Teresa postanawia żyć - Małgorzata Lis - ebook + książka
NOWOŚĆ

Teresa postanawia żyć ebook

Małgorzata Lis

0,0

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Jak wypada żyć, by być naprawdę szczęśliwym?

 

Teresa zdołała już sobie poukładać życie – ma czworo dorosłych dzieci, zadbany dom, nieposzlakowaną opinię kobiety perfekcyjnej i wszelkie powody, by sądzićże może układać życie także innym ludziom. Synowi żyjącemu w nieformalnym związku. Córce, która chyba na zawsze już zostanie starą panną. Nastoletniemu wnukowi nieustannie wpatrzonemu w telefon. A także sąsiadom, dalszym członkom rodziny i w ogóle wszystkim, którzy żyją nie tak, jak – jej zdaniem – wypada. Bo wypada na przykład na święta umyć okna w całym domu i własnoręcznie przygotować każdą z potraw. Wypada też mieć choinkę z właściwie dobranymi dekoracjami i nienagannie nakryty wigilijny stół – ze sztućcami ułożonymi w ściśle ustalonym porządku…

Jak jednak wypada się zachować, gdy jedno niespodziewane wydarzenie wywraca odwieczny porządek i układa życie na nowo? Teresa postanawia żyć to mądra, wzruszająca, rodzinna opowieść o najważniejszych życiowych wyborach. O trudnych relacjach z innymi ludźmi, które zawsze można naprawić. I o szansie na nowe, lepsze życie, jaką każdy z nas ma, o ile zdecyduje się na przełomową zmianę w myśleniu o tym, co naprawdę jest istotne. 

To idealna lektura na czas świąt i nie tylko – bo przecież każdego dnia można postanowićże wypada żyć… pełnią życia!

 

Małgorzata Lis - z wykształcenia nauczycielka historii i historyk sztuki. Mieszka pod Warszawą z mężem i siedmiorgiem dzieci. Uważa, żżycie zaczyna się po czterdziestce – przynajmniej jej pisarskie wówczas się zaczęło. Wcześniej pracowała w szkole, w muzeum, a nawet pisała podręczniki do historii. Nic jednak nie dało jej tyle radości i satysfakcji, co tworzenie powieści. Oczywiście nic oprócz rodziny. Najważniejsi dla niej są mąż i dzieci. Dzięki edukacji domowej mogą więcej czasu spędzać ze sobą. A kiedy pisze? Kiedy czyta, bo to też uwielbia robić? Nauczyła się łapać chwile. Z tych chwil zrodziło się już kilkanaście powieści. Ma nadziejęże i młodsi, i starsi, i kobiety, i mężczyźni znajdą w nich coś dla siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2025 by IWR WE sp. z o.o. Copyright © 2025 by Małgorzata Lis

REDAKTOR PROWADZĄCY: Magdalena Kędzierska-Zaporowska ADIUSTACJA JĘZYKOWO-STYLISTYCZNA: Katarzyna Machowska KOREKTA: Dorota Marcinkowska | Na Pomoc Tekstom REDAKCJA TECHNICZNA: Paweł Kremer PROJEKT OKŁADKI: Lena Wójcik ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Adobe Firefly

Wydanie I | Kraków 2025 ISBN EBOOK: 978-83-8404-091-1

boskieksiazki.pl

Zamawiaj nasze książki przez Internet: boskieksiążki.pl lub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111,[email protected]

Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków

Plik przygotował Woblink

woblink.com

Wszystko, co osiągamy, choćby najwspanialsze rzeczy, są nic niewarte bez miłości.Święta Teresa od Dzieciątka Jezus

CZĘŚĆ I

1

Grudzień tego roku był wyjątkowo ciepły. Po śnieżnych zadymkach i mrozach, które zaskoczyły wszystkich w listopadzie, nastał czas ni to wiosny, ni to jesieni. Dzieci były bardzo rozczarowane niedostatkiem śniegu, ale dorośli w głębi serca się cieszyli. Brak białego puchu to dłuższy sen, bo nie trzeba odśnieżać samochodu lub podjazdu, na drogach sucho, bezpieczniej, no i miejsc parkingowych przed sklepami i urzędami więcej. A że nie będzie białych świąt, tego też raczej mało kto żałował. Przecież i tak siedzi się w domu za stołem lub przed telewizorem.

Tak właśnie o tegorocznym grudniu myślała Katarzyna, kiedy zatrzymała się na chodniku przy Spokojnej 13, pod domem swoich rodziców. Ostatnio, kiedy sypało, zaspy nie pozwalały parkować przy ulicy, a zjazd do garażu mieszczącego się w piwnicy niewielkiego domu jednorodzinnego pokryty był śniegiem. Ojciec Katarzyny nie miał już siły na machanie łopatą, a poza tym i tak by nie wyjeżdżał w taką pogodę.

Dzisiaj było inaczej, bo po białym puchu nie pozostał nawet ślad. Słońce, co prawda, świeciło nisko i w dodatku blado, ale temperatura podchodziła do dziesięciu stopni. Śnieg nie miał żadnych szans. Stopniały nawet ostatnie zaspy, schowane w cieniu pod krzewami. Mimo to Jerzy nie ruszał samochodu. Nie najlepiej się czuł ostatnio i z tego właśnie powodu jego żona Teresa poprosiła córkę, by zrobiła im zakupy.

Katarzyna nie miała ochoty jechać po pracy do marketu. W domu czekało na nią ciasto, z którego musiała upiec pierniki. Koniecznie dzisiaj, bo inaczej na święta będą twarde jak kamień. Czekały na nią brudne okna, których mycie odwlekała od listopada, i teraz nie mogła odkładać tej roboty ani chwili dłużej. Wreszcie musiała odebrać Kamilka z przedszkola. Dziewczynki już na szczęście same wracały ze szkoły. Na samą myśl o tych wszystkich obowiązkach poczuła się zmęczona.

