wam spać. Spodziewajcie się niespodziewanego. Polecam!

Natalia Miśkowiec, @prostymislowami

Ta opowieść zaczyna się od największej możliwej tragedii, a potem na wzór Hitchcocka – napięcie rośnie z każdą kolejną stroną do szokującego finału. Ewa Przydryga potrafi sączyć sekrety i dawkować tajemnice, tworząc thrillery psychologiczne, które na długo zostaną w pamięci czytelnika. Pozwól pochłonąć się Topieliskom!

Olga Kowalska, WielkiBuk.com

Piekielnie intrygująca fabuła, która pochłania od pierwszej strony. Oniryczny klimat rodem z Twin Peaks, którego nie powstydziłby się sam Lynch. I nieoczywiste zakończenie, które długo nie da o sobie zapomnieć. Genialna historia!

Weronika Trzęsień, @ver.reads

Już od pierwszej strony jednocześnie niepokoi i rozbudza ciekawość. Nie wspominając o tym, że może złamać serce. Fascynująca w swoim mroku, ale też mocno dramatyczna i widowiskowa. Przydryga oczarowała mnie tą historią!

Paula Sieczko, @ruderecenzuje

Nie dajcie się zwieść! To nie jest tak niepozorna historia, na jaką wygląda. Wychodzące na jaw tajemnice nie pozwolą Wam odłożyć książki na bok, a zakończenie przyprawi Was o ból głowy.

Karolina Łukawska, @ksiazkidobrejakczekolada

Ewa po raz kolejny udowadnia, że wśród autorek thrillerów psychologicznych nie ma sobie równych. Duszny, tajemniczy i niepokojący klimat najnowszej powieści porywa od pierwszych stron, a z każdą kolejną udziela się czytelnikowi coraz bardziej. Pisarka mistrzowsko buduje napięcie i serwuje nam fabułę, która nie tyle wzbudza niepokój i lęk, co nie daje o sobie zapomnieć. Nie wiem, jak autorka to robi, ale z każdą kolejną powieścią rozkochuje mnie w swojej twórczości jeszcze bardziej. Rewelacyjna historia!

Gabriela Setla, @gabriela_setla

Ewa Przydryga kolejny raz przygotowała dla nas prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Topieliska nie pozwolą o sobie zapomnieć jeszcze długo po lekturze książki. Jeden przed laty popełniony błąd zostawi Was z masą pytań i wątpliwościami, czy ta historia mogła zakończyć się inaczej.

Joanna Ćwiertka, @panda_zksiazka_

Poczynając od dramatycznych wydarzeń, do których dochodzi na samym początku, potem nawet przez chwilę nie robi się mniej mrocznie, a atmosfera nie przestaje gęstnieć. Pytania się mnożą w zaskakującym tempie, na domiar złego odpowiedzi wydają się wręcz niedostępne. Samotność puka do okna, wszystko ma drugie dno, akcja wydaje się być zawieszona między przeszłością i teraźniejszością. Polecam szczególnie wieczorową porą – gdy demony zrywają się ze smyczy i ciężko je okiełznać.

Paulina Manowita, @thesmallest_puma

Topieliska to dowód na to, że autorka jest mistrzynią polskiego thrillera psychologicznego, i nie zamierza tego tytułu oddawać. Ta misternie skonstruowana historia, to prawdziwy rollercoaster emocjonalny, który pozostawia czytelnika w szoku na długie godziny. Pamiętaj, prawda wyzwala, ale w tym przypadku prawda okazuje się druzgocąca! To mocna lektura, która powinna rozgościć się na półce każdego fana gatunku. Zdecydowanie polecam!

Barbara Śniechota, @_my_world_book

Tkałam swoje teorie, jak zwykle pewna odkrycia wszystkich kart i tajemnic. Nic z tego! Wywiedziona w pole, opadłam z sił od nadmiaru wrażeń, zgrzytam zębami, ledwo łapię oddech. To jedyny w swoim rodzaju thriller rzeźbiony poetyckim językiem.

Katarzyna Janisz, @kachna.books.quality

Projekt okładki: Tomasz Majewski

Redakcja: Małgorzata Burakiewicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Lilianna Mieszczańska

Zdjęcie wykorzystane na okładce:

© by Nathan Dumlao on Unsplash

© by Ewa Przydryga

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1685-8

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Mojej Mamie

Żadne drzewo nie wzrośnie do nieba, jeśli jego korzenie nie sięgają do piekła.

CARL GUSTAV JUNG

W każdym z nas istnieje inny, którego nie znamy.

Przemawia do nas poprzez sen i daje nam znać, że jesteśmy inni niż to, za co siebie uważamy.

CARL GUSTAV JUNG

Rozdział pierwszy

3 stycznia 2020, piątek

Byłam cholernie naiwna, myśląc, że tak po prostu mi się upiecze. Ze snu wyrywają mnie coraz wyraźniejsze symptomy rozwijającej się infekcji i ostry ból gardła, jakby dziesiątki igieł kłuło je od środka. Cała jestem rozpalona, a mokra piżama klei się do spoconego ciała. No tak, siarczysty mróz i powitanie Nowego Roku na tarasie w samej tylko koktajlowej sukience musi mieć swoje konsekwencje. Powinnam to była przewidzieć, zanim straciłam czujność i sięgnęłam po kolejnego drinka, który całkowicie znieczulił mnie na przenikliwy ziąb. Ale teraz już za późno na gorzkie żale.

Wyślizguję się spod ramienia Kuby, zwlekam z łóżka i idę do łazienki przylegającej do naszej sypialni. Zapalam światło i staję tam twarzą w twarz ze swoim odbiciem w lustrze. Zamiast siebie widzę w nim jakąś obcą, opuchniętą twarz. Spogląda na mnie para szklistych oczu, co jest kolejnym zwiastunem nadciągającej choroby. Z górnej szafki wyciągam termometr, zbliżam go do czoła. Migocząca na czerwono lampka i sygnał dźwiękowy natychmiast informują mnie, że rzeczywiście mam gorączkę. Cholera! Wyświetlacz pokazuje prawie trzydzieści dziewięć kresek. Szybkim ruchem wyciągam z apteczki blister paracetamolu i połykam jedną tabletkę, popijając wodą. Wracam do sypialni, ocieram z czoła krople potu. Miarowy oddech Kuby i jego spokojne rysy są najlepszym dowodem na to, że mój mąż wciąż śni swój dobry sen.

– Hej, skarbie. – Siadam bokiem na krawędzi łóżka, pochylam się nad nim i trącam delikatnie jego ramię. Opuszkami palców gładzę policzek. – Zawieziesz Jasia do chirurga? – szepcę, kiedy mąż przeciera oczy.

