Lapvona - Ottessa Moshfegh - ebook

Lapvona ebook

Ottessa Moshfegh

3,8

10 osób interesuje się tą książką

Opis

W Lapvonie, średniowiecznym lennie dotkniętym klęskami żywiołowymi, niepełnosprawny chłopak, półsierota uważany za wioskowego głupka staje się całkiem nieoczekiwanie obrazoburcą – bohaterem walki o monarszą władzę, burzycielem starego porządku świata i jedynie słusznej wiary.

Nastoletni Marek, maltretowany i niestabilny psychicznie syn wiejskiego pasterza, wierzy, że jego matka zmarła przy porodzie. Na szczęście zawsze mógł liczyć na miejscową akuszerkę, z którą łączy go trwająca wiele lat głęboka więź, miłość–przyjaźń. Niewidoma Ina zastąpiła mu matkę, wykarmiła go piersią w niemowlęctwie, pomogła w ten sposób także innym dzieciom z okolicy. Jednak zdolności tej kobiety daleko wykraczają poza opiekę nad młodymi matkami i dziećmi – to wiedźma, która posiada wyjątkowe predyspozycje do komunikowania się ze światem przyrody. Dla niektórych ludzi w wiosce umiejętność Iny do odbierania przekazów wiedzy ezoterycznej stanowi dar niebios. Dla innych dom Iny w lesie jest miejscem bezbożnym.

W lecie rekordowej suszy i głodu desperacka potrzeba wiary ludzi w istnienie nadprzyrodzonej istoty, której leży na sercu ich dobro, zostaje wystawiona na okrutną próbę przez zdeprawowanego seniora Lapvony. Kiedy los zbliża Marka do rodziny możnowładcy, na scenę zdarzeń wkraczają jednocześnie okultystyczne siły, które wywołują biblijną katastrofę. Pod koniec roku zasłona dzieląca życie od śmierci oraz świat przyrody od świata duchów okaże się niemal przezroczysta.

 

Zaskakująca, całkiem odjechana średniowieczna legenda... Moshfegh przenosi swoją charakterystyczną fascynację groteską do historii o pandemii, nierównościach społecznych i korupcji na szczytach władzy, sprawiając, że jej opowieści wydają się zarówno niesamowite, jak i aż nazbyt znajome.

„Publishers Weekly”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (62 oceny)
17
29
6
7
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yedolte2

Z braku laku…

Dla mnie słabe, w podobnym klimacie aczkolwiek dużo lepiej napisane są Listopadowe porzeczki Andrusa Kivirakha. Tam granice obrzydliwości, humoru i absurdu się zacierają, w Lapvonie mam wrażenie, że wszystko jest kreślone grubymi krechami.
41
bieniek58

Nie polecam

Słabe, bez śladu pomysłu na jakąś puentę, świat i postaci stworzone jak w nisko budżetowym serialu TVP. Opis książki nie wiele ma wspólnego z faktyczną fabułą.
00
nicowboy

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dziwna książka, ale podobała mi się
00
kuczynskisebastian

Nie oderwiesz się od lektury

Wybitna
00
pomokelek

Nie oderwiesz się od lektury

niełatwa, ale z pewnością wyjątkowa
00

Popularność




Cytat na stronie 120 (numer strony dotyczy wydania papierowego)

A chantar m’er de so qu’en no volria – pieśń trubadurki Beatriz de Dia, przełom XII i XIII wieku.

Tytuł oryginału Lapvona

Przekład Teresa Tyszowiecka

Redakcja Ewa Pawłowska

Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek

Opracowanie okładki i projekt stron tytułowych Tomasz Majewski

Cover image Agnus Dei, Francisco de Zurbaran, c.1635-40, Bridgeman Images

LAPVONA

Lapvona © Ottessa Moshfegh, 2022

First published by Penguin Press

Translation rights arranged by The Clegg Agency, Inc., USA.

All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by Teresa Tyszowiecka, 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2023

Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Krystal Griffiths

Skład i łamanie Dariusz Ziach

ISBN 978-83-968023-8-5 (EPUB); 978-83-968023-8-5 (MOBI)

Wydawnictwo Pauza

Warszawa 2023

Wydanie pierwsze

Wydawnictwo Pauza

ul. Meksykańska 8 m. 151

03-948 Warszawa

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dla Waltera

Kiedy się modlę, czuję się jak idiotka

WIOSNA

Zbójcy ponownie zjawili się w Wielkanoc. Tym razem zabili dwóch mężczyzn, trzy kobiety i dwoje małych dzieci. Kowalowi ukradli część narzędzi do wytopu żelaza, ale nie zabrali srebra ani złota, bo ich nie miał. Jeden ze zbójców dostał siekierą od matki zabitych dzieci – roztrzaskała mu lewą stopę. Potem został związany przez sąsiadów i zawleczony na plac wioskowy, gdzie go pobito i przykuto do pręgierza. Mieszkańcy wsi aż do nocy obrzucali go błotem i łajnem. Grigor, dziadek zabitych dzieci, nie mógł spać z rozpaczy, więc wstał w nocy, poszedł na plac, odciął bandycie ucho sierpakiem i cisnął w gałęzie kwitnącego drzewka cytrynowego.

– Niech je ptaki rozdziobią! – wrzasnął do krwawiącego mężczyzny, po czym umknął z płaczem pod osłoną nocy.

Nikt nie umiał powiedzieć dokładnie, jakich okrutnych czynów dopuścił się akurat ten zbójca. Reszta rabusiów uciekła, porywając z sobą, oprócz narzędzi kowalskich, sześć gęsi, cztery kozy, sześć gomółek sera i beczkę miodu.

Owcom nic się nie stało, bo owczarz Juda mieszkał na pastwisku, kilka mil od centrum wioski, a jego stado było zamknięte w koszarze i, jak to nocą, pogrążone w głębokim śnie. Pastwisko rozciągało się u stóp wzgórza, na którego szczycie wznosił się wielki kamienny dwór – rezydencja Wilhelma, pana i seniora Lapvony. Strażnicy czuwali, gotowi bronić pana, gdyby jakiś groźny osobnik próbował wspiąć się na wzgórze. Juda, który tamtej nocy leżał przy ognisku, miał wrażenie, że pośród niosących się echem krzyków mieszkańców wioski słyszy, jak napinają się skręcone z jelit cięciwy łuków straży. Juda i jego syn Marek nie przypadkiem mieszkali na pastwisku poniżej dworu. Wilhelm i Juda byli spokrewnieni z sobą przez wspólnego przodka, pradziadka obu. Juda uważał Wilhelma za kuzyna, choć obaj mężczyźni nigdy się nie spotkali.

W poniedziałek trzynastoletni Marek poszedł do wioski pomóc mężczyznom w kopaniu rowu do pochowania zabitych. Chciał być przydatny, ale stchórzył, kiedy ułożono ciała na gęstej cmentarnej murawie, a mężczyźni wzięli do rąk łopaty. Głowy zmarłych były owinięte tylko rąbkami cienkiego płótna. Miał wrażenie, że ich twarze wciąż żyją. Kiedy powiał lekki wietrzyk, rzęsy zdawały się muskać tkaninę. Widział obrysy ust i miał wrażenie, że poruszają się, zwracając się do niego, i radzą mu uciekać. Dziecięce zwłoki, zastygłe w bezruchu, lecz wdzięczne, przypominały drewniane lalki. Przeżegnał się i zszedł z powrotem na drogę. Mężczyźni z wioski radzili sobie z kopaniem i bez niego. Nikt nie zwracał uwagi na jego przyjście ani na odejście. Był jak bezpański kundel, który czasem przybłąkał się do wsi. Wszyscy wiedzieli, że jest bękartem.

Marek rósł słabo i koślawo. Skręcony na środkowym odcinku kręgosłup wypychał z prawej strony żebra poza obrys tułowia, chłopiec musiał więc prawą rękę trzymać zgiętą na brzuchu, bo tylko w tej pozycji było mu wygodnie. Lewa ręka zwisała bezwładnie ze stawu ramiennego. Nogi miał pałąkowate. Głowę, też zdeformowaną, ukrywał pod postrzępioną wełnianą czapką i płomiennorudymi włosami, które nigdy nie widziały ani szczotki, ani nożyc. Ojciec Marka – szatyn z długimi niestrzyżonymi włosami – potępiał próżność, uważał ją za jeden z grzechów głównych. W ubogiej chacie na pastwisku nie było luster, zresztą ich skromny zarobek i tak nie pozwoliłby na tego rodzaju zbytki. Juda był najstarszym kawalerem w Lapvonie. Inni mężczyźni w razie potrzeby – kobiety często umierały w połogu – brali za żony młode krewniaczki lub w wioskach na Północy wymieniali kilka owiec czy świń na wysoką dziewczynę.

Juda nie znosił widoku swojego odbicia, nawet w przejrzystym lodowatym strumieniu, który płynął przez dolinę, ani w jeziorze, do którego chodził się kąpać parę razy w roku. Dobrze, że miał syna, a nie córkę, której brak urody byłby o wiele większym nieszczęściem. Marek był brzydki, w dodatku rachityczny. Nie miał w sobie nic z Judy, którego kościec i mięśnie przypominały polerowane morską falą skały, gładkie i lśniące nawet pod brudną skórą, nierzadko umazaną owczym łajnem. Juda zdawał się nie dostrzegać rażącej dysproporcji w twarzy syna: czoło Marka było za wysokie i pożyłkowane, nos bulwiasty i skrzywiony w bok, policzki płaskie i blade, wargi cienkie, cofnięty podbródek przechodził gładko w szyję pokrytą fałdami wiotkiej, pomarszczonej skóry, tworzącej obwisłe wole w miejscu, gdzie powinna być grdyka.

– Uroda to maska diabła – mawiał Juda.

Wracając z cmentarza do domu, Marek mijał pręgierz, przy którym okaleczony zbójca jęczał i krzyczał w niezrozumiałym języku. Marek przystanął, żeby pomodlić się za duszę bandyty.

– Przebacz mu, Panie – powiedział na głos, ale bandyta nie przestawał krzyczeć.

Marek podszedł bliżej. Wokół nie było żywego ducha. Może smród ekskrementów w ciepłym wiosennym słońcu działał odstręczająco, a może wszyscy byli zajęci grzebaniem zmarłych. Spojrzał w oczy zbójcy. Były zielone, jak oczy Marka, ale czaiło się w nich okrucieństwo. Podejrzewał, że z bliska mógłby ujrzeć w nich diabła. Zrobił kolejny krok do przodu, a wtedy zbójca krzyknął, jakby zwracał się o pomoc właśnie do Marka. Nawet gdyby Marek miał dosyć siły, żeby rozewrzeć dyby i pomóc zbójcy dotrzeć do lasu, i tak nie zrobiłby tego, bo nic nie umknie oczom Najwyższego.

– Niech wam Bóg przebaczy – powiedział do zbójcy.

Podszedł jeszcze bliżej i zdjęty litością położył rękę na jego ramieniu. Dostrzegł złamaną, bezwładną stopę, sterczącą z rany kość okoloną żółtą pomarszczoną skórą. Mężczyzna dyszał szybko, chrapliwie. Muchy roiły się, niezrażone bełkotliwym lamentem zbójcy. Marek przymknął oczy i zaczął się modlić, dopóki nie usłyszał, że jeremiada powoli cichnie. Otwarł oczy dokładnie w chwili, gdy zbójca plunął mu w twarz. Starał się nie wzdrygnąć, bo okazanie wstrętu nie spodobałoby się Bogu. Schylił się więc i pocałował zbójcę w głowę, po czym oblizał wargi, smakując słony pot mężczyzny i zjełczały łój sklejający jego rudawe włosy. Zbójca skrzywił się i pokazał mu język. Marek ukłonił się, odwrócił się i odszedł. W krzykach zbójcy nie wyczuwał już skargi i udręki, lecz euforię pojednania z Bogiem, chociaż nadal rozbrzmiewały na podobną nutę.

Marek szedł teraz spokojnie, oddalał się od placu. W lewej ręce czuł błogie mrowienie, co uznał za znak, że zaskarbił sobie krzynę łaski, podczas gdy reszta wioskowych, okazując zbójcy odrazę, cierpiała nadal i kładła do grobu zmarłych, którzy, w przeciwieństwie do nich, zaznali już spokoju.

Za ostatnimi obejściami minął na drodze patrol straży Wilhelma. Uśmiechnął się i pomachał do nich, ale nie zwracali na niego uwagi. Wszyscy strażnicy wywodzili się z Północy, byli więc wysocy i silni. Potomkowie ludzi z Północy uchodzili za chłodnych i bezlitosnych. Przewyższali wzrostem i siłą rodowitych lapvończyków. Gdyby zechcieli, mogliby sami splądrować wioskę, wedrzeć się do dworu Wilhelma i zabić go celnym ciosem w serce. Jednakże zostali starannie wytresowani i udomowieni przez pokolenia służby kontraktowej, a teraz wykonywali polecenia Wilhelma, jakby stanowili jego własność. W gruncie rzeczy był bowiem ich właścicielem, podobnie jak wszystkich sług na swoim dworze, całej wioski, wszystkich lasów i zagród w całym swoim lennie. Do Wilhelma należało również pastwisko Judy i chatka, w której mieszkał z Markiem. Las okalający pastwisko też był Wilhelmowy.

Skręcając w ten las w drodze powrotnej z wioski, Marek postanowił nie mówić ojcu o tym, że pocałował zbójcę. Juda nie pojmował istoty przebaczenia. Był niezdolny do przebaczenia, ponieważ siły życiowe czerpał z pretensji i żałoby. Jego serce było napędzane żalem. Po pierwsze, miał żal do losu o to, że rodzice mu zmarli, kiedy był nastolatkiem – utonęli w jeziorze podczas burzy. Wiatr roztrzaskał ich lichą tratwę, kiedy wypłynęli na połów krąpi. Tak porywiste wiatry nie zdarzały się często, stąd Juda traktował wypadek jako szczególną złośliwość losu, podmuch morowego powietrza z piekieł, odbierający mu jedynych ludzi na całym świecie, których kochał i którzy byli mu bliscy. Po drugie, miał pretensje o to, że los pozbawił go Agaty, jego pani, matki Marka. Zmarła w połogu. Lubił opowiadać, jak wykrwawiła się na podłodze przy palenisku. Choć minęło trzynaście lat, plama jej krwi nadal świeciła w izbie.

– O, tam. Ciągle jeszcze widać czerwoną plamę – powiedział Juda, pokazując miejsce przy palenisku, gdzie ziemia była bardziej wydeptana niż gdzie indziej. Markowi nigdy nie udało się wypatrzyć żadnej krwi. – Bo nie rozróżniasz kolorów, tak samo jak twoja matka. To przez to.

– Przecież widzę, że mam rude włosy – zaprotestował Marek.

Cios w szczękę oskórował język Marka jego własnymi zębami. Krew chlusnęła mu z ust dokładnie na miejsce przy palenisku, na którym rzekomo zmarła jego matka.

– Teraz widzisz lepiej? – spytał Juda, machając znowu ręką w stronę plamy. – Widzisz, gdzie porzuciła mnie, żebym chował samotnie dziecię?

Nie żeby się szczególnie przy tym wysilał. Nigdy nie brał na ręce ani nie kołysał Marka. Zaraz po odejściu swojej pani oddał dziecko pod opiekę Iny, która zajmowała się nim za dnia, gdy Juda pasł owce. W tamtych czasach Ina była mamką słynącą z tego, że choć nigdy nie miała mężczyzny ani dziecka, jej piersi wykarmiły połowę wioski. Niektórzy uważali ją za wiedźmę, bo mimo ślepoty radziła sobie nieźle. Miała dar uzdrawiania. Chleb i jajka kupowała za grzyby i pokrzywy. Jedni mówili, że po grzybach Iny doznali wizji piekieł, inni, że mieli wizje nieba, ale i ci, i tamci wracali do zdrowia – jej znajomość właściwości leczniczych roślin była niepodważalna. Wiedza Iny budziła podejrzenia, co jednak nie przeszkadzało nikomu z niej korzystać. Ina mieszkała w cienistym leśnym parowie na południe od pastwiska Judy.

Była tak stara, że nikt by nie zliczył, ile ma lat, a jej mleko już wyschło. Marek kochał Inę. Miał już trzynaście lat, ale dalej co tydzień do niej zachodził. Ona jedna na świecie czasem go pogłaskała i miała dla niego dobre słowo. Przynosił jej kwiatki z pastwiska, resztki chleba i sera, owcze mleko, a jesienią kasztany.

– Kopałeś z nimi? – spytał Juda, gdy Marek dotarł do domu. Zaczerpnął kubkiem wody z beczki i podał chłopcu.

– Nic tam po mnie – odparł Marek. – Poza tym bałem się umarłych. Wyglądali, jakby dalej żyli.

– Zabici byli poczciwymi ludźmi – wyjaśnił Juda. – Tylko źli ludzie dalej tkwią w swoich martwych ciałach. To jest ich wiekuista kara: ci, co idą do piekła, gniją. Ci, co idą do nieba, znikają. Nie zostaje po nich nawet okruch ciała. Będziesz dobry, to nie zostanie po tobie ślad. Będziesz zły, to będziesz gnił w ciele po wieki w ziemi.

– To czemu ci poczciwi ludzie dalej mieli ciała? Czemu nie poszli do nieba?

– Najpierw muszą pójść do ziemi. Kiedy zostaną pogrzebani, znikają.

– Skąd wiesz? – spytał Marek.

– Jestem twoim ojcem, więc muszę wszystko wiedzieć – odparł Juda.

Zagotowali owcze mleko i przykryli garnek szmatką, żeby muchy się nie topiły, kiedy będzie stygło. Marek znalazł w kartoflach kilka chrząszczy i rzucił je do ognia, a za nimi kilka zgniłych jabłek, jeszcze z jesiennych zbiorów. Juda w życiu nie jadł niczego poza chlebem, jabłkami, kartoflami i dzikim zbożem, które popijał owczym mlekiem. Jak wszyscy mieszkańcy Lapvony, nigdy nie miał w ustach mięsa. Nie znał też smaku miodu – pił tylko mleko i wodę. Marek jadł to, co Juda, zostawiając zawsze kilka kęsów Bogu: wiedział, że najłatwiej zyskać Jego przychylność, odmawiając sobie czegoś.

– Boli cię głowa? – spytał ojca.

Juda kostkami palców tarł skronie. Często bolała go głowa. Często krwawiły mu dziąsła.

– Cicho bądź. Nadciąga burza, i tyle – burknął Juda.

– Czy w nocy będzie padało?

– Będzie padało w środę, w sam czas na wieszanie.

Rzeczywiście padało w środę. Kiedy ojciec z synem szli na plac wioskowy, ciepły wiosenny deszcz strząsał kwiatki z drzewek cytrynowych i pod kaptur Judy wsączał się zapach, który budził w nim same pogodne wspomnienia z dzieciństwa. Wstyd mu było, że w taki dzień myśli o przyjemnych rzeczach. Za chwilę miał pierwszy raz zobaczyć zbójcę.

– Czy to prawda, że moich dziadków zabili zbójcy? – spytał Marek.

– Dobrze wiesz, że moi rodzice utonęli.

– Rodzice mojej matki. Naprawdę zginęli z rąk zbójców?

– Już ci to mówiłem sto razy. – Zaczął opowiadać Markowi o napadzie na rodzinną wioskę jego matki, kiedy miała dwanaście lat, o rok mniej niż Marek teraz. – Najpierw poderżnęli gardło twojemu dziadkowi, potem zgwałcili twoją babkę. Po wszystkim jej też poderżnęli gardło. Związali wujków sznurem i utopili w studni, choć tamci byli jeszcze dziećmi.

– A co zrobili mojej matce?

– Ucięli jej język, żeby nie mogła mówić, ale udało jej się uciec. Miała szczęście. Znalazłem ją w lesie, ledwie żywą. Biedna Agata. Czemu chcesz, żebym ci to w kółko opowiadał?

– Bo kocham moją matkę.

– Była silną dziewczyną, ale śmierć jej deptała po piętach. Śmierć właśnie ma to do siebie. Jest jak żebrak, który skrada się w ślad za tobą po gościńcu, by cię w końcu capnąć.

– Czy była bardzo piękna?

– Nie pleć głupot – skarcił go Juda. Naturalnie wymyślił imię dziewczyny i jej historię. Jak miała mu opowiedzieć o sobie z uciętym językiem? Na dodatek kiedy zjawiła się w wiosce, nie rozumiała prawie mieszkańców Lapvony. Jednak w oczach Judy ten fragment opowieści dodawał mu heroizmu. – Jedna jedyna przeżyła z całej rodziny. Pomyśl tylko, jakie musiała mieć poczucie winy. Kto by tam patrzył na urodę?

– Kiedy umrzesz, będę miał wyrzuty sumienia – zapewnił go Marek.

– Dobry chłopiec – pochwalił syna Juda.

Tłum zgromadził się na placu. Kiedy Juda z Markiem dotarli na miejsce, zbójcę już odwiązano od pręgierza. Wtopili się w gromadę wieśniaków i przyglądali się, jak strażnicy Wilhelma związują zbójcy ręce za jego plecami i ciągną go, przebierającego nogami, po kocich łbach. Wnieśli go po stopniach na ciasny podest szubienicy. Mieszkańcy wioski rozmawiali cicho między sobą, kilka kobiet pochlipywało, paru żądnych krwi mężczyzn niecierpliwie przestępowało z nogi na nogę. Stary Grigor stał ze stoickim spokojem przed szubienicą i modlił się o wieczny odpoczynek dwojga zmarłych wnucząt. Rodziny zabitych wieśniaków obrzucały zbójcę przekleństwami. To był słuszny gniew. Jeżeli wierzyć proboszczowi, ojcu Barnabie, „kiedy złorzeczysz złoczyńcy, Pan wie, że jesteś prawym człowiekiem”. Marek zatkał uszy. Nie lubił brzydkich słów, był na ich punkcie przeczulony. Nawet słowa Judy raniły uszy Marka.

– Niech go diabli! – pomstował Juda.

Stryczek kołysał się w podmuchach ciepłego wiatru. Strażnicy Wilhelma chwycili sznur i założyli pętlę na szyję zbójcy. Przynieśli stołek, ale mężczyzna nie był w stanie na nim ustać, bo był zbyt poturbowany. Jako mordercy nie przysługiwało mu zasłonięcie twarzy. Przestępcom wieszanym za lżejsze wykroczenia – powiedzmy, idącym za wojskiem maruderom, którzy gwałcili i rabowali – zakładano na głowę worek. Marek odważył się spojrzeć na zbójcę. Krew z odciętego ucha zalała mu twarz czerwienią, gdy więc bez cienia skruchy wodził wzrokiem po tłumie, błyskały z niej tylko skrawki białek. Parę razy pośliznął się pokracznie i strażnicy Wilhelma musieli go w końcu podnieść i postawić na stołku, trzymając zbójcę za nogi. Nie szamotał się ani nie przeklinał.

– Niech wam Bóg przebaczy! – rzucił do nich tak jak Marek do niego przed paroma dniami.

A potem strażnicy wyciągnęli mu stołek spod nóg i zawisł w powietrzu. Kołysał się przez chwilę, przebierając nogami, a potem jego tułów nagle zesztywniał, a nogi, prostując się, opadły w dół. W końcu cały znieruchomiał.

– Już umarł? – spytał Marek.

– Czyś ty oślepł, na Boga? – Juda spojrzał na Marka i zobaczył, że chłopak nasunął czapkę na oczy. Zdarł mu ją z twarzy. – Sam zobacz.

Marek otworzył oczy akurat w chwili, gdy jeden z ludzi Wilhelma rozpruł mieczem brzuch zbójcy, wybebeszając mu wnętrzności, które wypadły z chlupotem na podest szubienicy. Dźwięk poniósł się echem nad głowami milczącej gawiedzi. Marek odwrócił się i ukrył twarz w rękawie przesiąkniętego wonią owiec ojcowskiego swetra, do którego przyczepiły się osty i siano. Odbiło mu się głośno. Zgiął się wpół i rzygnął na ziemię. Coś mu musiało zlec na żołądku. Juda złapał go za ramię i odciągnął na bok.

– Co się z tobą dzieje?

– Nie wiem.

– Żal ci rozbójnika?

– Tak.

– A to dlaczego?

– Mógł być czyimś ojcem.

– Myślisz, że nie zabiłby swojego krewniaka?

– Nie wiem.

– Zbójcy nie dbają o swoją krew. To pomiot Szatana. Nie myśl o nim. Wkrótce zgnije i robactwo go stoczy. Zerwiemy trochę kwiatów w drodze do domu?

– Tak.

Kwiaty ledwie wyjrzały z ziemi, ich pąki zaczynały się dopiero otwierać, jak to wczesną wiosną. Przy drodze rosły krwistoczerwone maki i Juda właśnie zaczął je zrywać, kiedy dwóch strażników Wilhelma minęło go, maszerując równym krokiem w stronę wioski. Juda patrzył na nich jak na powietrze. Nie lubił ludzi z Północy. Węszył w nich jakieś zło. Ich jasne włosy jakby się nigdy nie przetłuszczały, nie mieli spracowanych rąk. Przesadna czystość budziła nieufność Judy, świadcząc, jego zdaniem, o lekkim podejściu do życia, czego dowodem była ich wymuskana powierzchowność. Czuł, że tamci wzięliby jego skłonność do umartwiania się za słabość. Nie mieli szacunku dla jego pobożności. Nie zależało im na bezpieczeństwie mieszkańców wioski. Podczas napadów zbójeckich strażnicy nigdy nie bronili wioski. Wycofywali się do dworzyszcza na wzgórzu i stamtąd strzelali z łuków. Juda miał ich za tchórzy. Rzecz jasna, nie wiedział, że zbójcy są na żołdzie Wilhelma, który płacił im za plądrowanie wioski, ilekroć dotarły do niego pogłoski o buntowniczych nastrojach wśród mieszkańców. Ojciec Barnaba był konfidentem Wilhelma. Na tym polegała właśnie główna rola wioskowego księdza: słuchanie spowiedzi ludzi z dołu i donoszenie o najmniejszych oznakach lenistwa i rozlazłości temu, który górował nad nimi. Wilhelm uważał, że trwoga i żałoba podnoszą morale ludu.

Droga do grobu Agaty prowadziła przez las. Ziemia była usłana kasztanami. Miejscowi mieli prawo do wypasania w lesie świń, dlatego wokół niosły się kwik i pochrząkiwania. Za lasem zaczynał się sad jabłoni, zbyt wiekowych już, żeby rodzić owoce. Siwą korę, grubą jak pancerz, pokrywały blizny po krzyżykach, które przez lata wyrzynali na niej wioskowi, chcąc zostawić pamiątkowy autograf. Za sadem trawa była rachityczna, gleba spłowiała i skalista, ale za sprawą niedawnego deszczu ziemia przyjemnie uginała się pod bosymi stopami Judy i wytartymi podeszwami chłopca. Marek narwał rumianków i chabrów, które kwitły tam, gdzie ścieżka prowadziła wzdłuż strużki wody, a potem skręcił między paprocie w stronę kępy irysów. Zerwał kwitnący irys i kilka młodych kwiatostanów frezji. Odbili w kierunku zagajnika czarnych topoli, gdzie pod największym drzewem znajdował się grób Agaty.

W drodze Marka nie opuszczał mroczny nastrój, wciąż było mu niedobrze i nie mógł wyprzeć z pamięci scen z wioskowego placu. Naturalnie widywał już wcześniej wieszanie rabusiów zwieńczone wypruwaniem bebechów, ale dzisiejszy skazaniec różnił się od tamtych. Kiedy ludzie Wilhelma wlekli go na szubienicę, nie wyglądał na przestraszonego. Może, jak Jezus na krzyżu, czuł, że pójdzie do nieba?

– Jak myślisz, czy ten zbójca miał matkę? – zagadnął Marek ojca.

– Każdy ma matkę – odparł Juda.

– A czy matka zbójcy smuci się jego śmiercią?

– Oni nie są tacy jak my. To ludzie bez serca.

– Myślisz, że zostawił syna?

– Jeśli tak, to najwyżej bękarta. Pies go trącał.

– Czy moja matka mnie kochała?

– Umarła za ciebie. Mało ci?

– Czy spotkam ją w niebie?

– Ma się rozumieć. O ile pójdziesz do nieba.

– A ty?

– O mnie się nie martw.

Jednakże Marek martwił się, że ojciec może nie pójść do nieba. Ojciec miał ciężką rękę, a kiedy się modlił, Marek czuł, jak z jego pleców emanuje gniew, okrucieństwo Judy ulatnia się z niego jak para. Co nie znaczy, że nie był pobożny. Ale pobożność ojca była, w odczuciu Marka, bardziej gwałtownym popędem niż miłością i pokojem, tak jak przystoi. Juda biczował się w każdy piątek i wpoił synowi to samo, ale w odczuciu Marka batożył się z chorobliwą zawziętością. Pocąc się i rzężąc, bił się raz po jednym, raz po drugim ramieniu, krzywił się przy tym i dyszał tak ciężko, że ślina ciekła mu z ust. Wciągał ją z powrotem, a następnie z impetem wypluwał z satysfakcją, jakby ból sprawiał mu przyjemność. Widok ten budził w Marku lęk, bo sam też lubił pławić się w bólu, ale wstydził się tej skłonności. Od małego bolesne ślady na ciele – stłuczone kolano, pręgi po chłoście na plecach – uważał za dotyk Boga. Coś mu mówiło, że to nie jest w porządku, dlatego krył się ze swoimi odczuciami, a bezwstydne obnoszenie się ojca z upodobaniem do bólu odbierał jako perwersję. Marek obecnie był w wieku, gdy jego najwyższym pragnieniem było pójść do nieba i tam doświadczać miłości Bożej i matczynej.

– A co będzie, jeśli się nie uda? Jeśli nie pójdziesz do nieba? – spytał Judę.

– Pójdę, bo taka będzie wola Boga.

Grób Agaty był oznakowany zwykłym wyoblonym kamieniem ze strumienia. Juda odłupał młotkiem ostry kawał skały, jakby naprawdę czuł się zdruzgotany śmiercią dziewczyny. Juda, podobnie jak wszyscy w Lapvonie, był analfabetą, ale twierdził, że kształt szczerby w kamieniu coś znaczy.

Marek miał zwyczaj kłaść się na grobie matki w poprzek, jakby był dzieciątkiem w jej martwych ramionach, które spoczywały pod ziemią. Czuł, że ziemia, na której się kładzie, emanuje jej obecnością. Leżał, patrząc na kołyszące się w górze gałęzie topoli, i słuchał śpiewu ptaków. Gdy żołna lub wilga zaświergotały parę radosnych nut, uważał, że to matka śpiewa z nieba dla niego. Tym razem, stojąc nad grobem, słyszał krakanie sroki, szorstkie i gniewne, jakby wiekowa dama rugała go z okna swojej posiadłości.

– Nie położysz się? – spytał Juda, kładąc bukiet przy wyszczerbionym kamieniu.

– Nie dzisiaj. Dzisiaj ptaki zbyt smutno śpiewają.

Juda nie wierzył, że śpiew ptaków coś znaczy. Nie ufał ptakom. Bujały sobie w powietrzu, gdy on mocno stąpał po ziemi. Kochał swoje owce, bo były podobne do niego. Przywiązane do wygód pastwiska, przemieszczały się, kierując się granicą cienia, żeby się schłodzić lub ogrzać, zależnie od kierunku wiatru. Taki właśnie był Juda. Chodził na pasku dnia, zgodnie z zegarem świtu i zmierzchu, a swoje obowiązki uważał za święte – wierzył, że wypas owiec jest zajęciem stworzonym przez Pana. Nie zwracał uwagi na dzwony kościelne. Nie musiał sprawdzać, która godzina, bo przyroda go w tym wyręczała. Urodził się na tym pastwisku i czuł, że na nim umrze. Marek pytał go parę razy, dlaczego nie pochował Agaty na pastwisku. Juda nigdy się nad tym nie zastanawiał.

Ścieżka prowadząca do grobu Agaty, którą wydeptali na pastwisku i w leśnym poszyciu, była wąska, bo nigdy nie chodzili obok siebie. Juda zawsze prowadził. Marek równie dobrze znał grzbiet swojego ojca, jak jego twarz i dłonie. Stopy Judy stąpały równo po ziemi. Marek miał stopy zwrócone do wewnątrz, jak kaczka, i kiedy się zamyślił, idąc, odbijał w prawo, ponieważ jego tułów był nienaturalnie wykręcony. Kostki Judy były zgrabne, gibkie w przegubach, a nogi poniżej łydek smukłe jak nadgarstki. Kostki Marka były spuchnięte i piegowate, często też go świerzbiły, więc drapał je do krwi. Skórę miał cienką i wrażliwą. Ina czasem wcierała mu w stopy maść leczniczą, gdy skóra mu się łuszczyła albo gniła i odpadała płatami. „Całkiem jak łuska węża” – wzdychała. Z kolei łydki Judy były kształtne, muskularne i opalone, pod kolanami sprawnie pracowały ścięgna napięte jak postronki. Górną część nóg zakrywały spodnie połatane na siedzeniu i po wewnętrznej stronie. Pośladki miał krągłe i jędrne. Ciało ojca, chociaż ewidentnie piękne, nie budziło szczególnego podziwu syna. Sylwetkę Judy traktował jako oczywistość, jak piękno sępa czy krowy. Wiedział, że on sam nie przypomina ojca. Nie da się siewki porównać z kurą, bo to dwa różne gatunki ptaków. Nie wyglądali z ojcem, jakby łączyło ich bliskie pokrewieństwo.

Biodra Judy były szczupłe, plecy proste, barczyste i muskularne, chociaż kornie skulone. Chodził ze zwieszoną głową, a jego zgarbiona sylwetka była skutkiem lat, przez które patrzył na owce z góry. Czasami Marek podziwiał człowieka, który mimo skromnych warunków dał mu dach nad głową i wychował, jak umiał, kiedy indziej postrzegał go jako nieczystego. Udawał, że śpi, gdy Juda przy nowiu uprawiał samogwałt pod cuchnącym wełnianym kocem, przy palenisku w zimie, a wiosną przy otwartym oknie. W lecie i w ciepłe jesienne noce spali pod gołym niebem z owcami na pastwisku, żeby, jak mawiał Juda, odstraszać wilki. Ale Marek wiedział, że śpią tam dlatego, że Juda lubił czuć powiew ciepłego powietrza na skórze, jakby to była boska pieszczota. W te noce, gdy ruchał siebie, wydawał barytonowy jęk takiej zgrozy, takiego bólu, że musiała to być jakaś diabelska sprawka. Kiedy jęk cichł, Juda zamierał, a potem zaczynał się tarzać, jakby chciał z siebie zetrzeć przewiny, wyegzorcyzmować zło. Marek nigdy nie dał poznać po sobie, że wie o praktykach ojca, jednak czuł, że one również stają ojcu na drodze do nieba.

Teraz, gdy weszli do lasu, niebo jakby pociemniało. Powietrze między drzewami było chłodniejsze, nie wiał już ciepły wiatr, ale nadal unosił się słodki, stęchły zapach żyznej ziemi. Juda wolał wiosnę od zimy. Uwielbiał barwy i uroki wiosny. Kochał słońce. Siedząc i doglądając owiec popołudniową porą, kiedy cienie nie kładły się jeszcze na pastwisku, gdy odwracał się twarzą w stronę światła, czuł na policzku pocałunek Boga. Z tym właśnie kojarzył mu się Bóg – z pieszczotą słońca. Dłoń Boga na nagiej skórze była dla Judy jedynym punktem stałym, prawdziwszym od abstrakcyjnych przykazań i poglądów, czymś, co dawało mu poczucie więzi z ziemią. Uwielbiał trawę między palcami i miękką sierść poganianych owiec, gdy ocierały się o jego nogi. Uwielbiał niewinne oczy swoich dziatek patrzących na niego radośnie, pierwszą wiosnę ich życia, cudowną, promienną. Uwielbiał to, jak rozjeżdżały się ich nóżki, kiedy truchtały, wąchając i skubiąc turówkę, jak strzygły uszami, gdy rozbrzmiał śpiew wracających z Południa sikorek. Stado Judy nie miało rogów i sierść owiec promieniała bielą bez choćby jednej łatki. To były bardzo łagodne owieczki, których okres jagnięcy trwał o rok dłużej niż u innych odmian owiec. Nawet ich zęby mleczne były płaskie i zaokrąglone. Były to jednak owce szerstne, bez runa, hodowane wyłącznie dla mięsa, dlatego co rok z jagniąt urodzonych w sezonie Juda zatrzymywał tylko kilka sztuk do rozpłodu, a reszta, po sprzedaniu, szła na rzeź. To była ofiara, którą składał, jak jego ojciec, a przed nim ojciec jego ojca. Każdej wiosny po sprzedaniu stada bezskutecznie próbował powstrzymać łzy do chwili, gdy znalazł się sam na sam z resztą owiec, z których większość, niestety, miała za rok wylądować na jarmarku.

Owce zachowane do rozpłodu też były w żałobie. Juda nie potrafił im spojrzeć w oczy. Czuł się winny, że wysłał ich braci i siostry na rzeź, ale zamiast błagać pozostałe stworzenia o przebaczenie, zachowywał się wobec nich okrutnie, najpierw traktując je jak powietrze, kiedy wracały z pastwiska, a potem wrzeszcząc na nie, żeby się pospieszyły, jakby były wstydliwą pamiątką z czasów, o których najchętniej by zapomniał. Jednak musiał polegać na młodych owieczkach w pilnowaniu nowo narodzonych jagniąt, żeby nie oddalały się od stada. Nie miał płotu wokół pastwiska ani psa, ale rozeznawał się w rytmie wypasu i pojenia. Wiedział, że jagnięta wolą spać w cieniu chaty w ciągu dnia, za to w nocy pod gołym niebem. Obecnie dziatki Judy miały zaledwie po sześć tygodni. Brzuchy zaczynały rosnąć owcom dopiero na jesieni. Kiedy ziemia wypoczywała zimą, karmił je ręcznie sianem, prosząc je: „Nie gniewajcie się, że nie daję wam świeżej trawy i ziół”. Odbierał porody jagniąt w przylegającej do chaty szopie. Zabraniał wtedy Markowi się odzywać. „Nie lubią twojego głosu” – mówił i była to prawda. Owce beczały, parskały i pochrząkiwały na widok Marka. Juda tłumaczył to tym, że owce czują, że Marek jest, na swój sposób, dzieckiem, więc gdyby mógł, ssałby mleko z ich wymion, okradając je, bo tak bardzo brakowało mu matki. „Nie zbliżaj się – ostrzegały go. – Bee”.

Juda nie wiedział, że Marek pod jego nieobecność naprawdę się posila mlekiem owiec. Odsuwał jagnięta, przykładał usta do strzyku owcy i ssał, dopóki go nie zemdliło. Czuł, że ma do tego prawo jako dziecię Boże. To on był barankiem. Jego łagodność nie oznaczała słabości. Był po prostu nieśmiałym i ascetycznym młodziankiem przeznaczonym do służby Bożej i jako pokornemu słudze Bożemu należało mu się mleko owcze. Wszystko się zgadzało, jeśli się tylko dobrze zastanowić. Teraz, gdy zbliżali się już do pastwiska, Juda czuł niepokój na widok świeżych śladów butów, które pojawiły się na ścieżce. Miał nadzieję, że nie zostawił ich poborca podatkowy. Tej wiosny Juda zapłacił tyle, ile mógł, żeby nie paść z synem z głodu.

W przeciwieństwie do ojca, Marek wolał zimę od wiosny. Lubił chłód. Miłość Boga objawiała mu się w płonącym palenisku. Odbierał ogień jako przejaw Bożej dobroci, stąd lubił również zapach dymu. Lubił, jak śluz krzepnie mu na ustach i pieczenie pękającej skóry, gdy rozciągał zimą usta w uśmiechu. Lubił śnieg na konarach i chmury nawisające jak kurtyna, która z rzadka podjeżdża do góry. Nie znosił czystego błękitnego nieba. Kojarzyło mu się z pustką, z nieobecnością niebios. Wolał chmury, bo pozwalały fantazjować o ukrytym za nimi raju. Mógł patrzeć w górę, koncentrując się na kształtach chmur i próbując odgadnąć, czy to, co widzi, jest twarzą Boga, ręką Boga, a może Bóg właśnie go podgląda przez zwiewny puch? Kto wie? Ciężka opończa, którą nosił zimą, dawała mu poczucie bezpieczeństwa. O ile Juda gustował w dręczeniu się chłostą, o tyle Marek lubił torturować się mrozem. Męczył się na zimnie, musiał je znosić, co zaskarbiało mu więcej dobrych uczynków i aktów skruchy. Gdyby nie bezlitosny wiatr, nie musiałby szukać ciepła przy palenisku, nie musiałby prosić, by jego modły zostały wysłuchane. Równy płomień lampy naftowej był kobiecy, pełen zadumy, jak duch, który walczy z upływem czasu. Ogień w palenisku był męski, silny, impulsywny, niezmożony. Marek nigdy nie trząsł się z zimna. Czuł się lepiej w zimnie, tak jakby jego wzrok i słuch wyostrzały się, kiedy otaczały go czysty, nieskazitelny śnieg i krystaliczne powietrze.

Judzie rosochate cienie drzew na śniegu wydawały się groźne, uważał, że chłód przyciąga złego ducha wydalanego z każdym wydechem. Bo w zimie wszystko umierało. Nie było kwiatów ani owoców. Drzewa nie miały liści. W lecie Juda czuł się swobodniej. Chodził po pastwisku bez koszuli, skóra mu ciemniała i twardniała, za to włosy jaśniały. W zimie grabiał w opończy nałożonej na warstwy wełny, nigdy nie zmieniał kalesonów, żeby go nie zawiało. Marek przyszedł na świat w lutym. Rzecz jasna, nigdy z ojcem nie obchodzili z tej okazji jego urodzin, tylko rocznicę śmierci Agaty. Jej nieobecność unosiła się w powietrzu jak ptak. W odczuciu Marka ptak był na tyle blisko, prawie na wyciągnięcie ręki, że gdyby zniżył się jeszcze troszkę, Marek mógłby się uczepić jego nóg i odlecieć. Ptak zaniósłby go w jakieś lepsze miejsce. W odczuciu Judy ptak latał za nisko. Gdyby spojrzał do góry, ptak wydrapałby mu oczy. Różnica brała się stąd, że Juda znał Agatę i znał prawdę o jej nieobecności. Marek wiedział tylko, że oddała za niego życie, tak jak postąpiłaby każda dobra matka.

[...]

Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku

na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –

do czytania i dobrej prozy zagranicznej.

Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,

która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.

Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki

z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.

Lapvona to sześćdziesiąta szósta książka

Wydawnictwa Pauza.

Wcześniej ukazały się:

2018

Legenda o samobójstwie – David Vann

Pierwszy bandzior – Miranda July

Nasz chłopak – Daniel Magariel

Historia przemocy – Edouard Louis

Tirza – Arnon Grunberg

2019

Pasujesz tu najlepiej – Miranda July

O zmierzchu – Therese Bohman

Piękna młoda żona – Tommy Wieringa

Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug

Floryda – Lauren Groff

Przyjaciel – Sigrid Nunez

Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall

Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh

Brud – David Vann

Koniec z Eddym – Edouard Louis

2020

Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz

Linia – Elise Karlsson

Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry

Ta druga – Therese Bohman

Dorośli – Marie Aubert

Turbulencje – David Szalay

Nikolski – Nicolas Dickner

Fauna Północy – Andrea Lundgren

Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård

Pełnia miłości – Sigrid Nunez

Przejście – Pajtim Statovci

Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros

Dziennik upadku – Michel Laub

2021

Halibut na Księżycu – David Vann

Zabierz mnie do domu – Marie Aubert

2021

Utonęła – Therese Bohman

Koniec dnia – Bill Clegg

Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez

Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh

Ostatnie stadium – Nina Lykke

Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell

Wyznanie – Domenico Starnone

Za otrzymane łaski – Valeria Parrella

Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg

Kto zabił mojego ojca – Edouard Louis

Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli

2022

Komodo – David Vann

Londyn – David Szalay

Wyspa kobiet – Lauren Groff

Wizyta – Katharina Volckmer

Ostatni wywiad – Eshkol Nevo

Strega – Johanne Lykke Holm

Intymności – Lucy Caldwell

Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride

Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride

Dla Rouenny – Sigrid Nunez

Zmagania i metamorfozy kobiety – Edouard Louis

2023

Odmawiam myślenia – Lotta Elstad

Elmet – Fiona Mozley

Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz

Urugwajka – Pedro Mairal

Andromeda – Therese Bohman

Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li

Wcale nie jestem taka – Marie Aubert

Fatum i furia – Lauren Groff

Nędza – Andrzej Tichý

Długa odpowiedź – Anna Hogeland

W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel

Zmiana – Édouard Louis

Dostatek – Jakob Guanzon