Z niemałym trudem wyjęła z bagażnika dwie pękate reklamówki i ustawiła je pod furtką. Odetchnęła głęboko i rozmasowała plecy. Czterdziestka to jednak pierwszy krok ku starości, a ona obchodziła ją dwa lata temu. Zamknęła samochód i już miała wcisnąć guzik domofonu, kiedy rozległo się charakterystyczne bzyczenie i popchnięta delikatnie furtka ustąpiła. Widocznie któreś z rodziców czekało już na córkę.

– Dzień dobry, Kasiu! – zawołała z głębi domu jej mama. To ojciec otworzył. Teresa jak zwykle siedziała w kuchni. – Co tak późno? – dodała seniorka, kiedy tylko jej córka weszła do środka.

– Dzień dobry – sapnęła Katarzyna i postawiła siatki z zakupami na ławie. – Późno? Całkiem normalnie. Weź pod uwagę, że w sklepach teraz tłumy o każdej porze dnia.

– Niestety, na roratach pustki, a w marketach kolejki do kas – mruknęła Teresa. – Znak czasów, moja droga. Nawet starzy tacy jak ja zapominają o Bogu. Stasia Kowalik, znasz Stasię? – wtrąciła, po czym się podniosła, by wstawić wodę. Katarzyna kiwnęła głową i przycupnęła na krześle. – Otóż Stasi w kościele rano nie było. Ale kiedy wracałam, stała w kolejce do rybnego. Śledzie ważniejsze… Co za czasy… Napijesz się kawy? – zapytała, ale właściwie niepotrzebnie, bo właśnie zalała rozpuszczalną. – Ja już swoją wypiłam, bo kto to widział tyle czekać! Tata też już wypił. Proszę.

Postawiła kubek na stole i ciężko opadła na ławę. Nie była jeszcze taka stara, za jaką się uważała i o czym nie omieszkała przypominać przy byle okazji. Nie miała jeszcze siedemdziesięciu lat, ale siwe włosy przycięte nad karkiem, sprana podomka i przede wszystkim grymas niezadowolenia na twarzy dodawały jej lat. Z kolei spora tusza odbierała zdrowie.

– Zjesz pierniczka? – zapytała Teresa i już podparła się rękoma o blat stołu, by wstać, ale Katarzyna ją powstrzymała.

– Nie, dziękuję. W adwencie unikam słodkiego.

– Ty nie musisz. Skóra i kości na tobie – mruknęła Teresa.

Katarzyna nic nie odpowiedziała. Dobrze wiedziała, że oprócz skóry i kości ma jeszcze sporo nadprogramowej tkanki, ale dla jej matki każda kobieta, która po prostu nie była pulchna, nie zasługiwała na miano prawdziwej niewiasty.

– Wiola też chudziusieńka. Jeszcze chudsza od ciebie. Jak patyk – kontynuowała Teresa. Mimo odmowy ze strony córki wstała po pierniczki i teraz jadła je sama. – Jak jej trochę Czaruś nie utuczy, to tych dzieci nigdy nie będą mieli.

– Przecież mają Brunona – wtrąciła niedbale, uważając, by nie wybuchnąć. Nie znosiła, kiedy matka wtrącała się w jej życie i życie jej rodzeństwa.

– Jedno dziecko to za mało. – Teresa machnęła ręką i władowała sobie do ust kolejnego pierniczka. – Rozpieszczonego jedynaka wychowają. Kto to widział mieć jedno dziecko! To egoizm. A Brunonek cierpi.

Katarzyna miała wątpliwości odnośnie do cierpienia Brunona, który miał wszystko, czego sobie zażyczył, i – przynajmniej teoretycznie – nie pragnął mieć rodzeństwa. Źle czy dobrze, w większości rodzin wychowywali się teraz jedynacy. Czasem miała wrażenie, że to liczba jej dzieci, a miała ich w Teresy mniemaniu mało, bo tylko troje, jest wyjątkiem, i nierzadko słyszała, że inni jej współczują. Raz nawet koleżanka jej córki, kiedy urodził się Kamilek, spojrzała na noworodka z pogardą pomieszaną ze zdumieniem i najnormalniej w świecie spytała:

– Po co pani tyle dzieci?

Katarzynę wówczas zatkało. Coś tam mruknęła, że samochodów to każdy chciałby mieć trzy, a dziecko to coś lepszego niż nawet najlepszy samochód, ale dziewczynka nie wydawała się przekonana. Jedno dziecko stawało się standardem i pewnie wielu rodziców wyraziłoby zdumienie, gdyby tylko usłyszeli wywody Teresy na temat liczby dzieci.

– Mówię ci, Kasiu, teraz to się ludziom w głowach pomieszało. Tylko ta praca, praca i pieniądze. A rodzina? Na ostatnim miejscu. Kobiety kariery rozkręcają, zamiast robić to, do czego zostały stworzone. Zamiast rodzić i wychowywać dzieci.

Katarzyna westchnęła. Trudno było słuchać mamy. Chciałoby się zaprotestować, ale to byłaby tylko woda na młyn. Przecież jeśli powie, że to indywidualna sprawa, ile ktoś ma dzieci, że nie znamy prawdziwych powodów, więc najbezpieczniej i w sumie też kulturalnie jest się nie wtrącać w cudze życie, Teresa by zrobiła wywód o systemie emerytalnym i odpowiedzialności zbiorowej. Z pewnością poruszyłaby również temat powołania i przysięgi małżeńskiej. Dlatego też Katarzyna powiedziała tylko:

– Zrobiłam wam zakupy.

– Dziękuję – mruknęła Teresa i zajrzała z ciekawością do toreb. – Szynka drobiowa… Przecież wiesz, że nie lubię. Tylko wieprzowa szyneczka. Tata też woli wieprzową.

– Ale…

– Tak, wiem, kardiolog mówił, ale on musi coś powiedzieć. Leki przepisał, biorę, będzie dobrze. Na drugi raz kup tę wieprzową ze wsi. Tak się nazywa. Szynka ze wsi. Taka z tłuszczykiem.

Aż mlasnęła na wspomnienie smaku ulubionej wędliny. Kolejne produkty wyciągała i kładła na stole, a przy każdym nie omieszkała czegoś powiedzieć: mąka nie tej firmy, cukier nie z polskiej cukrowni, ser żółty krojony, a lepszy w kostce, proszek do prania w za dużym opakowaniu, ziemniaki nie tego gatunku, a olej lepszy słonecznikowy, bo rzepakowy to samo zło. Katarzyna czekała cierpliwie, aż matka skończy te wywody i pozwoli jej odejść. Miała jeszcze sporo do zrobienia u siebie w domu.

– Barszczyk? – wykrzyknęła na koniec Teresa. – Barszczyk w kartonie?! Naprawdę zamierzałaś to coś podać na wigilijny stół? Może jeszcze uszka kupiłaś!

Katarzyna poczuła się głupio. Tak, uszka kupiła wcale nie tanie i w najlepszym punkcie garmażeryjnym, bo sama nie potrafiła ich lepić.

– A twoje dziewczynki to rączek nie mają? Nie mówię, żebyś sama wszystko robiła, ale Gabrysia i Justynka już duże pannice, a nic nie potrafią. Nic.

Katarzyna pomyślała, że ona też nic nie potrafi, bo kuchnią w domu niepodzielnie rządziła jej matka, ale znów przemilczała.

– Może jeszcze zdążę nastawić zakwas… Taki wstyd, no wstyd… A jeszcze większy, że okna mam niepomyte. – Spojrzała wymownie na okno. Nie było brudne. Katarzyna pamiętała, że myła je zaraz po wakacjach. – Jestem ze wszystkim sama. Jureczek, tata znaczy się, to nic nie zrobi. Zresztą mężczyźni nie są od mycia okien. Ale ja też już stara i schorowana. Ech…

– Z tego, co pamiętam, przed świętami miała przyjść pani Maria. Ta, która od lat sprząta u Czarka. Nie była u was?

– Była. Ale ja obcego do domu nie wpuszczę! Przecież to jakaś Ruska.

– Ukrainka, mamo. Od lat mieszka w Polsce, uczciwa kobieta. Zostawiła na Ukrainie chorych rodziców, którzy nie chcieli z nią wyjeżdżać z kraju, i teraz utrzymuje tutaj siebie i córkę, a tam matkę i ojca. Warto wspierać pracowitych, dobrych ludzi. U nas też raz była.

– No ładnie… Trzeba mieć dwie lewe ręce, żeby nie umieć posprzątać we własnym domu i matce pomóc. Dzieci mam czworo, a one zamiast przyjść i wesprzeć starych rodziców, przysyłają sprzątaczkę – fuknęła oburzona Teresa i zaczęła wywód o tym, jak jej matkę okradła taka jedna, co sprzątała, a że kamer nie było, za rękę nikt nie złapał, to szukaj wiatru w polu. Potem dodała, że gdzieś czytała, jak taka myjąca okna rozpyliła jakiś gaz trujący, rodzina posnęła, a ona pieniądze zabrała i uciekła. Zapomniała jednak otworzyć okna i wszyscy umarli. – Cała rodzina, wyobrażasz sobie? – kontynuowała dramatycznym tonem. – Matka, ojciec, troje dzieci i nawet pies!

– Tak, mamo, straszne jest to, co mówisz, ale pani Maria…

– Obyście mieli rację co do niej. Ja wolałabym się nie przekonać na własnej skórze, czy jest uczciwa, czy może powtórzę los tych nieszczęśników, o których ci opowiedziałam. W tej sytuacji sama umyję te okna. – Westchnęła przeciągle i z zacietrzewienia przeszła płynnie do smutku i żalu. – Zostaliśmy z tatą sami, więc sami musimy sobie radzić. Chociaż w salonie pomyję, bo tu wigilia będzie.

– Dobrze, mamo, umyję ci te okna. – Katarzyna uległa. Zawsze ulegała, co ją strasznie denerwowało, ale nie potrafiła inaczej. – Przyjdę w sobotę, dobrze? Gabrysia mi pomoże.

– Gabrysia? A broń Panie Boże! Smugi porobi i tyle z tego będzie. Ale do soboty to pogoda się nie załamie?

– Jest czwartek. Prognozy są iście wiosenne, więc nie, nie załamie się. – „Prędzej ja się załamię”, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno. – Będę uciekać. Mam robotę.

– A ten twój Karol to wciąż ci w niczym nie pomaga? – zapytała Teresa jakby nigdy nic.

Przez twarz Katarzyny przebiegł cień smutku. Mimo woli się skrzywiła, choć wiedziała, że nie powinna narzekać na męża przy mamie, która i tak widziała go wyłącznie jako darmozjada, który doczepił się do cudownej Katarzyny i ją niecnie wykorzystuje. I trochę tak było. To znaczy Karol był kochanym, dobrym człowiekiem, ale zawód miał słabo płatny, w związku z czym zarabiał na trzech etatach. Niewiele z tego miał, a przynajmniej nie tyle, na ile zasługiwał samymi godzinami pracy. Cezary, który był prawnikiem, zarobiłby w tym samym czasie o wiele więcej.

– Pomaga, mamuś, pomaga – powiedziała tylko.

Umyła naczynia, cmoknęła mamę w policzek, krzyknęła: „Pa, tatuś!” do ojca, który oglądał telewizję w sąsiednim pokoju, wzięła z ławy puste reklamówki, wrzuciła do nich kartony z barszczykiem i wyszła z domu.

Na dworze głęboko odetchnęła chłodnym, wilgotnym powietrzem. Słonce zniżyło już swój bieg i choć dochodziła dopiero trzynasta, Katarzyna miała wrażenie, że zaraz zapadnie zmrok.

„Nie znoszę zimy – pomyślała. – Nie znoszę świąt. Takich świąt” – dodała szybko, bo bardzo by chciała przeżyć wreszcie cudowne Boże Narodzenie, ale na to się nie zanosiło.

2

Bartosz znowu zasiedział się do późna. Szef wymyślił sobie, że do świąt projekt ma być gotowy. Bez sensu. Zleceniodawca i tak do niego nie zajrzy wcześniej niż po Nowym Roku. A tymczasem on zapracowany, a choinka się sama nie kupi, prezenty także. No i jeszcze ta wiadomość na Messengerze na ich rodzinnej Jakiejś grupie, że trzeba rodzicom umyć okna. Powariowali! Niech sobie kogoś wezmą do pomocy albo kupią robota. Widział takiego u siebie w pracy. Ale w biurowcu okna zajmują większą część ścian. Rodzicom wystarczyłaby osoba doświadczona w tym fachu. On w najlepszym razie zamieni brud na smugi.

Na samą myśl o brudzie na maminych oknach parsknął śmiechem. W domu Kazimierczaków wszystko aż lśniło czystością. Tylko że tam przez długie lata mieszkało czworo, a z ojcem pięcioro niewolników. Skrzywił się z niesmakiem. Choć jego rodzeństwo uważało, że był najbardziej rozpieszczony z nich wszystkich, on tego tak nie odbierał. Miał wrażenie, że mama ciągle wołała go do jakiejś roboty i żyć nie dała, kiedy nie miał u siebie idealnego porządku.

Oliwia, jego dziewczyna, taka nie była. Ta niewysoka, drobna blondynka, spokojna, łagodna i uśmiechnięta zwróciła jego uwagę na jakiejś imprezie u znajomych. Choć dzieliło ich siedem lat, szybko nawiązała się między nimi nić porozumienia i po miesiącu od zawarcia znajomości zostali parą. Zamieszkali razem, kiedy tylko Bartosz kupił mieszkanie – niewielkie, jednak jak to mówią: ciasne, ale własne. Może nie do końca własne, bo na kredyt, lecz nie to zaprzątało myśli Bartosza. Prędzej biadolenie matki, że zamieszkał z dziewczyną. Tego nie potrafiła mu wybaczyć.

Westchnął i z czułością spojrzał na Oliwię. Spała głęboko. Miarowo oddychała przez lekko rozchylone usta, a długie rzęsy rzucały cień na jej policzki. Jasne włosy przysłaniały jej część twarzy. Wyglądała ślicznie. Nabrał ochoty, by ją pocałować, ale bał się, że ją obudzi. Ostatnio była przemęczona pracą, wspomniała, że się nie wysypia. Niech teraz odpocznie.

Sam również poczuł zmęczenie. Położył się obok dziewczyny, przykrył kołdrą i zgasił nocną lampkę. Jemu też się należała chwila odpoczynku.

***

Kiedy się obudził, przez moment nie wiedział, gdzie jest i co się dzieje. Często mu się to zdarzało, zwłaszcza gdy przysnął zbyt długo. Spojrzał w stronę Oliwii, ale dziewczyny nie było w łóżku. Z pewnością minęła dziesiąta, ale przez zasunięte rolety nie prześwitywało słońce, dlatego w sypialni panował mrok.

Bartosz wstał, przeciągnął się i spojrzał na zegarek. Rzeczywiście minęła dziesiąta. Dobrze obstawiał. Oliwia pracowała od tej godziny w salonie kosmetycznym mieszczącym się na parterze sąsiedniego bloku. Od dłuższego czasu myślała o własnym biznesie, ale wciąż brakowało na to pieniędzy. Dużą część pensji Bartosza zżerał kredyt i opłaty mieszkaniowe. Z reszty musieli się jakoś utrzymać i jeszcze odłożyć na czarną godzinę. Pewnie za kilka lat uda się uzbierać na salon kosmetyczny, o ile oczywiście nic niespodziewanego się nie wydarzy.

Bartosz odsłonił roletę, przeczesał palcami lekko kręcone blond włosy, jeszcze raz solidnie się przeciągnął i ruszył do łazienki. Po drodze dostrzegł kątem oka, że na fotelu w salonie ktoś siedzi. Oliwia. Czyżby dziś miała na późniejszą godzinę? Klientka odwołała wizytę? Nie, to niemożliwe. Przed świętami grafik był zapełniony do ostatniej godziny.

– Oliwka? – zapytał, ale ona nawet nie drgnęła.

Podszedł bliżej i wtedy zobaczył jej zapłakaną twarz. Spojrzała na niego ze smutkiem i przerażeniem.

– Nie poszłaś do pracy? Źle się czujesz? – dopytywał, a ona podała mu kilka plastikowych płytek. – Co to jest?

Doskonale wiedział, ale mimo to zapytał. Po co? Chyba tylko po to, by opóźnić otrzymanie wiadomości, której tak bardzo nie chciał usłyszeć. Pozytywny test ciążowy wydawał mu się czymś abstrakcyjnym. I nie, nie żyli z Oliwią jak brat z siostrą, ale przecież się zabezpieczali i to podwójnie. Dobrze wiedzieli, że dziecko oznacza koniec ich planów o beztroskim życiu tylko we dwoje, a dla Oliwii – o własnym salonie i jakiejkolwiek karierze.

Mimo woli Bartosz zadał sobie pytanie, co powie jego cudowna rodzinka na takie wieści. Bratu to pewnie zwisa i powiewa, co się dzieje u młodszego, ale bratowa na pewno się rozpłacze. Od lat starają się o drugie dziecko i o ile Cezary, pochłonięty pracą, zapominał czasem nawet o swoim synu Brunonie, o tyle Wiola wciąż rozpaczała nad swoim nieszczęściem i niespełnionym marzeniem o córeczce. Mówiła o tym na każdym niemal kroku. Nie dało się tego nie zauważyć. Aneta – singielka, czy jak by to powiedziała ich matka, stara panna, miała zadatki na podobną dewocję jak Teresa, zatem tu nie wiadomo, co powie. Kaśka jest wiecznie zalatana, więc pewnie pogratuluje i popędzi dalej. Ale mama? No, mama nie pozostawi suchej nitki na nim i Oliwii. Skrzywił się na samą myśl o kazaniu, które zapewne usłyszy, kiedy oznajmi przyszłym dziadkom tę nowinę.

– Nic nie powiesz?

Jego rozmyślania przerwało pytanie jego dziewczyny. Szybko wrócił do rzeczywistości. Przysiadł na podłokietniku fotela i pogłaskał Oliwię po głowie. Lubiła ten gest, ale teraz się odsunęła.

– Nie będę owijał w bawełnę – wydusił z siebie. – Wolałbym inny prezent gwiazdkowy, ale to może być nawet ciekawe doświadczenie.

– Ciekawe? – Spojrzała na niego, zaskoczona takim wnioskiem.

– No co? – Wzruszył ramionami. – Prędzej czy później to musiało się stać. Mamy jakiś kilkuletni falstart, ale nie z takimi problemami ludzie sobie radzą. Możemy się pobrać, jeśli chcesz – dodał lekko, choć serce mu zabiło mocniej.

A jeśli zechce? Całe jego życie dokona zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni. Właściwie już teraz dokonało, ale ślub zmieni je już na zawsze. W końcu co innego dziecko, a co innego przysięga na całe życie. Musiał jednak przyznać, że to dość pokrętna logika. Dziecko było bardziej na całe życie. Z żoną można się rozwieść, ojcem jest się już do śmierci.

– Jeśli ja chcę? A ty? – Jej zmęczony głos przywołał go znowu do rzeczywistości.

– Ja? – Znowu poruszył ramionami w geście obojętności, choć bynajmniej nie było mu wszystko jedno. – Dla mnie papier jest nieistotny, przecież wiesz. Kocham cię – dodał i pochylił się nad Oliwią, by ją pocałować, ale ona pobladła, zasłoniła dłonią usta i pobiegła do łazienki.

***

Oliwia weszła do mieszkania i nawet nie zdjęła butów. Kurtkę rzuciła niedbale na podłogę i opadła ciężko na kanapę.

– Co się stało? – Bartosz odwrócił się od komputera i spojrzał zaskoczony na dziewczynę.

– Zwolnili mnie – jęknęła Oliwia, a w jej oczach zalśniły łzy.

– Dlaczego?

– Bo kilka razy przerwałam robotę, by pójść… Co ja mówię! Pobiec do toalety? Bo pomyliłam kolor? Bo odburknęłam coś niesympatycznej klientce? A może przede wszystkim dlatego, że przez te moje niedociągnięcia opóźnił się grafik i szefowa musiała przejąć dwie moje klientki?

– Ale jeśli cię zwolnią, to kogo przyjmą na twoje miejsce? – Próbował podejść logicznie do sprawy.

– Podobno jakaś laska się do nich dobijała. Zna szefową i mówią, że jest dobra i gotowa do pracy. Pewnie tylko czekała, aż mi się noga powinie.

Łzy pociekły jej po twarzy. Bartosz wstał, usiadł obok Oliwii i chwycił ją za rękę.

– Może nie ma tego złego? Teraz i tak nie powinnaś wdychać tego całego syfu. Przyjmiesz parę klientek w domu, jeśli będziesz się dobrze czuła, bez spiny i bez nerwów. I łazienkę tu masz na miejscu.

– Mało śmieszne – mruknęła i otarła łzy rękawem. – Nie chcę tej ciąży, rozumiesz? To dopiero początek, a już dziecko rozwala moje plany i niszczy karierę. Praca w salonie jest lepszą trampoliną do sukcesu niż na czarno w domu, nie sądzisz? I zarobek też lepszy, a to przecież ma znaczenie.

– Wystarczy nam kasy, o to się nie martw.

– Wystarczy? Przecież spłacasz kredyt! Dojdą kolejne wydatki, mieszkanie jest za małe na trzy osoby, a ja nie chcę być niczyją utrzymanką.

– Jaki masz więc pomysł? – zapytał bezradnie, bo nic mądrzejszego, niż zaproponował, nie przychodziło mu do głowy.

– Nie wiem – odpowiedziała i znowu się rozpłakała. – Twoja matka mnie zabije – rzuciła pomiędzy spazmami. – Moja też nie będzie dumna – dodała. – Jestem do niczego – zakończyła i płakała dalej, mocząc kolejne chusteczki, które podsuwał jej Bartosz.

– Nie jesteś – odparł cicho.

Temu, co powiedziała wcześniej, nie mógł zaprzeczyć. Jej matka z pewnością będzie rozczarowana. Za to jego mamuśka… Z tym zabijaniem Oliwia przesadziła, ale czasem Bartosz zastanawiał się, co gorsze – zginąć w męczarniach czy mieć w swojej matce wroga. Tak właściwie to cała jej złość skupi się z pewnością na Oliwii. Przygnębiony pokręcił bezradnie głową.

– Wyjdź za mnie, Oliwia – dodał po chwili bez większego przekonania.

Wciąż uważał, że papier do niczego nie jest mu potrzebny. Pojawienie się dziecka zmieniało jednak kolej rzeczy. Zresztą dla jego dziewczyny opcja małżeństwa była zdecydowanie korzystniejsza, tym bardziej że mieszkanie należało do Bartosza, a źródło dochodów właśnie wyschło.

– Ale że tak w kościele? W białej sukni?

– Sukienkę wybierzesz, jaką chcesz, ale do kościoła raczej cię nie zapraszam. To byłaby hipokryzja, nie sądzisz?

– A rodzice?

– Nie obchodzi mnie ich opinia – powiedział hardo, choć świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że kłamie. Obchodziła go opinia matki i to bardzo, ale nie dlatego, że uważał ją za słuszną. – To nasze życie – dodał. – Może kiedyś nam się odmieni, ale na razie ślub w urzędzie musi nam i rodzince wystarczyć.

Uśmiechnął się nieco kwaśno, ale Oliwia na szczęście tego nie zauważyła. Wtuliła się w ramię Bartosza i szepnęła:

– Dziękuję.

– Czyli zgadzasz się na ślub?

– Tak. I dziękuję – powtórzyła.

– Nie masz za co – odparł i tym razem udało mu się pocałować dziewczynę.

Nie chciał zdradzić, jak bardzo się bał. Nie tylko opinii swojej matki, ale przede wszystkim tego, co go teraz czeka. Koniec względnej wolności i beztroski. Zaczyna się prawdziwe życie.

3

Ten dzień byłby dla Anety kolejnym zwyczajnym, pracowitym dniem. Jak zawsze po pracy w urzędzie miasta udała się do domu opieki, gdzie pomagała zajmować się starszymi i zazwyczaj chorymi osobami. Czasem w jej myślach pojawiała się pokusa, żeby odpuścić. W końcu miała już swoje lata, właśnie skończyła czterdzieści, i powinna zająć się własnym życiem. Tak przynajmniej twierdziła jej koleżanka z pracy. Pewnie niejedna, ale tylko Monika miała odwagę to powiedzieć.

– Chcesz kogoś mieć, a całe popołudnia spędzasz w domu starców – wyrzucała Anecie od czasu do czasu.

– Po pierwsze chcieć to nie znaczy desperacko do czegoś dążyć – odpowiadała ze spokojem Aneta. – A po drugie to nie jest dom starców, tylko opieki.

– Jak zwał, tak zwał. – Monika zazwyczaj machała na to ręką uzbrojoną w długie, kolorowe paznokcie. – Męża tam raczej nie znajdziesz, bo nawet jeśli chciałabyś starego, to chyba nie dla PESEL-u, ale konta w banku, a tamci podopieczni raczej nie są zbyt majętni – żartowała, ale chyba tylko ona się z tego śmiała.

Pozostałe urzędniczki spuszczały wzrok, czasem zmieniały temat. Aneta słuchała tego wszystkiego i czasem robiło jej się przykro, że jest postrzegana jako nieudacznica. Dlaczego? Bo nie miała męża? Oczywiście, byłoby miło dzielić życie z jakimś dobrym i mądrym, a może nawet przystojnym mężczyzną, ale nie to uważała za cel sam w sobie. Jednak jej wyborów prawie nikt nie rozumiał. Z matką na czele.

– Starą panną zostałaś, Anetko, i nie mów, że singielką czy jakoś tak, bo biologii nie oszukasz – gderała jej mama niemal za każdym razem, gdy córka ją odwiedzała. – Ładna z ciebie dziewczyna, choć po ojcu masz pociągłą twarz, ale nie zadbałaś o drugą połówkę i teraz masz. Czekałaś na księcia z bajki, a tacy nie istnieją. Co myślisz? Że tata sam z siebie taki miły, pomocny, spokojny? Męża trzeba sobie wychować. Ale najpierw znaleźć.

– Nie muszę mieć męża – próbowała się bronić, ale jej pewność siebie przy matce spadała o kilka poziomów.

– Pewnie, że nie musisz. Niczego nie musisz. Ale nie narzekaj, kiedy na starość zostaniesz sama. Choć prawdę mówiąc, ja też jestem sama, mimo że mam męża i czworo dzieci – wzdychała i zaczynała swoją litanię skarg, jaka to ona jest nieszczęśliwa, jak wszystko poświęciła dla innych, a sama niczego dobrego od życia nie dostała.

Aneta miała z mamą pod górkę i ostatnio rzadko bywała u rodziców. Nie mogła się pogodzić z tą sytuacją, bo zawsze chciała mieć jak najlepsze relacje z rodziną, ale czasem wizyta na Spokojnej stanowiła wyzwanie ponad jej siły. Kiedy więc przeczytała wiadomość, że ma się stawić u rodziców na mycie okien, miała ochotę wylogować się z grupy i upozorować zaginięcie.

Spojrzała na paznokcie, które kilka dni temu zrobiła jej Oliwia. Niby to hybryda i powinna być trwała, ale czy mycie okien jej nie zaszkodzi? Aneta pokręciła głową. Paznokcie są dla niej ważniejsze od matki? Ale czy ona sama nie jest ważna? Jej czas, plany…

Tak rozmyślając, weszła do ośrodka pomocy społecznej. Zdjęła czapkę i przygładziła proste ciemne włosy, które dorastały już do ramion. Wciąż nie miała czasu na fryzjera, a przed świętami z pewnością nie znajdzie. Poczekała, aż odparują jej okulary, i ruszyła w stronę schodów.

Zanim jednak do nich doszła, niemal zderzyła się z mężczyzną, który szedł szybko ze spuszczoną głową i nawet nie zauważył Anety. Ona zwróciła na niego uwagę. Dość przystojny, wysoki szatyn, pewnie mniej więcej w jej wieku. Nie widziała go tu wcześniej, ale przecież bywa w ośrodku tylko popołudniami i nawet nie codziennie. Dzisiaj czwartek, więc przyszła. Miała zamiar odwiedzić panią Leokadię, która nie była tak bardzo chora, ot, po prostu miała już swoje lata i dolegliwości z tym związane, więc nie mogła już mieszkać samodzielnie. Bardziej jednak od chorób ciała cierpiała z powodu samotności. Nigdy jednak nie narzekała.

– Dzień dobry, pani Leokadio! – przywitała się Aneta i położyła na stoliku torebkę z mandarynkami. – Obrać pani owoce czy schować do lodówki?

– Dzień dobry! Anetko, kochana moja, nie trzeba. Ja tu mam jedzenie.

Uśmiechnęła się przyjaźnie i podparła się o podłokietniki, by wstać z fotela.

– Niech pani siedzi. Chyba że chce się pani przejść. Do świetlicy, a nawet do ogrodu, jeśli nie straszny pani ziąb.

– Ziąb? Jaki tam ziąb, kochana! – Pani Leokadia opadła z powrotem na fotel i znowu się uśmiechnęła. – Za moich czasów to były zimy. Mróz rozsadzał pnie drzew! Chodziliśmy do szkoły na skróty przez zamarzniętą rzekę, a nogi zapadały nam się w śniegu po kolana. To była zima, a dziś… Ale ja też już nie taka sama. W kościach strzyka, więc chyba zostanę dzisiaj w domu – dodała z nostalgią. – Usiądź, kochana. Mam ciasteczka. Herbatki ci nie zrobię, bo sama wiesz… pilnują nas i nie dają czajników. – Zaśmiała się i jednak wstała z fotela. Podpierając się laską, podeszła do szafki, z której wyjęła paczkę herbatników. – Poczęstuj się. Mandarynkami też. Przecież ja tyle nie zjem. – Znowu się uśmiechnęła i z trudem opadła z powrotem na fotel.