Spokój na jego twarzy powoli przechodzi w grymas niezadowolenia. Wsuwa palce we włosy i przeciąga się na łóżku, a ręce zaplata pod głową. Dokładnie w ten sam sposób ze snu budzi się nasz syn. Jaś jest nieodrodnym dzieckiem swojego ojca właściwie pod każdym względem. Łączy ich łańcuch tej samej genetycznej konstrukcji tak silny, jak seria podobnych przyzwyczajeń. Kuba otwiera powoli oczy i omiata zaspanym wzrokiem najpierw mnie, a zaraz potem ustawiony na szafce nocnej budzik.

– Coś się stało? – Jego spojrzenie nieco przytomnieje.

– Miałeś rację. Spieprzyłam sprawę. Mam gorączkę i czuję się koszmarnie.

Niemal słyszę: „A nie mówiłem?”. Czekam, aż Kuba wygłosi swój krótki, ale bardzo racjonalny wykład na temat tego, że przesadziłam, dając się namówić na kolejnego drinka. Ale tym razem mój mąż kiwa tylko głową ze zrozumieniem.

– O której Jaś ma tę wizytę? – Mruży oczy, a jego dłoń po omacku przeszukuje górną półkę szafki. Najpierw natrafia na okulary, a potem na zegarek.

– O siódmej – odpowiadam. – Czyli za nieco ponad godzinę.

– Ale wiesz, że wynagrodzisz mi to potem z nawiązką – wzdycha, zakłada swoje okulary w drucianej oprawie, chwyta mnie dłonią za szyję i jednym silnym ruchem przyciąga do siebie. Na policzku natychmiast czuję jego szorstki zarost, ocierający się o moją skórę. W usta Kuba wsuwa mi język, a wraz z nim wlewa we mnie swój oddech, spokój i przyjemne ciepło. Jego ręka wpełza mi pod koszulę i zatrzymuje się na prawej piersi.

– Zwariowałeś? – Odrywam się od jego ust, nieudolnie maskując niezadowolenie i przeszywające mnie dreszcze rozkoszy. Siadam na ramie łóżka. – Chcesz się zarazić?

Kuba nonszalancko wzrusza ramionami.

– Daj mi jeszcze z dziesięć minut, okej? Wyślę tylko mejla, a potem zawiozę małego – odpowiada i nie czekając na moją reakcję, wyciąga z szuflady swój telefon. Niewielki czarny ekran rozbłyskuje jasnym światłem, oświetlając pogrążoną w mroku twarz Kuby – opadające jasne kosmyki, zmrużone powieki, pełne skupienie. Od zawsze zadziwiała mnie jego zdolność natychmiastowego przechodzenia z fazy głębokiego snu do pełnego rozbudzenia, a zaraz potem idealnej koncentracji.

Biorę w dłoń stojącą na stoliku elektroniczną nianię. Przez dłuższą chwilę przyglądam się biało-czarnym punkcikom na wyświetlaczu, tworzącym obraz naszego śpiącego synka. To stały rytuał, dający mi jakieś iluzoryczne poczucie kontroli nad upływającym czasem. Choć za pół roku nasze dziecko nadal będzie małym chłopcem, w ciągu najbliższych kilku miesięcy zdobędzie mnóstwo nowych umiejętności – w tym zabawy z innymi dziećmi, kiedy pójdzie do przedszkola. Po raz pierwszy będziemy się rozstawać regularnie i na dłużej niż kilka godzin. Na myśl o zburzeniu naszej dotychczasowej rutyny w sercu czuję znajome ukłucie. To egoistyczne myśleć w ten sposób o naturalnie nadchodzących zmianach, ale lęk przed upływającym czasem, czyli ta przyszłość z mojego wyobrażenia, naznaczony jest dziwną, niewytłumaczalną wręcz tęsknotą.

Wstaję z łóżka i kieruję się do pokoju synka po drugiej stronie korytarza. Od miesiąca Jaś śpi oddzielnie, w nowym łóżeczku, do którego przyzwyczaił się szybciej niż ja do jego nieobecności w naszej sypialni. Tak, to wyłącznie ja mam problem z odcięciem łączącej mnie wciąż z Jasiem pępowiny. Zanurzam stopy w miękkim dywanie i podchodzę do synka, potykając się o wielkogłowe przytulanki i rozsypane na podłodze klocki. Na suficie porozrzucane są gwiazdy tworzące konstelację Oriona, niewielkie światełka rzucane przez projektor. I w tym wypadku chodzi raczej o mój własny lęk przed ciemnością niż o problemy synka z zasypianiem. Światła w naszym domu zapalone są zawsze każdej nocy – również w korytarzu i kilku innych pomieszczeniach, w tym kuchni i holu na parterze. Wszystkiemu winna jest ciemność. Jest moją fobią, tak silną, że przyprawia mnie o paniczny, wręcz paraliżujący lęk.

Staję nad pogrążonym w głębokim śnie synkiem. Jaś, ubrany w błękitną piżamkę i wtulony w wyleniały pyszczek pluszowego misia, oddycha miarowo. Wplatam palce w jego włosy i nucę ulubioną piosenkę, usiłując w ten sposób go obudzić. Reakcja Jasia na moje starania przypomina grę w ruletkę. Nasz synek albo odpowiada rozdrażnieniem, a co za tym idzie histerycznym płaczem, albo spokojnym przebudzeniem. Na szczęście dziś nie marudzi.

Nachylam się nad synkiem i wtedy czuję znajomy delikatny dotyk. Wędrujące po mojej szyi małe paluszki szybko wspinają się najpierw na mój podbródek, potem policzki, a wreszcie sięgają oczu. W ten sposób Jaś rozpoznaje rysy mojej twarzy. To taka nasza poranna chwila czułości.

– Mama… – Jedną rączkę zatrzymuje na moim upiętym niedbale kucyku, drugą mocniej ściska swojego misia. – Mama, pić! – wykrzykuje.

Biorę w rękę stojący na parapecie kubeczek wypełniony wodą. Jaś wyciąga po niego rączkę.

– Ja sam.

– Nie, kochanie. I najpierw siadamy – mówię i gładzę jego główkę.

Jaś trze zaspane oczy i chwilę grymasi, ale z moją pomocą podciąga się na szczebelkach i siada. Nie pozwalam mu pić samemu w łóżeczku, a już na pewno nie na leżąco. Z obawy przed zachłyśnięciem przytrzymuję kubeczek przy jego ustach, dopóki synek nie wypije całej zawartości. Trzy kwadranse później, po stoczeniu krótkiej batalii o ubranie Jasia i po szybkim śniadaniu, owinięta w ciepłą bluzę obserwuję, jak Kuba odśnieża samochód. Na moich oczach zapina synka w foteliku, siada za kierownicą i odjeżdża. Dryfujące w powietrzu płatki śniegu i podmuchy lodowatego wiatru wzbierają na sile, kiedy granatowy nissan znika za zakrętem. Stojąc na progu naszego domu, odprowadzam samochód wzrokiem, dopóki jego światła zupełnie nie znikną za ostatnim z bloków.

Wtedy starcza mi sił już tylko na jedno. Kieruję się prosto do sypialni, kładę się do łóżka i natychmiast odpływam.

Dzwonek telefonu drażni moje uszy niczym odgłos werbli. Znajomy dźwięk dziś usiłuje rozpłatać mój mózg ogarnięty gorączką i wciąż pogrążony we śnie. Nie rozpoznaję numeru, rzucam do słuchawki niecierpliwe „halo”.

– Pani Szulc?

Mrużę zaspane oczy, próbuję powoli przyzwyczaić wzrok do światła.

– Zgadza się. Z kim rozmawiam?

– Czy chce pani umówić syna na inny termin? – Uprzejmy głos w słuchawce należy do młodej kobiety.

– Szwy Jasia zostały zdjęte – oznajmiam ze spokojem. – Czy z raną nadal jest coś nie w porządku?

– Obawiam się, że nie. To znaczy nie wiem – poprawia się dziewczyna. – Szwy pani syna nie zostały zdjęte, bo nie stawiła się pani w gabinecie o umówionej godzinie.

– Nie rozumiem. – Zaniepokojona unoszę się na łóżku i wlepiam wzrok w budzik wskazujący kwadrans po ósmej. Przyciskam słuchawkę do ucha, nie jestem pewna, czy aby się nie przesłyszałam. – Jaś był w gabinecie dokładnie w godzinę otwarcia – powtarzam z jeszcze większym przekonaniem. – Tak, jak to zostało wcześniej ustalone. Zawiózł go mój mąż. – Tylko dlaczego jeszcze nie wrócili? Głuche echo złowieszczych myśli tłucze mi się w głowie.

– Nie było tutaj pani męża z synem. Nikt nie zgłosił się do recepcji – podkreśla. – Jestem tu od samego rana… Może…

Zamieram. Słowa recepcjonistki brzmią jak bełkot i przerywają moje własne myśli. A te galopują jak szalone. Kuba i Jaś wyjechali z domu o wpół do siódmej, a to oznacza, że nie ma ich już prawie od dwóch godzin. Trasa z domu do przychodni nie powinna im zająć więcej niż dziesięć, maksymalnie piętnaście minut.

Uspokój się – odzywa się we mnie kojący głos – przez te intensywne opady śniegu droga mogła być nieprzejezdna, Kuba utknął w gigantycznym korku albo ta kobieta pomyliła go z kimś innym, a to się przecież często zdarza, wymieniam w myślach masę nieprzekonujących wyjaśnień.

Chcę jak najprędzej zadzwonić do Kuby, więc rozłączam się, przerywając dziewczynie w pół zdania. Zamiast głosu męża ze słuchawki dobiega mnie komunikat automatycznej sekretarki. Wraz z kolejną próbą nawiązania połączenia głos w słuchawce wydaje mi się coraz bardziej beznamiętny, coraz bardziej przerażający. Wsuwam telefon do kieszeni spodni, nakładam na piżamę bluzę, wsuwam stopy w adidasy i wybiegam z domu, potykając się o niezawiązane sznurówki. Zaparkowana na podjeździe honda wygląda jak oblepiona białym puchem kula śniegu. Nie zawracam sobie głowy odśnieżaniem, po prostu wkładam kluczyk do stacyjki, przekręcam go, naciskam pedał gazu, uruchamiam wycieraczki i włączam się do ruchu. Kieruję się w stronę przychodni jedyną trasą, którą mógł wcześniej wybrać Kuba.

Świecące wzdłuż drogi latarnie, względnie normalny o tej porze ruch na chodnikach i ulicy, a także otwierające swoje podwoje sklepy nieco mnie uspokajają. Dowodzą tego, że wszystko jest jak dawniej, w normie. Trwam w tym złudnym przekonaniu kilka minut, dopóki nie wjadę na most nad Martwą Wisłą. Biegnąca nad rzeką dwupasmówka, zwykle przejezdna o tej porze, teraz stoi w korku. Wraz z kolejnym ruchem wycieraczek zza szyb mojego samochodu powoli wyłaniają się kłęby spalin, sznur aut i rozedrgane światła stopu. Gaz, kilka kolejnych metrów, hamulec. To one od paru minut wyznaczają stały, powolny rytm ruchu na każdym z pasów. Stres szybko dyktuje mi własne wyjaśnienie tej sytuacji. Wypadek – to właśnie ten rozrysowujący się w mojej głowie czarny scenariusz. Gaszę silnik, wyciągam kluczyk ze stacyjki i, kierowana wzbierającą we mnie siłą strachu, wysiadam z wozu. Nie zamykam za sobą drzwi, po prostu idę przed siebie.

Skrzyp, skrzyp, skrzyp.

Podeszwy adidasów wystukują jakiś nazbyt wesoły, niestosowny do wzbierającej we mnie paniki rytm. Pod butami mam cienką skorupę lodu, na rozpalonym czole i spierzchniętych wargach osiadają płatki śniegu. Znikają, jeden po drugim, a zamiast nich na skórze pojawiają się krople wilgoci i dreszcze. Nie wywołuje ich ani przenikliwy chłód, ani nawet gorączka, lecz kolejny złowieszczy obraz. W oddali, w odległości najwyżej stu metrów, wyrasta przede mną zaparkowany na poboczu radiowóz. Poznaję go po migającym na dachu kogucie. Tuż przed wozem rozstawione są metalowe barierki blokujące prawy pas ruchu. Mijam jednego ze zniecierpliwionych korkiem kierowców i jego ustawioną na lewym pasie toyotę yaris z opuszczoną do połowy szybą. Wyciągnięta zza okna ręka ściska wycelowany w stronę radiowozu telefon. Kiedy zoomuje obraz, na wyświetlaczu pojawia się zdjęcie, a potem wprawiony w ruch boomerang. A na nim gliniarz na tle szarej plamy przypominającej rozbite i poszarpane barierki.

Żądny sensacji skurwiel, stwierdzam, ale odpycham tę myśl, bo nie ma na nią teraz miejsca. Jedynym celem, jaki sobie obrałam i jaki prowadzi mnie teraz naprzód, jest wykluczenie najgorszego. Pod powieki wdziera mi się obraz owiniętego w koc rannego synka, siedzącego na poboczu. Wizja, przez którą mój żołądek zaciska się w ciasny supeł. By nie zwymiotować, otwieram oczy i wyrzucam z głowy każdą natrętną, atakującą mnie, czarną myśl. Po chwili ręka wraz z telefonem znika we wnętrzu toyoty, a yariska w ślimaczym tempie porusza się naprzód. Dokładnie wtedy za moimi plecami rozlega się dźwięk klaksonu.

– Hej ty! Pogięło cię? – słyszę za sobą podniesiony męski głos. – No tak, do ciebie mówię! – wykrzykuje jeszcze głośniej, kiedy odwracam się, przywołana jego głosem. – Zabieraj stąd ten cholerny wóz! Blokujesz pas! – Do tego pojedynczego rozkazu chórem dołącza wycie kilku innych klaksonów.

To o mnie i mój porzucony na drodze wóz im chodzi. Nie reaguję, nadal posuwam się naprzód, w stronę radiowozu. Kiedy zbliżam się do niego na tyle, by móc przyjrzeć się jego wnętrzu, dostrzegam, że nie ma tam nikogo. Policjant ubrany w granatowy mundur i odblaskową kamizelkę stoi pochylony nad olbrzymią wyrwą w moście, jakby zastanawiał się, co z nią zrobić, jak zablokować miejsce po dwumetrowej barierce. Nie widzę jego twarzy, a tylko sztywną sylwetkę zastygłą w zupełnym bezruchu. Na asfalcie leży drogomierz. Dokładnie w tamtej chwili dociera do mnie, co najprawdopodobniej się stało. Leżący na poboczu niewielki fragment metalowej barierki i świeże ślady hamowania są najgorszym dowodem potwierdzającym moje obawy. Nie pozwalam wyobraźni zapuszczać się dalej, w to straszne miejsce, do którego mnie teraz prowadzi. Zwrócony do mnie bokiem funkcjonariusz podnosi z ziemi drogomierz i po chwili obraca się w moją stronę. Kiedy mnie zauważa, jego twarz tężeje.

– Tu nie można wchodzić! – rzuca, zawieszając wzrok na otwartych drzwiach porzuconego kilkadziesiąt metrów dalej samochodu. Może szybko połączył fakty, więc wie, że wóz blokujący drogę należy do mnie. – Proszę zawrócić!

Mierzę go wzrokiem, patrzę na jego spiętą i zaczerwienioną twarz. Dociera do mnie, że to nie jest wycelowana we mnie złość. Jego poruszenie wywołało coś, czego był świadkiem, coś, co musiało się dopełnić tam na dole, pod mostem. Przenoszę wzrok na asfalt i wzór niedbale narysowany kredą. Tkwi w nim poszarpany fragment plastiku, może zderzaka. Takich miejsc oznaczonych kredą jest więcej. Kolejne dwa znajduję tuż przy barierce, w ich środku rozproszone jest szkło, przypuszczalnie rozbity reflektor. W trzecim, tym, które mam pod swoimi stopami, na nawierzchni rozlany jest płyn. Nie zdążył jeszcze pokryć się cienką skorupą lodu.

– To miejsce wypadku. Nie wolno tu wchodzić – powtarza gliniarz jeszcze bardziej nagląco, jeszcze bardziej zniecierpliwionym głosem. Jego twarz wciąż ściągnięta jest niepokojem.

Zamiast wypełnić polecenie, podbiegam do niczym niezabezpieczonej krawędzi mostu. Tylko krok dzieli mnie od runięcia w przepaść, krok i dławiący mnie od środka niepokój, który momentalnie przechodzi w panikę. Kilkanaście metrów poniżej, pod moimi stopami płynie rzeka, jej wartki nurt przesuwa naprzód olbrzymie kry. Ten zwyczajny bieg przyrody zakłóca praca ciężkiego ramienia dźwigu, które raz po raz zanurza się w wodzie. Ubrany w czarną piankę nurek trzyma w ręku linę zakończoną hakiem i krzycząc coś do operatora dźwigu, zaczepia hak o zatopiony w wodzie prostokątny przedmiot. W poszukiwaniu kolejnych wskazówek albo raczej z potrzeby zaprzeczenia przebiegam wzrokiem po nadbrzeżu. Kręci się po nim kilku funkcjonariuszy – jeden fotografuje teren, pozostali rozkładają stelaż, na którym zawieszają granatową płachtę. Odczytuję na niej tylko dwa słowa: POLICJA OGLĘDZINY. Przez pulsacyjny syk, który słyszę w głowie, te koślawe, przybrudzone litery wydają się pozbawione sensu i znaczenia.

Przez kolejnych kilkanaście sekund otacza mnie absolutna cisza, tkwię w niej, w tym odrealnionym poczuciu braku przynależności do tu i teraz. Zwalnia mój oddech, słabnie warkot silników, nawet głos gliny odpływa, jest jakby za dźwiękoszczelną kurtyną moich własnych mylnych wyobrażeń. Czuję się tak, jakby ktoś umieścił mnie w niemym filmie, w pieprzonym koszmarze bez fonii, bez celu, bez nadziei. W miejscu, z którego nie można się tak po prostu wyrwać.

Szarpnięcie za ramię wyrywa mnie z tego stanu odrętwienia.

– Proszę natychmiast stąd odejść! – To wciąż on, ten sam gliniarz. Wyszarpuję mu się i bez słowa wyjaśnienia podchodzę do oddalonej o kilka metrów barierki, skąd mam jeszcze lepszy widok na prowadzoną wciąż akcję ratunkową.

Ostry zgrzyt blachy trącej o metal odziera mnie z resztek złudzeń. Ramię dźwigu unosi się, bierze kolejny zamach, a potem opada i zanurza się w wodzie, tym razem jeszcze celniej trafiając w pozostałości po masce zatopionego samochodu. Brakuje reflektorów, z miejsca, w którym powinien znajdować się silnik zwisają tylko zmiażdżone siłą upadku bebechy. W wynurzającym się znad lustra wody nissanie rozpoznaję dobrze znane mi detale. Ten sam kolor lakieru – granatowy metalik, identyczny bagażnik na dachu. Wraz z kolejnym druzgoczącym podobieństwem zamykam oczy. Pod powiekami znów staje mi twarz synka, wciąż jeszcze bezpiecznego, obraz tak żywy zaledwie sprzed kilkudziesięciu minut. Najpierw mała rączka z zaciśniętym w niej autkiem, którym Jaś machał mi na pożegnanie, a potem naciągnięta na uszy wełniana czapka z błękitnym pomponem. Takim samym jak kolor jego oczu. Na końcu we wspomnieniach zjawia się Kuba pospiesznie zrzucający śnieg z karoserii. Jego ciepły oddech na zaparowanej szybie, pracujące mięśnie pod nie­ocieplaną wiatrówką, zbyt lekką jak na tę porę roku. Cholerne i całkiem niepotrzebne obrazy. Intruzy. Bo przecież to nie oni, nie moi najbliżsi tkwią we wnętrzu tego wraku.

Przez silny podmuch wiatru i wir płatków śniegu dryfujących w powietrzu przez chwilę tracę samochód z pola widzenia. A potem, kiedy ramię dźwigu obraca go w poprzek, ostatni brakujący element w układance trafia na swoje miejsce. GA 011KT, numer rejestracyjny, który znam na pamięć i rozpoznaję na tylnej tablicy. Czuję, że nogi się pode mną uginają, mrużę oczy. W ten sposób usiłuję dostrzec wnętrze samochodu. Za wybitą szybą, na przednim siedzeniu raczej nie ma pasażera, wyłaniający się na tylnym siedzeniu fotelik dziecięcy też jest pusty. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Przebiegam wzrokiem po nadbrzeżu w poszukiwaniu męża i synka owiniętych w koc ratunkowy, przestraszonych, ale bezpiecznych. Ale ich tam nie ma! Nigdzie nie ma!

– Tam jest moja rodzina! – Odwracam się w stronę policjanta, czując, że słaniam się na nogach.

Potem wszystko dzieje się błyskawicznie. Znika rzeka i wrak, nawet ten cholerny glina wraz z zaciśniętą wokół mojego ramienia dłonią, którą chce mnie odciągnąć na bok. Mój wzrok gubi ostrość, kolor i kształt. Krawędzie otaczających mnie przedmiotów najpierw stają się rozmyte, a chwilę później nabierają jasnej poświaty. I ja rozmywam się w jej środku, wewnątrz tego złotawego, złowieszczego światła. Kiedy na powrót otwieram powieki, leżę w ciasnym wnętrzu o białych ścianach. Jaskrawe światło lampy drażni mi oczy, nie należy już do świata mojej wyobraźni, podobnie jak zawieszona nade mną ręka ze strzykawką i dwie pochylone twarze. Zewsząd zionie smród antyseptyków i ukrytego za białymi kitlami współczucia albo poczucia obowiązku. Nie wiem. Kiedy na powrót sobie wszystko przypominam, odpływam na dobre.

Rozdział drugi

15 stycznia 2020, wtorek

Leżąca na katafalku trumna tonie w kwiatach. Gerbery, lilie i białe róże zaplecione w okrągły wieniec, który sama wybrałam na chybił trafił, będąc wpółprzytomna od leków uspokajających. Od ciała Kuby dzieli mnie zamknięte wieko trumny i odległość dwóch metrów, które stanowią teraz otchłań nie do przebycia. Stoję w pierwszym rzędzie w przekonaniu, że tak trzeba, choć jego obecność tutaj jest tak samo niezrozumiała i obca, jak obcy wydał mi się on sam podczas identyfikacji zwłok. Wezwano mnie na nią w zeszłym tygodniu, dokładnie tydzień po tamtym wypadku. Było wtedy trochę tak, jakby to wydarta z jego ciała dusza zabrała ze sobą wszystko, nawet tę znajomą fizyczność. Każdy skrawek ciała mojego męża, każdy pieprzyk, wszystkie zadrapania i blizny tworzyły jakiś obcy szlak, po którym zupełnie nie potrafiłam się poruszać. Chciałam za wszelką cenę zachować zimną krew, więc zablokowałam się na wszystkie bodźce, w szczególności na rozpacz, na strach, na złość, na utraconą nadzieję. Tej ostatniej trzymałam się kurczowo przez cały tydzień poprzedzający wyłowienie jego zwłok. Przytomność straciłam dopiero w taksówce, w drodze z zakładu medycyny sądowej do domu.

Zawieszam wzrok na złoconej tabliczce z imieniem i nazwiskiem mojego męża, poddając się coraz bardziej namacalnemu uczuciu pustki. Ogarnia mnie przerażenie, kiedy orientuję się, że w lewej ręce nie ściskam dłoni Jasia. Gdzie jest nasz synek? Wymknął się, a ja nawet się nie zorientowałam? A może poprosiłam kogoś, by się nim zajął, i po prostu tego nie pamiętam? Pulsowanie w skroniach po przyjęciu kolejnej porcji leków znów przybiera na sile. Odwracam się i rozglądam wokół. Pod baczną obserwacją otaczających mnie żałobników – tych obcych i znajomych twarzy – czuję się jeszcze gorzej. Ich wycelowany we mnie wzrok, współczujący albo zaciekawiony, nie pomaga mi się skupić. Przebiegam spojrzeniem najpierw po tych twarzach, potem zaglądam w każdą możliwą szczelinę kaplicy w poszukiwaniu synka. Moje zachowanie wywołuje poruszenie kilku osób.

Wtedy dociera do mnie, że nie znajdę Jasia ani siedzącego na ławce, ani wtulonego w objęcia mojej matki, ani żadnej z cioć. Nie ma go na cmentarzu ani w domu. Zupełnie inny obraz, chwilowo wyparty, ale kurczowo się mnie trzymający, nakłada się na tę chwilową niepamięć. Leżący w rzece synek, zaplątany o gałąź albo o ułamany konar. Niebieska czapeczka naciągnięta na czubek jego głowy. Być może wciąż gdzieś tam jest. Jego ciała nadal nie znaleziono. Przez tę docierającą do mnie okrutną prawdę zaczynam dygotać, jakby przez moje ciało przeszedł prąd paraliżujący każdą kończynę. W tej chwili w żaden sposób nie potrafię się uspokoić.

– Dasz radę, sis! Jestem tu. – To Ida, moja siostra bliźniaczka. Szepce mi do ucha. Tylko dzięki temu, że jest tuż obok i trzyma mnie kurczowo pod ramię, ziemia nie usuwa mi się spod stóp.

Z samego pochówku niewiele pamiętam. Przemowa księdza, kilka słów wygłoszonych nad trumną, chyba moich własnych. Przygotowałam je wcześniej, inaczej nie dałabym rady otworzyć ust i zdobyć się na to, by coś powiedzieć, by zaufać swoim emocjom. Duszący zapach lilii marznących w przenikliwym zimnie. Stukot butów, szelest owiniętej wokół kwiatów folii, zapach parafiny, dotyk skostniałych z zimna rąk na mojej twarzy, niezgrabny uścisk w pasie, słowa pocieszenia, wszystkie niemal identyczne. Ale co innego poza sprawdzonym „tak mi przykro” albo „możesz na mnie liczyć” powinno się powiedzieć w takiej chwili? Ot, to całe moje wspomnienia. Podobno na stypie atmosfera zawsze nieco się rozluźnia. Kiedy opada adrenalina, do głosu dochodzą choćby tak przyziemne potrzeby jak głód. Nawet jeśli jest to jakąś regułą, to nie tak było tym razem. A już na pewno nie w moim przypadku.

Od progu restauracji wita nas gęsty, oblepiający zapach frytury. Przesiąknięte są nim ściany, obrusy, tapicerka. Dosłownie wszystko. Jaką miarą miłości do zmarłego jest wybór restauracji, w której ma się spotkać jego rodzina, by wspólnie go wspominać? Jeśli prestiż restauracji świadczy o stopniu miłości, to można by dojść do wniosku, że wcale nie kochałam Kuby. Prawda jest inna. Skrajnie wyczerpana przez ostatnich kilka dni mogłam zdobyć się tylko na to, by konsekwentnie przytakiwać wszystkiemu, co w kwestii pogrzebu zaproponowała moja matka.

Restauracja powoli wypełnia się gośćmi, zgodnie z moim przypuszczeniem także atmosfera zaczyna się rozluźniać. Pojawiają się ciche, kontrolowane wybuchy śmiechu. A zaraz po nich wstydliwa cisza. Na kolejne krzepiące uściski odpowiadam skinieniem głowy i uciekam w stronę toalety, by móc choć przez chwilę pobyć sama. W przejściu do łazienki mijam się z ciotką Krystyną, krzepką pięćdziesięciolatką o rumianej twarzy. Ma na sobie czarną spódniczkę i kremowy żakiet z czerwoną przypinką, które w tych okolicznościach drażnią mnie swoją groteskową radością. Tak jak i sama ciotka.

– Wszystko w porządku, skarbie? – Jej pachnący miętą oddech owiewa moją twarz. Wplata swoje palce w moje i zaciska je w swoich pulchnych dłoniach.

Kiwam głową i wbijam wzrok w podłogę, w szachownicę ułożoną z biało-czarnych kafelków.

– Po prostu muszę iść do toalety – odpowiadam.

– Może wpadniesz do nas na wieś? To tylko godzina drogi. No wiesz, lepiej, żebyś tak ciągle nie była sama w domu. Wtedy to nawet zdrowy człowiek ma złe myśli.

Kafelki na szachownicy tańczą na podłodze. Czarne płytki wskakują na białe pola, a białe na czarne. Pieprzone leki. To wszystko ich wina.

– Nie jestem chora. Żałoba to nie choroba – odpowiadam, a w moim zaprzeczeniu brzmi jakaś fałszywa nuta.

– Nie to miałam na myśli.

– Muszę dalej szukać Jasia – mówię, ale słowa zacinają mi się w ustach.

– Skarbie – ciotka bierze głęboki wdech – z czasem będzie łatwiej. Z czasem, nawet jeśli nie znajdą jego ciała, zrozumiesz, że dopiero zaakceptowanie odejścia otwiera nowe drzwi. Dopóki tego nie zrobisz, będziesz niepotrzebnie cierpieć. – Jej słowa jeszcze bardziej rozrywają tę niezagojoną we mnie ranę. – Więc im wcześniej…

– Naprawdę muszę do łazienki – przerywam i wyszarpuję się z jej uścisku. Przemierzam kilka kroków, ciągnę za gałkę drzwi i zamykam się w środku. Słyszę wokół tylko ciszę, dochodzę więc do wniosku, że ciotka wyszła.

Rekonstrukcja wypadku podana przez biegłych faktycznie nie pozostawia mi złudzeń na odnalezienie Jasia żywego, ale nadzieja, nawet w tak beznadziejnych okolicznościach, umiera ostatnia. Podjęte z werwą poszukiwania trwały kilka dni. Później ich obszar i skala z dnia na dzień malały. Zmieniło się też założenie. Zamiast mojego synka poszukiwano już tylko jego ciała. Obrażenia klatki piersiowej i brzucha Kuby powstały podobno w wyniku zderzenia z kolumną kierownicy. Ale to nie one doprowadziły do jego śmierci. Mój mąż jeszcze żył, kiedy spadał z mostu. Wskazuje na to wybita przez niego boczna szyba, przez którą chciał wydostać się wraz z naszym synkiem. Ale poza odpięciem Jasia z fotelika nie zdołał zrealizować swojego dalszego planu. To utonięcie było bezpośrednią przyczyną jego śmierci. W płucach Kuby była woda. Potwierdziła to sekcja zwłok.

W ciasnej przestrzeni kabiny z głową pełną wspomnień z tamtego tygodnia nie czuję się ani odrobinę bezpieczniej. Mam ochotę zawyć, wbić paznokcie w ścianę, wyryć na niej swoją rozpacz, ale to i tak niczego nie zmieni. Spuszczam klapę i siadam na toalecie, gapiąc się w sufit, w dogorywający nad moją głową halogen. Mija kilka minut, kiedy słyszę skrzypienie otwieranych drzwi. Po chwili w powietrzu zaczyna się unosić zapach pieczonych na ogniu pianek. Poznaję go.

Przez uchylone drzwi kabiny widzę siostrę opartą o kaloryfer. Otwieram drzwi szerzej i wychodzę na zewnątrz. Zawieszony na szyi Idy owalny medalion jest otwarty, z jego wewnętrznej krawędzi osypuje się pokruszony susz. Resztki rozsypanej marihuany i bibułka leżą na parapecie. Z naprędce zwiniętego skręta wetkniętego w usta zwisa kilka paprochów, a znad ognistorudych włosów Idy unoszą się kłęby siwego dymu. Jesteśmy bliźniaczkami jednojajowymi, ale moja siostra zawsze była inna niż ja. Straciłam już rachubę, licząc dzielące nas różnice, począwszy od planów życiowych, poprzez konsekwencję w ich realizowaniu. W przeciwieństwie do mnie Ida roztacza wokół siebie czarną aurę, jakiś przenikliwy, ostry i niebezpieczny rodzaj piękna, który zawsze mnie fascynował, a którego jednocześnie bałam się, dorastając.

– Co robisz? – Wbijam w nią swój wściekły wzrok.

– Musiałam odreagować – przyznaje z pewną skruchą. Podciąga nogę w czarnym kozaku zakończonym szpilką i na wysokości swojego pośladka opiera ją o kaloryfer. – Ty też się tu zaszyłaś, sis.

Podchodzę do niej i wyciągam skręta z jej ust. Jestem pewna, że zgodnie ze swoją krewką naturą zareaguje w jedyny dobrze znany mi sposób – rozpęta tu awanturę. Ale nie. Ida pozwala mi spłukać blanta w sedesie.

– To co, skoro obie tak sobie udajemy – ty, że robisz siku, a ja, że musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza – to może jednak dołączymy do reszty, co? – Wskazuje palcem na zamknięte drzwi toalety.

– Nie chcę tam wracać – oznajmiam zgodnie z prawdą. – Nie chcę udawać, że jakoś się trzymam.

– Chyba to rozumiem – przytakuje Ida.

Rzucam jej szorstkie, kpiące spojrzenie. Co ona może w ogóle o mnie wiedzieć? Nasze ścieżki rozeszły się lata temu.

– Zawsze myślałaś o sobie jak o punkcie przemierzającym oś czasu. Znam cię, sis – podkreśla, zupełnie jakby robiła mi na złość. Czuję na sobie jej przenikliwe spojrzenie. – Ale chyba jest na odwrót. Nie ruszasz się, a czas płynie przez ciebie, jest jak lodowaty wiatr, który wciąż kradnie ci ciepło. Masz ochotę pęknąć i zamarznąć. Mylę się?

Nie wiem, skąd ona to wie, ale dokładnie tak się czuję od dnia wypadku Kuby i Jasia. Złapana w pułapkę czasu, zlodowaciała. Pewna teoria naukowa zakłada, że współodczuwanie stanów emocjonalnych i telepatia są częste u bliźniąt jednojajowych. Czy słowa Idy to faktycznie dowód istnienia jakiejś łączącej nas od zawsze, ale dawno zapomnianej więzi? Nie wiem.

– Kiedy wyjeżdżasz? – zmieniam temat.

Ida opuszkami palców zbiera resztki zioła i zamyka je w swoim medalionie. Opiera dłonie o umywalkę i spogląda na swoje odbicie w lustrze. Rysująca się na nim twarz i przenikliwie zielone oczy, tak podobne do moich, a jednak całkowicie inne, są żywym odbiciem żelaznej determinacji i pewności siebie. Od zawsze taką ją pamiętam – żądną niebezpiecznych doznań dzikuskę.

– Jutro.

– Praca w restauracji? – pytam, unosząc brew.

– Nie. – Ida wybucha zgrzytliwym śmiechem. – Nie jesteś na bieżąco, sis. Od zeszłego roku zmieniłam pracę czterokrotnie. Po słodowni był bar w Szczecinie, warsztaty pole dance w Warszawie, do niedawna kwiaciarnia we Wrocławiu.

– Tak, jak chciałaś. Bez zobowiązań. Bez korzeni. – Przypominam sobie słowa wypowiedziane przez osiemnastoletnią wtedy siostrę, kiedy z kostką na plecach uciekała z naszego rodzinnego domu.

Odpowiada mi wzruszenie ramionami. Nie ma w nim tej samej nonszalancji, którą widziałam tamtej nocy dziesięć lat temu.

– To może mogłabyś zostać u mnie, tylko na trochę, na parę dni – wypalam, wbrew samej sobie.

Biorąc pod uwagę kłopoty, w jakie Ida zawsze się pakowała, w mojej obecnej sytuacji ta propozycja to szaleństwo. Tylko że ostatnio ja też w ogóle nie jestem sobą. Samotność i rozpacz uwięzione w otaczającej mnie ciszy stały się nie do wytrzymania.

– Zostaniesz? – ponawiam pytanie, w moim głosie słychać desperację.

Odpowiada mi błysk w oku Idy i jej silne, wysportowane ramię, którym oplata mnie w pasie.

– Chodźmy już – odpowiada.

Na sali panuje wrzawa. Na połączonych w jeden rząd stolikach pojawiły się już talerze z parującym rosołem. Znad obrusów słychać metaliczny brzęk sztućców. W ciągu piętnastu minut wiele się tu zmieniło. Życie najpierw nieśmiało wczołgało się do restauracji, a zaraz potem błyskawicznie się w niej rozhulało. Zwrócona do nas plecami ciotka Krystyna rozmawia ze swoją siostrą, ciotką Jadwigą. Na ich widok przechodzi mnie zimny dreszcz. Są najobrzydliwszym plotkarskim duetem, jaki znam, a spotkania rodzinne zawsze były dla nich okazją do oczernienia kilku osób. Liczę, że tym razem zachowają jednak takt. Obok ciotek stoi moja matka. Dobiegają mnie strzępki ich rozmowy. Zatrzymuję się, żeby posłuchać.

– No trudno nie zadawać w takiej sytuacji pytań. – Ciotka Krystyna gestykuluje żywo. Jej przymilny głos rezonuje mi w uszach. Jak zawsze wyczuwam w nim nutę fałszu. – Na przykład, dlaczego w styczniu Kuba nie założył jeszcze zimowych opon. Naraził nie tylko swoje życie, ale i życie małego. No i także innych podróżujących wtedy tamtą drogą. Mógł przecież uderzyć w jakiś samochód i doprowadzić do śmierci Bogu ducha winnych ludzi. Dlaczego nikt z nas nie wiedział, że mieli kłopoty finansowe? Dowiedziałam się dziś od Zuli, że naprawdę cienko przędli. Mieli ponoć niespłacone kredyty. – Słowo „ponoć” ciotka wypowiada konspiracyjnym szeptem. – Może dlatego tak się izolowali od rodziny, ze wstydu pewnie? Nie wiem. – Cmoka, jakby to między jej wargami kryć się miała uniwersalna odpowiedź na wszystkie pytania.

– No i Pola. Przepraszam, Basiu – odzywa się ta druga stara jędza, ciotka Jadwiga. Zwraca się do mojej matki. – To twoja córka, nie obraź się, ale dlaczego trzyletni chłopczyk miał w ogóle założony szew? To mnie zastanawia. Matka powinna przecież takiego malucha pilnować, chuchać i dmuchać na niego.

Matka nie reaguje. Przygląda się obu ciotkom – raz jednej, raz drugiej twarzy, na których maluje się jednakowa irytacja.

– Matka zawsze to robi. Pozwalała srać sobie na głowę. Udaje, że nic złego wokół niej się nie dzieje. Zawsze, nieważne, czyim kosztem – przez zaciśnięte zęby cedzi mi do ucha Ida. Jej wzrok zatrzymuje się na twarzy naszej matki, nadal spokojnej i uległej.

Nie czekając na moją reakcję, Ida rusza przed siebie i zatrzymuje się tuż za plecami obu ciotek. Cokolwiek zamierza zrobić, jej zachowanie nie zwiastuje niczego dobrego. Nie mam teraz siły reagować na bierność mojej matki ani tym bardziej mieszać się w wiszącą w powietrzu awanturę. By się od nich odciąć, wychodzę na zewnątrz.

W godzinach szczytu w powietrzu unoszą się tu gęste opary spalin. Biorę głęboki wdech i wpompowuję je w płuca. To zapach życia normalnie toczącego się na ulicach, z dala od paranoicznej sytuacji, w której tkwię od prawie dwóch tygodni, z dala od ludzi, z którymi nie mam ochoty rozmawiać. Liczę się z tym, że rozgrywająca się w środku scena będzie miała swój dalszy ciąg, ale nawet jeśli tak jest, mnie nikt tu nie szuka. Siadam na pokrytej śniegiem ławce, z kieszeni płaszcza wyciągam i zapalam wymiętego papierosa. Chłód wślizgującego się pod cienkie rajstopy topniejącego śniegu nieco mnie otrzeźwia. Mimo to nie ruszam się z miejsca. Mija nie więcej niż kwadrans, kiedy drzwi restauracji otwierają się i wychodzi przez nie szczupły, około sześćdzie­się­cioletni mężczyzna o pociągłej twarzy i wąskich przypominających szparki oczach. Nosi czarny, dopasowany płaszcz, a na głowę ma naciągnięty beret. Zdejmuje go, odsłaniając zaczesaną na bok czuprynę, przeciągniętą brylantyną. Kłania się nisko, przywodząc mi na myśl zagubionego w czasie aktora z filmu retro.

– Przepraszam, ale muszę się już pożegnać. Za pół godziny mam pociąg powrotny do domu. – Mężczyzna bierze głęboki wdech, widzę, że waha się, czy powiedzieć mi coś jeszcze. – Nie chciałem podsłuchiwać, ale trudno było się tak po prostu wyłączyć…

– Czyli moja siostra faktycznie rozpętała tam piek­ło – wchodzę mu w słowo, czubkiem brody wskazuję na przymknięte drzwi restauracji.

– Siostra? – W jego oczach maluje się zdumienie. – Raczej nie. Chyba że była jedną z trzech przekup po menopauzie, które przekrzykiwały się na środku sali.

– Moja matka i ciotki… – Kiwam głową z rezy­gnacją.

– Przepraszam – duka mężczyzna z pewnym zażenowaniem. – Nie wiedziałem…

– To nic. Zdążyłam już do tego przywyknąć, do ich niestosownych zachowań.

– To prawda, że byliście z Kubą w dołku? Jeśli tak, to mogę pomóc – dodaje, a zaraz potem odchrząkuje. – Symbolicznie – uściśla. – Na tyle, żebyś stanęła na nogi.

Mrużę oczy i staram się wyłowić tę twarz ze swojej pamięci, ale to na nic. Wciąż pozostaje tak samo obca.

– Nie przedstawiłem się. Paweł Sikora, wujek Kuby – sumituje się mężczyzna. Zdejmuje wytarte skórzane rękawice i wyciąga w moją stronę wyprostowaną dłoń. Na jego ustach pojawia się blady uśmiech. – Nie mieliśmy okazji się poznać. A rozmowa telefoniczna się nie liczy.

Wraz z jego słowami spływa na mnie nagłe olśnienie. Powinnam była poznać go po głosie. Stoi przede mną jedyny żyjący krewny Kuby, a przynajmniej jedyny, z którym udało mi się skontaktować. Jedyny, z którym mój mąż utrzymywał stosunki, choć sporadyczne.

– Przepraszam, nie poznałam pana – mówię, bezskutecznie szukając na jego twarzy choć śladu podobieństwa do mojego męża.

Mężczyzna kiwa głową ze zrozumieniem.

– Nie było okazji, by się spotkać. – W jego głosie słyszę smutek. – Szkoda, bo w naszej i tak niewielkiej rodzinie zostaliśmy tylko on, ja i mój syn oraz jego żona i córeczka. Marcin mieszka w Stanach, nie mógł przyjechać – dodaje wyjaśniająco.

Zawsze mnie to dziwiło. W każdej normalnej rodzinie są przecież ciotki, wujkowie, kuzynostwo, a wraz z nimi liczne rodzinne spotkania. Ale Kuba wniósł do naszego małżeństwa tylko wspomnienia o ukochanej matce, którą w ciągu kilku miesięcy zabił toczący ją rak, i ojcu, który przed siedmiu laty zmarł nagle na rozległy zawał serca. Z dalszą rodziną, która rozpierzchła się po całej Europie, Kuba od dawna nie utrzymywał kontaktu.

– Jak się czuje Małgosia? – pytam.

Wuj Kuby prostuje się i marszczy brwi.

– Małgosia?

– Pana wnuczka. Kuba wspominał, że rehabilitacja po wypadku przywróciła jej pełną sprawność.

Kolejne wypisane na jego twarzy zdziwienie.

– Wypadku? To była tylko niegroźna stłuczka. Nikomu nic się nie stało – odpowiada, celowo przeciągając sylaby.

– Musiałam źle zrozumieć – kłamię. Wypadek i udział Kuby w rehabilitacji tej dziewczynki omawialiśmy przynajmniej kilkakrotnie. – Rodzice Kuby dość szybko umarli, najpierw pana siostra, a potem jego tato – zmieniam temat. Inaczej musiałabym oskarżyć tego mężczyznę albo jego syna o wyłudzenie sporej sumy naszych pieniędzy. Dziś nie jestem na to gotowa.

– A jeszcze wcześniej Laura.

To obce imię zbija mnie z tropu.

– Kto?

– Laura. – Mężczyzna unosi brwi i znowu je marszczy. Ten gest odczytuję jako wyraz konsternacji albo wyostrzonej czujności.

Na mojej twarzy faktycznie musi malować się zdumienie, bo mężczyzna po chwili dodaje:

– Kuba nigdy nie mówił o swojej siostrze?

Potrząsam głową. W moich myślach natychmiast pojawiają się gorączkowe wyjaśnienia. Czy ona umarła, zanim Kuba się urodził, może jako niemowlę? W każdym razie nie poznał jej i nie zdążył zbudować z nią relacji. Inaczej przecież by mi o niej powiedział.

– Byli bardzo zżyci – oznajmia Sikora, a ja zapadam się w sobie. – Umarła, kiedy Kuba był w klasie maturalnej. To był tragiczny wypadek, utonęła w jeziorze, a on przy tym był. Dlatego to tak mocno w nim tkwiło, to poczucie winy, dlatego jeszcze bardziej przeżył jej śmierć.

Przez chwilę nie mogę wydobyć z siebie głosu.

– Jak to się dokładnie stało?