Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Tęsknota za innym światem to pierwszy zbiór opowiadań jednej z najciekawszych współczesnych pisarek amerykańskich. W opowieściach Ottessy Moshfegh jest coś niesamowicie niepokojącego, coś niebezpiecznego. Bohaterami opowiadań są osoby, które razem i każda z osobna reprezentują ułomną kondycję człowieka. Groteska, a czasami oburzenie, z jakimi autorka opisuje swe postacie, są jednocześnie nasycone czułością i współczuciem, próbą zrozumienia i wybaczenia. To opowieści o izolacji i samotności każdego człowieka, który tęskniąc za osiągnięciem pełni i doskonałości, wybiera drogę, na której niemal zawsze potyka się o własne impulsywne zachowania i egzystencjalną niepewność. Nie ulega wątpliwości, że historie te opowiada autorka o otwartym umyśle, wielkim sercu i bystrym intelekcie. Moshfegh troszczy się nie tylko o osoby wyizolowane ze społeczeństwa, ale też te, które obco czują się we własnym ciele. Czytelnik odkryje w tym zbiorze opowiadań nie tylko zaskakujące obrazy zaciekłości, zepsucia i przemocy, ale także czarny humor autorki – czasem absurdalny, innym razem melancholijny.
Z nieprzystosowania, samotnictwa, dziwaczności, autodestrukcji, prowokacyjnego łamania zasad dobrego smaku i demolowania wyobrażeń o kobiecej wrażliwości uczyniła swój znak firmowy.
Juliusz Kurkiewicz, „Książki. Magazyn do Czytania”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Fragment wiersza 712 Emily Dickinson w przekładzie Ludmiły Marjańskiej.
Cytat z Ewangelii św. Łukasza w przekładzie Biblii Tysiąclecia (Łk 12, 7).
Tytuł oryginału Homesick for Another World
Przekład Łukasz Buchalski
Redakcja Kamila Buchalska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski
HOMESICK FOR ANOTHER WORLD © Ottessa Moshfegh, 2017
First published by Penguin Press
Translation rights agreed by AJA Anna Jarota Agency
and The Clegg Agency, Inc., USA.
All rights reserved.
Original title Homesick for Another World
Copyright © for the Polish translation by Łukasz Buchalski, 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2021
Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Krystal Griffiths
Skład i łamanie Dariusz Ziach
ISBN 978-83-959007-9-2 (EPUB); 978-83-959007-9-2 (MOBI)
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2021
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151,
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Moja klasa mieściła się na parterze, obok kanciapy zakonnic. Rankami wymiotowałam w ich toalecie. Jedna z nich zawsze zasypywała deskę sedesową talkiem. Druga korkowała umywalkę i napełniała ją wodą. Nigdy nie rozumiałam zakonnic. Jedna była stara, druga młoda. Ta młoda czasem mnie zagadywała: pytała, co planuję robić podczas długiego weekendu, czy pojadę odwiedzić rodziców na święta i tak dalej. Druga odwracała wzrok i zaczynała miąć habit w zaciśniętych pięściach, gdy tylko widziała, że się zbliżam.
Klasa zajmowała pomieszczenie dawnej biblioteki: starą, zagraconą salę z gwiżdżącym kaloryferem, po której walały się książki i czasopisma, a wiecznie zaparowane okna wychodziły na Szóstą Ulicę. Z dwóch zsuniętych ławek zrobiłam sobie biurko na przodzie, pod tablicą. W kartonowym pudle na tyłach klasy trzymałam ukryty pod starymi gazetami puchowy śpiwór. W przerwach między lekcjami wyciągałam go, zamykałam drzwi na klucz i drzemałam aż do dzwonka. Zwykle bywałam wciąż jeszcze pijana po poprzedniej nocy. Czasami piłam do obiadu w indyjskiej knajpie za rogiem – cierpkie piwo pszeniczne w niskiej brązowej butelce. W okolicy działał słynny pub McSorley’s, ale nie podobała mi się tamtejsza nostalgiczna atmosfera. Przewracałam oczami na sam widok tego miejsca. Rzadko zachodziłam do szkolnej stołówki, ale kiedy już się tam pojawiałam, pan Kishka, dyrektor, zatrzymywał mnie i z szerokim uśmiechem oznajmiał: „Idzie nasza wegetarianka”. Nie wiem, czemu uważał mnie za wegetariankę. Ze stołówki brałam paczki paluszków serowych, panierowane kawałki kurczaka i ociekające tłuszczem bułeczki.