– Dziękuję. Może ja zaparzę herbaty? – zapytała Aneta, na co starsza pani odpowiedziała twierdząco.

Wyszła więc na chwilę z pokoju, by w kuchni przygotować napoje. Kątem oka zauważyła na korytarzu tego samego mężczyznę, z którym się zderzyła przy schodach. Rozglądał się bezradnie, jakby czegoś lub kogoś szukał. Już chciała podejść, by zapytać, czy w czymś pomóc, ale jedna z pracownic ośrodka ją ubiegła. Aneta zalała wrzątkiem dwie herbaty owocowe i wróciła do pani Leokadii.

Po pokoju rozszedł się aromat malin połączony z zapachem maślanych ciasteczek. Starsza pani uśmiechała się przyjaźnie zza okularów. W kącie pokoju stała już choinka, a na parapecie doniczka z gwiazdą betlejemską. Na szybach gwiazdki ze śniegu w sprayu miały przypominać czasy, kiedy mróz rysował na oknach niepowtarzalne wzory.

– Pięknie wyglądasz, Anetko – odezwała się po chwili ciszy pani Leokadia. – Widzę, że zrobiłaś sobie paznokcie.

Kobieta popatrzyła na swoje dłonie. Rzeczywiście hybryda w kolorze pudrowego różu prezentowała się skromnie i elegancko zarazem, a to wszystko dzięki Oliwii.

– Dziękuję. Jeśli pani chce, to poproszę dziewczynę brata o zrobienie takich paznokci. Oliwia jest…

– A wiesz, że bym chciała – przytaknęła, wchodząc Anecie w słowo. – Kiedyś malowałam paznokcie i bardzo to lubiłam. Tylko paznokcie. Na twarzy czasem tusz i delikatna szminka. Ale paznokcie musiały być zrobione. Mój Boże, jak trudno było zdobyć dobry lakier. – Uśmiechnęła się do swoich wspomnień. – A potem kilka razy się pozmywało naczynia, podłogi wytarło, przepierkę zrobiło, bo ja długi czas we frani prałam, i po paznokciach. A teraz są te hybrydy, które wszystko wytrzymują. Ale po co mi, kochana, hybryda, skoro już nie zmywam, nie sprzątam? Wszystko za mnie robią. Mieszkam tu jak królowa.

Powykręcanymi reumatyzmem dłońmi, lekko drżącymi, Leokadia podniosła kubek do ust. Zaparowały jej okulary. Nie wyglądała jak królowa. Ale może naprawdę tak się czuła? Aneta czasem się zastanawiała, czy starsza pani tak uważa, czy zaklina rzeczywistość. Ale chyba to pierwsze.

– Nie wyglądam jak królowa, prawda? – powiedziała Leokadia, jakby czytała w myślach swojego gościa. – Ale tak się czuję. Naprawdę. Dobrzy ludzie tu pracują, czysto jest, a że skromnie? Mój Boże, a co mnie w życiu więcej potrzeba?

Po tym pytaniu pierwszy raz od dawna Aneta ujrzała, że Leokadii zaszkliły się oczy. Czegoś jej jednak brakowało. Na pewno. „To ta samotność”, pomyślała. Panie pracujące w ośrodku mówiły, że kobieta nie ma żadnej rodziny. Mąż jej umarł dawno temu, a syn wyjechał za granicę i nie ma z nim kontaktu. Ciekawe, czy syn pani Leokadii się nie kontaktuje, bo nie chce, czy jest jakiś inny powód. Przecież ta kobieta to złoto. Jak można było od niej uciec i się nie odzywać? Co innego jej matka. O, w tym przypadku by się nie dziwiła.

W tym momencie Anecie przypomniało się, że miała skoczyć do rodziców i umyć choć jedno okno. Na dworze zapadł już mrok, ale trudno. Temperatura na plusie, więc nie ucieknie od obowiązków. Mimo woli spojrzała na zegarek.

– Musisz już iść?

– Niestety. Obiecałam pomóc rodzicom w przedświątecznych porządkach. Muszę umyć chociaż jedno okno.

– Szczęśliwi ludzie. – Leokadia pokiwała głową. – Nie dlatego, że im pomagasz, ale że o nich pamiętasz. Powiedziałaś, że musisz sprzątać. Wiadomo, kto by chciał to robić – zaśmiała się po raz kolejny. – Ale mimo to do nich idziesz. Pięknie. Jesteś cudowną kobietą i gdyby to było możliwe, adoptowałabym cię, żebyś była moją wnuczką.

– Do tego chyba niepotrzebna adopcja.

– Masz rację. I tak, odkąd tu przychodzisz, tak o tobie myślę. Jak o wnuczce.

– Bardzo mi miło. Ale ja już niestety naprawdę muszę iść. Wpadnę jeszcze przed świętami.

– Przyjdź na wigilię. Mamy ją dwudziestego trzeciego. Taki falstart, ale w prawdziwą Wigilię wielu jedzie do swoich rodzin, innych odwiedzają bliscy właśnie w przeddzień, bo potem sami gdzieś jadą czy idą. Piękny czas przed nami. Uwielbiam Boże Narodzenie – dodała z nieodłącznym uśmiechem i zaczęła nucić Jezus malusieńki. – Kocham tę kolędę – powiedziała po zaśpiewaniu kilku wersów. – Wszystkie kocham. Będziemy śpiewać na tej naszej wigilii, więc przyjdź koniecznie.

– Przyjdę – obiecała Aneta.

Pożegnała się ze starszą panią, zabrała puste już kubki i wyszła z pokoju. Na korytarzu stał spotkany wcześniej mężczyzna, ale nie wyglądał już na zagubionego. Raczej tak, jakby na kogoś czekał. Uśmiechnął się do Anety. Widocznie też ją rozpoznał. Odpowiedziała uśmiechem i zbiegła po schodach na parter. Niebieskich oczu mężczyzny i zniewalającego uśmiechu nie mogła już zapomnieć.

***

– Strasznie późno przyszłaś. Już ciemno – mruknęła Teresa na widok córki. – Kto po ciemku okna myje? Anetko, jakaś ty nierozsądna.

– Mam sobie pójść? – spytała dość obcesowo.

– Przecież cię nie wyganiam. Po co ten ton? Wejdź, napij się herbaty, zjesz kolację. Ja cię nigdy nie wyganiam. Zawsze jesteś mile widziana. Jureczku – zwróciła się do męża. – A daj z lodówki tej sałatki, co dzisiaj zrobiłam, i udka z obiadu. Zjesz zimne udka?

Aneta kiwnęła głową. Jej mama lubiła gotować i robiła to naprawdę dobrze. Co się jednak naburczała przy tym, to w kilku tomach można by zapisać.

– No, dobrze, że jesz mięsko, bo Wiola to ostatnio wymyśliła, że jaroszką zostanie. Dzisiaj to się mówi weganką, prawda?

– To zależy od tego, czy pije mleko i je jajka.

– Je. Na głowę tak całkiem nie upadła. A co takiego jest w mleku i jajkach, że ich weganie nie mogą? – spytała z wyraźnym oburzeniem w głosie i nałożyła córce na talerz solidną porcję sałatki jarzynowej. – Jedz.

– Dziękuję – odparła, uznawszy pytanie o szkodliwość jajek i mleka za retoryczne.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Ojciec Anety też się przysiadł i poczęstował udkiem. Szczupły, łysiejący, niewysoki, cichy. Wydawał się dodatkiem do Teresy. Aneta nieraz się zastanawiała, dlaczego tata się nie zbuntuje, nie tupnie nogą, nie powie żonie czegoś do słuchu. Zawsze jednak dochodziła do wniosku, że on po prostu taki jest i widocznie dobrze mu z tym. Ona nie miała zamiaru się wtrącać.

– Pogoda paskudna, nie ma co – przerwała tę ciszę Teresa. – Niby ciepło jak wiosną, ale słońce nisko świeci i szybko zmrok zapada. Śnieg mógłby spaść, mróz chwycić, zimowo by było, a tak ciepło i te dzieciaki z sąsiedztwa cały dzień hałasują. Chociaż na śniegu też krzyczały, piszczały i co tam jeszcze. Jak zwierzęta – prychnęła. – Tyle dobrego, że się wcześnie ciemno robi i je matka do domu woła. Powiedz, Jurek, Anecie, jakich to sąsiadów mamy. Powiedz… I dodaj, że ani razu mimo moich próśb nie poszedłeś poprosić tych ludzi, żeby zwrócili uwagę dzieciakom.

– Dzieci mają prawo się bawić – mruknął Jerzy i wgryzł się w udko z kurczaka.

– Tak, ale my mamy prawo do ciszy. Kto by pomyślał, żeby nasze tak hałasowały. Skaranie boskie z tymi sąsiadami. – Teresa westchnęła i wstała, by zaparzyć herbatę.

Poruszała się z coraz większym trudem, oddychała ciężko, szybko się męczyła, ale nie dała sobie powiedzieć, by nie tylko odwiedzała lekarza, ale też zdrowo się odżywiała i ćwiczyła. Już dawno nie była u kardiologa.

– Lekarz mi mówi, żebym schudła, ale ja za stara jestem na jakieś diety i gimnastyki – tłumaczyła oburzona.

Miała jednak sporą nadwagę i ta z pewnością osłabiała jej zdrowie. Oprócz zmęczenia bolały ją kolana, dostawała zadyszki po przejściu kilku metrów, puchły jej stopy.

– Starość nie radość – kwitowała każdą rozmowę na temat jej stanu zdrowia.

– Nie jesteś stara, mamo. Nie masz jeszcze siedemdziesięciu lat – kontrowali Katarzyna wespół z Anetą i Cezarym.

Bartosz, odkąd zamieszkał z Oliwią, rzadko pojawiał się w domu. Jak tłumaczył, nie miał zamiaru wysłuchiwać ciągle tego samego na temat swojej dziewczyny i decyzji o życiu w nieformalnym związku.

Teresa nie przyjmowała zapewnień od męża i dzieci, że jeszcze kawał życia przed nią i powinna się leczyć i dbać o siebie.

– Do niczego wam nie jestem potrzebna. Wy to się ucieszycie, kiedy umrę – perorowała w swoim stylu. Aż się nie chciało ponownie jej zachęcać do poprawy kondycji zdrowotnej. – Stara jestem, niepotrzebna… – mruczała.

Teraz nic nie mówiła na temat swojego wieku, ale przy parzeniu herbaty nie omieszkała przypomnieć, że nikt jej nie pomaga.

– Kasia jedno umyła, ty po nocach przychodzisz, chociaż rodziny nie masz, i ja to nie wiem, gdzie się włóczysz po pracy. Boję się, że nie dam rady tych świąt przygotować. Czaruś jest taki zapracowany, a Bartka omotała ta cała Oliwia. Jak można mieć tak na imię! – prychnęła. – Zostaje więc mnie samej te okna wymyć. A jeszcze zakwas muszę nastawić. Czy ty wiesz, że Kasia kupiła taki gotowy barszczyk w kartonie?! Tylko o barszczyk ją poprosiłam. Tylko to jedno, a ona sztuczny kupiła. Skaranie boskie, skaranie…

Aneta przestała słuchać. Zjadła w milczeniu kolację, obiecała przyjść zaraz po pracy, by umyć te durne okna – jak ona się nienawidziła za kompletny brak asertywności przy matce – po czym wyszła od rodziców, starając się nie trzasnąć drzwiami. Zatęskniła za malinową herbatką u pani Leokadii. Uśmiechnęła się do swoich myśli i ruszyła do siebie przez miasto rozświetlone bożonarodzeniowymi dekoracjami.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

CZĘŚĆ I

1

2

3

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie