Testament Ariany - Françoise Bourdin - ebook + książka

Testament Ariany ebook

Françoise Bourdin

4,0

Opis

Pełna emocji opowieść o skomplikowanych rodzinnych relacjach, życiowych zmianach i sile, jaką dają marzenia.

Ariana przez całe życie walczyła o odzyskanie rodzinnej posiadłości. Powrót do domu, w którym spędziła dzieciństwo, stał się jej obsesją. Po jej śmierci rezydencję otrzymuje w spadku bratanica Anna. To ona jako jedyna z całej rodziny zdawała
się rozumieć Arianę i jej dziwactwa. Po odczytaniu testamentu krewni Ariany są oburzeni – wszyscy liczyli na spadek po ciotce. Z kolei mąż Anny chce jak najszybciej pozbyć się kłopotliwego dziedzictwa. Dom wymaga remontu, a koszty jego utrzymania są wysokie. Poza tym Paul obawia się zyskanej przez żonę niezależności…
Anna nieoczekiwanie staje przed trudnym wyborem – przyjąć spadek, którego wszyscy jej zazdroszczą, czy sprzedać posiadłość i ratować swoje małżeństwo?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (30 ocen)
10
13
5
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Le testament d’Ariane

Tłumaczenie z języka francuskiego: Lilla Teodorowska

Redakcja: Ewa Brol, Agnieszka Pietrzak

Korekta: Angelika Ogrocka, Laura Ryndak

Skład: Jarosław Hess

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcia na okładce: Shutterstock.com © iravgustin, © NA image

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydanie I

Copyright © Belfond, un département de Place des Editeurs, 2011.

Copyright © for Polish ediotion by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2020

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. Barlickiego 7

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-420-3

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy na: www.troy.net.pl

Znajdź nas na: www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA

Dla Jeana-Baptiste’a,

błyskotliwego X,

w którym nie ma nic z nieznajomego,

ponieważ należy do rodziny.

Z wyrazami przyjaźni.

Rozdział pierwszy

– A więc wszystko dostanie Anna?

– Tak, wszystko. Gdybym komuś innemu zapisała imbryczek do herbaty lub świecznik, zostałoby to potraktowane jako przejaw czarnego humoru. – Ariana Nogaro machnęła niedbale ręką, jakby chciała odpędzić niesforne dziecko, a na jej twarzy zarysował się uśmiech. – Anna to niezwykła kobieta – stwierdziła. – Od zawsze wolałam ją od pozostałych członków rodziny, a człowiek w moim wieku ma prawo do szczerości w kwestii uczuć. Podjęłam decyzję!

– Ale przecież ma pani jeszcze trzech bratanków i bratanicę – przypomniał cierpliwym tonem notariusz.

– Mam też brata i bratową. I co z tego? Dobrze pan wie, że rodziny się nie wybiera. Oni wszyscy, z wyjątkiem Anny, w ogóle się dla mnie nie liczą. – Na jej wychudzonej i pooranej zmarszczkami twarzy duże, jasne oczy zachowały jeszcze resztki blasku, co sprawdzała codziennie rano w lustrze. Wykorzystała to, mierząc notariusza wzrokiem. – No – powiedziała ironicznie – niechże pan nie robi takiej zagniewanej miny, przecież nie chodzi o pana. Kiedy odczyta im pan mój testament, nie pana będą atakować. Zresztą sądzę, że niczego nie oczekują, bo nigdy nie dałam im do zrozumienia, że cokolwiek odziedziczą. Jestem przecież ciotką Arianą, starą wariatką…

Wstała i przeszła kilka kroków w kierunku smaganego deszczem okna. Przez długą minutę obserwowała, jak krople wody przesuwają się, łączą ze sobą, tworząc strumyki, i spływają po szybie. Silny wiatr krążył wokół budynku, wywołując jęk zniszczonych futryn.

– Pierre – powiedziała, nie odwracając się – jest pan moim przyjacielem, prawda? Tak często podpisywałam w pańskiej kancelarii różne papierki, które zmieniają bieg życia, że może panu przebieg mojego wyda się logiczny, lecz moja rodzina nic z tego nie zrozumie. Jeśli zajdzie taka potrzeba, proszę im wyjaśnić, że moim jedynym celem było odnalezienie utraconego raju. Poszukiwania te, oczywiście z góry skazane na niepowodzenie, pozwoliły mi jednak przez ponad pół wieku odnajdywać sens życia.

– A jednak – zauważył – przed chwilą powiedziała pani, że była to przegrana sprawa.

– Przegrana, lecz wspaniała! Wzięłam odwet, wróciłam tutaj.

– Aby żyć wspomnieniami?

– Można tak powiedzieć. Zabawa już dawno się skończyła, światła pogasły, a moja młodość odeszła, lecz ja znowu jestem u siebie. U siebie. Moja ziemia, moje ściany, moja tożsamość, kawałeczek horyzontu, który należy do mnie.

– Może odczucia Anny będą całkiem inne? – zaryzykował.

– To nie ma znaczenia. Nie zobaczę tego, bo mnie już tu nie będzie. Nie sądzę, żeby człowiek rozpaczał, będąc sześć stóp pod ziemią lub w niebie. – Zrobiła w tył zwrot i wróciła na fotel. Jedynie światło dwóch lamp z krzywo założonymi kloszami oświetlało pokój, pozostawiając sporą jego część w mroku. – Jestem chora – oznajmiła bez emfazy. – I proszę mi wierzyć, że nigdy nie będę chora obłożnie. Obiecałam to sobie. Szpital to dla mnie koszmar, a lekarze to osły. Przedłużają ci życie wbrew zdrowemu rozsądkowi. Często staje się to aż nieprzyzwoite. Ale nie chcę też umrzeć tutaj, jakby co, byłoby to niemiłe dla Anny… Czy dostrzega pan ten mój dylemat, przyjacielu?

Myślała kilka chwil, ważąc wszystkie za i przeciw.

– W pewnym okresie nie ukrywano śmierci, modlono się w jej obecności, czuwano przy zmarłych. Dzisiaj staramy się, aby zmarli jak najszybciej zniknęli nam z oczu, albo też robi się im makijaż, by „dobrze wyglądali”. Boimy się śmierci, zasłaniamy ją, ukrywamy. Co za idiotyzm! W proch się obrócimy, to jedna z niewielu rzeczy, której wszyscy możemy być pewni.

– Ariano – szepnął notariusz – zbyt wiele pani o tym mówi. Sporządzenie testamentu ściągnęło na panią czarne myśli.

– Wręcz przeciwnie, ulżyło mi, że wszystko uporządkowałam. Podczas bezsennych nocy będę mogła sobie wyobrażać, że Anna mieszka tutaj. Z jej charakterem. I pod warunkiem, że postawi na swoim… – Zdenerwował ją grymas wątpliwości rysujący się na twarzy notariusza, lecz zdecydowała, że nie będzie zwracać na niego uwagi. – Kiedy mnie odwiedza, a przypominam, że jest jedyną osobą, która znajduje czas dla swojej starej ciotki, jej obecność jest dla mnie zawsze cudownie ożywcza. Nigdy mi nie współczuje, rozmawiamy, jakbyśmy były w tym samym wieku. Nie proponuje, że zrobi mi zakupy, nie radzi, bym odpoczęła, nie pyta, czy wzięłam lekarstwa, jednym słowem, unika tych wszystkich bredni, które serwuje się starszym. Wystarcza jej rozmowa o tym i owym, następnie zjadamy ciastka, które przynosi mi za każdym razem… Wie, że przepadam za słodyczami. W podziękowaniu proponuję jej kieliszeczek porto, a ona udaje, że to docenia. To jej jedyne ustępstwo. A poza tym… – Pochylona do przodu, pomachała palcem wskazującym przed twarzą notariusza, który słuchał jej z uśmiechem na ustach. – A poza tym lubi mojego psa!

Roześmiali się razem jak starzy wspólnicy, którymi zresztą byli. Wspomniany pies to pięćdziesięciokilogramowy brytan, łagodny i uczuciowy, który jednak przerażał gości.

– Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, nie krzyknęła jak ten idiota, mój brat: „Ugryzie cię albo co najmniej przewróci, oszalałaś, słowo daję! ”. Nie, Anna jest człowiekiem innego pokroju. Stwierdziła, że zwierzak jest ładny, robi wrażenie i że będę z nim bezpieczna. Jej zdaniem jest lepszy niż alarm. W rzeczywistości Goliat, pomimo swojej niesłychanej żarłoczności, to przede wszystkim wspaniały towarzysz.

– Lubi pani Annę, ponieważ ona lubi psy? – zdziwił się notariusz.

– To jeszcze jeden plus dla niej. Ale oczywiście są rzeczy ważniejsze. Ma silną wolę. Fantazję i niesamowitą osobowość. To wszystko, czego pozostali nie mają. Mój brat i jego żona spłodzili dzieci równie banalne jak oni sami!

– Jest pani surowa.

– Nie mam już czasu, żeby bawić się w kurtuazyjne kłamstwa.

Notariusz przyglądał jej się przez chwilę z podziwem, przed którym nie umiał się obronić. Ariana wiedziała, że uważa ją za osobę niezwykłą i to nie dlatego, że jest staruszką, lecz dlatego, że była niezwykła. Dowód na to stanowiła jej burzliwa przeszłość. Nie ulegając słabości, pokonała wszystkie przeszkody na swojej drodze, nie była Panią Byle Kto.

– Ariano, powinna pani ocenić konsekwencje swojej decyzji. Tego rodzaju testament może spowodować… wybuch w pani rodzinie. Widziałem już w mojej kancelarii ludzi, którzy znieważali się wzajemnie z powodu mniejszego majątku. Nawet w przypadku dobrze podzielonych spadków zazdrość wychodzi na światło dzienne, urazy wypływają na powierzchnię. Można by powiedzieć, że tam, gdzie chodzi o pieniądze, nie ma miejsca ani na miłość, ani na szacunek.

– A więc jest to dobry sposób, aby odkryć prawdę na temat uczuć, jakie do siebie żywimy, prawda?

Ciągnął, ignorując jej cynizm:

– Może oddaje pani Annie niedźwiedzią przysługę? Jej priorytety niekoniecznie muszą być… takie jak pani. Opinia jej męża także będzie miała znaczenie.

– Zrobi, co zechce – ucięła oschle Ariana.

Zapadła między nimi cisza aż do chwili, gdy Ariana powiedziała cicho:

– Słyszy pan ocean?

Nadstawił uszu, po czym skinął głową.

– Dzisiejszego wieczoru zdaje się być bardzo wzburzony.

– Kiedy byłam dzieckiem, uwielbiałam patrzeć, jak grube grzbiety spienionych fal rozbijają się na piasku. Ojciec nauczył nas, że należy być ostrożnym. W takie dni nie pływaliśmy, poprzestawaliśmy na przyglądaniu się. Teraz jestem ograniczona tylko do tego, wiek oraz stan zdrowia pozwalają mi jedynie patrzeć, a więc patrzę, ile mogę. Na szczęście udaje mi się jeszcze chodzić na krótkie spacery, widzę wtedy plażę z daleka lub wałęsam się aż do sosnowego lasu. Marzę tam o dawnych dobrych czasach, kiedy pozyskiwano żywicę…

Zawsze z niesłychaną nostalgią wymawiała nazwę tej czynności. Kiedy mogła już wykupić rodzinną posiadłość oraz nieznaczną część lasu, żywicowanie było już faktycznie zakończone. Od lat osiemdziesiątych nie pozyskiwano żywicy, a całe drewno z lasów Gaskonii było przeznaczone dla przemysłu papierniczego. Za jaką ułudą goniła, chcąc odzyskać to miejsce? To prawda, że dzięki sośnie, kiedyś nazywanej „złotym drzewem”, jej ojciec się wzbogacił. Stało się tak, gdyż posiadał wtedy duży obszar lasu. Złe zarządzanie majątkiem, nieustające konflikty z zatrudnionymi przy zbiorze żywicy robotnikami oraz dosyć kosztowne gusta całkiem go jednak zrujnowały. Gdy Ariana kończyła osiemnaście lat, sprzedał ziemię, a potem dom. Przygnębiające były te ostatnie urodziny w na wpół ogołoconych z mebli pokojach. Pięćdziesiąt pięć lat później Ariana nadal zachowała o tym bolesne wspomnienie. Niektórzy goście wycofali się pod różnymi pretekstami, bufet okazał się nader skromny, bo nie można było wezwać tego masarza, co zwykle, a jej koledzy i koleżanki z prywatnej szkoły, w której spędziła wszystkie lata nauki, patrzyli na nią z pogardliwym współczuciem. W niewielkim świecie właścicieli lasów było powszechnie wiadomo, że rodzina Nogaro straciła swoje wpływy, gdyż ojciec zbankrutował. Ach, jak przygnębiające było to słowo! Landyjska burżuazja lat pięćdziesiątych bez litości odrzucała wszystkich, którzy nie należeli do jej środowiska. Ariana poczuła się wyklu­czona i nieszczęśliwa. Dla wychowanej w luksusie i beztrosce młodej dziewczyny były to wstrętne odczucia.

Tamtego wieczoru, skulona na łóżku, gdy sen nie nadchodził, przysięgła sobie, że weźmie odwet. Przyrzeczenie to podjęła, stojąc przed ciężarówką do przeprowadzek. Ze ściśniętym sercem patrzyła, jak to, co pozostało z dawnego życia rodziny Nogaro, zgromadzono w naczepie, podczas gdy jej ojciec ostatnim smutnym spojrzeniem obejmował fasadę ich domu. „Wrócę tu” – pomyślała tak intensywnie, że aż łzy napłynęły jej do oczu. To przyrzeczenie – czy może wyzwanie – miało niewielkie szanse na spełnienie, jednak Ariana zrobiła z niego swoje życiowe credo i doprowadziła do jego realizacji.

– Kiedy rodzice zamieszkali w Biarritz, ten idiota, mój brat, okazał się całkiem zadowolony! Miał dopiero jedenaście lat, więc nowe miejsce przypadło mu do gustu. Olśnił go miejski ruch, bo nigdy nie lubił odosobnienia naszego dawnego domu. Podobała mu się nawet ciasna willa, w której mieszkaliśmy stłoczeni. Można powiedzieć, że wreszcie był w swoim żywiole. Ja zaś czułam się unicestwiona.

Ariana była ładną dziewczyną – choć troszkę chłopczycą, do jej ulubionych rozrywek należało dotychczas bieganie po sosnowym lesie i rzucanie się w fale oceanu – i szybko zrozumiała, co leży w jej interesie. Postawiła nagle na pełną wdzięku kobiecość, która niezawodnie przyciągała spojrzenia… oraz konkurentów. Niespełna rok później poślubiła starszego od siebie mężczyznę, posiadającego spory majątek. Pierwszy krok ku osiągnięciu celu. Za nim przyszły następne.

– Pierre, musi pan wiedzieć, że to nie była kwestia pieniędzy.

Notariusz znowu poczuł sceptycyzm. Wszystkie trzy małżeństwa Ariany – dwukrotnie rozwiedzionej, raz owdowiałej – bezsprzecznie ją wzbogaciły.

– Nie, pieniądze były tylko środkiem. Dążyłam do celu, którego trzymałam się rękami i nogami. Przez ten czas, gdy wytyczałam swoją drogę, nasz dawny dom był wielokrotnie sprzedawany i kupowany. Nikomu się w nim nie podobało, więc przechodził z rąk do rąk. Śledziłam sprawę z daleka i czekałam, aż nadejdzie odpowiednia pora.

Wcześnie zaczęła radzić się Pierre’a Laborde’a, młodego notariusza z Dax. Chociaż nie skończyła studiów, miała wrodzony talent do robienia interesów. W każdym razie swoich interesów.

– Kiedy wreszcie odkupiłam dom, brat powiedział z typową dla siebie oryginalnością: „Słowo daję, jesteś wariatką!”.

– Proszę nie czynić ciągle wyrzutów Gauthierowi – zaprotestował Laborde. – Umiejętność zadowalania się tym, co się ma, jest cnotą.

– Doprawdy?

Kpiła jeszcze, lecz ta uwaga ją dotknęła. Jeśli o nią chodziło, nigdy nie czuła się zadowolona, z wyjątkiem tego dnia, gdy wreszcie trzymała w ręku pęk kluczy do posiadłości Nogaro. Czy to z braku wyobraźni, czy z powodu zaniedbania kolejnych właścicieli – zostawiono tę łatwą do zapamiętania nazwę.

– Gauthier pokierował swoim życiem najlepiej, jak potrafił – przyznała. – Założył rodzinę, lubił swój zawód, a dziś żyje sobie spokojnie na emeryturze. Tym lepiej dla niego. Ale nie podoba mi się, że wciąż traktuje mnie, jakbym była niespełna rozumu.

– Nie zrozumiał pani postępowania.

– To oczywiste, on nic nie rozumie. To, że odkupuję nasz dom z czasów dzieciństwa, mogło wydać mu się wspaniałe albo przynajmniej zabawne, a jednak był tym wyłącznie skonsternowany. Wie pan, co powiedział, kiedy oznajmiłam mu, jaką zapłaciłam cenę?

– „Słowo daję, jesteś…”.

– Tak, wariatką. Nigdy za bardzo nie wiedział – lub też nie chciał wiedzieć – że mam pieniądze. Ani tym bardziej, co z nimi robię. Ponieważ zawsze żyłam oszczędnie, zajęta gromadzeniem kwoty potrzebnej na ten zakup, być może sądził, że jestem bez grosza. Albo że jestem skąpa!

Na wspomnienie wojowniczej radości, jaką poczuła w dniu podpisania umowy, błogi uśmiech zagościł na jej twarzy. Po wyjeździe sprzedających Pierre wyjął szampana. Niepokoiło go, czy Ariana – skoro osiągnęła swój cel – nie pogrąży się w nudzie bądź melancholii. Serdecznie roześmiała się na tę myśl. Nudzie? Na Boga, nie! Przejęcie posesji zajmie ją przez jakiś czas. Choć samotna, nie potrzebowała nikogo, by cieszyć się z powrotu do domu. Zresztą brata zaprosiła dopiero po miesiącu, kiedy już urządziła swój dawny pokój.

– Obszedł pokoje, robiąc wielkie oczy, jakby nigdy tu nie mieszkał. Potem oświadczył, że ta „buda” to prawdziwe „koszary”. Próbowałam przywołać nasze wspomnienia z dzieciństwa, lecz on niemal wszystko zapomniał. Nie odczuwał żadnych emocji, nic oprócz zrozpaczonego osłupienia. Co do jego żony, nie ma o czym mówić. Gdybym kazała jej zwiedzić muzeum horroru, okazałaby takie samo niezadowolenie. Potem kolejno przychodzili moi bratankowie, każdy osobno, lekko zaintrygowani, trochę nadąsani, w każdym razie w żaden sposób niezainteresowani, i oczywiście tylko Anna uznała dom za nadzwyczajny. Więc czego pan chce? Co zasiałeś, to i zbierać będziesz. Nie czuję się wobec nikogo zobowiązana.

Ogarnięta nagłym zmęczeniem, westchnęła głęboko i usadowiła się wygodnie w fotelu.

– Pójdę już – wyszeptał Pierre. – Potrzebuje pani czegoś?

– Nie. – Zaśmiała się szyderczo. – Mam niewiele potrzeb i to jest moją siłą!

A jednak przy tym słabym oświetleniu wyglądała mizernie i notariusz zastanawiał się, jak bardzo jest chora. Nie mógł jej o to zapytać, bo ich zażyłość nie sięgała aż tak głęboko.

Starannie ułożył dokumenty w teczce i pożegnał się, obiecując, że niebawem znów przyjedzie. Obietnica, której zdecydował się dotrzymać, ponieważ darzył Arianę Nogaro szczególną sympatią.

*

Anna po raz ostatni sprawdziła uzyskane wyniki, po czym włączyła drukarkę. Chociaż lubiła cyfry, dzisiaj dość się napracowała, już więcej nie mogła. Wyjęła kartki z podajnika, spięła spinaczem i wsunęła do dokumentacji klienta.

– Jedna rzecz z głowy – mruknęła.

Dzień dobiegał końca. Niebawem miał wrócić Paul. Weszła do kuchni i machinalnie zerknęła na dwór. Oświetlająca malutki ogródek latarnia zapalała się automatycznie wraz z zapadnięciem zmroku, rzucając nieco światła na żwirowaną alejkę, dwa prostokąty trawnika i biały płotek. Posadzone wzdłuż ścian krzewy róż latem kwitły obficie, lecz teraz, pod koniec zimy, widać było tylko nagie ciernie. Niebawem Paul je przytnie.

Pogwizdując wesoło, zaczęła topić masło w rondelku, zdecydowana przyrządzić suflet serowy i sałatkę z orzechów włoskich. Gotowała proste, niewymyślne potrawy, Paulowi pozostawiając bardziej skomplikowane przepisy. Brał się do tego z entuzjazmem w weekendy; potrafił przeznaczyć dwie godziny na przygotowanie jednego dania. Rezultaty bywały różne, jednak nigdy go to nie zniechęcało. Anna uśmiechnęła się na tę myśl. Upór Paula był jedną z jego zalet; kiedy czegoś pragnął, zabierał się za to i nie spuszczał wzroku z wyznaczonego celu.

Dał tego dowód, starając się o Annę od wczesnej młodości. Spodobała mu się od pierwszego wejrzenia, lecz miała tylko piętnaście lat, a on osiemnaście, co stanowiło prawdziwą przepaść w tym wieku. Właśnie zaczęła chodzić do drugiej klasy liceum, podczas gdy on był już w ostatniej klasie i szanse na ich spotkanie byłyby prawie żadne, gdyby Paul nie był najlepszym przyjacielem jednego z braci Anny. Rodziny znały się, młodzi organizowali grilla lub wieczory na plaży, mnożyły się weekendy spędzane na próbach utrzymania się na desce surfingowej lub grze w tenisa, więc Anna z Paulem często się widywali. Tymczasem Paul dokonał już wyboru swojej zawodowej kariery – za wszelką cenę chciał zostać weterynarzem i musiał wyjechać do Bordeaux na dwuletnie kursy przygotowujące do egzaminów wstępnych. Wracał na wakacje i starał się nie tracić Anny z oczu. Podczas gdy ona zdawała maturę, on został przyjęty na pięcioletnie studia weterynaryjne w Tuluzie. W tym okresie ich życiowe ścieżki nieuchronnie kierowały się w przeciwne strony. Anna, która lubiła liczby i zarządzanie, wyjechała do Pau, aby kształcić się w zawodzie księgowej. Każde z nich miało też swoje sympatie, a ich drogi przecinały się tylko od czasu do czasu. Jednak dzięki bratu Anny, z którym wciąż się przyjaźnił, Paul wiedział, co się u niej dzieje, i ciągle o niej myślał. W czasie, gdy uzyskał dyplom, Anna zerwała właśnie ze swoim ówczesnym chłopakiem i Paul skorzystał z okazji, poświęcając całe lato na to, aby zdobyć ją na dobre. Już we wrześniu ogłosili swoje zaręczyny, a następnej wiosny się pobrali. Anna miała dwadzieścia dwa lata, Paul dwadzieścia pięć. Ich syn, Leo, przyszedł na świat rok później.

Podczas gdy Anna zajmowała się dzieckiem, Paul razem z jednym z kolegów ze studiów w Tuluzie założył klinikę weterynaryjną i szybko pozyskał szeroką klientelę. Wybierając na miejsce zamieszkania maleńkie miasteczko Castets, liczące zaledwie dwa tysiące mieszkańców, trafnie przewidział, że skupi wokół siebie pacjentów z całego regionu, składającego się z położonych daleko od siebie wiosek. Wcześniej po poradę weterynarza trzeba było stąd jeździć do Dax lub Soustons, więc przybycie Paula przyniosło wielu mieszkańcom ulgę. Ludzie cenili go za empatię, spokój zachowywany w każdej sytuacji, bezdyskusyjne umiejętności w leczeniu zwierząt gospodarskich. I za rozsądne ceny – Paul bowiem nigdy nie zapomniał jednego ze zdań z przysięgi Bourgelata, będącej odpowiednikiem lekarskiej przysięgi Hipokratesa, złożonej w dniu uzyskania tytułu lekarza weterynarii: „Kapitał to w mniejszym stopniu dobro, które się posiada, bardziej zaś to, które można uczynić”.

Nie chcąc zostawiać dziecka, Anna zaczęła pracować z domu. Prowadziła obsługę księgową niewielkich firm – odwiedzała je, kiedy to było konieczne, ale większość dokumentacji przygotowywała na swoim domowym komputerze. Bardzo sobie to chwaliła, a wręcz uważała, że otworzyły przed nią nowe horyzonty. Skacząc z jednej strony internetowej na drugą, mogła śledzić rozwój przepisów podatkowych i doskonalić znajomość prawa.

Ich małżeństwo funkcjonowało przy minimalnej ilości starć, ponieważ każde czyniło względem drugiego niezbędne ustępstwa, a ich miłość z upływem czasu nie osłabła. Szczęście, jakie dawały im codzienne wieczorne spotkania, pozostało niemal nietknięte. Nadal pragnęli siebie nawzajem i nadal się rozumieli. Trzynaście lat po ślubie wciąż uważali się za szczęśliwych.

Światła samochodu omiotły kuchenne okno i dwie minuty później Paul wszedł do domu. Najpierw podszedł, by ją ucałować, rzucił okiem na piekarnik, żeby zobaczyć, co się piecze, a dopiero potem zdjął kurtkę.

– Paskudna pogoda! – zawołał. – Zapach mokrego psa, ślady ubłoconych łap, poczekalnia była dzisiaj w niezłym stanie… Wypijesz kieliszek?

Wziął butelkę tursana, wytrawnego białego wina z Landów. Anna spoglądała czule, jak wyjmuje korek. Ciemne włosy potargał mu wiatr. Pomimo zmęczenia jego ciemne oczy błyszczały, a usta wyginały się w uśmiechu. Był wysoki i szczupły, o trochę niezgrabnej sylwetce, w której zachował jednak coś młodzieńczego. Stuknął się z nią kieliszkiem i zaproponował, że przyprawi sałatkę.

– Nie – zaprotestowała – dajesz za dużo octu. Przed chwilą dzwonił Leo i wygląda na to, że będziemy zachwyceni jego ocenami.

Ich syn, któremu zależało na szkole z internatem, aby być ze swoim najlepszym kolegą, dzwonił niemal co wieczór. Był jednocześnie szczęśliwy, że jest tam, i tęsknił za domem.

– „Zachwyceni”? – powtórzył Paul z grymasem wątpliwości na twarzy. – Musiałby zrobić cholerne postępy!

– Nie bądź niesprawiedliwy. Z każdym miesiącem jest lepiej.

Podszedł do niej, objął ją za ramiona i pocałował w szyję.

– Ładnie pachniesz. Uwielbiam twój zapach.

– Dzwoniła także Ariana. Jutro do niej pojadę, już zbyt dawno tam nie byłam.

– A, ciocia Ariana… Dziwna osoba, co? Muszę któregoś dnia zaszczepić Goliata, jego imię przemknęło mi na liście przypomnień.

– Dlaczego uważasz, że jest dziwna? Po prostu jest trochę nietypowa.

– Właśnie tak! Uznajmy, że jest do nikogo niepodobna i że w gruncie rzeczy to raczej zaleta.

Paul cenił oryginalny charakter swojej żony i stawiał w tym samym rzędzie – pośród oryginałów – Arianę Nogaro. Patrzył, jak Anna zakłada grube rękawice ochronne, aby wyjąć suflet z piekarnika.

– Gdyby Leo był tutaj – zauważył – nie zostałby ani jeden okruszek.

– Myślę, że w internacie dobrze go karmią. Jadłospis jest zróżnicowany, a on na nic się nie skarży.

Paul przyjrzał się żonie, chcąc mieć pewność, że jej uwaga nie zawiera żadnego podtekstu. Wyjazd jedynego syna do internatu musiał zasmucić ją tak jak każdą matkę, ale dotąd nie dała tego po sobie poznać. Paul ze swojej strony uważał, że szkoła z internatem to świetne doświadczenie, że uczniowie pracują tam lepiej niż w szkole bez internatu, że się dobrze bawią i zawierają przyjaźnie na całe życie. Leo podjął decyzję samodzielnie, co pozwoliło uniknąć rodzinnej dyskusji, ale na jego argument, że pragnie uzyskać lepsze wyniki w nauce, Paul nie dał się nabrać. W rzeczywistości ich syn nie chciał rozstać się ze swoim kolegą Charlesem, z którym przez wszystkie lata chodził do szkoły podstawowej.

– Miałaś dobry dzień? – zapytał.

– Zamknęłam nudne dokumenty, które mi zalegały, więc będę mogła zabrać się do kolejnych, o wiele zabawniejszych.

Wybuchnął śmiechem, ciągle zadziwiony, że mogą bawić ją sumy i bilanse. Z ulgą pozostawiał jej zarządzanie księgowością kliniki weterynaryjnej; zajmowała się także ich domowym budżetem, w tym deklaracjami podatkowymi. Fakt, że tak nietuzinkowa kobieta lubi dokładność liczb, wydawał mu się sam w sobie pełen sprzeczności. Anna była w jego oczach osobą kompletnie nieprzewidywalną. I uwielbiał to w niej! Sam siebie uważał za nieco zbyt poważnego i z pewnością szybko pogrążyłby się w monotonii, gdyby Anna nie zaprawiała ich życia pikanterią. To ona decydowała o niesamowitych wakacjach, nagle przestawiała meble, czasem kupowała ekstrawaganckie ubrania, w całkiem dobrej wierze zapominała o upływie czasu. A jednak nie była kapryśna i potrafiła podejść rozważnie do każdego ważnego tematu. Nie tylko nadal był w niej zakochany i od dnia ślubu nigdy jej nie zdradził, ale też z upływem lat zaczął darzyć ją wielką czułością, której towarzyszyła nieustanna potrzeba chronienia jej. Czuł wobec niej nieskończoną wdzięczność za to, że udało im się zbudować wspólne życie. I wreszcie, nadal zachwycały go jej zielone oczy nakrapiane złotem, dołeczki, kiedy się śmiała, kosmyki krótko ściętych blond włosów, jej ciało z odpowiednio umiejscowionymi i jakże pociągającymi krągłościami.

– Prognozy nie przewidują na jutro nic dobrego – oznajmiła. – Zima ciągnie się w tym roku…

– Masz ochotę na urlop w słońcu?

Ich niewielki dom był spłacony, od czasu do czasu mogli więc pozwolić sobie na jakąś egzotyczną eskapadę. Uśmiechnęła się do niego promiennie i zrozumiał, że trafił w sedno.

– Pomyślę nad tym! – rzekła radośnie.

Była zdolna wynaleźć dla nich chatkę na drzewie, zorganizować spływ kajakiem po górskich potokach lub wynająć przyczepę kempingową w Irlandii. Z góry na wszystko się zgadzał.

*

Ariana postawiła miskę Goliata na płytkach w kuchni i wstała, krzywiąc się z bólu. To, że się starzeje, było jej obojętne, ale przytłaczały ją wszelkie związane z wiekiem niedogodności. Nie mogąc dalej stać, usiadła, by popatrzeć na jedzącego psa. Naprawdę piękne zwierzę, dzięki któremu nie czuła się samotna. O wiele lepszy niż pani do towarzystwa, która gadałaby bezmyślnie i chodziła za nią z szalem lub filiżanką herbaty. Koszmar! Ariana lubiła tylko mocną, gorzką kawę, której serwowała sobie co najmniej trzy filiżanki dziennie. Pozbawianie się tej przyjemności, aby – być może – zyskać parę dodatkowych miesięcy życia, zupełnie jej nie interesowało.

Ogromna kuchnia, w której się znajdowała, wymagała odmalowania. Za to wysokie drewniane szafki z woskową politurą stawiły czoła upływowi czasu. Stały tu już wtedy, gdy była dzieckiem. Po raz tysięczny upajała się szczęściem bycia u siebie. Nie znudziła się tym domem, w pewnym sensie odebranym jej przez los. No więc przeciwstawiła się losowi i znowu stanęła u steru!

Nie przestając chrupać suchej karmy, Goliat zaczął machać ogonem. Następnie uniósł na sekundę głowę, wydał z siebie dziwne u tej wielkości psa szczeknięcie i na powrót zanurzył nos w misce. Ariana odwróciła się w stronę przeszklonych drzwi i dostrzegła czekającą cierpliwie Annę. Jak długo już tam stała, patrząc na psa i nie chcąc mu przeszkadzać?

– Chodź, obżarciuch skończył! – zawołała Ariana.

Wejściu Anny towarzyszył solidny powiew zimnego powietrza, który wywołał u Ariany dreszcze.

– Jak się miewasz, moja piękna? A masz ci los, przyniosłaś mi ciastka…

– Gdybym przyszła z pustymi rękami, nie dałabyś mi nic do picia – odparowała Anna.

Ariana uśmiechnęła się, pomimo bólu i zmarzniętych rąk.

– Dorzuć więc polano do pieca, jest zimno.

Anna pogłaskała Goliata po głowie, po czym zabrała mu pustą miskę, którą opłukała w zlewie. Dorzuciła dwa kawałki drewna do skwierczącego w kominku ognia, a następnie otworzyła szafkę, by wyjąć deserowe talerzyki i kieliszki. Położyła je od razu na stole, uznawszy, że ciotka chce zostać w tym pomieszczeniu. Przebieg każdej wizyty mógł być inny, gdyż obie kobiety wędrowały w różne miejsca na terenie posiadłości w zależności od godziny lub pory roku.

– Goliat chce wyjść, otworzę mu.

– Jak będziesz tak ciągle otwierać drzwi, to nigdy nie będzie nam ciepło.

Anna roześmiała się, wypuszczając psa na dwór.

– W przyszłym tygodniu Paul przyjdzie go zaszczepić – uprzedziła.

– Życzę mu powodzenia, Goliat nie znosi zastrzyków! Jak on się miewa? Oczywiście Paul, nie Goliat.

– Ma dużo pracy, ale znasz go, lubi to. Jeśli chodzi o Leo, obiecał nam dobre oceny w dzienniczku.

– A więc życie jest piękne?

– Całkiem niezłe, oprócz tej brzydkiej pogody.

– A ty masz pracę?

– Jak na mój gust, wystarczy.

– Nie rezygnuj z pracy, moja piękna, to gwarancja niezależności. Wstyd mi, kiedy pomyślę, że nigdy nie zdobyłam żadnego zawodu.

Tym razem Anna wybuchnęła spontanicznym, zaraźliwym śmiechem.

– A chciałaś jakiś mieć?

– Niestety, nie było to dla mnie dobre rozwiązanie. Jedyną alternatywą, aby się wzbogacić i odzyskać rodzinną posiadłość, było znalezienie skarbu lub zrobienie tego, co nazywano dobrym zamążpójściem. Uwierz mi, że żadna praca nie przyniosłaby mi tyle korzyści, co status małżonki! Zresztą w moich czasach bycie panią domu nie było niczym nadzwyczajnym ani nagannym. Nikomu nie przyszłoby do głowy zapytać cię, czym się zajmujesz. Od chwili, kiedy wyszłaś za mąż, uważano, że zajmujesz się domem oraz dobrym samopoczuciem jegomościa. Ja robiłam to w bardzo świadomy sposób. Pierwszy uwielbiał mnie i bardzo rozpieszczał, drugi dość szybko znienawidził, ale drogo go to kosztowało, a trzeci nie pożył za długo, a szkoda, bo był uroczy. Wniosek: wszystko to po kolei okazało się bardziej lukratywne niż sto lat ciężkiego mozołu. Zatem nie, dla mnie nie było zawodu. – Wyciągnęła rękę po babeczkę z rumem, którą położyła na brzegu talerzyka. – Jeśli jednak musiałabym zarabiać na życie – mówiła dalej z zapałem – myślę, że byłabym po prostu żywiczarką. Bez wątpienia była to praca bardzo ciężka i dość kiepsko płatna, jednak nie było wtedy bezrobocia ani sosen bez żywicy!

– Dlaczego przestano ją zbierać?

– Gwałtowne otwarcie francuskiego rynku na zagraniczną konkurencję: Portugalię, Hiszpanię, Grecję… Odnotowano wyraźny spadek zysków rodzimych przedsiębiorstw. W konsekwencji przerzucono się pozyskiwanie żywicy za pomocą kwasu siarkowego. Mniej nacięć do robienia, zatem mniejsza ilość żywiczarzy, którym trzeba zapłacić, ale jakość gorsza. Przychody firm wciąż malały, płace stanęły w miejscu, nie można było opanować napięć pomiędzy właścicielami a żywiczarzami. Potem cały system runął.

Przerwała, zagubiona nagle we własnych myślach. W czasach, gdy zbankrutował jej ojciec, niewiele z tego rozumiała. Później, kiedy czekała na właściwy moment, aby odzyskać dworek, dokładniej zainteresowała się historią żywicy. Historią pasującą do historii wszystkich pokoleń Nogaro, z których sama się wywodziła.

– Kiedy byłam młoda – ciągnęła – towarzystwa zajmujące się żywicowaniem zaczynały pracę w marcu i wszyscy spędzaliśmy życie na zewnątrz. Patrzyłam, jak żywiczarze przygotowują sosny, okorowując je, zakładając klamry, a następnie przymocowując niewielkie kamienne naczynia. Dwa tygodnie później wykonywali nacięcia za pomocą hapchots.

– Czego?

– To rodzaj siekiery do robienia nacięć. Kaleczy się drzewo, aby w celu zabliźnienia rany wydzielało żywicę.

– Dość okrutne – rzuciła Anna, marszcząc brwi.

– Kochanie, mówię o sosnach, nie o psach.

– Rośliny również żyją.

– Minerały także, jeśli pójdziesz tym tokiem myślenia.

Uśmiechnęły się do siebie i zamilkły na chwilę, by podelektować się pierwszym ciastkiem.

– W Landach – Ariana podjęła przerwaną rozmowę – co cztery dni usuwano kolejne płaty kory, powiększając nacięcie od góry. Niewielkie wiórki, które przy okazji spadały, wspaniale nadawały się do zapalania pochodni; zbierałam ich całe kosze. Och, jak ja uwielbiałam włóczyć się wśród tej roboty! Żony żywiczarzy opróżniały naczynia do baryłek, w lesie zawsze ktoś był, zawsze rozbrzmiewały czyjeś wołania. Ciągnęłam młodszego brata za rękę i czasami ktoś dał nam kawałek picachou.

– To coś do jedzenia?

– Kanapka żywiczarza! Rodzaj omletu ze smażoną ostrą papryką, wsuniętego w chleb. Nie jadłam picachou od tamtych czasów, ale nadal czuję na języku ten smak. Gdybym tak mogła wrócić do przeszłości, cofnąć się w czasie…

Wzruszyła ramionami i wzięła kawowego eklera.

– I rodzice pozwalali wam chodzić po lesie bez opieki? – chciała wiedzieć Anna.

– Oczywiście. Inne czasy, inne obyczaje. Nie obawiano się niczego, nie było ani zboczeńców, ani uciekinierów z domu wariatów. Żywiczarze prawie zawsze pracowali parami, z żoną lub matką, i niemal za każdą sosną stała jakaś kobieta. Co mogło nam się stać?

– Byliście także dziećmi właściciela.

– To prawda, ale my z Gauthierem o tym nie myśleliśmy. – Znowu się zadumała, z widelczykiem do ciasta w powietrzu. Wydawało się jej niewiarygodne, że brat nic lub prawie nic nie pamięta. Boże, jacy są do siebie niepodobni! – Twój ojciec nigdy nie opowiada ci o dzieciństwie, prawda?

– Opowiada, ma tysiące rzeczy do opowiedzenia o Biarritz. Uwielbiał ten okres, podobało mu się w szkole, mówi, że tam pojawiło się jego powołanie do uczenia.

– No popatrz, a zatem…

Kiedy Gauthier podjął studia nauczycielskie, Ariana już od lat mieszkała ze swoim pierwszym mężem w Bordeaux, gdzie wiedli wystawne życie. Rzadko myślała o bracie, wzruszała ramionami, słysząc, że chce uczyć dzieci czytania. No dobrze, nie była ani miłosierna, ani tolerancyjna i miała tego świadomość. Dowodem na to był fakt, że nigdy nie pytała Anny, jak się mają jej rodzice, siostra i bracia. Martwiła się co najwyżej o Paula i Leo.

– Ciastka pochodzą z tej cukierni co zawsze?

– Nie, była zamknięta, znalazłam inną.

– Całkiem niezłe. Możesz tam wracać!

Anna skinęła głową, po czym wstała i poszła otworzyć drzwi Goliatowi. Kiedy drapała go za uszami, Ariana nalała do maleńkich i bardzo wysłużonych kieliszków kolejny naparstek porto.

– W te dni, kiedy przychodzisz, nie jem kolacji – powiedziała, zabierając się za eklera.

– I wieczór nie jest zbyt długi?

– Nie, czytam, trochę oglądam telewizję, rozwiązuję krzyżówki. Przed pójściem spać odgrzewam czasami jedną z tych gotowych zupek, które wcale nie są takie złe, a Goliat idzie na spacer. Nigdy nie zostaje długo na dworze. Sądzę, że lubi być ze mną.

– Śpi w twoim łóżku?

– W zasadzie na dywanie. Oprócz dni, kiedy mi zimno i mówię mu, żeby przyszedł robić za termofor.

Anna ponownie wybuchnęła spontanicznym, zaraźliwym śmiechem.

– Twój ojciec powiedziałby, że jestem wariatką.

– On się tylko zastanawia, jak sobie tu sama radzisz.

– W tych, jak to mówi, „koszarach”? Przecież to mój raj na ziemi! Czy ten dom wydaje ci się przerażający lub niegościnny?

Pytanie nie było bez znaczenia, Ariana z wielką uwagą oczekiwała odpowiedzi.

– Absolutnie nie. Przypuszczam, że cudowne było dla ciebie dorastać w tym miejscu. Pokoje są przestronne i wysokie, schody szerokie i wszędzie są okna. Byłoby gdzie bawić się w księżniczkę w dniu swojego pierwszego balu! Poza tym to magiczne, że dom jest schowany w lesie i pojawia się nagle na środku polany. Kiedy jadę do ciebie i mijam ostatnie drzewa na drodze, zawsze uderza mnie prostota architektury, jej spokojny i majestatyczny charakter. Ma się ochotę wejść do środka, żeby się schronić.

– Schronić? Przed czym? – zdziwiła się Ariana.

– Przed hukiem dalekiego oceanu, ewentualną burzą nad lasem. Schronić się przed wiatrem i włóczącymi się zwierzętami. Może przed uciekającym czasem.

– No proszę, to dopiero rozpasany romantyzm!

– Dałam się ponieść, zgoda. Ale tak naprawdę można tu nakręcić film, sceneria świetnie nadaje się do pięknej historii.

Ariana rozmyślała przez chwilę nad tym, co powiedziała Anna. Bardzo pozytywna opinia. Bardzo! Miejsce podoba się jej bratanicy, uważa, że ma swój urok, nie sądzi, że niemożliwym byłoby tu zamieszkać.

– Oczywiście – zauważyła, przybierając obojętny wyraz twarzy – jest tu mniej intymnie niż w twoim małym domku.

– Masz rację! Uwielbiamy go z Paulem, nawet jeśli trochę brakuje nam przestrzeni. Lecz kiedy go budowaliśmy, mieliśmy już długi zaciągnięte na budowę kliniki weterynaryjnej, więc trzeba było oszczędzać. Za to izolacja jest doskonała; Paul postawił na świadomość ekologiczną. No i mam mniej do sprzątania!

Mówiła o tym beztrosko – taka już była, przystosowywała się do każdych warunków. Zresztą wychowywała się w służbowych mieszkaniach ojca, czasem bardzo ciasnych. Zanim został mianowany dyrektorem szkoły podstawowej, mieszkania zmieniały się jedno po drugim.

Ariana obserwowała bratanicę niepewnie. Czy ten dobry Pierre Laborde nie miał racji, ostrzegając, że być może będzie to zatruty prezent? Niemniej Ariana nie miała innego wyboru. Nie zostawi majątku państwu ani jakiemuś stowarzyszeniu, które zrobi z nim Bóg jeden wie co. A przede wszystkim nikt inny w rodzinie nie zasługuje na to, żeby zostać spadkobiercą, bo dworek Nogaro zostałby sprzedany tego samego dnia! Anna przynajmniej się zastanowi, podtrzyma przez chwilę marzenie Ariany, a to już coś.

– A może byśmy tak zagrały partyjkę garybaldki, zanim wyjdziesz?

– Miałam ci to zaproponować, jesteś mi winna rewanż.

Anna przesunęła talerzyki i poszła po podkładkę do gry i dwie talie. Ze swobodą poruszała się po domu, gdyż podczas swoich kolejnych wizyt dobrze poznała jego zakamarki. Czy przychodziła tu tylko z obowiązku – ale przynajmniej przychodziła, inni nie – czy też znajdowała w tym jakąś przyjemność? Wydawało się, że ją jedną interesuje historia rodziny, bo chętnie pytała Arianę o przeszłość, o dziadków, których nie znała, o szczęśliwe czasy „złotych drzew”, dzięki którym żyli jej przodkowie. Wertowała rodzinne albumy, zadawała pytania, wpadała w zachwyt. Urzeczona jej ciekawością Ariana powiedziała jej kiedyś, że ma rację, zajmując się swoim pochodzeniem, ponieważ jeśli nie wiemy, skąd pochodzimy, to mamy nikłe szanse, że będziemy wiedzieli, dokąd zmierzamy!

– Przypominasz mi Jean Seberg w Do utraty tchu – stwierdziła. – Krótkie włosy, uroczy, delikatny profil…

– Była ode mnie szczuplejsza! – parsknęła Anna.

– Widziałaś ten film?

– To klasyk. Od czasu do czasu wypożyczamy z Paulem stare filmy i robimy sobie kinowy wieczór. Niektóre strasznie się zestarzały, na innych nie widać ani jednej zmarszczki.

– Mają szczęście… Garybaldka! Nie widziałaś tego trefla, tym gorzej dla ciebie.

Ariana poczuła się bardzo znużona, ale za żadne skarby świata nie przyznałaby się do tego bratanicy. Czy po jej wyjściu powinna wezwać lekarza? Nie, żadne lekarstwo nie zdejmie ze zmęczonego serca ciężaru lat. Osiągnęła swój wiek, a z nim satysfakcję z raczej spełnionego życia.

„Jesteś tylko egoistką” – pomyślała ze smutkiem, odwracając kolejne karty.

*

Trzy dni później nadal było tak samo deszczowo i chłodno. Zima nie spieszyła się z odejściem, choć zwykle klimat w Landach ocieplał się w lutym. Paul zaparkował samochód jak najbliżej domu i wziąwszy torbę do ręki, dwoma susami przeskoczył pod daszek, żeby nie zmoknąć. Zamiast użyć pęku kluczy, które powierzyła mu Anna, zapukał, chcąc uprzedzić psa, a nie go zaskoczyć.

Dziwne, nie usłyszał szczekania. Paul nastawił ucha, ale dobiegł go tylko odgłos ulewy i wiatru, który szarpał otaczającymi polanę drzewami. Zapukał po raz drugi, nieco mocniej, ale bez rezultatu. Ponieważ całe popołudnie padał deszcz, Ariana na pewno nie wyszła na spacer z Goliatem! Paul wiedział, że niekiedy przed południem robi zakupy, jadąc sama starym autem aż do wioski Lit-et-Mixe, rzadko docierając aż do Mimizan, lecz najczęściej zamawiała towar z dostawą. Był to dla niej jeden z niewielu kontaktów ze światem zewnętrznym, bo mało wychodziła i nie zapraszała gości. Zdarzało się jej robić wyjątek dla Anny i Paula, kiedy to zapraszała ich na dziwne kolacje, podczas których otwierała dobre wino z pokrytą pajęczyną etykietą, oświetlała jadalnię świecami, podawała skromny, zimny posiłek na wystawnej zastawie. Paul zachował z tych spotkań mieszane uczucia, jednocześnie zaintrygowany i wzruszony zachowaniem tej postrzelonej ciotki.

Ale dziś był zmęczony, po całym dniu pracy nadłożył sporo drogi, żeby dojechać do dworku, a była siódma wieczór. Czy Ariana mogła już pójść spać? Nie, Anna ją uprzedziła, że Paul przyjedzie dziś zaszczepić jej psa. Zresztą, był to przywilej, gdyż nie zajmował się wizytami domowymi, ale oczywiście uważał za normalne, że oszczędzi starszej, niezbyt silnej kobiecie tego rodzaju eskapady. Wyobraził sobie Goliata wciśniętego na tylne siedzenie, straszącego wszystkich klientów w poczekalni, ciągnącego ciotkę Arianę za sobą jak latawiec. Nie, prawdopodobnie tak by nie było. Ten pies słuchał jej i ją uwielbiał, być może okazałby się więc posłuszny.

– Ariano, to ja, Paul! – zawołał, złożywszy dłonie w trąbkę.

Zaczął uderzać pięścią w drzwi, bez żadnego skutku. Zważywszy na grubość ścian domu, mogła nie słyszeć, zwłaszcza jeśli zbyt głośno nastawiła telewizor, a pies też nie zareagował. Westchnął z irytacją i zrezygnowany wrócił po klucze, które zostawił w schowku w samochodzie. Ulewa spadła na niego, a silny powiew wyrwał mu z rąk drzwi do samochodu.

– Cholerna pogoda! – zrzędził.

Wróciwszy pod okap, walczył przez chwilę z zamkiem, bo niewiele widział w tych ciemnościach, wreszcie zdołał wejść. Zadbał o to, by starannie zamknąć drzwi, i nagle znalazł się w ciszy. Żadnego odgłosu radia czy telewizora, zaledwie dobiegające z dworu pohukiwanie wiatru, ale bardzo stłumione przez wewnętrzne okiennice.

– Ariano, to ja, Paul! – zawołał gromkim głosem, który rozszedł się po przestronnym przedpokoju.

Zawieszony wysoko nad schodami żyrandol stanowił cudaczne oświetlenie. W każdym razie Ariana musi niezbyt lubić światło, bo u niej zawsze jest dość przygnębiająco. Czy to z powodu gustu, oszczędności, czy po prostu nie chce jej się wymieniać żarówek? Wzruszył ramionami i zdenerwowany przeszedł przez hol. Do licha, jeśli natknie się za jakimiś drzwiami na Goliata, potrzebna mu będzie zimna krew i pewność siebie.

Szukając po omacku włączników, przechodził z pokoju do pokoju z rosnącym uczuciem niepokoju; zatrzymana w czasie atmosfera starej budowli, ale także ta złowróżbna cisza panująca w pomieszczeniach nie była tu bez znaczenia… Psy potrafią usłyszeć najmniejszy dźwięk, a nawet ultradźwięki. Gdzie zatem poszedł ten olbrzym, którego terytorium Paul właśnie zdobywał? Mając się nadal na baczności, obszedł cały parter, ale nikogo nie znalazł.

Wrócił do holu, uniósł głowę w kierunku ogromnych schodów i postawił stopy na pierwszym stopniu. Z natury nie był tchórzliwy czy bojaźliwy, a jednak zawahał się przez chwilę, nim zdecydował się wejść na górę. Piętro zwiedzał tylko raz, wiele lat temu i pozostało mu po tym tylko mgliste wspomnienie, toteż zatrzymał się na podeście schodów. Teraz nie zamierzał już w żadnym razie wołać Ariany, musiał ją tylko znaleźć. W ciągnącym się przed nim korytarzu jedne drzwi były na wpół otwarte, a rozproszone światło przenikało na wytartą wykładzinę. Podszedł tam z niechęcią i zatrzymało go dopiero głuche warczenie. Kiedy zrobił jeden krok więcej, warczenie zamieniło się w złowieszczy pomruk.

– Goliat… – powiedział półgłosem.

No dobrze, zgodnie z przewidywaniami pies chronił swoją panią. Czy Ariana miała wypadek? Straciła świadomość i dlatego się nie odezwała?

– Spokojnie, Goliat. Dobry pies! – wyartykułował, jak najspokojniej potrafił, popychając lekko drzwi.

Przez szparę zobaczył leżące na ziemi ciało. Pies leżał zaraz obok.

– No już, Goliat, to tylko ja, znasz mnie…

Trzymając głowę na nodze Ariany, pies nie przestawał warczeć, co wywołało u Paula chwilowy atak paniki. Musiał jej pomóc, z psem czy bez, ale domyślał się, że nic nie odwiedzie Goliata od jej pilnowania. Nie ma co iść po kawałek mięsa czy kruche ciastko, byłaby to strata czasu. Torbę, którą dotąd trzymał w ręku, postawił na dywanie. Jedyna zapalona lampka nocna nie pozwalała mu zobaczyć wyraźnie twarzy Ariany, niemniej przeczuwał najgorsze. Podchodził powoli, ostrożnie, następnie przykucnął i bez pośpiechu ujął nadgarstek starszej kobiety. Pies uniósł głowę i spojrzał na niego badawczym wzrokiem.

– Wszystko w porządku, Goliat, wszystko w porządku…

Ariana musiała umrzeć dwie lub trzy godziny wcześniej, nie miał tu już nic do roboty. Z bijącym sercem wyciągnął rękę i zamknął jej oczy. Przez kilka chwil pozostawał nieruchomy, zbity z tropu. Poruszył go nagły zgon tej kobiety, ale przynajmniej wydawało się, że nie cierpiała. Bez wątpienia zabił ją rozległy zawał.

Wstał, nadal kontrolując swoje ruchy. Goliat już nie warczał, ale pozostał na miejscu, obok ciała. Jego oczy, nadal wpatrzone w Paula, wyrażały coś w rodzaju zrezygnowanej rozpaczy.

– Mój biedny staruszku, teraz będziesz musiał ją zostawić. Ona odeszła.

Weterynaryjne wykształcenie oraz doświadczenie nauczyły go, że zwierzęta doświadczają zupełnie normalnych uczuć, takich jak radość, smutek czy miłość, oraz że rozumieją śmierć, nawet jeśli najczęściej wolą ją zignorować lub odejść.

Pokonawszy strach, wyciągnął dłoń w stronę Goliata i delikatnie chwycił go za obrożę.

– Dalej, chodź ze mną. Do nogi, Goliat, do nogi.

Pies opierał się trochę, zanim wstał, ale nie przejawiał żadnej agresji. Paul musiał ciągnąć go powolutku do drzwi, ale udało mu się go wyprowadzić. Nie wypuszczając z dłoni obroży i mówiąc do niego cały czas spokojnym głosem, sprowadził psa stopień po stopniu na dół, aż do kuchni, i tam zamknął. Wrócił do holu, by zadzwonić do Anny, zastanawiając się, jakimi słowami przekaże jej tę wiadomość. Następnie powinien zadzwonić do lekarza, który stwierdzi zgon, potem do Gauthiera, swojego teścia, aby powiadomić go, że jego siostra umarła.

Po każdej rozmowie wydawało mu się, że cisza w budynku jest jeszcze gęstsza, a kiedy schował komórkę do kieszeni, stwierdził, że wiatr musiał ustać, ponieważ z zewnątrz nie dobiegał żaden hałas. Stojący pośrodku otoczonej drzewami polany dom był odosobniony, a leżąca dość daleko droga – mało uczęszczana. Bez Goliata nawet tak uparta i stanowcza kobieta jak Ariana w końcu zaczęłaby się bać.

Paul zaczął kręcić się w kółko po holu, zastanawiając się, czy powinien wrócić do Ariany. Jak postępuje się w takich przypadkach? W każdym razie zaczeka na przybycie lekarza i we dwóch przeniosą ją na łóżko. Czy firmy pogrzebowe o ósmej wieczorem odbierają jeszcze telefony?

Chociaż Paul oględnie wyrażał się przez telefon, Anna wydała mu się wstrząśnięta. Lubiła swoją ciotkę, ceniła jej oryginalne maniery oraz ostry dowcip, podziwiała nietypową ścieżkę jej życia. Mile widziana szczypta szaleństwa w zbyt grzecznej rodzinie. Będzie jej żal partyjek garybaldki, ciastkowych orgii, albumów z wyblakłymi zdjęciami, a także, bez wątpienia, tego przygnębiającego domu, do którego z przyjemnością wpadała na chwilkę.

– Przygnębiającego, tak… – wyszeptał Paul, rozglądając się wokół siebie. Naprawdę nie ma tu innej lampy, którą można by zapalić?

Kiedy szukał, czym by tu lepiej oświetlić pomieszczenie, jego uwagę przykuł jakiś hałas. W przytłaczającej ciszy rozległ się żałobny krzyk, przechodząc od tonów niskich do rozdzierająco wysokich. To Goliat w kuchni rozpoczął skowyt śmierci.