Miałam jedną uczennicę, Angelikę, która przychodziła do klasy zjeść ze mną obiad.
– Panno Mooney – mawiała. – Mam problem z mamą.
Była jedną z moich dwóch koleżanek. Nie mogłyśmy się nagadać. Tłumaczyłam jej, że nie można utyć od wytrysku w pochwie.
– Nieprawda, panno Mooney. Dostaje się od tego tłuszczu na brzuchu. To dlatego dziewczynom rosną brzuchy. Bo się puszczają.
Angelika miała chłopaka, którego co weekend odwiedzała w więzieniu. Każdy poniedziałek przynosił nową opowieść o jego prawnikach, o tym, jak bardzo go kochała, i tak dalej. Zawsze robiła tę samą minę, jakby już znała odpowiedzi na wszystkie swoje pytania.
Inny uczeń doprowadzał mnie do szału. Popliasti. Żylasty, pryszczaty, blondwłosy drugoroczniak mówiący z wyraźnym akcentem. „Panno Mooney – odzywał się, wstając od ławki – pomogem pani z tym problemem”. Zabierał mi kredę z dłoni i rysował na tablicy kutasa z jajami. Ten kutas stał się swoistym emblematem klasy: pojawiał się w każdej pracy domowej, na sprawdzianach, wyryto go na każdym biurku. Nie przeszkadzało mi to. Nawet mnie bawiło. Ale Popliasti i jego ciągłe przerywanie – kilka razy puściły mi nerwy.
– Nie mogę was uczyć, kiedy zachowujecie się jak zwierzęta! – wrzeszczałam.
– Nie możemy siem uczyć, kiedy pani siem zachowuje jak wariatka, wrzeszczy z rozczochranymi włosami – odpowiadał Popliasti, biegając po sali i zrzucając z półek książki. Wolałabym, żeby go nie było.
Ale starsi uczniowie odnosili się do mnie z szacunkiem. Miałam za zadanie przygotować ich do egzaminów SAT. Zadawali mi sensowne pytania związane z matematyką albo ze słownictwem, na które z trudem odpowiadałam. Przy rachunku różniczkowym kilka razy obwieściłam porażkę i resztę lekcji nawijałam o swoim życiu osobistym.
– Większość ludzi uprawiała seks analny – mówiłam. – Nie udawajcie zdziwionych.
Albo:
– Ja i mój chłopak nie używamy kondomów. Tak to już jest, kiedy się komuś ufa.
Stara biblioteka miała w sobie coś, co sprawiało, że dyrektor Kishka trzymał się od niej z daleka. Miał, zdaje się, świadomość, że gdyby choć postawił tam nogę, spadłby na niego obowiązek uprzątnięcia sali i pozbycia się mnie. Większość książek stanowiły pojedyncze tomy nieaktualnych encyklopedii, biblie po ukraińsku oraz powieści o detektywce Nancy Drew. Znalazłam nawet trochę dziewczęcych czasopism – leżały pod złożoną mapą Związku Radzieckiego w szufladzie podpisanej SIOSTRA KOSZINSKA. Jedyną dobrą pozycją, na jaką trafiłam, była encyklopedia robaków: odarte z okładki, grube jak pięść tomiszcze z kruchego papieru postrzępionego na rogach. Próbowałam wczytywać się w nie między lekcjami, kiedy nie mogłam zasnąć. Zagrzebywałam się z księgą w śpiworze, rozchylałam strony i wodziłam oczami po małych zetlałych literkach. Każde kolejne hasło brzmiało bardziej nieprawdopodobnie niż poprzednie. Istniały robaki okrągłe, w kształcie podkowy, dwugłowe, o ząbkach twardych jak diament, duże jak kot czy śpiewające niczym świerszcze. Niektóre potrafiły udawać kamyki albo lilie, albo rozciągać swoje szczęki tak, że zmieściłoby się w nich ludzkie niemowlę. Myślałam sobie: „Co za badziewie wpycha się dziś do głowy dzieciom?”. Spałam, wstawałam, uczyłam algebry i wracałam do śpiwora. Chowałam się w nim aż po czubek głowy. Zakopywałam się jak najgłębiej i zaciskałam powieki. W skroniach mi pulsowało, a w ustach czułam posmak rozmokłych ręczników papierowych. A kiedy dzwonił dzwonek, wypełzałam na zewnątrz, gdzie już czekała na mnie Angelika z przyniesionym z domu jedzeniem.
– Coś mi wpadło do oka, panno Mooney, i dlatego płaczę.
– W porządku – odpowiadałam. – Zamknij drzwi.
Podłogę pokrywało linoleum w szachownicę w kolorach czerni i moczu. Lśniące spękane ściany też były żółte jak szczyny.
Mój chłopak był jeszcze studentem. Codziennie nosił te same ciuchy: parę gładkich spodni roboczych i cieniutką koszulę w stylu kowbojskim z opalizującymi guzikami. Było mu przez nią widać sutki i włosy na klatce piersiowej. Nie komentowałam. Miał ładną twarz, ale też grube kostki i miękką, pomarszczoną szyję. Często mawiał: „Mnóstwo dziewczyn w koledżu chce się ze mną umówić”. Studiował fotografię, ale w ogóle nie brałam tego poważnie. Wyobrażałam sobie, że po dyplomie zatrudni się w jakimś biurze i będzie wdzięczny, że ma prawdziwą pracę, będzie zadowolony i dumny z etatu, własnego konta w banku, garnituru w szafie i tak dalej. Słodziak był z niego. Pewnego razu jego matka przyjechała w odwiedziny z Karoliny Południowej. Przedstawił mnie jako „koleżankę ze śródmieścia”. To była okropna kobieta. Wysoka blondyna ze sztucznymi cycami.
– Czego używasz na twarz na noc? – zapytała, kiedy chłopak poszedł do toalety.
Miałam trzydzieści lat, byłego męża, alimenty i niezłe ubezpieczenie zdrowotne zapewnione przez nowojorską archidiecezję. Rodzice, którzy mieszkali w północnej części stanu, przysyłali mi paczki wypełnione znaczkami pocztowymi i herbatami bez kofeiny. Kiedy się upiłam, dzwoniłam do byłego i marudziłam na pracę, mieszkanie, chłopaka, uczniów i wszystko, co przyszło mi do głowy. On mieszkał w Chicago i zdążył się ponownie ożenić. Robił coś związanego z prawem. Nigdy nie rozumiałam, na czym polega jego zawód, a on nigdy mi niczego nie wyjaśniał.
Chłopak wpadał do mnie w weekendy. Piliśmy wspólnie wino oraz whiskey – tyle lubiłam z romantycznych rzeczy. Nie przeszkadzało mu to. Chyba przymykał na to oko. Ale w kwestii palenia był typowym idiotą.
– Jak możesz tyle palić? – komentował. – Twoje usta smakują jak kanadyjski bekon.
– Ha, ha – odpowiadałam i chowałam się pod kołdrę po swojej stronie łóżka. Połowa moich ubrań, książek, nieotwartych przesyłek, filiżanek, popielniczek, słowem: połowa życia tkwiła ściśnięta między ścianą a materacem.
– Opowiedz, jak ci minął tydzień – prosiłam go.
– Cóż, w poniedziałek obudziłem się o jedenastej trzydzieści – zaczynał. Potrafił tak całymi dniami. Pochodził z Chattanoogi. Miał miły, miękki głos, brzmiący jak stare radio. Wstawałam, napełniałam kubek winem i siadałam na łóżku.
– Kolejka w spożywczym była przeciętnej długości – opowiadał.
A później:
– Ale nie lubię Lacana. Kiedy ludzie są tak niezrozumiali, to świadczy o ich arogancji.
– I lenistwie – komentowałam. – No.
Kiedy kończył mówić, można już było wyjść na obiad. I drinki. Wystarczyło się przejść, usiąść i powiedzieć mu, co ma zamówić. W ten sposób się mną zajmował. Rzadko interesował się moim życiem osobistym. Kiedy to robił, zmieniałam się w kobietę pełną emocji.
– Dlaczego nie rzucisz tej pracy? – pytał. – Stać cię na to.
– Ponieważ kocham dzieciaki – odpowiadałam, a oczy zachodziły mi łzami. – To tacy piękni ludzie. Po prostu ich kocham. – Byłam już pijana.
Piwo kupowałam zawsze w całodobowym na rogu Wschodniej Dziesiątej Ulicy i Pierwszej Alei. Pracujący tam Egipcjanie byli bez wyjątku przystojni i przymilni. Dawali mi darmowe słodycze – żelki Twizzlers albo strzelające cukierki. Wrzucali je do torby z zakupami i puszczali do mnie oko. Kupowałam dwie albo trzy butelki mocnego słodowego piwa i paczkę papierosów, kiedy wracałam po południu z pracy, po czym kładłam się i oglądałam Świat według Bundych albo talk-show Sally Jessy Raphaël na swoim małym czarno-białym telewizorze, pijąc, paląc i drzemiąc. Po zmroku wychodziłam po kolejne piwa i, sporadycznie, po jedzenie. Około dziesiątej wieczorem przerzucałam się na wódkę i udawałam, że uszlachetniam się za pośrednictwem książki albo jakiejś muzyki, tak jakby Bóg miał wpaść i sprawdzić, co u mnie.
„Wszystko dobrze – odpowiadałam mu na niby. – Jak zwykle pracuję nad ulepszaniem siebie”.
Czasami szłam do takiego jednego baru przy Avenue A. Próbowałam zamawiać drinki, których nie lubiłam, żeby pić wolniej. Dżin z tonikiem albo dżin z wodą gazowaną, albo dżin z martini, albo guinnessa. Na początku mówiłam barmance, starej Polce:
– Nie lubię rozmawiać, kiedy piję, więc mogę się do ciebie nie odzywać.
– Okej – odpowiadała. – Żaden problem. – Umiała okazać szacunek.
Raz do roku dzieciaki musiały zdawać duży egzamin, z którego wyników władze stanu dowiadywały się, jak beznadziejnie wykonuję swoją pracę. Testy projektowano pod kątem porażki – sama bym ich nie zaliczyła.
Drugą nauczycielką matematyki była drobna Filipinka, która zarabiała mniej niż ja za tę samą pracę i mieszkała w kawalerce w Hiszpańskim Harlemie z trójką dzieci, bez męża. Cierpiała na jakieś dolegliwości oddechowe, miała wielki pieprzyk na nosie i ubierała się w bluzki spięte pod samą szyją absurdalnymi broszami, kokardami albo związane pokaźnymi sznurami plastikowych pereł. Była bardzo pobożną katoliczką, przez co dzieci ją wyśmiewały. Nazywały ją „małą Chineczką”. W nauczaniu matematyki była dużo lepsza ode mnie, ale miała nieuczciwą przewagę: przypadli jej wszyscy uczniowie dobrzy z matmy, wszystkie te dzieci, które w Ukrainie bito kijami i zmuszano do wkuwania tabliczki mnożenia, miejsc po przecinku, potęgowania, słowem: wszystkich tajników branży. Za każdym razem, kiedy ktoś opowiadał o Ukrainie, wyobrażałam sobie albo ponury szary las pełen czarnych wyjących wilków, albo mordownię przy autostradzie pełną zmęczonych prostytuujących się mężczyzn.
Wszyscy moi uczniowie byli okropni z matmy. Przydzielono mi samych bęcwałów. Popliasti, najgorszy z najgorszych, ledwie potrafił dodać dwa do dwóch. Nie było bata, żeby moje dzieciaki zdały ten wielki egzamin. Kiedy przyszedł na niego czas, Filipinka i ja spojrzałyśmy na siebie z niemym: „Nie ma się co oszukiwać”. Rozdałam uczniom arkusze, kazałam złamać pieczęcie, pokazałam, jak prawidłowo wypełniać kratki odpowiednim ołówkiem, powiedziałam: „Postarajcie się najlepiej, jak możecie”, a później zabrałam testy do domu i pozamieniałam odpowiedzi. Nie zamierzałam pozwolić, żeby przez te matołki wylali mnie z pracy.
– Niesamowite! – stwierdził pan Kishka, kiedy przyszły wyniki. Puścił do mnie oko, pokazał okejkę, przeżegnał się i nieśpiesznie zamknął za sobą drzwi.
I tak samo co roku.
Miałam jeszcze drugą koleżankę, Jessicę Hornstein: bezpretensjonalną Żydówkę, którą poznałam na studiach. Jej rodzice byli kuzynostwem drugiego stopnia. Mieszkała z nimi na Long Island i czasem przyjeżdżała stamtąd kolejką, żeby spędzić ze mną wieczór w mieście. Zjawiała się ubrana w dżinsy i sportowe buty, po czym otwierała plecak, z którego wyciągała kokainę i strój odpowiedni dla najtańszej prostytutki w Vegas. Dragi kupowała od licealisty z Bethpage. Były okropne, pewnie zmieszane z proszkiem do prania. Jessica miała też peruki każdego koloru i fasonu: wściekle niebieskiego boba, długą blond fryzurę w stylu Barbarelli, rudą trwałą i kruczoczarne włosy w stylu japońskim. Była jedną z tych osób o bezbarwnej twarzy i wytrzeszczonych oczach. W mieście zawsze czułam się przy niej jak Kleopatra przy wiejskim chłopaku. Zawsze chciała „iść na clubbing”, ale ja tego nie znosiłam. Oznaczało to całą noc w świetle kolorowych żarówek, nad koktajlami za dwadzieścia dolców, wśród podrywających mnie chudych hinduskich inżynierów z klubowym stemplem na nadgarstku, którego potem nie dawało się domyć. Czułam się jak pobazgrana graffiti.
Za to Jessica Hornstein umiała „zareklamować swój towar”. Spora część wieczorów kończyła się na tym, że żegnała się ze mną uwieszona na ramieniu jakiegoś anonimowego korpotypa, któremu zamierzała zapewnić „najlepszą noc w życiu” w jego kondominium w okolicy Murray Hill czy gdzie tam mieszkali tacy ludzie. Ja z kolei czasami przyjmowałam zaloty któregoś z Hindusów, jechałam nieoznakowaną taksówką do Queens, przeglądałam kolesiowi domową apteczkę, dawałam sobie wylizać i o szóstej rano wracałam metrem do domu – w sam raz, żeby wziąć prysznic, zadzwonić do byłego męża i zdążyć do szkoły, zanim zadzwonił drugi dzwonek. Zazwyczaj jednak olewałam Jessicę Hornstein, wychodziłam z klubu wcześniej i zajmowałam miejsce naprzeciw mojej starej Polki za barem. Zanurzałam palec w piwie i ścierałam maskarę. Rozglądałam się po pozostałych kobietach w barze. Myślałam, że przez makijaż kobiety wyglądają na zdesperowane. Ludzie tak bardzo kłamią swoimi ubraniami i osobowościami. Po czym stwierdzałam: „A co komu do tego? Niech robią, co im się podoba. Powinnam się martwić o siebie”. Od czasu do czasu wykrzykiwałam do swoich uczniów, rozkładałam ręce, błagałam o pomoc. Ale czego się mogłam spodziewać? Obracali się na krzesłach, żeby ze sobą porozmawiać, zakładali słuchawki, wyciągali książki, czipsy, wyglądali przez okno – wszystko, żeby tylko mnie nie pocieszać.
Oj, dobra, zdarzyło się parę niezłych chwil. Pewnego dnia poszłam do parku, patrzyłam, jak wiewiórka wspina się po drzewie, po niebie przesuwała się chmurka. Usiadłam na poletku suchej, pożółkłej trawy i grzałam plecy w słońcu. Może nawet próbowałam rozwiązać krzyżówkę. Raz znalazłam banknot dwudziestodolarowy w starych dżinsach. Wypiłam szklankę wody. Nastało lato. Dni stały się nieznośnie długie. Przyszły wakacje. Mój chłopak skończył studia i wyprowadził się z powrotem do Tennessee. Kupiłam klimatyzator i zapłaciłam jakiemuś dzieciakowi, żeby mi go zaniósł do budynku i wtaszczył po schodach do mieszkania. Później mój były mąż nagrał mi się na sekretarce: „Będę w mieście. Spotkajmy się na lunch albo kolację. Mogą być drinki. W przyszłym tygodniu. Nic wielkiego. Pogadajmy”.
Nic wielkiego. Zobaczymy. Wytrzeźwiałam na kilka dni, poćwiczyłam kalistenikę na podłodze. Pożyczyłam odkurzacz od sąsiada – dziobatego geja w średnim wieku, który przyglądał mi się jak zmartwiony pies. Przespacerowałam się na Broadway i wykosztowałam na nowe ubranie, buty na obcasie, jedwabne majtki. Poszłam na makijaż i kupiłam wszystkie produkty, jakie mi zasugerowano. Byłam w zakładzie fryzjerskim i na pedicure. Zabrałam się na lunch. Pierwszy raz od lat zjadłam sałatkę. Poszłam do kina. Zadzwoniłam do mamy.
– Czuję się lepiej niż kiedykolwiek – oznajmiłam. – Mam wspaniałe lato. Wspaniałe wakacje.
Wysprzątałam mieszkanie. Napełniłam wazon jasnymi kwiatami. Zrobiłam wszystkie dobre rzeczy, jakie mi przyszły do głowy. Wypełniała mnie nadzieja. Kupiłam nowe ręczniki i pościel. Włączyłam muzykę. „Bailar” – powiedziałam do siebie. Patrzcie no, mówię po hiszpańsku. Mój umysł sam się naprawia. Wszystko będzie w porządku.
A potem nastał ten dzień. Poszłam spotkać się z eksmężem w modnym bistro przy MacDougal Street, gdzie kelnerki nosiły ładne sukienki z kołnierzykami obszytymi białą koronką. Zjawiłam się przed czasem, usiadłam przy barze i obserwowałam, jak dziewczyny pieczołowicie roznoszą zamówienia: na ich czarnych tacach stały kolorowe koktajle, talerzyki z pieczywem i miseczki oliwek. Niski sommelier wchodził i wychodził niczym dyrygent orkiestry. Na kontuarze wystawiono orzeszki doprawione szałwią. Zapaliłam papierosa i spojrzałam na zegarek. Było tak wcześnie. Zamówiłam drinka: szkocką whisky z wodą gazowaną. „Jezu Chryste” – powiedziałam. Zamówiłam znowu: tym razem nierozcieńczoną whisky. Zapaliłam kolejnego papierosa. Przysiadła się do mnie dziewczyna. Zaczęłyśmy rozmawiać. Ona też czekała.
– Mężczyźni – powiedziała. – Lubią nas torturować.
– Nie wiem, o co ci chodzi – odparłam i obróciłam się na stołku.
Wybiła ósma i wszedł mój były mąż. Porozmawiał z głównym kelnerem, skinął w moim kierunku, dał się zaprowadzić do stolika przy oknie i przywołał mnie gestem. Wzięłam swój alkohol.
– Dziękuję, że się ze mną spotykasz – powiedział, zdejmując marynarkę.
Zapaliłam papierosa i otworzyłam kartę win. Eks odchrząknął, ale jakiś czas milczał. Następnie zaczął jak zwykle przynudzać na temat restauracji, że czytał o szefie kuchni w takim a takim magazynie, że w samolocie jedzenie do dupy, a hotel coś tam, miasto tak się zmieniło, menu ciekawe, pogoda tu, pogoda tam i tym podobne.
– Wyglądasz na zmęczoną – rzucił. – Zamów, co chcesz – zaproponował, jakbym była jego siostrzenicą albo jakąś opiekunką do dziecka.
– Tak zrobię, dzięki – odparłam.
Kelnerka przyszła opowiedzieć nam o specjalnościach lokalu. Mój były zaczął ją czarować. Zawsze był milszy dla kelnerek niż dla mnie.
– Och, dziękuję. Dziękuję bardzo. Jest pani wspaniała. Wow. Wow, wow, wow. Dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Zdecydowałam się zamówić, a później udać, że idę do toalety, i wyjść z restauracji. Zdjęłam kolczyki i schowałam je do torebki. Rozkrzyżowałam nogi. Spojrzałam mu prosto w oczy. Nie uśmiechał się, w ogóle nic nie robił. Po prostu siedział z łokciami na stole. Tęskniłam za swoim chłopakiem. Był taki łatwy w obsłudze. Umiał okazać szacunek.
– Co tam u Vivian? – spytałam.
– W porządku. Dostała awans, ma dużo pracy. Ma się w porządku. Pozdrawia cię.
– Z pewnością. Też ją pozdrów.
– Pozdrowię.
– Dzięki.
– Nie ma za co.
Kelnerka wróciła z kolejnym drinkiem i przyjęła zamówienie. Zamówiłam butelkę wina. Pomyślałam, że dla wina zostanę. Whisky przestawała działać. Kelnerka odeszła, eks wstał i poszedł do toalety, a kiedy wrócił, poprosił, żebym przestała do niego dzwonić.
– Nie, raczej dalej będę to robiła – odpowiedziałam.
– Zapłacę ci – zaproponował.
– O jakiej kwocie mówimy?
Podał mi swoją propozycję.
– Dobra – odparłam. – Biorę to.
Przyniesiono jedzenie. Jedliśmy w milczeniu. A później musiałam przestać. Wstałam od stolika. Bez słowa. Poszłam do domu. Chodziłam raz po raz do całodobowego. Dzwonili z banku. Napisałam list do szkoły greckokatolickiej.
„Szanowny Dyrektorze Kishko! – zaczęłam. – Dziękuję, że pozwolił mi Pan uczyć w swojej szkole. Proszę wyrzucić śpiwór i kartonowe pudło na tyłach klasy. Muszę złożyć wypowiedzenie z przyczyn osobistych. Do Pańskiej wiadomości: majstrowałam przy wynikach egzaminów stanowych. Jeszcze raz Panu dziękuję. Dziękuję, dziękuję, dziękuję”.
Szkoła przylegała z tyłu do kościoła – katedry z wielgaśnymi mozaikami przedstawiającymi ludzi przykładających palce do ust, jakby chcieli powiedzieć: „Bądź cicho”. Pomyślałam, że zostawię swoje wypowiedzenie u któregoś z księży. Zdaje się, że potrzebowałam też odrobiny czułości i wyobrażałam sobie, jak kapłan kładzie mi dłoń na głowie i nazywa jakoś pieszczotliwie: „moja droga” albo: „cukiereczku”, albo: „maleństwo”. Nie wiem, co sobie myślałam. „Myszeczko”.
Od wielu dni żyłam na podłej kokainie i alkoholu. Zaciągnęłam kilku mężczyzn do swojego mieszkania, gdzie pokazywałam im wszystkie swoje rzeczy, rozciągałam cieliste rajstopy i proponowałam, żebyśmy się nimi na zmianę podduszali. Żaden nie wytrzymał więcej niż kilka godzin. List do dyrektora Kishki leżał na szafce nocnej. Nadszedł czas. Przed wyjściem z domu spojrzałam w lustro w łazience. Zdawało mi się, że wyglądam dość normalnie. Co było niemożliwe. Wciągnęłam resztkę białego proszku. Na głowę włożyłam czapkę bejsbolówkę. Usta jeszcze raz posmarowałam balsamem.
W drodze do kościoła zatrzymałam się na colę light w McDonaldzie. Od wielu tygodni nie przebywałam wśród ludzi. Tam zaś całe rodziny siedziały razem, ospałe, siorbiąc przez słomki, żując frytki jak ujeżdżone konie siano. Jakaś bezdomna osoba – nie byłam wstanie określić płci – dorwała się do śmietnika przy wyjściu. Pomyślałam, że przynajmniej nie jestem całkiem sama. Było gorąco. Bardzo chciałam tej coli. Ale kolejki do zamawiania wyglądały bez sensu. Większość klientów zbierała się w losowe skupiska. Szklistymi oczami wpatrywali się w wiszące nad nimi menu, palcami dotykali się po brodach albo coś wskazywali, kiwali głowami.
– Stoicie w kolejce? – próbowałam się dowiedzieć. Nikt mi nie odpowiadał.
W końcu podeszłam po prostu do młodego czarnego chłopaka w daszku stojącego za ladą. Poprosiłam o napój.
– W jakim rozmiarze? – zapytał.
Wyciągnął cztery kubki o rosnącej objętości. Najwyższy był wysoki na jakieś trzydzieści centymetrów.
– Poproszę ten – oznajmiłam.
Poczułam się bardzo odświętnie. Nie umiem tego wyjaśnić. Natychmiast odniosłam wrażenie, jakbym posiadła jakąś wielką moc. Wsadziłam słomkę do kubka i zaczęłam ssać. Cola była dobra. Nigdy nie miałam w ustach niczego lepszego. Rozważałam zamówienie kolejnej, żeby już ją mieć, kiedy ta pierwsza się skończy. Ale to by już było nieuczciwe, pomyślałam. Lepiej niech ta jedna ma swój dzień, stwierdziłam. Dobra. Po jednej. Jedna cola light naraz. A teraz marsz do księdza.
Ostatni raz byłam w kościele w czasie jakiegoś katolickiego święta. Siedziałam z tyłu i starałam się jak najlepiej klękać, żegnać się, poruszać ustami w rytm łacińskich fraz i tak dalej. Nie miałam pojęcia, co to wszystko znaczy, ale zrobiło na mnie wrażenie. W świątyni panował chłód. Sterczały mi sutki, dłonie miałam spuchnięte, bolały mnie plecy. Musiałam cuchnąć alkoholem. Patrzyłam, jak uczniowie w mundurkach ustawiają się do przyjmowania eucharystii. Ci, którzy przyklękali przed ołtarzem, robili to tak głęboko, z takim oddaniem, że pękało mi serce. Większość liturgii była po ukraińsku. Widziałam, jak Popliasti bawi się obitym podkolannikiem: unosił go i pozwalał mu opaść z hukiem. Okna były ozdobione pięknymi witrażami, wszędzie mnóstwo złota.
Ale tamtego dnia, kiedy przyniosłam list, kościół był zamknięty. Usiadłam na wilgotnych kamiennych schodach i dopiłam colę. Minął mnie włóczęga bez koszuli.
– Pomódl się o deszcz – powiedział.
– Okej – odparłam.
Poszłam do pubu McSorley’s i zjadłam miskę marynowanych cebulek. Podarłam list. Słońce świeciło dalej.
[...]
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Tęsknota za innym światem to trzydziesta czwarta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
Wcześniej ukazały się:
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez