Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Las, który odcisnął krwawe piętno na życiu okolicznych mieszkańców, przypieczętuje także jej los…
Pola z trudem usiłuje wrócić do nowego życia bez męża i syna. Po zakończeniu terapii regularnie koresponduje z Kasandrą, z którą zaprzyjaźniła się podczas pobytu w szpitalu. Wkrótce w ręce Poli trafia list, zupełnie inny niż poprzednie, będący zapowiedzią samobójstwa przyjaciółki.
Ujawniony w liście sekret prowadzi Polę do owianego złą sławą Murszu, wymarłej części kaszubskiego lasu. To tam rok wcześniej została zamordowana Lara, koleżanka Kasandry. Wyznania Kas rzucają jednak zupełnie nowe światło na makabryczne zdarzenia tamtej nocy.
Każda z leśnych dróg prowadzi Polę pod drzwi tajemniczej spalonej leśniczówki. Strawiona ogniem chata skrywa mroczne sekrety lasu i mieszkających w nim ludzi. Tych żyjących i tych, którzy na przestrzeni lat w tragicznych okolicznościach stracili tu życie.
"Diabelnie wciągająca! Czytając tę książkę, nie można być pewnym niczego poza kolejnym zaskoczeniem!"
Max Czornyj
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
Data ważności licencji: 12/1/2026
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Duchny Las obejmie cię konarami swoich drzew i ukaże nowe oblicze strachu. Powiew wiatru, padający cień, czy pękająca gałąź to jego scenerie. Na każdej ścieżce będą ci towarzyszyć niepokój i lęk, za którymi będzie kroczyć przejmująca refleksja. Ewa Przydryga z każdego miejsca jest w stanie uczynić mroczną arenę, na której występują przyodziane w emocje ludzkie tajemnice. Nie potrzebuje do tego krwi i brutalności. Jej siłą są klimat, ciągłe napięcie i bezgraniczne zaufanie do wyobraźni swoich czytelników.
Bartosz Soczówka @bliskiespotkania
Oto historia osnuta wokół tajemniczych morderstw, której oś stanowi mroczny, kaszubski las. A w lesie tym czai się ZŁO. Duszna, niezwykle klimatyczna i fascynująca powieść! Ewa Przydryga powraca w najlepszym stylu. Uzależnia, przyprawia o gęsią skórkę, przeraża do skraju wytrzymałości. Trzyma kurczowo za gardło i nie puszcza do samego końca. A finał? O nieświadomy niczego Czytelniku! – finał wgniata w wygodny fotel. Czapki z głów! Tak się pisze thrillery!
Małgorzata Tinc, ladymargot.pl
Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność. Ten mroczny spowity mgłą las kryje wiele tajemnic. Czy to, co widzisz, jest prawdą? A może koszmarnym snem? Daj się pochłonąć tej nieprzewidywalnej i pełnej emocji powieści. Nie będziesz żałować.
Natalia Miśkowiec @prostymislowami
Topieliska wciągnęły czytelnika prosto w swoje otchłanie, a Mursz trzyma go, pochłania i nie chce wypuścić ze swoich szponów. Ewa Przydryga po mistrzowsku meandruje po bagiennych odmętach ludzkiej psychiki, umiejętnie odwraca naszą uwagę, żongluje emocjami czytelnika. Co jest prawdą, a co wykwitem chorego umysłu? Komu możemy zaufać? Mursz to thriller psychologiczny najwyższej klasy – nie sposób się od niego oderwać.
Olga Kowalska, WielkiBuk.com
Mursz jest wyjątkowo tajemniczym i mrocznym thrillerem, w którym nie brakuje nawiązań do rzeczywistych miejsc i legend o nich opowiadanych. Ma niesamowity klimat, który nie pozwala nawet na moment odpocząć od tej historii. A Przydryga kolejny raz udowadnia, że jest prawdziwą wirtuozką gry na emocjach czytelników.
Paula Sieczko @ruderecenzuje
Niebezpiecznie wciągająca, zachwycająca zniewalającym klimatem i naznaczona mrocznymi tajemnicami z przeszłości. Jedna z najlepszych powieści jakie przeczytałam w tym roku. Pochłonie Was bez reszty!
Gabriela Setla, @gabriela_setla
Las, który Ewa Przydryga okryła tajemnicą, daje czytelnikowi pewność, że nigdy, ani na chwilę, nie chciałby się tam znaleźć. Śmierć młodej kobiety doprowadzi do tego, że tajemnice, jedna po drugiej, zaczną powoli wypływać na powierzchnię. A wtedy możemy spodziewać się najgorszego. Czy jesteście gotowi odkryć przerażającą prawdę? Niepokojący i duszny klimat sprawi, że z obawą będziecie wyczekiwać finału tej historii. Polecam!
Joanna Ćwiertka, @panda_zksiazka_
Ewa Przydryga to cesarzowa polskich thrillerów! Autorka w swojej nowej powieści stworzyła gęstą i duszną atmosferę, która osiada na czytelniku, powodując szybsze bicie serca! Wyraziści bohaterowie, mroczny klimat i Duchny Las, który skrywa przerażające tajemnice, są kwintesencją tego thrillera.
Mursz to kunszt literacki, który z dziką fascynacją będą odkrywać tej jesieni fani gatunku i nie tylko! Gorąco polecam!
Barbara Śniechota @_my_world_book_
Ciarki. Na skórze. Pod skórą. Dogłębnie przenikające nerwy. Przydryga przelała na karty papieru historię utkaną z ludzkich dramatów i demonów przeszłości, która od pierwszej strony pochłania swoją posępną aurą. A ja? Ja wciąż czuję przenikający zapach murszu. I długo go nie zapomnę.
Weronika Trzęsień @ver.reads
Pajęcza sieć powiązań, labirynt z niewiadomymi na każdym zakręcie i opadająca, klimatyczna mgła, która przyprawi o dreszcze! Kolejna historia spod pióra Ewy Przydrygi, ukazująca mrok w najczystszej postaci. Czy odważysz się przewrócić kolejną stronicę książki, by szukać odpowiedzi?
Aleksandra Sobolak @livremacabre
Genialny thriller! Ma wszystko na swoim miejscu – zaczynając od fabuły, która została nafaszerowana zagadkami, szalonymi zwrotami akcji, poprzez perfekcyjnie wykreowanych bohaterów, którzy są istnym skarbem tej powieści, na nieprzewidywalnym rozwiązaniu tajemnicy kończąc. Wszystko w niezwalniającym tempie, co tworzy idealną atmosferę mistrzowsko zbudowanego thrillera.
Aneta Marciniak @amatorka_ksiazek
Projekt okładki: Tomasz Majewski
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska
Zdjęcie wykorzystane na okładce:
© by Jakub Kriz on Unsplash
© by Filip Zrnzević on Unsplash
© by Ewa Przydryga
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1681-0
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
Mojej kuzynce Kasi
Kiedy muszę się odtworzyć, szukam najciemniejszego lasu,
najgęstszego i nieprzeniknionego bagna: oto siła,
kwintesencja Natury… ogromna, dzika,
okropna matka nas wszystkich, Natura.
HENRY DAVID THOREAU
O, groźna, groźna nocy!
Niech nad puszczą uśpioną –
Gdy ja zamykam oczy –
Twoje gwiazdy zapłoną.
WILLIAM BLAKE, Wróżby niewinności
(tłum. Zygmunt Kubiak)
Odpowiednio dobrana terapia podobno potrafi zdziałać cuda, w Srebrzysku skutecznie leczone są nawet beznadziejne przypadki. Przynajmniej tak mówią statystyki. Ale ze mną było inaczej. Dedykowana terapia sukcesywnie oddalała mnie od życia, które toczyło się na zewnątrz. A może to ja niespecjalnie chciałam tam wracać? Nie miałam przecież do kogo, więc w ogóle się nie starałam. Jakkolwiek bym próbowała, rzucenie się w wir pracy nie wypełni pustki po stracie Kuby i Jasia. Strata dwojga moich najbliższych. Tu powinnam postawić kropkę. Ale poza moim mężem i synem była przecież jeszcze Ida. Ją także straciłam. W zasadzie powinnam akurat to rozstanie wziąć za dobrą monetę, za znak gojących się po latach ran, ale wciąż nie potrafię na to spojrzeć trzeźwo i krytycznie. A już na pewno nie potrafię udawać, że brak jej obecności w moim życiu jest oznaką powrotu do zdrowia.
Tygodniami przyzwyczajałam się do powtarzalnych dźwięków, do powracających zapachów i do gładkich faktur otaczających mnie przedmiotów. O tak, wszystko jest tu cholernie gładkie i lśniące, pozbawione kantów i chropowatości. Jakby wyłącznie to one miały decydować, czy chory znów runie w przepaść, czy jednak utrzyma się na powierzchni, by potem wyczołgać się na brzeg. Brzeg – to tutaj słowo klucz. Jeśli do niego nie dobijesz, nie wypuszczą cię na zewnątrz. Proste. I ja nauczyłam się więc tej wygodnej gładkości, przystosowałam do nieskomplikowanych bodźców, do kolejno odhaczanych zadań, do tej marnej imitacji życia. W moją codzienność wpisał się stukot butów pielęgniarek na korytarzu, gorzki posmak pigułek, twarze zmieniających się pacjentów. W gruncie rzeczy ci ostatni byli jedyną namiastką normalności, a także łącznikiem ze światem zewnętrznym, nośnikiem przynoszonych stamtąd historii. Pozwalałam, aby codzienna rutyna wypełniała upływające dni. Liczyłam je wszystkie razem i każdy z osobna, choć byłam bierna i uległa, aż do momentu, w którym i we mnie coś drgnęło. Nie wiem, czy to odpowiednio dobrane leki, czy terapia behawioralna, czy po prostu moja własna wewnętrzna wola przetrwania, która w końcu zaczęła wołać o uwagę. A może każde z nich po trochu? Jakkolwiek faktycznie było, Ida w końcu ucichła, a ja zapragnęłam wrócić do życia, choćby tego w odcieniach szarości. Miałam nadzieję zmienić kiedyś tę szarość na jaśniejsze kolory. Wiedziałam, że nigdy nie będzie tak jak wcześniej. Nikt nie rozpoczyna tak po prostu nowego rozdziału życia, udając, że poprzedniego nie było. Ale tak, wolałam to nieznane niż wegetację za kratami psychiatryka. I co najważniejsze, potrafiłam już odróżnić wegetację od woli walki. A wcześniej nawet i one zlewały mi się w jedno.
– Pani Szulc? – Zza moich pleców dobiega energiczny kobiecy głos. Podnoszę się z krzesła i obracam w stronę, z której dochodzi. W wyciągniętej dłoni młoda pielęgniarka trzyma niewielkie tekturowe pudełko i zadrukowaną oraz opieczętowaną kartkę. – Proszę tutaj podpisać – mówi, wręczając mi dokument.
Odbieram od niej obie rzeczy, kładę je na okrągłym stoliku. W pudełku pobrzękuje kilka przedmiotów. Nie muszę zaglądać do środka, by wiedzieć, co się tam znajduje. Sekretnik, obrączka, dowód osobisty, klucze, telefon. Wszystko to zarekwirowano mi podczas przyjęcia na oddział i umieszczono w depozycie. Składam podpis, tylko pobieżnie przeczytawszy dokument. Nie chcę przeciągać tej chwili ani o minutę dłużej. Niemal czuję na sobie wilgoć parnego powietrza, która wślizguje się przez uchylone okno. Chcę już je chłonąć. Chcę być po drugiej stronie krat.
– Czy ktoś panią odbierze? – pyta pielęgniarka. Jej głos jest przyjazny, ciepły.
Kiwam na potwierdzenie głową.
– Wuj mojego męża. Pewnie już czeka na zewnątrz – odpowiadam i zerkam z nadzieją przez okno. Ale z miejsca, w którym stoję, nie widać ulicy.
– Powodzenia! – mówi Joanna, bo tak pielęgniarka ma na imię, i nachyla się nade mną. Rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie. Kładzie rękę na moim ramieniu. Biorę to za gest cichego przymierza. Za składaną jej w ten sposób w milczeniu obietnicę, że już tutaj nie wrócę. Wsuwam do torby pudełko i dokument. Kątem oka zerkam też na jej oddalającą się sylwetkę.
– Zrób tam, na mieście, hałas. Za nas obie. – Z przeciwnej strony korytarza dobiega inny głos. Odwracam się, ale oślepiona słońcem przesłaniam dłonią oczy. W tej padającej przez okno poświacie widzę tylko drobną postać nastolatki. Dobrze wiem, że to zmyłka; znam ten głos, więc wiem, że to młoda kobieta. Po chwili wyłania się zza szeregu plastikowych krzeseł i staje przede mną. Czerwony T-shirt z Betty Boop i różowe szorty z poszarpanymi kolorowymi naszywkami odejmują jej lat. Wygląda najwyżej na trzynaście, w rzeczywistości ma ich o dziesięć więcej. Mówiąc o namiastce normalności i o twarzach, które pozwalały mi tutaj przetrwać, miałam na myśli też ją. Kasandrę. W tych dziwnych okolicznościach zbudowałyśmy więź wzajemnego zrozumienia.
– Niedługo zrobisz to sama – odpowiadam. Kiedy stajemy naprzeciwko siebie, padamy sobie w ramiona, po raz drugi dzisiaj. Żegnałyśmy się już kilkadziesiąt minut temu.
Pod palcami na skórze Kas wciąż wyczuwam wgłębienia i chropowatości, tak niepożądane i piętnowane tutaj. Na szczęście jest ich już znacznie mniej. Są bledsze i płytsze niż kilka miesięcy temu.
– Obiecaj mi jedno – mówię, zaciskając dłonie na jej drobnych ramionach. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest bardzo krucha i delikatna. Mimo postępów w terapii i dobrych rokowań to jedno się w niej nie zmieniło. Zupełnie jakby zapadnięte ramiona wciąż dźwigały ciężar jej dotychczasowych przeżyć.
– Obiecywałyśmy sobie już setki rzeczy. – Kas wybucha śmiechem, ale przygląda mi się czujnie. – Jest coś jeszcze, co powinnam dorzucić do tej listy?
U nasady jej sięgających brody tlenionych blond włosów widać niewielki odrost. W oczach Kasandry jak zwykle dostrzegam coś, co kojarzy mi się z przestraszonym dzieckiem.
– Obiecaj mi, że nie będziesz potrzebowała żadnych zapewnień, ile jesteś warta. Od nikogo! – mówię i przesuwam palcem po delikatnej skórze jej ramion.
Kiedy Kasandra tu trafiła, pod jej bluzą, spodniami, nawet pod bielizną kryły się zdania naniesione permanentnym markerem. Kontur niektórych słów poprawiony był igłą albo żyletką. Może scyzorykiem. Nie wiem tego na pewno, do żadnego z tych narzędzi Kas nie chciała mi się przyznać. Sama też nie potrafiłam tego ocenić, bo wyryte w skórze słowa zdążyły pokryć się bliznami.
Jestem wystarczająca. Uda mi się. Szanuj mnie. Fighterka.
Przekreślone dwukrotnie Szmata.
Przekreślone dwukrotnie Wywłoka.
Przekreślone trzykrotnie Luzerka.
To tylko kilka słów z kilkudziesięciu innych im podobnych. Kasandra wydziarała je sobie sama. Nie tylko dziary, czyli potężne kompleksy i niska samoocena, przywiodły ją do Srebrzyska. Rok temu na zlocie zorganizowanym przez Larę Gaj, mistrzynię urbexu i youtuberkę, dla której Kas wtedy pracowała, doszło do tragedii. Lara została zamordowana. Bezpośrednią przyczyną śmierci dziewczyny było utonięcie poprzedzone brutalnym podduszaniem, najprawdopodobniej z użyciem cienkiej, ale ostrej żyłki lub struny. Jej porzucone w strumieniu zwłoki znalazła Kasandra. Do zdarzenia doszło w nocy podczas gry terenowej, czyli jednego z zadań wieńczących tamten zlot. Przez ostatni rok mnożyły się spekulacje, kto był zabójcą dziewczyny. Typowano kilkoro uczestników zlotu. Brano pod uwagę również to, że śmierć Lary mogła mieć związek z rytualnym mordem. Chodziło o to konkretne miejsce, o niechlubną historię Murszu, czyli o niewielki obszar na terenie Duchnego Lasu, gdzie odbył się zlot. W czasie drugiej wojny światowej ten las był świadkiem masowego mordu, więc teraz wielu okolicznych mieszkańców uważało go za miejsce złowrogie. A nawet potępione. Dla przyjezdnych był jednak tylko kuszącą atrakcją turystyczną.
Potencjalnego zabójcy szukano wśród młodych recydywistów, członków grupy satanistycznej. Podejrzenie padło też na mieszkającego na obrzeżach lasu pszczelarza, który miał podobno na pieńku z youtuberką. Na policyjnym celowniku była też Kas, to ona przecież znalazła Larę. Każdy z tych tropów okazał się fałszywy, a przynajmniej policja nie zebrała dotychczas wystarczających dowodów, by postawić komukolwiek zarzuty. Śledztwo wciąż było w toku, a zabójca pozostawał na wolności.
Mniej więcej tyle dowiedziałam się od Kasandry, która niechętnie dzieliła się ze mną szczegółami. Ale to było przecież zrozumiałe, z taką traumą trudno się oswoić, szczególnie dziewczynie, która już wcześniej zmagała się z wieloma problemami. Pamiętam też medialne wzmianki o krwawym finale tamtego zlotu. Trójmiasto żyło sprawą zamordowanej Lary przez miesiąc, najwyżej dwa, dopóki nie przyćmiły jej inne, bieżące zdarzenia.
– A co, jeśli nas do końca nie naprawili? – wypala niespodziewanie Kasandra. Wzrok zawiesza na oknie, na kosie trzymającym w dziobie jakąś zdobycz.
– Co masz na myśli? – pytam.
Kasandra, nie odrywając wzroku od ptaka, podchodzi do parapetu i na nim siada.
– Stawiają diagnozy tylko na podstawie tego, co my im z siebie dajemy. Owszem, to niby eksperci, wiedzą, jak interpretować nasze zachowania i słowa. To, co mówimy, albo nawet to, co próbujemy przemilczeć. Ale może się zdarzyć, że nie dotarli do źródła, bo ich do niego nie dopuściłyśmy. Nie znają przecież wszystkich haseł. Nie mają do nas wszystkich kluczy. To byłoby zbyt proste… – dodaje enigmatycznie.
Podchodzę do parapetu, siadam naprzeciwko Kas i w ten sposób wymuszam, by na mnie spojrzała. Ale ona wciąż wpatruje się w ptaka, który łapczywie połyka owada.
– Hej, coś cię dręczy? – pytam, trącając ją w ramię.
– Powiedzmy, że pytam czysto hipotetycznie. – Kasandra odrywa wzrok od kosa i spogląda na mnie. Ale jej spojrzenie jest inne niż dotychczas, jakieś odległe. Po chwili, kiedy oczy Kas zupełnie zachodzą mgłą, wydaje mi się, że całkowicie tracę z nią kontakt.
– Wychodzisz stąd za dwa tygodnie. Jeśli czujesz, że z czymś sobie nadal nie radzisz, to ostatni moment, by o tym opowiedzieć. Szczerze. Czy tak jest?
– Czy tak jest, ale co? – odburkuje wciąż zamyślona. Wydaje mi się, że nie zrozumiała sensu moich słów. Albo zwyczajnie gra na zwłokę.
– Duszenie w sobie tego syfu, który nas tu sprowadził, to nie jest dobry sposób na powrót do normalności. To droga do autodestrukcji. Sama wiem o tym najlepiej. Pytam serio. Czy faktycznie z czymś jeszcze sobie nie radzisz? Coś cię męczy? – dodaję łagodniej, bardziej zachęcająco.
Na usta Kas wpełza blady uśmiech.
– Tak jak mówisz, wychodzę stąd za dwa tygodnie. Tu było bezpiecznie, a tam, na zewnątrz, będę musiała wziąć sprawy we własne ręce. Będę zdana sama na siebie. Tylko to, nic więcej. Zwykły stres i lęk przed nieznanym. Tyle. – Wzrusza ramionami, a potem krzyżuje ręce na piersiach.
– Masz mnie – zapewniam ją.
Kas kiwa głową, ale bez przekonania.
– Pamiętasz, o czym rozmawiałyśmy? – pyta.
– Rozmawiałyśmy o wielu rzeczach…
– Zmierzyć się z nowym oznacza zabić stare. Ty i ja. Obie jesteśmy tego częścią, częścią tego starego. Może jeszcze nie teraz, ale to stanie się za moment. Ty zostawisz stare za sobą, jak tylko przekroczysz próg tej przeklętej budy. – Kas obrzuca wnętrze szpitalnego korytarza niechętnym spojrzeniem. – Ja też zrobię to już niedługo. A potem, dla każdej z nas z osobna, nastanie czas próby.
„Czas próby” i „zmierzenie się z nowym” to nie są autorskie myśli Kas. To formułki, którymi nasiąkałyśmy podczas terapii integralnej, a dokładniej naszych licznych sesji grupowych.
– Okej, ale umówiłyśmy się też, że nie zrywamy ze sobą kontaktu – przypominam.
– No tak, ale na naszych własnych staroświeckich zasadach. – Kas wybucha śmiechem. Nieobecna dziewczyna, która była w niej jeszcze przed chwilą, nagle gdzieś znikła.
– Czyli podsumujmy, tak dla jasności – mówię i odchrząkuję. – Jeśli poczujesz, że chcesz o czymś pogadać, wrzucisz list do mnie do skrzynki pocztowej. Ja zrobię to samo. Jak będzie kurewsko źle, pisz! Jeśli wydarzy się coś dobrego, pisz! Deal?
– Deal!
Zerkam na wiszący nad wejściem zegar. Obie wskazówki ustawiły się na dwunastce.
– Muszę już iść. Wuj Kuby pewnie na mnie czeka. – Zarzucam torbę na ramię.
W drodze do wyjścia odwracam się jeszcze dwukrotnie. Za pierwszym razem Kas siedzi w dokładnie tej samej pozycji, w jakiej ją zostawiłam – skulona, oparta o wnękę parapetu. Za drugim już jej nie ma.
Kiedy wychodzę przed bramę szpitala, powietrze pachnie wszystkim tym, co było dla mnie dotychczas zakazane. Wszystkim tym, co stało mi się już niemal obce, o czym prawie zapomniałam. Zaciągam się nim łapczywie. Wyczuwam woń ziół z pobliskiego przydomowego ogródka. Zza otwartych drzwi dostawczego vana wydobywa się aromat świeżo upieczonych drożdżówek. Smród spalin, cholera, nawet za tym się stęskniłam. Nagle wyrasta przede mną Paweł Sikora, wuj Kuby. Wygląda inaczej niż kilka miesięcy temu, bardziej elegancko. Ma na sobie uprasowaną białą koszulę i pachnie dobrą wodą kolońską. Jest lekko speszony, jakby nie wiedział, jak się zachować, co powiedzieć. I ja czuję się podobnie.
– Chodź, jedziemy do domu – mówi po chwili i odbiera ode mnie torbę. Jego głos jest kojący. – Już najwyższy czas – dodaje i bierze mnie pod ramię, a ja pozwalam mu się prowadzić do zaparkowanego opodal samochodu. Tak wygląda bliskość i troska, ta prawdziwa. Ta, która nie jest tylko służbowym obowiązkiem. Jej też byłam spragniona.
– Może pomóc? – W głosie dobiegającym znad ławki słyszę drwinę. Zamiast chęci pomocy wyczuwam w nim wycelowaną we mnie agresję.
Przenoszę wzrok z bawiących się w piaskownicy dzieci na stojącą nade mną wysoką blondynę w luźnym T-shircie z brokatową wszywką. Kobieta ma około trzydziestki, a na twarzy wyraz permanentnego wkurwienia. Zupełnie jakby jej mimika i drobne zmarszczki zastygły jakiś czas temu w chwili wielkiej frustracji i tak już zostały. Przez ramię przewieszoną ma połyskującą torbę wypełnioną akcesoriami dla niemowląt. Kobieta kołysze wózek, by uspokoić kwilące w nim maleńkie dziecko.
– Słucham?
– To ja się pytam, o co kaman?! – prycha. – Siedzi tu pani i wgapia się w dzieci już któryś dzień z rzędu. Jak jakiś zbok albo może powinnam powiedzieć… wariatka!? – warczy i rozgląda się wokół, jakby szukała gdzieś aprobaty.
– Chyba nie muszę się pani tłumaczyć z tego, dlaczego siedzę na ławce – odpowiadam, siląc się, by zachować spokój.
– Nie na jakiejś ławce, tylko na placu zabaw. Nie widzę tu żadnego dzieciaka. – Ostentacyjnie rozgląda się wokół. – To znaczy, żaden z tobą nie przyszedł! – Z torby wyciąga pluszowego szumisia, uruchamia go i kładzie przy twarzyczce płaczącego dziecka. Ale ono wcale się nie uspokaja. Wręcz przeciwnie. Płacze jeszcze głośniej.
– Może, zamiast przyglądać się mnie, lepiej zajmie się pani swoim dzieckiem. – Wskazuję na niemowlę. – Płacze. Pewnie przeszkadza mu ten wrzask i to, że właśnie robi tu pani scenę.
Kąciki ust blondyny drgają, na policzkach wykwitają czerwone plamy wzburzenia. Wydaje mi się, że kobieta jest na granicy wybuchu.
– Dobra, nie działa po grzeczności, to zrobimy inaczej. – Puszcza wózek, blokuje jego koła, po czym kładzie ręce na biodrach. – Lepiej się stąd wynoś, bo… – Ucina, a po chwili wyrzuca z siebie z jeszcze większą agresją, wściekle gestykulując: – My wiemy!
Rozglądam się dookoła, mój wzrok prześlizguje się po siedzących na pozostałych ławkach mamach i babciach. Zerkam też na tych, którzy bawią się z dziećmi na placu zabaw. Większość ich spojrzeń faktycznie wycelowanych jest w nas. Nie wiem, czy chodzi im o mnie, o to, że wiedzą, kim jestem, czy jednak to ta rozhisteryzowana baba zwróciła ich uwagę. Przyglądam się twarzom kobiet dokładniej. Czuję na sobie przynajmniej kilka potępiających spojrzeń, więc spuszczam wzrok. Wypowiedziane z nienawiścią „wiemy” wciąż dudni mi w głowie niczym upiorne echo.
Przełykam ślinę, ale nie ruszam się z miejsca.
– A w ogóle to kiedy przeszłyśmy na ty? – pytam, podnosząc wzrok. Zauważam wtedy, że zza pleców blondyny wyłania się Wanda Wośkowiak, moja sąsiadka. Trzyma za rękę swojego kilkuletniego wnuka.
– W porządku. To moja znajoma. – Wanda zwraca się do blondyny. – Pola, porozmawiamy? – Kiwa porozumiewawczo głową i wskazuje ręką na uchyloną furtkę. Blondyna przez chwilę się waha, ale w końcu robi krok do tyłu.
– Znasz ją, to zrób z tym jakiś porządek! – odburkuje, odblokowuje wózek i oddala się od nas wraz z płaczącym niemowlęciem.
Po placu zabaw rozchodzą się głosy komentujących scysję ludzi. Nie wyławiam z nich żadnych słów, chcę tylko, by zlewały się w szum. Nic więcej.
– Ja po prostu tutaj z nim przychodziłam – mówię, kierując się w stronę wyjścia. Przyspieszam. – Mam tu swoje wspomnienia – zwracam się do Wandy wyjaśniająco. Na nadgarstkach mojej sąsiadki pobrzękują krzykliwe bransolety, kryształ osadzony w jej złotym medalionie iskrzy w słońcu.
– I właśnie dlatego pojawianie się w tym miejscu jest jak wbijanie kija w mrowisko. One tego nie rozumieją.
– One, czyli kto?
– Te kobiety – oznajmia Wanda. – Przecież doskonale cię kojarzą – dodaje konspiracyjnym szeptem.
– I co z tego? – Tuż za furtką zatrzymuję się na chodniku, przed przejściem dla pieszych. Ale Wanda gestem dłoni sygnalizuje mi, że światło zmieniło się na zielone. Przechodzimy przez pasy.
– Jesteś dla nich, hmm… Nie wiem nawet, jak to ująć – mówi i przygryza dolną wargę.
– Zagrożeniem? To chciałaś powiedzieć?
Wanda wzdycha i kątem oka spogląda na wnuka umazanego jakąś błotną breją, którą przyrządził pewnie na placu zabaw. Mały pakuje sobie do ust lizaka.
– Wiesz, jacy są ludzie. – W oczach sąsiadki dostrzegam nieprzyjemny błysk. – Nie zrozum mnie źle. Tu nie chodzi, broń Boże, o mnie i o moje obawy – zarzeka się. – Ale inni boją się intruzów na swoim własnym podwórku. A boją się ich szczególnie wtedy, kiedy chodzi o bezpieczeństwo ich dzieci.
– Intruzów?! Mówisz tak, jakbym faktycznie chciała zrobić komukolwiek krzywdę. A przecież nigdy nic takiego nie miało miejsca.
Wanda milczy. Poprawia wnukowi zsuwającą mu się z głowy bejsbolówkę.
– Wyszłaś ze szpitala niedawno, prawda? – pyta ostrożnie, z fałszywą kurtuazją.
– A co to ma do rzeczy? – pytam i ściągam brwi.
Kolejne ciężkie westchnienie.
– Wieści rozchodzą się szybko. Gdańsk to wbrew pozorom nie taka znów metropolia. A Olszynka to już w ogóle bardzo kameralna dzielnica. Większość z tych kobiet wie przecież, że przychodziłaś tu wcześniej z… – bierze głęboki wdech, powoli wypuszcza powietrze z ust – …z tym chłopcem.
– Czyli co mam zrobić? Mam się stąd wynieść? Zniknąć?
– Na razie dla własnego dobra po prostu unikaj takich miejsc – kwituje i uśmiecha się kwaśno. – My wchodzimy tutaj – dodaje i wskazuje na salon fryzjerski mieszczący się między Żabką a pralnią. – Trzymaj się, skarbie! – wykrzykuje, po czym znika wraz z wnukiem we wnętrzu niewielkiego zakładu.
Przez ostatnie cztery tygodnie, poza spacerami do miejsc, które przywoływały choć skrawki tych dobrych wspomnień, zatraciłam się w wirze pracy. Byle nie siedzieć w domu. To miejsce, teraz tak okrutnie ciche i puste, przywoływało zbyt wiele trudnych chwil. Rozważam sprzedaż, zresztą nabieram coraz większego przekonania, że w mojej sytuacji to jedyna słuszna decyzja. By opóźnić powrót, po raz kolejny dziś zaglądam do mieszczącej się przy ulicy Świętojańskiej kwiaciarni. To kwiaciarnia matka. Jest pierwszą, którą otworzyłam, dlatego mam do niej szczególny sentyment. Tutaj prowadzę zajęcia z ikebany, tutaj mieści się niewielka palmiarnia z rzadkimi tropikalnymi roślinami. Ale dziś nie mam już tam wiele do zrobienia, więc po kilku kwadransach papierkowej roboty wracam do domu.
Sięgam do skrzynki pocztowej z tym samym co zwykle lękiem. Jego źródłem jest wisząca mi nad głową wizja rozprawy sądowej. Wezwanie może nadejść w każdej chwili. Pospiesznie przetasowuję więc niewielki plik kopert, ale, ku mojej uldze, nie znajduję pośród nich żółtego kartonika z sądowym awizo. Postawiono mi dwa zarzuty – o współudział w porwaniu i o znieważenie zwłok. Mój adwokat zakłada optymistyczny scenariusz. Moja niepoczytalność w tamtym okresie może spowodować wyłączenie winy. A to znaczy, że jeśli biegli sądowi i lekarze psychiatrzy uznają, że moja świadomość faktycznie była wtedy zaburzona, to z dużym prawdopodobieństwem nie zostanę skazana na więzienie. Co dalej, co zamiast tego? Nie wiem. Sama wizja przechodzenia przez piekło tamtych zdarzeń raz jeszcze i oczekiwanie na wyrok są jak ciągnący mnie na dno balast.
Przechodzę przez ganek, wkładam klucz do zamka i przekręcam. Zgrzyt metalu otwiera mi drzwi do pustej przestrzeni, której wciąż nie rozpoznaję. Owszem, są tu te same meble, te same, dobrze znane mi dekoracje, ale bez dziecięcego śmiechu, bez zapachu parzonej przez Kubę kawy. Przebywanie w tym miejscu jest jak najgorsza katorga. Prawdę mówiąc, jest to dla mnie większa kara niż ewentualny pobyt za kratkami. Reguluję pokrętło radia, nie chcę utonąć w tej ciszy, więc łapię jakąś pierwszą lepszą radiostację. Byle tylko ktoś do mnie mówił. Potem siadam na hokerze i przeglądam wyciągniętą ze skrzynki korespondencję. Są tam rachunki za prąd i gaz, jakieś ulotki. Kiedy mam już je odłożyć na wyspę kuchenną, ze złożonej na pół gazetki reklamowej wysuwa się błękitna koperta. Zwraca moją uwagę, bo nie ma na niej nadawcy ani naklejonych znaczków. Otwieram ją, ale charakteru pisma nadawcy również nie rozpoznaję. Dopiero kiedy mój wzrok zatrzymuje się na podpisie, a potem, słowo po słowie, odczytuję wiadomość, serce mi martwieje.
Hej, współtowarzyszko niedoli!
Słowo się rzekło, więc piszę. Naprawdę nie chciałam, żeby ta wiadomość przyszła do Ciebie w takich okolicznościach. Głupio mi też obciążać Cię swoimi problemami, wiem przecież, ile sama ostatnio przeszłaś. Ale prawda jest taka, że nie mam komu o tym powiedzieć, a raczej komu się wyspowiadać – po raz pierwszy na serio, bez zmyłek, bez uników. Rodzice i siostra nigdy nie zauważali tego, co się ze mną działo. A wysyłałam im mało subtelne sygnały, wierz mi. Ale nie winię ich. Wiem, że mnie na swój sposób kochają, tylko trudno jest im mnie zrozumieć. Wiem też, że tym listem złamałabym im serce.
Tam na korytarzu, tuż po Twoim wypisie, rozmawiałyśmy jeszcze przez chwilę. Pamiętasz? Zastanawiałam się nad tym, co będzie, jeśli nie znaleźli do nas klucza (myślałam wtedy głównie o sobie, to był taki mały egoizm z mojej strony – wybacz). Ciągnęłaś mnie przez chwilę za język, ale potem odpuściłaś. A ja wtedy skłamałam. Tamto pytanie nie było hipotetyczne. Bo w rzeczy samej tak właśnie się okazało – w Srebrzysku nie znaleźli do mnie odpowiedniego klucza. Nie udało im się mnie otworzyć. Miesiącami wkręcałam ich wszystkich. Gliniarzy. Lekarzy. I jak się okazało – także Ciebie. Nie, nie ja ją zabiłam. Bo może tak teraz myślisz. Mówię o Larze, oczywiście. Ale wiem, jak było. Wiem, co się z nią stało na zlocie. Innych przez te wszystkie miesiące truła niewiedza, ze mną było odwrotnie, to wiedza na temat tamtej nocy trawiła mnie od środka. Ona i wyryty pod powiekami obraz leżącej w strumieniu Lary. Widziałam ją chwilę wcześniej, jeszcze żywą, uciekającą między drzewami. Wyrzuty sumienia nie dawały mi spać. Wszystko inne, co wcześniej wydawało mi się paskudne, wcale takie nie było. Ale pojawił się pewien paradoks. Mimo wszystko nie mogłam stanąć twarzą w twarz z konsekwencjami wyznania prawdy. Nie poradziłabym sobie z tym. Jak się jednak okazało, fikcji, w której żyłam, też nie zdołałam udźwignąć. Nie myśl o mnie jak o tchórzu, który składa broń i tak po prostu odchodzi. Nie zakładałam, że tak będzie. Naprawdę wierzyłam, że Srebrzysko nareszcie pozwoli mi się odbić od dna. I owszem, pozwoliło, na krótką chwilę, ale teraz znów doszłam do ściany. I wiem, że już jej nie przebiję. Nie wydostanę się na zewnątrz. Nie tym razem. Nie chcę, żeby było ckliwie, ale są też dobre rzeczy, których ostatnio doświadczyłam. Mam na myśli choćby nasze rozmowy – to, że naprawdę słuchałaś i chciałaś mnie zrozumieć. Dlatego liczę, że i tym razem tak będzie i że zdołasz im wszystkim jakoś to wytłumaczyć.
xxxTwoja Kas
Kiedy jeszcze raz przebiegam wzrokiem tekst, a sens wiadomości jest wciąż ten sam, oblewa mnie fala gorąca. W kieszeniach spodni w panicznym pośpiechu szukam telefonu, porządkując w głowie wszystko to, co wiem na temat Kas, a co może przydać się dyspozytorce. Muszę natychmiast wezwać pomoc, tylko o tym teraz myślę. Nie wymieniałyśmy się numerami telefonu, nie mam namiaru do rodziców Kasandry. Ale adres pamiętam.
Kurwa!
Drżącą ręką odblokowuję klawiaturę i wstukuję numer alarmowy. Po chwili operatorka przełącza mnie do policyjnej dyspozytorki. W głowie wciąż mam gonitwę myśli, ale usiłuję się maksymalnie skupić i zachować spokój.
– Nazywam się Pola Szulc – rzucam w słuchawkę, kiedy odzywa się w niej równie spokojny, co poprzednio, głos. Mów zwięźle i na temat, ponaglam się w myślach.
– W czym mogę pomóc?
– Pomoc potrzebna jest mojej znajomej. Obawiam się, że zamierza popełnić samobójstwo.
– Rozumiem. Dlaczego myśli pani, że znajoma chce targnąć się na swoje życie?
– Kasandra Klimas, bo tak moja znajoma się nazywa, ma historię leczenia w ośrodku zamkniętym, a oprócz tego dwie próby samobójcze, obie w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Przed chwilą znalazłam w skrzynce list od niej. Nie miał znaczka, więc wsunęła go osobiście, najprawdopodobniej kilka godzin temu, bo rano listu na pewno nie było w skrzynce. Z treści wynika, że to pożegnanie. Że chce sobie zrobić krzywdę.
– Próbowała się pani z nią kontaktować?
– Nie mam jej numeru telefonu.
Nawet jeśli dyspozytorkę zdziwiła ta informacja, to nie daje tego po sobie poznać. Jej głos wciąż jest profesjonalny i opanowany.
– Czy znajoma sugerowała w liście, w jakie miejsce zamierza się udać?
– Nie. Ale z tego, co wiem, te wcześniejsze dwie próby podejmowała w domu. Przedawkowała leki.
– Czy jest z nią ktoś, z kim może się pani skontaktować?
– Nie, Kasandra mieszka sama. Czy może pani wreszcie kogoś wysłać pod jej adres? Tak jak już mówiłam, ten list mogła mi zostawić kilka godzin temu… Nie wiem, co się z nią działo od tamtego momentu…
Spodziewam się kolejnych pytań albo nawet odmowy, ale reakcja kobiety mnie zaskakuje.
– Przyjmuję zgłoszenie. Proszę podać adres znajomej.
– Wyspa Sobieszewska, ulica Stulecia ZHP osiemnaście, mieszkanie numer pięć – wyrzucam z siebie jednym tchem.
Kilka sekund później operatorka się rozłącza. Mniej więcej tyle samo czasu zajmuje mi podjęcie decyzji. Nie chcąc tak po prostu biernie czekać, biorę kluczyki i z zamiarem jak najszybszego dotarcia do Kas wsiadam do samochodu. Od jej mieszkania na Wyspie Sobieszewskiej dzieli mnie dziesięć, najwyżej piętnaście minut jazdy. Od śmierci Kuby niechętnie siadam za kierownicą, z jeszcze większą awersją przejeżdżam przez każdy most, nie tylko ten biegnący nad Martwą Wisłą. Ale w chwili takiej jak ta wszystkie powstrzymujące mnie mary i własne słabości nagle się ulatniają.
Oblężenie Sobieszewa przez turystów paraliżuje jedyną drogę dojazdową do centrum i spowalnia mnie na ostatnim odcinku trasy – piesi, rowerzyści, a na dodatek jeszcze ci podróżujący w rikszach i meleksach. Niech ich wszystkich szlag trafi! Na kilometr przed dotarciem do celu parkuję samochód na poboczu i przedzieram się przez rozleniwiony tłum, biegnąc ile sił w nogach. Smród frytury i żar buchający z pobliskich smażalni w połączeniu z wszechogarniającym lękiem o Kas przyprawiają mnie o mdłości. Na miejsce docieram po kolejnych kilku minutach, a może szybciej. Czas odmierza się teraz zupełnie inaczej, wbrew wszelkim zasadom logiki. Na miejscu zastaję niewielką, ale zadbaną dwupiętrową kamienicę. Zatrzymuję się na moment, by wyrównać oddech. Życie toczy się tutaj normalnie. Pod kamienicą nie widzę ani karetki, ani policyjnego radiowozu. Na ganku pod plastikowym daszkiem siedzi pulchna kobieta około sześćdziesiątki. Ma na sobie białą sukienkę w chabry, z jej szyi zwisają szklane korale. Roztacza wokół siebie aurę spokoju, który wcale mi się nie udziela. Na jej kolanach rozłożona jest gazeta, ale twarz zwróconą ma ku słońcu. Mijam ją i wbiegam na klatkę schodową. Wiatr wpadający przez otwarte na oścież okno tnie moją skórę chłodnym ostrzem. Pokonuję najpierw wysoki parter, potem wbiegam na piętro. Kiedy docieram do celu, zza drzwi oznaczonych piątką nie wydobywa się żaden dźwięk. Znowu wyrównuję oddech i wciskam przycisk dzwonka – za pierwszym razem dość krótko, za każdym kolejnym coraz bardziej nagląco i w końcu pulsacyjnie. Ale to na nic się zdaje. Radosna melodyjka dzwonka przypomina radiowy dżingiel. W mieszkaniu Kas nikt się nie porusza. Nikt się nie odzywa. Po chwili rezygnuję z dzwonienia i zaczynam tłuc pięściami w drzwi. Nie ma żadnej reakcji po drugiej stronie. Łomot zwraca jednak czyjąś uwagę. Drzwi mieszkania naprzeciwko Kas lekko się uchylają. W szparze pojawia się siwa i potargana czupryna starszego mężczyzny. Twarz ma zmęczoną, jakby sparciałą, pełną wgłębień i wybrzuszeń.
– O co tu się rozchodzi? Skoro panienka nie otwiera, to widocznie jej tam nie ma. Nie trzeba tak walić – mówi surowo i ściąga brwi.
– Zna pan Kasandrę? – pytam.
– Nie za bardzo. Mieszka tu od niedawna. Mijamy się czasem na klatce i tyle. – Mężczyzna drapie się po brodzie.
– Widział pan, jak gdzieś dziś wychodziła? I kiedy wracała? – Wskazuję na drzwi z numerem pięć.
– Nie szpieguję sąsiadów – oznajmia z wypisanym na twarzy zażenowaniem.
Podchodzę bliżej mężczyzny, ale on, zaskoczony moją reakcją, bardziej przymyka drzwi.
– Myślę, że mogło jej się coś stać. – Wyciągam dłoń, nie chcę, by je zatrzasnął. – Nie odbiera telefonów, a wcześniej bardzo źle się czuła – kłamię, ale w tym wypadku cel uświęca środki. – Jestem jej przyjaciółką. Muszę się upewnić, że nic jej nie jest. – W moim głosie słychać determinację. – Czy jest gdzieś tutaj drabina, żeby zajrzeć przez jej okna od frontu?
Mężczyzna przez chwilę się waha, ale w końcu odpowiada.
– No, skoro naprawdę ma pani takie obawy, to lepiej będzie pójść do właścicielki. I ja raz widziałem, jak tu do panienki przyjechał ambulans. – Odchrząkuje i spuszcza głowę. – A co do właścicielki, to ma zapasowy klucz do wszystkich lokali. Krystyna Nowicka, tak się nazywa, mieszka tutaj. – Otwiera drzwi szerzej, wychodzi poza próg mieszkania i ręką wskazuje na dolną kondygnację.
– Pod którym numerem? – pytam.
– Pod jedynką. Ale jak jej tam nie będzie, to niech pani szuka w ogródku albo gdzieś wokół domu. Lubi się tutaj kręcić. A ja jeszcze spróbuję, może panienka w końcu mi otworzy – dodaje, wskazując na drzwi.
Zamiast do mieszkania Nowickiej kieruję się bezpośrednio na ganek, licząc, że siedząca tam kobieta okaże się właścicielką kamienicy.
– Pani Krystyna Nowicka?
Kiedy mnie zauważa, przesłania dłonią oczy i chmurzy czoło. Kiwa głową, ale na jej twarzy pojawia się kolejny grymas niezadowolenia. Chyba ma mi za złe to, że zasłaniam jej słońce. Ale ja nie mam czasu na jej fochy.
– Chodzi o Kasandrę Klimas, dziewczynę spod piątki – zwracam się do niej.
Kiwa kolejny raz głową i prostuje się na krześle. W jej oczach błyska zainteresowanie.
– Co z nią? – pyta.
Stawiam na szczerość. W tej sytuacji ukrywanie prawdy, byle nie popsuć reputacji Kas, to zgubny plan. Mówię więc zdawkowo o liście, o swoich obawach i o wcześniejszym leczeniu Kas.
– Podobno ma pani zapasowe klucze – wtrącam na koniec. – Muszę dostać się do środka.
– Nie mogę tak przecież otwierać każdemu – zżyma się kobieta, ale odkłada gazetę i podnosi się z krzesła. – Nie wiem nawet, kim pani jest i czy mówi prawdę. Mało to jest wyłudzaczy? Nie mówię, że tak teraz jest, ale sama pani rozumie… – dodaje wyjaśniająco.
– Nie mam innego wyjścia. Albo wejdę po drabinie, albo wyważę zamek – nie ustępuję.
– Jak pani to zrobi, zawiadomię policję.
– Nie musi pani. Policja już tu jedzie.
Wzmianka o policji zbija kobietę z tropu.
– Skąd pani wie, że ona jest w środku? – pyta, mierząc mnie czujnym wzrokiem.
– Nie wiem tego na pewno, ale w tym mieszkaniu doszło przynajmniej do jednej próby samobójczej. Musiała pani coś widzieć lub słyszeć. To jak, otworzy mi pani czy mam szukać narzędzia, by sforsować drzwi? Czas ucieka! – ponaglam ją.
Właścicielka milczy, ale chyba coś w niej drgnęło. Jej polakierowane na bordowy kolor paznokcie nerwowo stukają o futrynę jednego z mieszczących się w suterenie mieszkań. Biorę to za znak, że zaraz, choć na pewno niechętnie, podejmie decyzję.
– Chyba nie chce mieć jej pani na sumieniu, jeśli tam faktycznie coś się stało? – dodaję.
Wzrok Krystyny Nowickiej prześlizguje się po mnie z niechęcią, kobieta wymija mnie w milczeniu i wspina się schodami na półpiętro.
– No dobrze. Proszę za mną – wzdycha, nie odwracając się. – Wszystkie komplety kluczy mam u siebie w mieszkaniu.
Kolejne sekundy pochłania dźwięk podzwaniającego o siebie metalu. To Nowicka. Z grubego pęku wyławia w końcu właściwy komplet kluczy. Kiedy mi go podaje, natychmiast biegnę na pierwsze piętro.
– Sama pani tam nie wchodzi! – krzyczy za mną Nowicka. – Pani poczeka! Do diaska, słyszy pani!?
Nie czekam. Pod zamkniętymi drzwiami mieszkania Kas nadal stoi jej sąsiad i bezradnie rozkłada ręce. Wygląda na to, że w tym starym drewnianym skrzydle niedawno wymieniono oba zamki. Klucze wchodzą w nie gładko, bez większych oporów puszczają też i same drzwi. Po przekroczeniu progu mieszkania uderzają mnie dwie rzeczy – panująca tu grobowa cisza i duchota niewietrzonych od dawna pokojów, zapach cytrusowych perfum i świeżo upieczonego ciasta. Korytarz przypomina mi limonkową landrynkę – seledynowa włochata wykładzina i dwuosobowa sofa w tym samym kolorze. Wiszą nad nią oprawione w różową ramkę plakaty z pieskami. Jest i siedzący między ozdobnymi poduszkami pluszowy chart. Można by odnieść wrażenie, że mieszka tutaj dziecko, a nie dorosła kobieta. Wołam Kas rozpaczliwie, ale nikt się nie odzywa. Serce tłucze mi się w piersi, kiedy wchodzę do kolejnych pomieszczeń. Wysprzątana na błysk kuchnia i łazienka przywodzą mi na myśl mieszkanie z katalogowej ekspozycji salonu meblowego. Nie ma tu okruchów, niepozmywanych naczyń i rzuconych niedbale ręczników. Niczego, co wskazywałoby na jakiekolwiek ślady użytkowania. Wszystko lśni nieprawdopodobną wręcz czystością.
Znajduję Kas dopiero w kolejnym pokoju – na łóżku, w otoczeniu wielkogłowych pluszaków i ułożonych na stoliku nocnym błękitnych blistrów po lekach. Ludiomil. Psychotropowe cholerstwo stosowane w leczeniu depresji. Czasami leczy, innym razem, szczególnie kiedy stosuje się je niezgodnie z zaleceniami, wypala mózg. W sześciu blistrach powinno znajdować się łącznie trzydzieści sześć pomarańczowych tabletek. Teraz wszystkie są puste, podobnie jak szklanka stojąca na krawędzi stolika. Gdy uświadamiam sobie, co Kasandra zrobiła, działam jak w transie. W mózgu uruchamia się jedynie tryb przetrwania. Nachylam się nad nią, ma drgawki, do spoconego czoła są przyklejone poskręcane wilgotne kosmyki. Wyczuwam u niej oddech, ale jest płytki, niemiarowy. Na ułamek sekundy przenoszę się pamięcią do swojej sypialni, w której w przeszłości mierzyłam się już ze śmiercią i w której to ona, nie ja, zwyciężyła.
– Niech pani dzwoni po pogotowie. Szybko! – rzucam w kierunku stojącej za mną przerażonej Nowickiej.
– Zostawiłam telefon na dole. Ale już po niego idę – mówi i znika w korytarzu. Równie przerażony sąsiad tylko mi się przygląda.
Nie czekam. Wyciągam komórkę i wystukuję trzy dziewiątki. Widzę, że z kącika ust Kasandry wydostaje się smużka piany, więc w obawie, by się nią nie zachłysnęła, z mozołem układam ją na bok. Próbuję wyczuć puls, przykładam więc palec do zagłębienia na szyi pod żuchwą. Podobnie jak oddech, puls jest ledwie wyczuwalny, a ciało – lodowate.
– Kas, do cholery, nie rób mi tego! Słyszysz?! – krzyczę.
Uderzam ją otwartą dłonią w policzek. Raz, drugi i trzeci. Z fotela obok nocnego stolika ściągam koc i szczelnie okrywam Kasandrę, pod stopy wsuwam jej kilka poduszek. Wiem, że tak powinno się postępować, kiedy człowiek jest na granicy zapaści. Ale zupełnie nie mam planu na to, co dalej. Spod jednej z poduszek wypada fotografia, trochę wyblakły polaroid z naniesionym białym markerem podpisem „Mursz”. Nie wiem, co ani kto jest na zdjęciu, nie zaprzątam sobie tym zresztą głowy, bo potem wszystko dzieje się błyskawicznie. Wydobywający się ze słuchawki głos dyspozytorki tłumią dobiegające z klatki schodowej ciężkie kroki policjantów i ponaglające nawoływania Nowickiej.
LARA
sierpień 2019
Podciągam się na metalowym pręcie wystającym z wyłomu w ścianie. Z dawnej antresoli przeczołguję się na dach pokryty mchem i rozwarstwiającą się papą. Dookoła mnie leżą rozbite butelki, puszki i pety, a cuchnie tu jeszcze gorzej, niż można się spodziewać. Obstawiam, że za ten fetor odpowiadają szczyny, pleniący się na ścianie grzyb i resztki rozlanego alkoholu.
– Cyknij jeszcze jedno. O, tutaj! – instruuję Artura i staję na krawędzi dachu zwrócona plecami do metalowego płotu, który odgradza zamknięty teren wojskowy od linii brzegowej. – A Mursz? Kojarzysz to miejsce? – pytam swojego narzeczonego.
Artur naciska spust migawki, robi to kilkukrotnie, za każdym razem, kiedy zmieniam pozę.
– Mursz? – pyta. Na jego twarzy wypisane jest zdziwienie.
– A w takim razie Duchny Las? Mursz jest jego częścią.
– No jasne. To na Kaszubach – odpowiada, kucając z aparatem w ręku. Zadziera głowę, mruży oczy i obraca pierścieniem, by wyregulować ostrość. – To ten las, pod którym biegnie sieć schronów – dodaje. – Niemcy wymordowali tam robotników, jak tylko tamci odwalili całą robotę. Jedna z mniej znanych ponurych kart historii drugiej wojny światowej. A co ci chodzi po głowie? Chcesz tam pojechać? – pyta wyraźnie zaintrygowany.
Ściągam z włosów gumkę i nasuwam ją na nadgarstek. Pochylam się i dłońmi mierzwię swoje długie, sięgające ramion włosy. Potem kolejny raz zmieniam pozę – siadam na daszku, krzyżując nogi.
– Pamiętasz, jak opowiadałam ci o swojej nauczycielce biologii? Tej, która uczyła mnie w ogólniaku?
Artur nie rusza się z miejsca, ale potwierdza skinieniem głowy.
– To była jedyna osoba, która w tamtym okresie miała na mnie jakikolwiek wpływ – mówię i zamyślam się. Na moment wracam do chwil sprzed ośmiu lat.
– To ktoś w ogóle miał wtedy na ciebie wpływ? Na tę małą jadowitą żmiję?! – Artur rży, błyska zębami w szerokim uśmiechu. – Bo idę o zakład, że jako nastolatka wcale nie byłaś milsza, niż jesteś teraz.
Wyciągam przed siebie prawą dłoń i pokazuję mu faka.
– I dlatego właśnie ze mną jesteś. Symbioza. – Wzruszam ramionami. – A w kwestii liceum to chodziłam do naprawdę dobrej szkoły. Nauczyciele truli, ale potrafili nas przycisnąć. Relacje z nimi mieliśmy letnie. Takie wiesz, odfajkuję swoje, zamykam dziennik i spadam. Z Mery, bo tak ta biolożka kazała nam na siebie mówić, było inaczej. Nie postępowała według sztywnych reguł, nikogo nie trzymała też na smyczy. Stawiała na autonomię. To rzadko się sprawdza wśród cwaniakujących nastolatków. Ale na nas to podziałało. Nasze wyniki na tle innych klas były wyjątkowo dobre. Jej naprawdę zależało – na nas i na tym, co robiła. Już wystarczy. – Podchodzę do narzeczonego i opuszczam obiektyw aparatu. – Chodź – mówię i ciągnę go za rękę.
Siadamy na krawędzi dachu, a szorstka powierzchnia starej poszarpanej papy drażni skórę moich ud. Pod palcami lewej dłoni wyczuwam drobinki roztrzaskanego szkła. Wysuwam stopy z trampek i kładę je na rozgrzanej blasze, twarz wystawiam do słońca. Odnoszę wrażenie, że dzięki setkom eksploracji takich jak ta moje ciało stało się odporne na wszelkie ostre kanty, na zadrapania i siniaki. Albo jest ich mniej, albo ja przestałam je po prostu zauważać.
Z miejsca, w którym siedzimy, rozciąga się widok na zatokę, a dokładniej na szalejącą na morzu cofkę i na torpedownię w Babich Dołach. Lubię ten jej dekadencki vibe, w pewien sposób lubię też degradację, jaką przyniósł upływ czasu. Nie tylko to mnie w niej ujmuje. Takie miejsca, opuszczone budynki, ich tajemnice i historia po prostu mnie pociągają. A głównie chyba niedostępność i adrenalina, której poziom skacze wraz z wejściem na zakazany teren. Właśnie za to pokochałam urbex.
– Okej. Ale wciąż nie rozumiem, jak jedno ma się do drugiego. Jaki związek ma biolożka z tamtym lasem? – pyta Artur. Czuję na twarzy jego oddech. Po chwili ręka Artura ląduje na moim udzie, a kiedy sunie w dół, jego paznokcie drażnią się z moją skórą. Jak zwykle wtedy czuję przyjemne mrowienie w podbrzuszu. – Mówiłaś, że ona nie żyje, to był tragiczny wypadek. Dobrze kojarzę? – docieka.
Kiwam na potwierdzenie głową.
– Mieszkała na skraju tamtego lasu, w starej leśniczówce – wyjaśniam. – Z tej chaty zostały podobno już tylko zgliszcza. Zginęła w tym pożarze.
Artur obejmuje mnie ramieniem i jeszcze bardziej przyciąga do siebie.
– Czyli rozumiem, że chcesz to miejsce wrzucić na naszą urbexową to-do-list?
Wysuwam aparat z jego dłoni. Zbliżam oko do wizjera i przybliżam kadr. Rozmyte kontury torpedowni zaczynają łapać wtedy właściwą ostrość. Przyciskam spust migawki, przechwytuję obraz, na którym pojawia się chmara ptactwa unoszącego się nad jednym z kominów. Wolę, tak jak teraz, utrwalać chwile i miejsca, a nie stawać przed obiektywem.
– Pojadę tam w pierwszą rocznicę jej śmierci – oznajmiam i zoomuję kolejny kadr. – Ale nie po to, żeby zbierać materiały do filmu.
– To o co właściwie chodzi? – Artur marszczy brwi. Na jego twarzy maluje się konsternacja.
– Sama nie wiem – wzdycham. – Przez tych kilka lat nie miałyśmy ze sobą kontaktu, ale jej śmierć mocno mną wstrząsnęła. To było jak strata bliskiej osoby. Wcześniej nie miałam odwagi pojechać do tego lasu – przyznaję z pewną skruchą. Nie lubię okazywać słabości, nawet przed Arturem. – A poza tym coś mi w tym jednak nie grało. Stary budynek, wadliwa instalacja i tak dalej. Nie mogła się z niego wydostać, bo gęsty dym i przewrócony wieszak zablokowały jej drogę ucieczki. Słyszałam, że tak było. Tylko że ta kobieta miała sporo wrogów. I wciąż myślę o tym, czy to nie było związane z tym, co się stało. Rok temu, na kilka miesięcy przed jej śmiercią, w szkole wokół niej rozpętało się prawdziwe piekło…
Artur unosi ręce w geście poddania.
– Okej, wystarczy mi tych teorii spiskowych. Jeśli chcesz, to tam pojedźmy. Wszystko, bylebyś się nie bawiła w panią detektyw. – Patrzy na mnie błagalnie. – To zadanie dla glin, a skoro prokurator uznał pożar za wypadek, to najwyraźniej miał na to dowody. A z rzeczy przyziemnych – nagle zmienia temat – jak bardzo jesteś skłonna przyjąć tamtą ofertę?
– Mówisz o kampanii dla Biedry? – Wzdycham i rzucam mu niechętne spojrzenie. – Nie chcę o tym teraz gadać.
– To przecież tylko sesja zdjęciowa z puszką energetyka w ręku. – Artur stara się mnie przekonać.
Krzywię się.
– Ja to widzę inaczej. Mówimy o energetyku, czyli syfie, pod którym mam się podpisać i który mam zareklamować. A to wiąże się też z tym, że moja twarz zostanie przepuszczona przez Photoshopa i wklejona potem na tekturowe standy. To cholernie nie w moim stylu. Nie połaszczę się na tę kasę – oznajmiam kategorycznie.
W oczach Artura widzę rozczarowanie.