Pacjent - Juan Gómez-Jurado - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Pacjent ebook i audiobook

Juan Gómez-Jurado

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

94 osoby interesują się tą książką

Opis

Bestsellerowa międzynarodowa seria thrillerów

Nie jestem ani świętym, ani męczennikiem, ani terrorystą, ani szaleńcem, ani mordercą. Określenia, pod którymi wydaje się wam, że mnie znacie, są nietrafne. Jestem ojcem. Oto co się wydarzyło.

W jego rękach leży życie dwóch osób… ale może ocalić tylko jedną.

Znany neurochirurg David Evans staje przed niemożliwym wyborem — jeśli jego kolejny pacjent zejdzie ze stołu operacyjnego żywy, jego córeczka Julia, zginie. Planowany zabieg ma zacząć się za 63 godziny. Człowiekiem, który musi umrzeć, aby jego dziecko mogło żyć, jest nikt inny jak prezydent Stanów Zjednoczonych. Zaczyna się rozpaczliwe odliczanie, a na tykający zegar i każdy ruch doktora spogląda również tajemniczy porywacz Julii, który jest gotów zrobić wszystko, aby osiągnąć swój zabójczy cel.

Pacjent to potężny zastrzyk adrenaliny. Juan Gómez-Jurado z typowym dla siebie kunsztem trzyma czytelnika w napięciu i wciąga go w rozgrywającą się w ciągu 63 szalonych godzin akcję, niedającą chwili na oddech aż do samego finału.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 482

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 59 min

Lektor: Jakub Kamieński
Oceny
4,6 (549 ocen)
377
136
28
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agatha773

Nie oderwiesz się od lektury

wartka akcja mało zbędnych opisów. Polecam
30
enkyo

Dobrze spędzony czas

Niczego jej nie brakuje do poprzednich części
20
ewusia1953

Nie oderwiesz się od lektury

Inna niż już dane nam było poznać ,ale równie interesująca i wciągającą z niesamowitą historią, którą poznajemy,mam wrażenie że jeszcze z głównym bohaterem się spotkamy,czego sobie b.zyczę.
20
Alaska2024

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i szybka lektura :))
10
paululinkaq

Dobrze spędzony czas

Dobre!
10

Popularność




Dla Andrei i Javiera

„Szaleństwo jest jak grawitacja. Wystarczy lekko pchnąć”

– Jonathan Nolan, Mroczny rycerz

Pamiętnik doktora Evansa

Wszystkim wam się wydaje, że mnie znacie. Mylicie się.

Moją twarz widzieliście mnóstwo razy – od czasu gdy w telewizji po raz pierwszy pokazano fotografię z mojego prawa jazdy i zaczęła mnie ścigać policja, aż po chwilę, kiedy ława przysięgłych uznała mnie za winnego, na żywo, wobec setek milionów telewidzów. Cały świat wie, jak się nazywam. Cały świat wyrobił sobie opinię o tym, co zrobiłem. Zarówno słowa potępienia, jak i wyrazy uznania są mi obojętne.

W celi śmierci spędziłem już tysiąc osiemset dwadzieścia trzy dni, jedenaście godzin i dwanaście minut. Cały ten czas, o ile tylko nie spałem, poświęciłem rozmyślaniom nad wydarzeniami, które przywiodły mnie w to miejsce. Drugi raz postąpiłbym jednak tak samo.

Może z wyjątkiem tego, co powiedziałem Kate.

Nie jestem ani świętym, ani męczennikiem, ani terrorystą, ani szaleńcem, ani mordercą. Określenia, pod którymi wydaje się wam, że mnie znacie, są nietrafne.

Jestem ojcem. Oto co się wydarzyło.

1

Wszystko zaczęło się od Jamaala Cartera. Jeślibym go nie uratował, sprawy mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej.

Kiedy zadźwięczał pager, z wściekłością potarłem oczy. Pisk urządzenia wystraszył mnie i obudziłem się w złym nastroju. A zresztą otoczenie także robiło swoje. W pomieszczeniu wypoczynkowym chirurgów na drugim piętrze unosiła się woń potu, stóp i seksu. Rezydenci zawsze parzyli się częściej i mocniej niż poranna kawa w McDonaldzie. Ani trochę by mnie nie zdziwiło, gdyby w czasie, kiedy spałem, na górnym łóżku figlowała jakaś para.

Mam ciężki sen. Rachel często żartowała, że aby mnie podnieść, należałoby posłużyć się dźwigiem. Prawidłowość ta nie ma jednak zastosowania w wypadku pagera – przeklęte ustrojstwo budzi mnie już drugim piknięciem. To konsekwencja siedmiu lat rezydentury. Jeśli natychmiast nie reagowałeś na przywołanie pagerem, szef rezydentów robił ci z dupy bęben. Gdy zaś nie potrafiłeś znaleźć okienka, aby podczas trzydziestosześciogodzinnego dyżuru na chwilę się położyć, wówczas również było już po tobie. Jako chirurdzy wykształciliśmy więc wybitną umiejętność zasypiania na zawołanie, podobnie jak godną psa Pawłowa reakcję na dźwięk pagera. Od czterech lat jestem lekarzem na etacie i długość moich dyżurów skróciła się o połowę, ale wyuczona zależność nie odpuszcza.

Pomacałem pod poduszką, aż natrafiłem dłonią na urządzenie. Na ledowym ekraniku widniał numer 342, oznaczający piętro neurochirurgii. Z rosnącą irytacją spojrzałem na zegarek. Do końca mojej zmiany brakowało zaledwie dwudziestu trzech minut, poranek był zaś intensywny – wypadek samochodowy, który wydarzył się na Dupont Circle i znalazł finał na stole mojego bloku operacyjnego. Musiałem przez trzy godziny odtwarzać czaszkę attaché kulturalnego brytyjskiej ambasady. Facet był tutaj od niespełna dwóch dni, a już zdążył się na własnej skórze przekonać, że w Waszyngtonie zjeżdża się z ronda w przeciwnym kierunku niż w Londynie.

Pielęgniarki wiedziały, że odpoczywam, skoro więc ktoś mnie wzywał, oznaczało to, że sprawa jest poważna. Zadzwoniłem pod numer 342, ale linia była zajęta, postanowiłem zatem udać się na miejsce i sprawdzić, co się dzieje. Bez zapalania światła obmyłem twarz wodą z umywalki w głębi pomieszczenia. Był to okres, kiedy starałem się w miarę możliwości unikać spoglądania w lustro.

Wyszedłem na korytarz. Była godzina siedemnasta czterdzieści, słońce zachodziło już za korony drzew w Rock Creek Park. Światło wpadało przez ogromne okna i tworzyło na posadzce pomarańczowe prostokąty. Jeszcze rok temu, nawet biegnąc do windy, napawałbym się tak pięknym widokiem. Teraz jednak nie odrywałem wzroku od podłogi. Człowiek, którym się stałem, nie podziwiał już krajobrazów.

W windzie natknąłem się na Jerry’ego Gonzalesa, jednego z pielęgniarzy przypisanych do mojego oddziału, który wiózł nosze. Uśmiechnął się do mnie nieśmiało, odpowiedziałem skinieniem głowy. Jako człowiek słusznych rozmiarów musiał się odsunąć, aby pozwolić mi wejść. Jeśli jest coś, czego heteroseksualni mężczyźni szczerze nie znoszą, to jest to ocieranie się o siebie w windzie. Zwłaszcza w sytuacji, gdy – jak w naszym wypadku – od wielu godzin nie mieli okazji wziąć prysznica.

– Doktorze Evans, dziękuję za tę książkę, którą mi pan pożyczył. Mam ją w szafce w szatni, później panu oddam.

– Nie ma sprawy, Jerry, możesz ją zatrzymać – odparłem, gestem ręki odbierając znaczenie całej sprawie. – Mało teraz czytam.

Zapadła niezręczna cisza. Kiedyś przerzucalibyśmy się żartami i dowcipnymi anegdotami. Kiedyś było kiedyś.

Niemal słyszałem, jak przełyka słowa, które chciał już wypowiedzieć. I dobrze – nie znoszę współczucia.

– Panu się trafił ten gangster? – zapytał w końcu.

– To w tej sprawie mnie wzywają?

– W Barry Farm była strzelanina. W wiadomościach mówią o tym już od jakiegoś czasu – powiedział, wskazując swoje ucho, w którym stale miał słuchawkę. – Siedmiu zabitych i wielu rannych. Porachunki gangów.

– Dlaczego nie wiozą ich do Medstaru?

Jerry wzruszył ramionami i się odsunął, aby umożliwić mi wyjście z windy.

Wysiadłem na czwartym piętrze, gdzie znajdował się oddział neurochirurgii. Szpital Saint Claire jest niewielki, prywatny i horrendalnie drogi. Nie słyszała o nim zapewne nawet większość mieszkańców Waszyngtonu. Mieści się na południowym skraju Rock Creek Park, nieopodal mostu Tafta, i jest prawdziwie snobistyczną lecznicą. Gros pacjentów stanowią mieszkańcy dzielnicy Kalorama, wielu z nich to cudzoziemcy i wyżsi rangą pracownicy placówek dyplomatycznych – osoby bez ubezpieczenia medycznego, za których leczenie olbrzymie rachunki nie bez oporów płacą rządy ich krajów. Szpital nie jest szczególnie dostępny w żadnym znaczeniu tego słowa, jest również mało prawdopodobne, żebyś go zobaczył, będąc w okolicy. Aby dotrzeć do jego siedziby w ogromnym wiktoriańskim budynku z czerwonej cegły i z białymi oknami, musiałbyś udać się tam z rozmysłem.

Kierownictwo szpitala – ku mojej odrazie – nie wierzy także w usługi publiczne, akcjonariuszom zależy bowiem na utrzymywaniu niskich kosztów i wysokich dochodów. Na szczęście jednak, podobnie jak w całych Stanach Zjednoczonych, również szpital Saint Claire ma obowiązek zająć się każdym nagłym przypadkiem, jaki pojawi się w pobliżu. W takich właśnie okolicznościach poznałem Jamaala Cartera.

Znajdował się pośrodku korytarza, przed dyżurką pielęgniarek. Towarzyszyli mu policjant i dwaj ratownicy medyczni w kombinezonach upaćkanych krwią. Na odblaskowych elementach ich służbowego ubioru życiodajny płyn pozostawił złowrogie czarne plamy. Na twarzach ratowników było widać wyraźne poruszenie, rozmawiali między sobą ściszonym głosem. Zważywszy na okropieństwa, z jakimi dzień w dzień przychodzi im się mierzyć, ostatnie zgłoszenie musiało dotyczyć naprawdę grubszej sprawy.

Jedna z rezydentek z izby przyjęć stała obok noszy, z obliczem pasującym do nastroju sytuacji. Musiała być nowa, ponieważ jej nie znałem.

– Jesteś neurochirurgiem? – zapytała, gdy nadszedłem.

– Nie, hydraulikiem, ale pożyczyli mi ten odlotowy fartuch, żebym sobie nie zaplamił ciuchów.

Przez chwilę patrzyła na mnie zdezorientowana, musiałem więc puścić do niej oko, żeby zrozumiała, że żartowałem. Zaśmiała się nerwowo. W kontaktach z młodymi osobami zawsze warto nieco rozluźnić atmosferę. Stażyści przeważnie traktują ich jak psie kupy przyklejone do podeszwy, dlatego najdrobniejszy nawet ludzki gest jest dla nich niczym szklanka wody wręczona na środku pustyni.

Wskazała chłopaka na noszach.

– Mężczyzna, szesnaście lat, poziom przytomności piętnaście w skali Glasgow, rana postrzałowa. Ciśnienie sto na sześćdziesiąt, tętno osiemdziesiąt dziewięć. Jest stabilny, ale pocisk utkwił przy piątym kręgu piersiowym.

Rzuciłem okiem na podany przez rezydentkę wynik tomografii, aby zobaczyć dokładne umiejscowienie kuli. Nie wyglądało to dobrze. Nachyliłem się nad pacjentem. Chłopak leżał twarzą do dołu. Miał hiphopowe spodnie i niebieską kurtkę drużyny koszykarskiej Washington Wizards. Ktoś rozciął mu ją nożyczkami, aby opatrzyć powierzchowną ranę pokrytego tatuażami prawego ramienia. Druga ręka rannego była przykuta kajdankami do noszy.

Kurtce brakowało znacznej części pleców. W miejscu, gdzie powinno się znajdować logo stołecznej drużyny, ktoś wyciął wielki fragment tkaniny, odsłaniając nieznacznie krwawiącą ranę po kuli. Trafili go w kręgosłup między łopatkami. Wskaźniki miał stabilne, jego stan nie zagrażał życiu, ale obrażenia mogły zagrozić układowi nerwowemu.

Chłopak wydał z siebie ciche jęknięcie. Przykucnąłem, żeby spojrzeć mu w twarz. Miał delikatne rysy i był otumaniony środkami uspokajającymi. Dotknąłem jego policzka, starając się zwrócić jego uwagę.

– Jak się nazywasz, kolego?

Aby otrzymać odpowiedź, musiałem powtórzyć pytanie kilka razy.

– Jamaal. Jamaal Carter.

– Posłuchaj, Jamaal. Pomożemy ci, ale musisz ze mną współpracować. Możesz poruszyć palcami stóp?

Zdjąłem mu bardzo drogie najki, które przed strzelaniną były białe, teraz zaś przybrały brudny odcień wina. Palce ani drgnęły. Końcówką długopisu przycisnąłem środek podeszwy stopy.

– Czujesz to?

Przestraszony zaprzeczył ruchem głowy. Jeśli ten chłopak miał skończone szesnaście lat, to ja jestem polskim komiwojażerem. Do gangów trafiały coraz młodsze dzieciaki.

„Dureń, dureń, dureń” – pomyślałem.

– Co tutaj robi ten chłopak?! – krzyknąłem do przełożonej pielęgniarek, która właśnie zakończyła rozmowę telefoniczną i wychodziła z dyżurki, żeby do nas podejść. Nerwowo pocierała dłonie.

– Odesłali nam go z Medstaru. Sami mają mnóstwo roboty. Doktorze…

– Nie o to mi chodzi! Pytam, dlaczego, do diabła, nie jest jeszcze na bloku?! Trzeba mu natychmiast wyciągnąć tę kulę – powiedziałem, popychając nosze.

Stanęła z przodu, blokując mi przejazd. Nawet nie zadałem sobie trudu, żeby spróbować ją odsunąć. Nie ma sensu siłować się z szefową pielęgniarek, zwłaszcza gdy waży jakieś trzydzieści kilogramów więcej niż ja. Kiedy stoi za ladą dyżurki, wygląda, jakby się w nią ubrała.

– Przepraszam, doktorze Evans, że pana wzywałam. Rozmawiałam właśnie z szefową oddziału. Nie wyraża zgody na operację.

– Margo, o czym ty mówisz? Doktor Wong jest przecież na kongresie w Alabamie!

– Po tym, jak wywołałam pana pagerem, zadzwoniła, żeby zapytać, czy są jakieś nowiny. – Spojrzała na mnie jakby przepraszająco i pokręciła głową. – Kiedy dowiedziała się o tym bandy... o tym chłopcu, poleciła, żeby go ustabilizować, jak tego wymaga prawo. Teraz czekamy, aż jakaś publiczna placówka zgodzi się go przyjąć, i oddamy jej pacjenta.

Wziąłem głęboki wdech i zacisnąłem zęby. Szefowej oddziału bardzo łatwo było wydawać dyspozycje z apartamentu pięciogwiazdkowego hotelu. Tymczasem jednak w realnym świecie mieliśmy chłopaka, który miał być odesłany do jakiegoś przeciążonego ośrodka, gdzie przy dużym szczęściu zająłby się nim wyczerpany rezydent, który miałby podjąć się operacji wysokiego ryzyka z niewielką szansą powodzenia. Jeśli wyrzuciliby tego chłopca z Saint Claire, najprawdopodobniej już nigdy nie stanąłby na nogach.

– W porządku, Margo. Sam zadzwonię do doktor Wong – oznajmiłem, wyciągając komórkę. – Macie mi coś do powiedzenia? – zapytałem ratowników, czekając na połączenie.

– Kula odbiła się rykoszetem od ściany, zanim go trafiła, dlatego nie zginął – odpowiedział jeden z nich, kręcąc głową. – Gdyby go trafiła kilka centymetrów bardziej w prawo, byłoby to ledwie draśnięcie, ale...

„Jego pech jest teraz naszym pechem”.

Uniosłem palec i odsunąłem się od ratowników. Po drugiej stronie linii szefowa właśnie odebrała telefon.

– Evans, nawet nie próbuj!

– Jak tam koktajle, szefowo?

– Nie będziesz go operował.

– Stephanie, to po prostu dzieciak, który potrzebuje pomocy.

– Pomocy, która kosztuje dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów, czego nikt nam nie zwróci.

– Szefowo...

– Evans, i tak już podwoiliśmy nasz tegoroczny budżet pro bono. A mamy dopiero październik. Przykro mi, ale odpowiedź brzmi „nie”.

– Czeka go paraliż. – Tylko tyle byłem w stanie powiedzieć. Jakby sama tego nie wiedziała.

– Mógł o tym pomyśleć, zanim wstąpił do gangu.

Proszę zbyt surowo nie oceniać ordynator Wong za jej słowa. Owszem, to pozbawiona serca suka, ale jednocześnie chirurg, jakich mało. Do jej obowiązków należało dbanie o interesy szpitala – i to właśnie robiła. Jeśli zaś chodzi o uprzedzenia wobec członków gangu... My, lekarze, tacy już jesteśmy.

Racjonalizujemy.

Podejmujemy trudne decyzje na podstawie dostępnych informacji i zasobów. Mamy tylko jedną nerkę? Damy ją młodszemu pacjentowi, nawet jeśli na liście oczekujących jest kilka osób przed nim. Mimo tych ogromnych napisów z ostrzeżeniami palisz dwie paczki papierosów dziennie? Nie spodziewaj się, że uronimy łzę, gdy przyjdziesz do nas z rakiem płuc. Pijesz jak szewc? Kiedy pokażesz nam swoją marskość wątroby, najprawdopodobniej zaczniemy przerzucać się dowcipami o pasztecie. Rzecz jasna, za twoimi plecami.

Czy sam również taki jestem?

Dobre pytanie. Odpowiedź nie jest prosta. Nie jestem potworem – jestem istotą ludzką, taką jak ty. Tak dużo czasu spędzam jednak, patrząc na przypadkowe cierpienie poczciwych ludzi, że kiedy trafię na kogoś „z uzasadnieniem”, przyjmuję, że sam jest sobie winien. To pierwotny instynkt samozachowawczy ludzkiego mózgu. Pracuję tak, jak mogę, starając się nie traktować poszczególnych przypadków osobiście. Świętoszki i wyznawcy poprawności politycznej powiedzą, że to nieludzkie, ale wierzcie mi, dzięki temu jesteśmy w stanie zapewnić możliwie najlepszą opiekę.

Niemniej czasem się zdarza, że przypadkowy pacjent ma w sobie coś szczególnego. Zjawia się z silnym zapachem wody kolońskiej, który przywołuje na myśl twojego ojczyma, wykonuje jakiś gest, mówi z określonym akcentem. Czy – jak w wypadku Jamaala – ma w oczach strach.

Wówczas wszystkie te przeszkody, które z taką determinacją uznawałeś za niezniszczalne, stają się przepuszczalną bibułką. I robisz coś, czego nie powinieneś robić: angażujesz się.

– Proszę cię, Stephanie... Jak mogę cię przekonać?

– Nijak. Odczekasz jedenaście minut, aż twoja zmiana dobiegnie końca, później zaś pójdziesz do domu. I wtedy ktoś inny będzie się martwił.

W jej głosie było coś, jakiś dziwny ton, którego nie mogłem należycie odczytać. Starając się zrozumieć jego znaczenie, ucisnąłem mocno podstawę swojego nosa.

„Jedenaście minut”.

Nagle pojąłem, co szefowa chciała mi przez to powiedzieć. Przez następnych jedenaście minut odpowiedzialność prawna za losy chłopaka spoczywała na mnie jako najwyższym rangą dyżurnym chirurgu. Wyłącznie na mnie.

– Doktor Wong, muszę kończyć. Stan pacjenta uległ pogorszeniu. Boję się o jego życie. Będę operować, aby usunąć kulę.

– Przykro mi to słyszeć, Evans – powiedziała spiętym głosem na pożegnanie.

Rzuciłem kilka lakonicznych dyspozycji i ratownicy się rozstąpili. Pielęgniarki zawiozły pacjenta na blok operacyjny. Musiałem znaleźć anestezjologa, ale z tym nie powinno być problemu – żaden anestezjolog w tym szpitalu nie byłby w stanie mi niczego odmówić.

Nie po tym, co stało się z Rachel.

Zanim umyłem ręce do operacji, wykonałem ostatni telefon.

– Swietłana, mam w szpitalu nagły przypadek. Nie wrócę na czas na kolację.

– W porządku, doktorze Evans – odpowiedziała mechanicznym słowiańskim tonem. – Położę pańską córkę spać. Chce pan, żebym jej o tym powiedziała?

Obiecałem Julii, że przeczytam jej tego wieczoru bajkę na dobranoc. Tyle razy złamałem już tę obietnicę, że byłoby mi wstyd nie powiedzieć jej tego osobiście.

– Nie, podaj mi ją – westchnąłem.

Usłyszałem, jak Swietłana woła dziewczynkę, starając się przekrzyczeć hałas telewizora.

– Cześć, tatusiu! Kiedy wrócisz? Tęsknię za tobą! Na kolację jest kurczak!

– Cześć, księżniczko. Nie mogę wyjść, mam tutaj chłopca, który ma problem, i tylko tato może mu pomóc, wiesz?

– Okej.

Cisza, która następnie zapadła, była tak ciężka od poczucia winy, jak tylko może to sprawić siedmioletnia dziewczynka. Była to cisza zimna, lepka i nieprzyjemna.

– Co oglądasz? – zapytałem, usiłując ją ożywić.

– SpongeBoba. O tym, jak Plankton mówi, że już nie chce ukraść przepisu na kraboburgery, i otwiera sklep z upominkami.

– A pan Krab namawia go i namawia, żeby spróbował go ukraść jeszcze raz. Uwielbiam ten odcinek.

– Mama też go lubiła.

Odpowiedź zajęła mi kilka sekund. Miałem w gardle gulę i nie chciałem, żeby Julia to usłyszała.

– Jak tylko wrócę, przyjdę cię otulić. Ale teraz musisz być grzeczna, dla dobra drużyny.

Julia westchnęła, jasno dając do zrozumienia, że tyle jej nie zadowoli.

– Dasz mi buziaka na dobranoc? Nawet jeśli będę spała?

– Obiecuję. – Przywołałem nasz okrzyk bojowy, który wymyśliła Rachel. – Drużyno Evansów?

– Naprzód! – odpowiedziała bez nadmiernego entuzjazmu.

– Kocham cię, Julio – zdążyłem jeszcze powiedzieć przed wejściem na blok operacyjny.

Rozłączyła się bez słowa.

Była dwudziesta trzecia trzydzieści, ja zaś wlokłem się przez parking, wyczerpany po długiej operacji, kiedy ponownie odezwał się telefon. Dzwoniła szefowa.

– Jak poszło?

Przeciągała samogłoski, z miejsca więc zdałem sobie sprawę, że rachunek za hotelowy minibarek okaże się niemały. Zapewne nie zostanie wciągnięty w koszty szpitala, doktor Wong uiści go bowiem w gotówce. Wszyscy chirurdzy piją. W miarę jak przybywa lat, pijemy coraz więcej. Pomaga to zasnąć i uspokoić drżenie rąk, kiedy się starzejesz. Nigdy jednak, przenigdy nie przyznajemy się do tego publicznie. Chyba że – jak w mojej obecnej sytuacji – nie mamy nic do stracenia.

– Pewien przestępca ponownie zacznie grasować po ulicach Anacostii za trzy do pięciu lat. Albo może trochę wcześniej, gdy wyjdzie za dobre sprawowanie – odparłem, szukając w kieszeni kluczyków od samochodu.

– Będę musiała poinformować radę. Już były skargi na twoje swobodne podejście do dostępnych środków, Evans. Mam nadzieję, że twój późniejszy raport uzasadni decyzję o operacji.

Bez względu na ogromne zmęczenie doskonale pojąłem znaczenie tego zdania.

– Nie martw się, szefowo. Raport będzie bez zarzutu – odpowiedziałem słowami wprost ociekającymi cynizmem. – To będzie arcydzieło literatury medycznej. Ani myślę dawać im okazji do tego, żeby mnie zwolnili.

Stephanie się zaśmiała.

– Jeśli operacja w piątek pójdzie dobrze, będziesz nietykalny. Już na zawsze. Będziesz mógł być ordynatorem dowolnego szpitala w kraju – oświadczyła z zazdrością.

Doceniłem, że nie wspomniała o przeciwnej ewentualności. Której rezultat również byłby definitywny.

– Nie przesadzaj. Sukces będzie należał do całego oddziału neurochirurgii.

Ponownie się zaśmiała, nieco zbyt żywiołowo. Była oficjalnie pijana.

– Evans, ja mam dwóch byłych mężów, którzy kłamali lepiej niż ty. A teraz idź do domu i odpocznij. Jutro masz spotkanie z Pacjentem – powiedziała, wyraźnie podkreślając wielką literę.

– Spokojnie, szefowo. Poradzę sobie.

– Evans, ile ty masz lat? Trzydzieści sześć?

– Trzydzieści osiem.

– W takim tempie, chłopcze, nie dociągniesz do czterdziestki.

Rozłączyłem się i przekręciłem kluczyk w stacyjce. Znajomy pomruk silnika lexusa rozbrzmiał pod maską i po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnąłem. Tak naprawdę to po raz pierwszy od wielu dni. Zanim tydzień dobiegnie końca, los wreszcie się zacznie do nas uśmiechać, co nie zdarzyło się od czasu śmierci Rachel. Czeka mnie lepsza praca, lepsze życie. Czas, żeby być z Julią.

„Nietykalny. Ładnie brzmi”.

Niecałą godzinę później wiedziałem już, jak bardzo się pomyliłem.

2

Kiedy otworzyłem drzwi, powitała mnie niepokojąca cisza.

Zbliżała się północ, nie była to jednak cisza, z jaką zwykło się mieć do czynienia o tej porze w dzielnicach mieszkalnych. Mieszkamy przy Dale Drive w Silver Spring – niemal przy obwodnicy Beltway, choć po jej wewnętrznej stronie – w budynku z lat trzydziestych o ścianach licowanych szarym kamieniem. Być może widzieliście go z zewnątrz na fotografiach w „National Enquirer” lub na którymś z tych odrażających, goniących za sensacją blogów. Jeden z takich blogów zdobył nawet zdjęcia domu ze strony internetowej agencji nieruchomości, od której kupiliśmy go z Rachel. Była wtedy w ciąży z Julią. Akurat malowała na ścianie pokoju dziecięcego ogromnego uśmiechniętego misia, kiedy odeszły jej wody. Popędziliśmy do szpitala z wielkim strachem i równie wielką radością.

Mimo wysokiej ceny nasze pensje pozwoliły łatwo nabyć dom tuż przed pęknięciem bańki na rynku nieruchomości. Kiedy jednak Rachel odeszła, jego utrzymanie zaczęło się robić coraz trudniejsze. Rachel miała polisę na życie, której beneficjentką była Julia, ale, rzecz jasna, firma nie wypłaciła złamanego centa. Otrzymaliśmy tylko utrzymany w nader formalnym tonie list, który podkreślał „dobrowolność” decyzji Rachel i w którym przytoczono w całości treść siódmego ustępu trzynastego punktu umowy ubezpieczeniowej. Do dziś pamiętam mdłości, jakie mnie ogarnęły, gdy zmiąłem to przeklęte papierzysko w kulkę i wyrzuciłem do kosza. Pewnego dnia w domu zjawił się adwokat, który przeczytał o naszej sytuacji w gazecie i oznajmił, że możemy pozwać ubezpieczyciela, ale kazałem mu spadać. Bez względu na to, jak bardzo doskwierał nam brak pieniędzy, byłoby to coś obrzydliwego.

Nie chodziło tylko o hipotekę – była przecież jeszcze Julia. Godziny pracy neurochirurga, który musi brać dodatkowe dyżury, żeby mieć z czego opłacić rachunki, nie są raczej przewidywalne. Musiałem zatrudnić pomoc domową. Najpierw była to kobieta z Brazylii, która przed miesiącem jak gdyby nigdy nic rozpłynęła się w powietrzu. Następne dni stanowiły logistyczny koszmar, biedna Julia musiała zaś spędzić wiele wieczorów w dyżurce pielęgniarek, kolorując czarno-białe schematy ze starych podręczników do anatomii, jakie znalazła w moim gabinecie. Bardzo ładnie wychodziły jej nerki, które przypominały garbatego i sympatycznego Pana Ziemniaka.

Mimo szalejącego ponoć bezrobocia moje ogłoszenia na portalach Craiglist i DC Nanny nie zaowocowały choćby jedną odpowiedzią przesłaną na podany adres poczty elektronicznej. Kilka tygodni temu odebrałem jednak zgłoszenie Swietłany i poczułem się tak, jak gdybyśmy wygrali na loterii. Nie tylko wspaniale opiekowała się Julią, lecz także nieziemsko gotowała. Do wszystkich potraw dodawała ogromne ilości gęsiego tłuszczu, jak to zwykło się czynić w jej rodzinnym Belgradzie, przez co przytyłem kilka kilogramów. Zawsze gdy wracałem do domu, niezależnie od pory dnia lub nocy, na stole czekał na mnie talerz z gorącym posiłkiem.

Ale nie tej nocy.

Tej nocy czekała na mnie tylko cisza.

Zostawiłem teczkę na jednym z krzeseł w kuchni, aby zaś zaspokoić głód, wziąłem jabłko z kosza z owocami. Kiedy się w nie wgryzałem, spostrzegłem, że na stole leżała książeczka z Dorą Małą Podróżniczką, otwarta na wpół pokolorowanym rysunku Butka. Zdziwiło mnie, że Julia poszła spać, nie kończąc kolorowanki. Zawsze się upierała, żeby kończyć rysunki przed snem, częściowo po to, żeby odwlec położenie się do łóżka, częściowo zaś dlatego, że zostawianie niedokończonych spraw nie leżało w jej naturze. Być może była jeszcze obrażona za to, że nie wróciłem na czas na kolację?

Zamknąłem książeczkę. Chyba zbyt gwałtownie, ponieważ czerwona kredka przetoczyła się po okładce i spadła na podłogę. Przykucnąłem, żeby ją podnieść, i natychmiast poczułem ból w opuszkach palców. Błyskawicznie cofnąłem dłoń i zauważyłem, że czymś się skaleczyłem – po palcu wskazującym spływało kilka kropli krwi.

Klnąc pod nosem, podniosłem się, podszedłem do zlewu i na dłuższą chwilę włożyłem palec pod kran. Trudno jest wytłumaczyć komuś, kto nie poświęcił połowy życia medycynie, co wobec swoich rąk czuje neurochirurg, ale określeniami najbliższymi prawdzie byłyby „szacunek” i „cześć”.

Troszczę się o swoje ręce z niemal chorobliwą dbałością i kiedy tylko przydarzy mi się jakiś drobny domowy wypadek, ogarnia mnie paniczny strach, trwający do czasu, aż ocenię skalę uszkodzeń. Kojarzycie ten miniatak serca, kiedy szef albo żona oznajmiają „musimy porozmawiać”? Chodzi właśnie o coś podobnego.

Dlatego w kuchennej szafce trzymam płyn dezynfekujący, gaziki i bandaże. Podobnie we wszystkich łazienkach. A także w garażu i w samochodowym schowku na rękawiczki. Przezorny zawsze ubezpieczony.

Kiedy przemyłem skaleczenie ilością płynu wystarczającą do zdezynfekowania kontenera na śmieci, ponownie schyliłem się pod stół. Tym razem odsunąłem krzesło i spojrzałem na podłogę przed włożeniem ręki. Między nogą stołu a ścianą tkwił zaklinowany kawałek ceramiki. Ostrożnie go podniosłem – był to odłamek kubka z Dorą Młodą Podróżniczką. Młodej obieżyświatce brakowało głowy, zza krzaków zaś spoglądał na nią ze złowieszczym uśmiechem zły lisek Rabuś.

Kubek ten kupiła Julii Rachel. Był jej ulubionym.

„Mam nadzieję, że nie widziała, jak się rozbił. Biedactwo wypłakałoby oczy” – pomyślałem.

Wyrzuciłem odłamek do śmieci i natychmiast wszedłem na piętro. Chciałem jak najszybciej dać Julii buziaka, nawet jeśli musiałbym ją w tym celu obudzić. Ten zwykły kubek znaleźliśmy kiedyś przypadkiem w Home Depot, rzadko więc wracałem do niego myślami. Ale gdy znienacka ujrzałem go w kawałkach, niecałe dwa tygodnie od pierwszej rocznicy śmierci Rachel, obudził we mnie falę wspomnień o tamtym dniu.

Była sobota i oboje mieliśmy w szpitalu dzień wolny. Całą trójką wybraliśmy się na poszukiwania kanapy, ustaliliśmy jednak, że o jej wyborze zadecyduje nasza córka. Sama zainteresowana skakała po wszystkich meblach w sklepie, aż doszła do wniosku, że żaden model nie jest dość miękki ani nie ma wystarczającej liczby słoni na obiciu. Wyszliśmy stamtąd jedynie z tym właśnie kubkiem i ogromnymi brązowymi wąsami, jakie pozostały Julii po wypiciu czekolady. Nie zgodziła się ich zetrzeć i całą drogę do domu robiła nam w lusterku samochodu wąsate miny.

Ogarnęło mnie potworne uczucie straty.

W tym momencie poczułem potrzebę przytulenia się do kogoś, tak samo jak musiała tego potrzebować Julia, kiedy rozbił się jej ulubiony kubek. Otworzyłem drzwi pokoju dziecięcego, który – ku mojemu zdziwieniu – był pogrążony w ciemnościach. Julia zawsze spała przy włączonej lampce nocnej. Po omacku znalazłem włącznik i spokojna, delikatna, różowa poświata odegnała mrok w kąty pokoju.

Łóżko było puste.

Było to coś bardzo dziwnego. Być może Julia miała zły sen i poprosiła Swietłanę, żeby pozwoliła jej spać ze sobą, ale jeśli tak w istocie było, niania mogła przynajmniej zostawić jakąś informację.

„I dlaczego, u licha, łóżko jest posłane? Czyżby nawet nie próbowała jej położyć?”

Ubolewając nad wykazanym przez Swietłanę zaskakującym brakiem odpowiedzialności, wróciłem na parter. Niania zajmowała pokój po drugiej stronie kuchni – przestronne pomieszczenie z niewielkim salonem, wychodzące na podwórko na tyłach domu.

Delikatnie zapukałem, ale nie było odpowiedzi. Ostrożnie otworzyłem drzwi. Pokój był pusty.

Nie mam jednak na myśli tego, że nikogo w nim nie było – z pokoju zniknęło wszystko, co mogłoby sugerować, że jeszcze do niedawna był przez kogoś zamieszkany. Poznikały prześcieradła, poszewka od poduszki, dywany i ręczniki. Żadnych kosmetyków, żadnych ubrań w szafach. Ze wszystkich powierzchni unosił się silny zapach wybielacza.

Poczucie pustki w żołądku, które ogarnęło mnie w chwili wejścia do domu, przybrało na sile, jak wtedy, kiedy dojeżdżasz na szczyt kolejki górskiej i wiesz, że za moment nastąpi spadek.

– Julia! – zawołałem. – Julia, kochanie!

Przeszedłem przez dom, zapalając wszystkie światła i nawołując córkę. Zaciskałem zęby z taką siłą, że po kilku minutach bolały mnie dziąsła. Krew huczała mi w skroniach z prędkością widelca ubijającego w misce białka. Byłem świadom każdego zaczerpniętego oddechu.

Zatrzymaj się, pomyślałem, choć głos, który rozbrzmiewał w mojej głowie, należał do doktora Colberta: człowieka, który nauczył mnie, jak się trzyma skalpel. Zachowaj zimną krew. Podchodź do problemów jeden po drugim. Określ swój plan działania.

Trzeba namierzyć Swietłanę.

Zadzwonię do niej na komórkę.

Jej numer miałem zapisany w ulubionych. Zadzwoniłem, przełączyło mnie jednak od razu na pocztę głosową.

Gdzie mogą być o tej porze?

Przechodząc nieprzytomnie z jednego końca pokoju do drugiego, sporządziłem w myślach listę miejsc, w które mogły się udać. Swietłana jeździła po sprawunki toyotą prius, która niegdyś należała do Rachel, ale samochód stał w garażu z zimnym silnikiem. To w znacznym stopniu ograniczało możliwe cele podróży. Być może poszły do któregoś z sąsiadów, ale dlaczego nie zostawiły karteczki z informacją? Najważniejsza była jednak inna kwestia – dlaczego z pokoju niani zniknęły wszystkie jej rzeczy?

Nie pozostało mi nic innego, jak zawiadomić policję. Policję, FBI, Gwardię Narodową, a nawet pierdolonych Avengersów. Moja córeczka miała się znaleźć – i to natychmiast.

Zadzwoniłem pod 911.

Zajęte.

Zajęte? Jak, u diabła, linia alarmowa może być zajęta?

Stanąłem na chwilę, starając się uspokoić. Nie wiedziałem nawet, co miałbym im właściwie powiedzieć. Co radzili w ulotkach rozdawanych w centrach handlowych i na zebraniach rodzicielskich? Żeby pamiętać, co dziecko miało na sobie. W co mogła być ubrana Julia?

W jej pokoju, jak mi się wydawało, niczego nie brakowało, nawet butów. Wszystko było czyste i uporządkowane. Za bardzo nawet. Żółtej piżamy z podobizną SpongeBoba, którą miała na sobie poprzedniej nocy, nie było pod poduszką ani w koszu na brudne ubrania. Zwykle przed wrzuceniem do prania nosiła ją dwa albo trzy dni. I zawsze przebierała się w piżamę przed kolacją.

Czyli co? Swietłana zabrała swoje rzeczy, przetarła pokój wybielaczem i wyszła z Julią ubraną tylko w piżamę? Aby pomieścić rzeczy osobiste, potrzebowałaby jednak co najmniej kilku pudeł. Sama nie zdołałaby zabrać wszystkiego.

Ktoś musiał po nią przyjechać. I po Julię. Ktoś, kto wykorzystał dodatkowe godziny, które spędziłem na bloku operacyjnym, usuwając kulę z kręgosłupa Jamaala Cartera.

„To moja wina. Jasna cholera, powinienem być tutaj, w domu, i chronić moją córkę!”

Ponownie zadzwoniłem pod 911.

Znowu zajęte.

Odsunąłem telefon od ucha i przyjrzałem mu się ze zdumieniem. Było to coś niemożliwego, ale nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo, nagle bowiem przyszła mi do głowy pewna myśl.

Jeśli jednak ktoś je uprowadził siłą, dlaczego – nie licząc rozbitego kubka – nie ma śladów walki?

Myśl ta sprawiła, że zaschło mi w gardle. Swietłana musiała być w to zamieszana! Możliwe, że uprowadziła Julię dla okupu. Chryste Panie, a ja tej dziewczynie zaufałem! Przygarnąłem ją pod swój dach.

Skoncentruj się. Przypomnij sobie wszystko, co o niej wiesz.

Pochodziła z Belgradu. Miała dwadzieścia cztery lata. Studiowała filologię angielską i pragnęła zdobyć w Stanach Zjednoczonych doktorat. Miała list polecający od swoich profesorów z Uniwersytetu w Nowym Belgradzie. Zmieniła kierunek studiów i potrzebowała funduszy, aby utrzymać się w horrendalnie drogim Waszyngtonie.

Była niska i szczupła, wyglądała na delikatną. Sprawiała wrażenie przytomnej, choć miała w sobie pewien smutek. Z miejsca zaprzyjaźniła się z Julią, dziewczynka zaś szybko ją zaakceptowała. Wyglądało, że doskonale się rozumieją. Swietłana przecież także straciła matkę w podobnym wieku, w jakim była Julia, kiedy odeszła Rachel. Zdarzyło się to podczas wojny w Bośni, ale o tym małej nie wspominała. Mnie powiedziała przy okazji rozmowy wstępnej.

Dała mi numer telefonu swojego promotora z Georgetown. Był to człowiek o przyjemnym głosie, który zapewnił mnie, że Swietłana to studentka godna zaufania.

Wszystko wydawało się więc w porządku, ja zaś rozpaczliwie potrzebowałem pomocy, dlatego ją zatrudniłem. Nie miała nawet telefonu komórkowego, musiała go sobie kupić, żeby był z nią jakiś kontakt. Nie dzwoniła do ojczyzny, nie miała przyjaciół w Waszyngtonie. Nawet dni wolne spędzała zamknięta w pokoju, skupiając się na nauce. Nigdy nie widziałem, żeby z kimś rozmawiała, tylko...

Tylko w ubiegłym tygodniu.

W mojej głowie zaczęła nabierać kształtu pewna szalona myśl, od której nagle wezbrał we mnie gniew. Wziąłem kluczyki od samochodu.

Zanim zdecydowałbym się ponownie zadzwonić na policję, musiałem coś sprawdzić.

3

Z ojcem Rachel nigdy nie było mi po drodze.

W okresie naszego narzeczeństwa nie zadawał sobie trudu, żeby być miły wobec mnie. Gdy się ze mną witał, uśmiechał się i podawał mi rękę, ale chował ją z powrotem do kieszeni szybciej niż fiskus zgarniający ostatnie oszczędności podatnika. Spojrzenia, które posyłał mi ukradkiem, kiedy sądził, że ich nie zauważam, mogłyby przepalić moje chirurgiczne kleszcze wykonane ze stopu chromu z wanadem.

– Tak ci się tylko wydaje, kotku – szeptała Rachel, gdy wymykała się ze swojego pokoju i zakradała do mojego. – To po prostu ponurak, który życzy swoim córkom jak najlepiej.

– Rachel, jasna cholera! Będę przecież neurochirurgiem. Czego jeszcze chce?

– Przez całe życie chronił swoje córeczki. Sam się przekonasz, kiedy będziesz ojcem i jakiś szczeniak będzie łaził ci po domu z orężem takiego kalibru – odpowiadała, wsuwając dłoń pod kołdrę i dotykając wspomnianego oręża.

Należy przyznać, że rodzina Robsonów była bardzo zżyta. Z dwojga sióstr Rachel była tą starszą i bardziej odpowiedzialną. Rozsądna i uporządkowana, uczyła się na anestezjolożkę i ciągle perswadowała młodszej Kate wszystkie szaleństwa, które przychodziły jej do głowy. Ich matka Aura była osobą radosną i gadatliwą, wciąż krzątającą się po kuchni. Wypiekała kukurydziane chlebki i uwielbiała plotkować o sąsiadach. Był również Jim, patriarcha rodu, Wirginijczyk czystej krwi – z tych, którzy jeszcze odczuwali bujanie pokładu Mayflower. Popijał piwo na werandzie i wściekał się na obecność wysokiego, ciemnowłosego, młodego rezydenta, który podawał się za narzeczonego jego córki.

– Jakieś wieści z Północy? – pytał zawsze.

– Wiesz, Jim, na fladze mamy teraz już pięćdziesiąt gwiazdek.

Nigdy nie śmiał się z moich godnych pożałowania żarcików, sytuacja nie uległa również poprawie już po ślubie. Mimo to obaj czyniliśmy wysiłek, dlatego spotkania z Robsonami były niemal miłe, choć zawsze czułem się wówczas skrępowany. Nie była to jednak tylko kwestia nastawienia Jima. Odnosiłem wrażenie, że do nich nie pasuję. Tak naprawdę nigdy nie rozwinąłem w sobie tej dbałości o więzy rodzinne.

Jestem sierotą i nie miałem okazji poznać swoich rodziców biologicznych. Do dziewiątego roku życia moim domem były rozmaite schroniska, w pozostałych dzieciach nie widziałem jednak nigdy rodzeństwa, tylko rywali, z którymi przychodziło walczyć o żywność i inne dobra. Później zostałem adoptowany przez parę z Pottstown nieopodal Filadelfii. On był wiejskim lekarzem, ona pełniła zaś funkcję jego pielęgniarki i pomocnicy. Kiedy byłem na drugim roku studiów, jeszcze zanim poznałem Rachel, oboje zginęli w wypadku samochodowym, tym samym osierocając mnie po raz drugi. Szok spowodował, że straciłem cały rok nauki. Żal od dziecka gościł w moim domu, ale przez lata zdawał się chować w jakiejś szafie. W dniu śmierci przybranych rodziców ponownie wylazł na powierzchnię, ryjąc wokoło swoimi czarnymi pazurami, i dopiero Rachel udało się go odegnać.

Teraz jej już nie ma, a Julia i jej rodzina to wszystko, co mi zostało.

Tak więc od piętnastu lat co trzeci weekend – a także z okazji urodzin, Święta Dziękczynienia, Bożego Narodzenia i Dnia Niepodległości – pokonuję półtorej godziny drogi do Fredericksburga. Zważywszy jednak na prędkość, do jakiej rozpędziłem tej nocy mojego lexusa, tym razem miałem dojechać na miejsce dwa razy szybciej.

Nie pamiętam, ile wskazywał prędkościomierz, wiem jedynie, że ciało rozsadzała mi adrenalina i że o mały włos się nie zabiłem przy zjeździe na Falmouth. Skręcałem tam już pewnie setki razy, ale tej nocy jechałem tak szybko, że przegapiłem zjazd. Wbiłem hamulec w podłogę, pozostawiając połowę bieżnika na asfalcie, i na samym środku autostrady międzystanowej I-95 wrzuciłem wsteczny. Nie mam pojęcia, co mi przyszło do głowy. Na szczęście minęła pierwsza w nocy, autostrada zaś była czteropasmowa, inaczej to głupie zachowanie mogłoby mnie słono kosztować. Na drodze za mną pojawiła się ogromna ciężarówka. Jej reflektory zajaśniały w moim lusterku, przenikliwy dźwięk klaksonu stawał się coraz bliższy.

Na chwilę przed zderzeniem kierowca zdołał wystarczająco zredukować prędkość, żeby zmienić pas. Jego przedni zderzak jedynie zarysował krawędź mojego, ale podmuch dwudziestotonowego kolosa poruszył moim niewielkim sportowym samochodem tak, jak kichnięcie porusza płomieniem świeczki.

Zatrzymałem się na poboczu między autostradą I-95 a zjazdem 133, starając się odzyskać spokój. Moje zachowanie było absurdalne i w niczym Julii nie pomagało. Niemal dałem się zabić.

I wszystko to przez głupie przeczucie.

Przed kilkoma tygodniami teściowie przyjechali do nas, żeby odwiedzić małą. Jim jest właścicielem niewielkiej, ale znanej sieci sklepów z narzędziami Robson Hardware Repair. Z pewnością słyszeliście kiedyś jego slogan: Zrób to sam – lepszego pracownika nie znajdziesz. Zarówno branża, jak i slogan reklamowy idealnie pasują do poczciwego Jima, człowieka twardego jak skała. Sieć ma pięć lub sześć placówek, choć żadna nie znajduje się na północ od Arlington. Rzadko kiedy się więc zdarzało, żeby Jim przekroczył linię Potomaku, chyba że w takie dni, jak ten, gdy miał jakieś spotkanie w stolicy.

Aura obwieściła swoje przybycie w typowy dla niej sposób, z dyskrecją godną brązowego dzwonu, który spada po schodach. I to dwukrotnie.

– Juliaaa! Gdzie jest mój cukiereczek?

Dziewczynka przybiegła z pełną prędkością, ostatni fragment parkietu pokonując ślizgiem w skarpetkach. Zarzuciła jej ręce na szyję i zasypała ją pocałunkami.

– Babciu! Chodź do mojego pokoju, chcę ci coś pokazać! – zawołała, biorąc ją za rękę i ciągnąc za sobą.

Przywitałem się z Jimem i zapytałem, czy się czegoś nie napije, wiedząc doskonale, że odmówi. Nigdy nie pił alkoholu, kiedy prowadził. Usiadł na mojej kanapie, z niezadowoleniem przyglądając się wystrojowi. Rachel lubiła meble o prostych, czystych formach, co kłóciło się z tradycjonalistycznym charakterem jej ojca.

– Julia sporo urosła. Nie widzieliśmy jej od przeszło miesiąca.

– Ostatnio miałem dużo pracy – odpowiedziałem poirytowany na swoją obronę.

Zdaję sobie sprawę, że od czasu śmierci Rachel nasze wizyty stały się nieco rzadsze, ale jednocześnie trochę mnie frustrowało, że zawsze to ja musiałem zawozić małą. Odległość z Silver Spring do Fredericksburga jest taka sama jak z Fredericksburga do Silver Spring. Przez grzeczność jednak tego nie powiedziałem. A także dlatego, że – szlag by to trafił! – teść nadal mnie nieco onieśmiela.

– Na tym właśnie polega problem, David. Za dużo pracujesz.

Zaskakująco brzmiało to zdanie w ustach kogoś, kto spędził pół życia na jeżdżeniu po swoich sklepach i znał na pamięć każdą, najdrobniejszą nawet śrubkę, jaką miał w asortymencie.

– Nie bardzo wiem, do czego zmierzasz, Jim.

– To, że tyle pracujesz, nie jest dobre dla Julii.

Ani myślałem odpowiadać. Wzruszyłem ramionami i wbiłem w niego wzrok. Wytrzymał moje spojrzenie.

– Niedawno sprzedałem moją sieć.

Wiadomość zupełnie mnie zaskoczyła. Jim ciągle się przechwalał, że w dniu, kiedy przyjdzie po niego kostucha, zastanie go za kontuarem. Zawsze sobie wyobrażałem, jak z dezaprobatą spogląda na ostrze należącej do Żniwiarza kosy i proponuje mu zakup ostrzałki firmy Bester.

– Ależ Jim... Przecież te sklepy... to całe twoje życie.

Poruszył się nerwowo na kanapie i skrzyżował ramiona.

– Odkąd nie ma Rachel, ledwie mogę się skupić na pracy. Całe miesiące nachodzą mnie myśli, że życie jest zbyt krótkie i że są w nim ważniejsze rzeczy od kluczy imbusowych Allena.

To właśnie, słowo w słowo, Rachel zawsze mu powtarzała, kiedy siedzieliśmy razem przy stole, gdzieś między purée ziemniaczanym a indykiem.

– Sam dobrze wiesz, że ci z koncernu Ace Hardware wiele razy usiłowali mnie wykupić – ciągnął. – Dziś zobaczyłem się z nimi i przystałem na ich propozycję. Nie zapłacili tyle, ile daliby pięć czy sześć lat temu, interes bowiem idzie nie najlepiej. Ale i tak to, co dostałem, wystarczy mi spokojnie do końca życia. Mam sześćdziesiąt trzy lata, przez pół wieku tyrałem jak wół. Zapracowałem na to, żeby korzystać z emerytury i zadbać o to, co dla mnie najważniejsze.

– Masz rację, Jim. Podjąłeś słuszną decyzję. Gratuluję.

Stary pokręcił głową, być może zbierając się na odwagę, żeby powiedzieć, o co mu tak naprawdę chodziło. W końcu wydusił to z siebie w swoim stylu: szorstko i bez ogródek.

– Nie zrozumiałeś mnie, David. Chcę, żeby Julia zamieszkała u nas.

Spojrzałem na niego z otwartymi ustami i wydałem z siebie głupi odgłos, coś jakby w połowie między śmiechem a parsknięciem z niedowierzania.

– Ty chyba żartujesz!

W oczach Jima Robsona nie krył się jednak nawet cień humoru.

– Tak będzie ci łatwiej. Wyświadczam ci przysługę. To będzie najlepsze dla mojej wnuczki.

– Jim, czy ty insynuujesz, że ucieszyłaby mnie możliwość uwolnienia się od mojej córki? – odparłem, starając się ogarnąć to wszystko i z każdą chwilą stając się coraz bardziej wkurzony.

– Waszyngton to nie miejsce dla dziewczynki. Stanie się kolejnym robotem w mundurku. Lepiej będzie, jeśli pójdzie do porządnej publicznej szkoły w niewielkiej miejscowości.

To szczególnie mnie ubodło. Rachel i ja szukaliśmy najlepszej szkoły dla Julii od chwili, gdy tylko się dowiedzieliśmy, że będziemy mieli dziecko. Zdecydowaliśmy się wybrać taką, która kładłaby większy nacisk na twórczość i radość niż na współzawodnictwo. Na jedno miejsce w wymarzonej placówce było dwunastu chętnych. Odstaliśmy mnóstwo czasu w kolejkach, poprosiliśmy o rozmaite przysługi wszystkich naszych znajomych, aż w końcu udało nam się załatwić, żeby ją przyjęli. A teraz ten wścibski facet kwestionował naszą decyzję.

– Julia chodzi do Maret School, jednej z najlepszych prywatnych szkół w kraju, w której zresztą uczniowie nie noszą mundurków. A tak w ogóle, nie wydaje mi się, żebyś to ty miał mi mówić, jak mam wychowywać moją córkę.

– Przemyśl to. Dzięki temu w chwili, kiedy wracałaby ze szkoły, ktoś by na nią czekał, ktoś miałby dla niej czas. I jadłaby jak należy, dobre, domowe obiady. Ma zbyt kościste nogi.

Podniosłem się i obszedłem stolik przy kanapie, aby się do niego zbliżyć. Natychmiast się poderwał.

– Posłuchaj mnie, Jim! Przez szacunek, jaki mam do ciebie, i przez pamięć o Rachel udam, że ta rozmowa nigdy się nie odbyła – oznajmiłem, czyniąc dłonią gest, jakbym odganiał muchę. – Jesteś dziadkiem małej i nic ponadto. Zawsze, kiedy zechcesz, będziesz w tym domu mile widziany. Proszę cię jednak, jeśli nie chcesz, żeby stan ten uległ zmianie, żebyś nigdy więcej nie sugerował podobnych bzdur!

Odsunąłem się od Jima, on zaś z powrotem usiadł.

– Będziesz tego żałował, Davidzie – wymamrotał przez zęby, upokorzony.

Puściłem jego odpowiedź mimo uszu, pragnąc jak najszybciej zakończyć rozmowę.

– Lepiej będzie, jeśli pójdę sprawdzić, co robi Julia – stwierdziłem i udałem się schodami na górę.

Kiedy po pewnym czasie zszedłem na parter, zdziwiło mnie, że nie zastałem Jima w salonie. Poszedłem do kuchni i zobaczyłem, jak mówi coś na ucho Swietłanie, która z bardzo poważną miną mu przytakuje. Kiedy zdali sobie sprawę z mojej obecności, odsunęli się od siebie cokolwiek spłoszeni.

Na twarzy mojego teścia malowało się poczucie winy.

W tamtym czasie nie przywiązałem do tej sytuacji większej wagi. Zawoalowaną groźbę ze strony Jima uznałem za oznakę frustracji człowieka przyzwyczajonego do monopolu na prawdę i do stawiania w każdej sytuacji na swoim. To zaś, że rozmawiał ze Swietłaną, odczytałem wówczas po prostu jako demonstrację siły po tym, jak jego duma została urażona. Pomyślałem, że pewnie pouczał ją w sprawie właściwego odżywiania jego wnuczki lub opowiadał o jakości pomidorów z Wirginii, które – trzeba przyznać – są rzeczywiście znakomite.

Kiedy jednak przed godziną wróciłem do domu i nie zastałem Julii, dochodząc następnie do wniosku, że Swietłana nie byłaby w stanie zniknąć samodzielnie, rzeczona groźba wydała mi się nad wyraz realna, to zaś, co mój teść szeptał do ucha opiekunki, urosło do rozmiarów spisku.

Kiedy skręcałem w ostatni zjazd prowadzący do domu Robsonów, w głowie kłębiły mi się te same pytania, które stawiałem sobie przez całą drogę.

Czyżby Jim odważył się zabrać wnuczkę? W jaki sposób zdołał nakłonić do współpracy Swietłanę? Zaoferował jej pieniądze? Nie wiedziałem, ile koncern Ace Hardware zapłacił mu za jego firmę, ale z tego, co pamiętałem, dwa lata temu Rachel wspomniała coś o ofercie opiewającej na kilka milionów dolarów. Jeśli więc nawet ostatecznie transakcja zamknęła się w niższej kwocie, to Jim i tak byłby w stanie opłacić młodej cudzoziemce studia doktoranckie. Jego nieustępliwy i uparty charakter nie był niczym nowym, czy jednak mój teść byłby w stanie posunąć się aż do porwania wnuczki, żeby tylko postawić na swoim?

„Nie może być aż tak głupi – pomyślałem. – Musi zdawać sobie sprawę, że taki plan nie ma szans się udać. Czy naprawdę sądzi, że pozwolę, żeby odebrał mi córkę, jak gdyby chodziło o pożyczoną sąsiadowi kosiarkę, którą dawno spisało się na straty?”

W końcu dojechałem do domu teściów i zaparkowałem na brukowanym podjeździe do garażu przylegającego do budynku – wiejskiej posiadłości od czterech pokoleń należącej do rodziny Robsonów. Przez większość tego okresu byli biedni – Rachel pierwsza z rodziny Robsonów zdołała pójść na studia – pod względem dumy nie mieli jednak sobie równych.

Padał drobny deszcz, który nie zdołał ostudzić moich nerwów. Kiedy podchodziłem do wejścia, zdziwiło mnie, że światło nad głównymi drzwiami nie jest zapalone. Zazwyczaj zostawiali je włączone na całą noc, podobnie jak kilka lamp na parterze. Zdaniem moich teściów zmiany klimatyczne to wymysł, dzięki któremu Al Gore sprzedaje swoje książki.

Dwoma susami pokonałem schodki i już miałem chwycić za kołatkę, gdy drzwi otworzyły się na oścież. Stanął w nich Jim, ubrany jedynie w szlafrok w kratę. Zmierzył mnie wzrokiem i odsunął się na bok. Nie sprawiał wrażenia zaskoczonego moją obecnością.

– Wejdź i nie hałasuj. Obie śpią na górze.

Słysząc te słowa, doznałem ogromnej ulgi. Nagle ciężar, który odczuwałem w piersi, zelżał i po raz pierwszy od wielu godzin byłem w stanie głęboko odetchnąć. Zauważyłem, że Jim miał tylko jeden pantofel, kiedy zaś szedł, jego stopy wydawały dziwny odgłos. Nadal byłem zły, ale widok nagich chudych łydek teścia był tak żałosny, że osłabił moją wolę walki.

Podążyłem w ślad za popękanymi i wysuszonymi piętami do gabinetu Jima, gdzie każdego wieczoru się odprężał, wypijając piwko przed pójściem spać i oglądając program telewizyjny. Tyle że tej akurat nocy w wyjściowym składzie Budweisera zastępował Jack Daniel’s. I z tego, co było widać, dawał z siebie wszystko.

Kolejna różnica niepokoiła jeszcze bardziej – telewizor był wyłączony, na fotelu teścia leżała zaś duża posrebrzana ramka na zdjęcia. Było oczywiste, że Jim jeszcze przed chwilą trzymał ją w dłoniach. Ja zaś doskonale wiedziałem, że ramka ta stała zwykle nie w jego gabinecie, ale na kominku.

Zabrał ją z fotela, usiadł i dolał sobie whisky.

– Wyglądała na tak spełnioną, Davidzie. Na tak szczęśliwą.

Podniósł ramkę, ale nie było to konieczne. Dokładnie znałem każdy szczegół tej fotografii, spędziłem bowiem wiele nocy z jej odbitką w dłoniach, podobnie jak Jim wpatrując się w nią i pijąc aż do otumanienia. Przynajmniej tyle nas łączyło.

Było to zdjęcie z naszego ślubu. Rachel w drzwiach kościoła trzymała bukiet kwiatów, patrzyliśmy sobie w oczy. Sam nie dostrzegałem w jej obliczu tego szczęścia, o którym mówił Jim, a w każdym razie nie widziałem szczęścia ogromnego i nieprzepartego. Widziałem poczucie pełnego bezpieczeństwa, wynikające z odnalezienia towarzysza życia. Rzecz jasna, nie odnosiłem się do samego zdjęcia, swego czasu bowiem znajdowałem się na drugim końcu tego spojrzenia.

– Bez wątpienia taka właśnie była, Jim. Sądzę, że była szczęśliwa przez cały ten czas, kiedy byliśmy razem.

Przekrzywił głowę i wyglądał tak, jakby przez chwilę się nad tym namyślał. Skórę miał wyschniętą niczym pergamin, policzki niknęły mu pod pajęczyną czerwonych żyłek. Dokładnie przyjrzał się dnu swojej szklanki, próbując znaleźć w niej odpowiedź. Następnie opróżnił ją jednym haustem.

– Tak. Tak, pewnie masz rację.

Nalał sobie jeszcze whisky. Zrobił w moją stronę gest butelką, ale odmówiłem ruchem głowy, dlatego nie nalegał. Ktoś w tym momencie musiał zachować jasność umysłu, ja zaś byłem wyczerpany i zbyt podenerwowany, żeby zaczynać pić. Chciałem tylko zabrać Julię i odjechać stąd, ale nie mogłem wyjść bez rozmowy z Jimem, poza tym perspektywa wyciągania dziewczynki z łóżka w środku nocy przyprawiała mnie o ból serca. Obawiałem się nie na żarty, że przyjdzie mi tutaj zostać na noc.

– Była taka słodka. Jak w tej piosence, Oh sweet Rachel, oh my darling dear... – zanucił kawałek, coraz bardziej pijany i coraz mocniej fałszując. – Nie sposób było wyprowadzić ją z równowagi. Taka była rozsądna.

– Sądzisz, że pochwaliłaby coś takiego?

– Nie miała nic przeciwko, żeby jej ojciec od czasu do czasu wypił sobie szklaneczkę czegoś mocniejszego. Absolutnie nie miała nic przeciwko.

– Nie o tym mówię, Jim. Gdzie jest Swietłana?

Wbił we mnie spojrzenie, otwierając szeroko oczy. Worki pod oczami, tworzące parę czarnych hamaków, na moment rozmyły się na jego wychudzonej twarzy.

– Podejrzewam, że w twoim cholernym domu. Masz ze sobą Julię? Przywiozłeś ją do nas?

Nie musiałem się zastanawiać, czy przypadkiem nie kłamie. Zaskoczenie malujące się na jego obliczu było przytłaczająco autentyczne. Wraz z nim dopadło mnie poczucie dezorientacji. Zakręciło mi się w głowie i musiałem uchwycić się oparcia fotela.

– Nie, oczywiście, że jej nie przywiozłeś. Nigdy jej nie przywozisz, Davidzie. Jesteś bardzo zajęty ratowaniem życia innych – stwierdził, zniżając głos do szeptu.

Prawie go nie słuchałem. Jego słowa wbijały mi się w trzewia niczym sztylety, było jednak w tym wszystkim coś znacznie ważniejszego. Wziąłem głęboki oddech i spróbowałem mu przerwać.

– Jim...

– Ważne jest życie każdego, tylko nie twojej żony, prawda, Davidzie?

– Jim, kiedy przyjechałem...

– Wielki neurochirurg, rodząca się gwiazda medycyny, ale tego nie przewidziałeś, prawda, gwiazdeczko? Nie przewidziałeś. Oj, nie przewidziałeś!

– Jim!

– Co?!

– Jim, powiedziałeś, że są na górze. Kto jest na górze?

Zamilkł i przez chwilę sprawiał wrażenie zdezorientowanego, jak gdyby do jego uszu docierało odległe echo mojego pytania. W końcu znaczenie wypowiedzianych przeze mnie słów najwyraźniej zdołało się przebić przez opary alkoholu.

– O czym ty mówisz? Moja żona. I Kate. Kto niby inny? Ma wolne, przyjechała więc odwiedzić rodziców, taka ta Kate poczciwa. Ona akurat ma serce dla rodziny.

Na tym etapie miał już tak odrętwiały język, że ledwie zrozumiałem końcówkę ostatniego zdania, która zabrzmiała trochę jak „oonakuramaserziny”, lecz mało się tym przejąłem, ponieważ intuicja, jaka przywiodła mnie w to miejsce, błyskawicznie wyparowała. Wszystko to było jakimś ogromnym i nieprzyjemnym nieporozumieniem. Julia zniknęła już kilka godzin temu, ale nikt jej nie szukał. Jakby tego było mało, ja byłem tutaj, sto kilometrów od domu, kiedy powinienem właśnie rozmawiać z policją, każąc im szukać Swietłany i jej ewentualnych wspólników. Nagle z powrotem ogarnęły mnie niepokój i strach.

Podniosłem się na nogi i wyciągnąłem komórkę. Wybrałem 911 i przyłożyłem aparat do ucha.

Zajęte.

To nie miało najmniejszego sensu. Numer alarmowy nigdy nie może być zajęty. Szyja zesztywniała mi od dziwnego uczucia, trochę jak od pomysłu, którego nie możesz sobie przypomnieć, albo od krzyku dochodzącego gdzieś z oddali, którego natury nie jesteś w stanie stwierdzić.

Coś było nie tak, i to nie tylko w związku z Julią.

– Posłuchaj, Jim... Muszę skorzystać z twojego telefonu.

Stary pokręcił przecząco głową i, zataczając się, wstał.

– Nie będziesz teraz dzwonił. Chcę z tobą porozmawiać.

– To pilna sprawa. Trzeba...

W tym momencie z mojego telefonu dobiegł sygnał otrzymanej wiadomości tekstowej. Spojrzałem natychmiast na ekran, sądząc, że być może jest to esemes od Swietłany, ale wiadomość nie była od niej. Pole nadawcy było puste, nawet bez informacji o tym, że numer jest nieznany. Po prostu puste.

WYJDŹ STAMTĄD, DAVE

Odblokowałem ekran i otworzyłem aplikację wiadomości tekstowych, żeby zobaczyć, kto przysłał tego esemesa, ale tekst, który właśnie otrzymałem, nigdzie nie był widoczny. Ostatnią wiadomością była informacja przysłana przez kolegę ze szpitala kilka godzin temu.

– Co ty mi mówisz o pilnej sprawie, Davidzie? Dla ciebie zawsze pilne sprawy były ważniejsze od twojej rodziny. Zgadza się! Wszystko było ważniejsze dla pana Ważnego Chirurga, otóż to. Kawał chuja jesteś, i tyle!

Na dźwięk obelgi podniosłem głowę i już miałem odpowiedzieć, ale telefon znowu zasygnalizował nadejście wiadomości.

NIE ROZMAWIAJ JUŻ Z NIM.

NIC MU NIE MÓW O JULII

– Jim, jeśli się na chwilę zamkniesz, to ci wyjaśnię.

– Nie waż się mnie uciszać w moim domu! Ona była chora, ty skurwysynu! Cały czas była chora, i to tuż przed twoim nosem. Tuż przed twoim nosem, pierdolony wszystkowiedzący jankesie.

Nie odpowiedziałem. Byłem zbyt oszołomiony tym wszystkim, co działo się wokół mnie, żeby zwracać uwagę na słowa teścia, które – jeśliby się nad tym dobrze zastanowić – stanowiły jedyny sposób, w jaki człowiek taki jak on był w stanie prosić o pomoc. W tym momencie cała nienawiść, cały żal, wszystkie resentymenty, które wyrzucał z siebie i kierował do mnie, nie spotykały się z jakimkolwiek odzewem, przez to wracały do niego po trzykroć mocniejsze.

– Odpowiedz coś, do kurwy nędzy! – krzyknął, unosząc pięść, aby mnie uderzyć. Twarz miał rozpaloną od gniewu i alkoholu.

Wykonałem unik, uchylając się w bok. Zatoczył się, poleciał do przodu i przewrócił stolik ustawiony obok fotela. Taca z butelką whisky i szklankami upadła na podłogę, rozległ się brzęk tłuczonego szkła.

Ponownie rozbrzmiał sygnał informujący o nadejściu esemesa.

WRACAJ DO DOMU, DAVE.

KTOŚ TAM NA CIEBIE CZEKA

Wielkimi susami ruszyłem do drzwi, podczas gdy dziwne przeczucie, które mną owładnęło, przybierało na sile. Cała sytuacja wydawała mi się nierzeczywista, ja zaś nie potrafiłem się zorientować w jej mroku. Tak mi się spieszyło, że przez nieuwagę uderzyłem biodrem w jakiś mebel. Poczułem przejmujący ból w boku i otworzyłem na oścież drzwi wejściowe. Deszcz tymczasem przybrał na sile, tworząc ścianę wody, schodki prowadzące od wejścia stały się śliską pułapką. Ponownie się potknąłem, tym razem upadając na kolana na mokry trawnik.

„Davidzie, całą zręczność, jaką Bóg dał twoim dłoniom, odebrał twoim nogom”.

Kiedy w ubłoconych spodniach podnosiłem się do pionu, w głowie dźwięczał mi kryształowy głos Rachel. Nie cierpiałem, kiedy śmiała się z mojej niezdarności. Gdyby ujrzała, jak ubrudzony wsiadam do lexusa, rozdarłaby się w niebogłosy.

Ja zaś oddałbym wszystkie samochody świata, żeby móc jeszcze choć raz usłyszeć, jak się ze mnie śmieje.

– Wracaj tu! – zawołał Jim od drzwi.

Widziałem zaledwie tyle, żeby próbować trafić kluczykiem w zamek w drzwiach samochodu. Przeklęta bateryjka w pilocie szwankowała, wciąż jednak zapominałem ją wymienić. Nagle światło na zewnątrz się zapaliło i zdołałem włożyć kluczyk do zamka. Odwróciłem się z wdzięcznością, ale natychmiast musiałem uchylić głowę, gdyż ujrzałem nadlatującą w moim kierunku butelkę whisky rzuconą przez teścia. Zaimprowizowany pocisk rozbił się na tysiąc odłamków na karoserii samochodu, nieopodal lusterka wstecznego, pozostawiając po sobie paskudne wgniecenie.

W tej właśnie chwili otrzymałem czwartą wiadomość, która sprawiła, że włosy stanęły mi dęba. Wsiadłem do samochodu i włączyłem silnik. Nie tracąc czasu na cofanie aż do drogi, zawróciłem na trawniku. Jim zbiegł po schodach i walnął pięścią w maskę samochodu.

– Uciekaj! Uciekaj! Tylko to potrafisz!

Sylwetka teścia, który wygrażał mi uniesioną w powietrzu kościstą pięścią, utrzymywała się przez kilka sekund w lusterku wstecznym, niemal jednak nie zwróciłem na to uwagi, moje myśli skupiały się bowiem wyłącznie na Julii i na wiadomości, którą właśnie otrzymałem:

ANI SŁOWA POLICJI

4

Nie pamiętam, jak tamtej nocy wróciłem do domu.

Wiem, że byłem w stanie zupełnej dezorientacji, jakiej nie doświadczyłem nigdy wcześniej, i nie sądzę, żebym miał doświadczyć w przyszłości. Niepokój i niepewność zawładnęły mną bez reszty, prowadziłem więc samochód niemal automatycznie, zagubiony we własnych rozmyślaniach. W miejsce pytań, które stawiałem sobie, jadąc do Fredericksburga, pojawiły się nowe, bardziej niepokojące. Straszliwe myśli – co jedna, to okropniejsza – dotyczące tego, w czyich rękach mogła znajdować się Julia, napływały mi do głowy nieprzerwanym i oszałamiającym strumieniem.

„Oby nic jej nie było. Proszę, proszę!” – powtarzałem bezgłośnie, starając się odegnać męczące wyobrażenia.

Zastanawiam się, do kogo wtedy zanosiłem swoje błagania. Podejrzewam, że do Boga, w którego nie wierzę i którego tyle już razy prosiłem o pomoc. W więzieniu, dwoje drzwi dalej od pomieszczenia, gdzie piszę te słowa, siedzi pewien więzień, który mawia, że w celach śmierci nie ma ateistów.

Łatwo zrozumieć dlaczego.

Kiedy dotarłem do Dale Drive, nawet nie kłopotałem się wprowadzaniem samochodu do garażu. Zostawiłem lexusa na podjeździe, otwartego i z kluczykami w stacyjce. Pospiesznie wysiadłem i jak błyskawica wpadłem do domu. Zdezorientowany przystanąłem w korytarzu, nie mogąc – bardziej wskutek napięcia nerwowego niż przez sprint od samochodu – złapać oddechu i brudząc dywan błotem, gdy nadeszła kolejna wiadomość.

ZEJDŹ DO PIWNICY

Drzwi prowadzące do piwnicy znajdowały się między korytarzem a kuchnią – pokryte taką samą tapetą, jak ściany, były niemal niewidoczne. Musiałem mocno pociągnąć, ponieważ zawsze trochę się zacinały.

Bardzo powoli zszedłem po schodach. Stopnie skrzypiały pod ciężarem mojego ciała. Było to bardzo stare drewno, prawdopodobnie jeszcze z czasów budowy domu. Nigdy nie mieliśmy czasu ani pieniędzy, żeby je wymienić, i tak zresztą rzadko z nich korzystaliśmy. W połowie schodów coś uderzyło mnie w twarz. Łańcuszek od żarówki. Pociągnąłem za niego, żółtawe światło sprawiło zaś, że dotychczasowy mur ciemności zastąpiły długie cienie i mroczne zakamarki.

Zszedłem niżej, poniewczasie zdając sobie sprawę, że kilka godzin wcześniej, kiedy szukałem Julii, jedynie otworzyłem drzwi od piwnicy, zawołałem córkę po imieniu, a następnie je zamknąłem, nie zajrzawszy na dół. Po plecach przebiegły mi ciarki. Być może popełniłem fatalny błąd.

Kiedy dotarłem do końca schodów, żarówka kilkakrotnie zamigotała, po czym zgasła, pozostawiając mnie w zupełnych ciemnościach. Na półce w głębi pomieszczenia znajdowało się co prawda pudełko z żarówkami, piwnica była jednak dość duża i po omacku nie zdołałbym przez nią przejść, nie łamiąc sobie nóg. Wyjąłem telefon i uruchomiłem aplikację, która pozwalała użyć lampy błyskowej aparatu jako małej latarki.

– Julia?! – zawołałem, starając się uspokoić. Nie wiedziałem, co znajdę w głębi piwnicy, ale byłem bardzo wystraszony. I to nie tylko ze względu na Julię, lecz także dlatego, że panicznie boję się ciemności. Wąski strumień światła telefonicznej latarki tylko pozornie zmniejszał ten lęk.

Podszedłem do metalowej szafki, w której trzymaliśmy drobne części elektryczne i inne rzadko używane przedmioty. Po drodze natknąłem się jednak na przeszkodę. Na podłodze leżał rower Rachel. Zdumiało mnie to, ponieważ od ponad roku nikt z niego nie korzystał, powinien więc wisieć na ścianie. Za rowerem stały pudła, dlatego nie mogłem go przeskoczyć. Musiałem obejść przeszkodę, przechodząc tym samym obok kotła.

To, co zobaczyłem, sprawiło, że zamarłem.

To była ona.

Nigdy nie bałem się ani widoku krwi, ani śmierci. Powiedziałbym nawet, że wykształciłem w sobie pewne zainteresowanie tymi zjawiskami, które inni uznaliby zapewne za niezdrową fascynację. Najdobitniejsze wspomnienie związane z tym zainteresowaniem pochodzi z czasu, kiedy miałem jedenaście lat. Było lato 1989 roku, akurat na ekrany wszedł nowy film z Batmanem i dzieci z sąsiedztwa biegały po ulicy w maskach i koszulkach z nietoperzami, przekonane, że bycie superbohaterem sierotą stojącym na straży sprawiedliwości jest czymś megaodjazdowym. Sam mógłbym im co nieco powiedzieć na temat bycia sierotą, byłem jednak zbyt mocno zajęty własnymi sprawami.

Niestety, doktor Roger Evans, czyli mój przybrany ojciec, miał ugruntowane przekonanie dotyczące spędzania czasu z innymi dziećmi i akurat tego popołudnia wyszedł na podwórko, aby się tym ze mną podzielić.

– Davidzie, może byś tak wyszedł się pobawić...

Zdumiony przerwał w pół zdania.

Siedziałem w kucki, przede mną zaś leżał jeden z kotów pani Palandri, która mieszkała na końcu naszej ulicy. W dłoni trzymałem patyk, na który pracowicie nawijałem spory fragment jelita grubego nieszczęsnego zwierzaka.

Doktor nie wyglądał na przerażonego ani zdjętego obrzydzeniem, jedynie na zaskoczonego.

Ktoś inny w jego położeniu – w tym również ja, gdybym zastał w takich okolicznościach Julię – krzyczałby lub zareagowałby irracjonalnie, ale nie doktor Evans. Był to człowiek, dla którego największą przyjemnością było pójść z wędką nad potok Narragansett i godzinami łowić w milczeniu.

Był to również człowiek niezwykle cierpliwy. Sam miałem okazję wypróbować granice tej cierpliwości, kiedy dwa lata wcześniej przybyłem do jego domu. Na początku sprawy między nami nie układały się dobrze: stłukłem kilka przedmiotów stanowiących cenne rodzinne pamiątki, nie chciałem jeść, wyrażałem się obraźliwie.

Moi przybrani rodzice postarali się to przeczekać. Kilka tygodni po moim przybyciu doktor Evans przyszedł do mojego pokoju i oznajmił:

– Zachowywałeś się tak niegrzecznie, jak tylko mogłeś, my jednak cię nie wyrzuciliśmy. I nigdy cię nie wyrzucimy. Nie sądzisz, że już dostatecznie nas sprawdziłeś?

Ten sam nieskończenie cierpliwy i mądry ton pobrzmiewał w jego głosie, kiedy ujrzawszy mnie nad kotem, zapytał:

– To ty go zabiłeś?

Zaprzeczyłem ruchem głowy i wstałem.

– Już tak leżał, kiedy go znalazłem.

– A co robisz tym patykiem?

– Chciałem go zobaczyć od środka. Chciałem zobaczyć, jak działa.

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie z założonymi rękoma. Dziś taką odpowiedzią zasłużyłbym sobie na lata wizyt u psychoterapeuty i łykania różowych pigułek. Wówczas jednak czasy były inne, doktor był zaś człowiekiem bystrym. Wiedział, że po dzieciach, które wyrywają muchom skrzydełka lub rozbijają kotom łby kamieniami, nie można się spodziewać niczego dobrego. Podejrzewam, że starał się doszukać w moim zainteresowaniu martwym kotem czegoś perwersyjnego lub niezdrowego, ale się tego doszukać nie zdołał. Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że to spojrzenie było jednym z decydujących momentów w moim życiu. To, kim się stałem, w znacznej mierze stanowiło rezultat tego badawczego spojrzenia.

Koniec końców postanowił mi uwierzyć. Przykucnął przy zwierzęciu, dokładnie mu się przyjrzał, a następnie rozejrzał się wokół. Nasze podwórko było otoczone ogrodzeniem, w którym było więcej dziur niż w obronie nowojorskich Knicksów. Zaraz za nim rozpoczynał się zaś las – niezbyt duży, ale gęsty.

– Musiał go zabić jakiś lis albo kojot. Podaj mi łopatę.

Posłusznie wykonałem polecenie, ale to, co nastąpiło później, wprawiło mnie w zdumienie. Zamiast – jak się spodziewałem – pochować nieszczęsne zwierzę, przeniósł je na stół w garażu. Porozkładał wokół worki na śmieci i stare gazety, po czym polecił mi przynieść jego torbę lekarską. Torba była wielka, z popękanej skóry, miała wycięte jego inicjały i ważyła chyba z tonę. Dźwignięcie jej na stół kosztowało mnie wiele wysiłku. Doktor wyciągnął z niej skalpel i szczypce.

– Krzywdzenie żywych stworzeń jest nie w porządku, ale tutaj było to działanie natury. To smutne zdarzenie, może jednak stanowić okazję, żeby się czegoś nauczyć. – Przez chwilę się zawahał, po czym ciągnął dalej. – Nadal pragniesz się dowiedzieć, jak wygląda zwierzę od środka?

Potwierdziłem.

– Takie rzeczy trzeba robić jak należy – oznajmił, podwijając rękawy koszuli. Miał silne, smagłe, owłosione ramiona oraz duże i zręczne dłonie.

Usiadłem obok, on zaś przystąpił do sekcji zwierzęcia. Robił to tak, jak wszystko w swoim życiu: powoli, delikatnie i z szacunkiem. Pobieżnie wyjaśnił mi rozmieszczenie organów wewnętrznych i ich funkcje, a także co się działo, gdy któryś z nich szwankował.

Teraz w szkołach nie wykonuje się już sekcji jak za moich czasów, nawet na żabach. Gdy nie ma się tyle szczęścia do opiekuna, ile ja miałem, może to być traumatyczne doświadczenie. Nawet po wielu latach niegdysiejsi uczniowie ze wstrętem wspominają towarzyszące sekcji zapachy i odgłosy.

Ja pamiętam jedynie zapach Old Spice’a i poważny, surowy ton głosu doktora Evansa. Tego popołudnia zasłużył sobie, żebym nazywał go ojcem, i popchnął mnie na ścieżkę prowadzącą ku medycynie.

Dwadzieścia sześć lat później, stojąc nad zwłokami Swietłany Nikolić, przypomniałem sobie tę chwilę, kiedy ojciec nauczył mnie, żebym nie bał się ani widoku krwi, ani śmierci. Wziąłem głęboki oddech i spróbowałem przeanalizować to, co miałem przed oczami.

Niania była zawinięta w grubą, przezroczystą folię. Z dolnej części zwoju wystawały jedynie jej gołe stopy. Miała na sobie niebieski dres, w którym zwykle chodziła po domu – widziany przez folię, wydawał się on jednak znacznie ciemniejszy, niemal czarny. Głowa, górująca nad drugim końcem makabrycznego opakowania, była ułożona pod nienaturalnym kątem. Nie trzeba było mieć wiedzy neurochirurga, aby stwierdzić, że Swietłanie skręcono kark. Była to śmierć natychmiastowa i niemal bezbolesna, ale zadanie jej przerażającej krzepy – znacznie większej, niż wynikałoby to ze scen w filmach kryminalnych. Nawet w wypadku, gdy kark należał do szczupłej studentki z Serbii.

Najgorsze jednak były oczy.

Ktokolwiek to zrobił, nie zadał sobie nawet trudu, żeby zamknąć jej powieki. Wprost przeciwnie – źrenice były wpatrzone przed siebie, oskarżycielsko odbijając światło latarki. Zostały ustawione pod dokładnym kątem, co było dziwne. Każdy, kto zbliżyłby się do szafki, musiałby obejść leżący rower, aby natknąć się na spojrzenie tych oczu.

Wydałem z siebie westchnienie czystej rozpaczy.

Ktokolwiek zabił Swietłanę, był jakimś chorym popierdoleńcem. Co gorsze – miał Julię.

W tym momencie ponownie rozległ się sygnał otrzymanej wiadomości tekstowej. W gęstym mroku piwnicy trzy radosne dzwonki rozbrzmiały złowrogo niczym wycie bestii skrytej w głębinach pieczary.

WYDAJE MI SIĘ, DAVE, ŻE JESTEŚ JUŻ GOTÓW NA TO, ŻEBYŚMY SIĘ POZNALI

El Paciente

Copyright © Juan Gómez-Jurado, 2014

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024

Copyright © for the translation by Jerzy Wołk-Łaniewski 2024

Redakcja – Kornelia Dąbrowska

Korekta – Paulina Stoparek, Anna Strożek

Projekt typograficzny i skład – Kasia Kotynia

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Ilustracja na okładce – Midjourney