Szepty szatana - Tadeusz Oszubski - ebook
NOWOŚĆ

Szepty szatana ebook

Tadeusz Oszubski,

0,0

Opis

Legenda polskiej literatury grozy, Tadeusz Oszubski, w książce „Szepty szatana” zawarł unikalny zbiór krótkich powieści grozy i komentujących je esejów publicystycznych, których wspólnym mianownikiem jest odwieczna walka dobra ze złem. Utwory pełne mrocznych zagadek zawierają analizę natury zła oraz procesów duchowej degeneracji człowieka.

W części fabularnej czytelnik znajdzie krótkie powieści grozy z elementami okultystycznymi, osadzone w realiach historycznych: o istotach karmiących się fluidem astralnym („Metamorfea”), artyście, który mordował kobiety opętane przez Lilith („Mrok i duszy chłód”), diabolicznym rozdarciu wszechrzeczy („Wilkołak z Mauro”) czy o alchemiku zmanipulowanym przez szatana, który tworzy pozornie groteskowe, a w istocie groźne dla ludzkości formy życia („Homunculus Mirabilis”).

Część eseistyczna zatytułowana „Z mrocznych archiwów” stanowi literacko udokumentowane śledztwo w sprawie zła, prowadzone z pasją badacza i precyzją reportera. Tu Tadeusz Oszubski odchodzi od fikcji i sięga do źródeł: procesów sądowych, akt kryminalnych, relacji świadków, a także tekstów kultury. Akty wampiryzmu, manifestacje wilkołaków, procesy czarownic, opętania, zbrodnie na tle rytualnym – te zjawiska często postrzegane jako relikty minionych epok współcześnie nie tracą aktualności, ujawniają się w nowych, niekiedy jeszcze groźniejszych formach.

 

Wydanie elektroniczne nie zawiera ilustracji, z wyjątkiem tych, które znalazły się w oryginalnym wydaniu. Jeśli zależy Ci na w pełni ilustrowanej książce, zachęcamy do zakupu wersji papierowej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja literacka i korekty:

Joanna Szmytkowska

Skład, opracowanie techniczne i projekt okładki:

Arkadiusz Siejda

Przygotowanie wydania elektronicznego:

Rafał S. Puka

Text © Copyright by Tadeusz Oszubski, 2025

© Copyright by Arkadiusz Siejda, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowianie całości lub części publikacji bez pisemnej zgody wydawcy ZABRONIONE

ISBN 978-83-68179-22-4

Wydawca:

Wydawca Arkadiusz Siejda

19-314 Kalinowo, ul. Sportowa 1/2

tel. 506 585 513

[email protected]

www.arkadiuszsiejda.pl

Szatan – demon pierwszego rzędu

(…) powszechnie uważany za przywódcę

demonów i piekła,

demon niezgody,

według demonologów,

wywrotowy książę w imperium Belzebuba.

(…) Imię Szatan oznacza po hebrajsku wroga.

Słownik wiedzy tajemnej

J. Collin de Plancy

PROFANARIUM

Miast grobowca w kotlinie,

zobaczyłem piwnicę pełną ognia,

gdzie rezydujący demon

przywoływał mnie,

kiwając niewidocznymi palcami.

Grobowiec

Howard Phillips Lovecraft

Nadciągnęłaś istoto spoza dobra.

Z ciała mego wzniosłaś sobie ołtarz.

Profanarium to zdobi dusza pokalana.

Grzech w niej, szkarada, potwarz.

W pamięci mej potwór spoza świata

ogryza kości tego, co zaprzeszłe.

Nocą, gdy mrok mroków, pożera

po dobrym uczynku wspomnienie.

Bez ratunku od jednorożca ukojenia,

bo on dla przenajczystszej dziewicy,

ja stosem ofiarnym i okrutnie płonę,

dymem sycę monstrum przy piekieł granicy.

Ty, który czytasz modlitwę rozpaczy

ducha konającego w trzewiach bestii,

ty sentymentalny, ty śród złudzeń,

ty, nieprzemieniony w ofiarne mięso.

Długo ty zdrów na duszy będziesz?

Czy w twierdzy dobra serce wytrwa?

Już oślizgłe złe ku tobie pełznie.

Modły wznoś, by koszmar pomarł.

METAMORFEA

Przybiera bowiem, jakie chce kształty,

aby swobodnie żerować wśród dusz…

A może jej jako człowieka

nie ma zupełnie?

Może to tylko chwilowa inkarnacja

Jego woli?…

Tak, panie, to może być tylko Jego cień,

nieśmiertelny cień Zła i Grzechu!

Wampir

Władysław St. Reymont

ROZDZIAŁ 1.

Krzyk był przeraźliwy, iście nieludzki. I tajemniczy. Niczym zaśpiew egzotycznego ptaka w afrykańskiej dżungli, o czym Luiza czytała niegdyś w książce spisanej przez królewskiego naukowca i podróżnika. Panna de Vierge prowadziła właśnie cowieczorne rachunki. Zwykła to czynić od dziesięciu lat, od roku 1762, gdy w pożarze starego dworu zginęli jej rodzice. Lecz tym razem przerwała zapiski. Odłożyła pióro, bo krzyk się powtórzył.

Luiza spojrzała przez okno. W mroku dostrzegła tylko połać zaśnieżonych pól znaczonych czernią drzew i krzewów. Przypuszczała, że upiorne dźwięki dobiegały zza kępy pinii, teraz ciemniejszej od nocnego nieba. Coś niepokojącego działo się półtorej setki kroków od zabudowań. Wstała od biurka, otworzyła drzwi na korytarz.

– Sebastian, Bernard! Przygotujcie broń! – zawołała, po czym wyjęła z szafy pistolet i pozostały rynsztunek.

Dwór ożył. Służący rozbiegli się po pomieszczeniach. Niosły się odgłosy uderzeń stóp o deski podłóg. Szelesty tkanin. Zgrzytanie metalu. A potem znów, wśród tego akompaniamentu, nieludzka skarga napłynęła z oddali.

Panna de Vierge założyła buty, kożuch, futrzaną czapę. Ładownicę i róg z prochem przewiesiła na rzemieniach przez ramię. Gdy znalazła się w sieni z gotową do strzału bronią, Bernard i Sebastian już czekali. Obaj służący byli okutani w kożuchy i uzbrojeni w strzelby myśliwskie. Na znak Luizy ruszyli we troje w mroźną ciemność. Szybko dotarli do celu.

Księżyc przez szczelinę w chmurach rozsiewał siny blask. W tym złudnym świetle dostrzegli leżącego na ośnieżonej ziemi mężczyznę. Jego twarz, jakby odlaną z gipsu. Strój czarny, aksamitny, w który był odziany. Czarną pelerynę podróżną, kapelusz trójrożny bez galonów. I porzucony obok zakrwawiony pałasz. Spojrzenie Luizy zatrzymało się na piersi trupa. Tkwił w niej sztylet wbity aż po rękojeść. Wokół ciała, w śniegu zrytym walką, porozrzucane były części kosztownego kobiecego stroju. Podarta suknia z jedwabiu. Para trzewików z kordobańskiej skóry, o barwionych purpurą wysokich obcasach z dębu korkowego. Kapelusz przyozdobiony farbowanymi na różowo strusimi piórami. I jeszcze aksamitna zielona peleryna.

Kilka kroków dalej, przy kępie pinii, obok zaspy naniesionego wiatrem śniegu, leżał zwinięty w kabłąk nagi młody mężczyzna. Czy też martwy? Kobieta uklękła obok niego. Dostrzegła unoszącą się z ust leżącego delikatną mgiełkę, oddech na mrozie. Żył więc, lecz pozostawał bez przytomności. Należało szybko nim się zająć, bo inaczej umrze, jeśli nie od ran, to od chłodu. Nie wiedząc, jak poważnych obrażeń doznał młodzieniec, Luiza kazała podwładnym delikatnie go owinąć peleryną nieboszczyka. Potem przez myśl jej przebiegło, że w ciemnościach może kryć się zabójca, wydała więc służącym rozkazy. Bernard miał zbadać okolicę, a Sebastian sprowadzić z dworu ludzi do pomocy.

Rozejrzała się raz jeszcze, czy w pobliżu nie widać jakiegoś ruchu, ale mrok skutecznie chronił tajemnicę zbrodni. Dotknęła czoła rannego, chcąc rozmasować mu skronie. Była to odruchowa próba niesienia pomocy. Gdy jej palce zetknęły się z lodowatą skórą nieprzytomnego, odczuła coś, co dotąd było jej nieznane. Nagle z kobiety zaczęło ulatywać ciepło, lecz pojawiający się w to miejsce chłód nie był przykry. Przez ciało panny de Vierge przebiegła fala ekscytacji.

Nieznajomy jęknął, otworzył usta szeroko, potem je zamknął gwałtownie, jakby drzwi zatrzaśnięto. Powieki uniosły się, odsłaniając oczy piękne, migdałowo skrojone, jak u powabnej kobiety. Spojrzenia Luizy i młodzieńca zetknęły się na chwilę. Uśmiechy wykwitły na obu twarzach. Trwało to krótko, jak atak sokoła na kuropatwę. Mężczyzna znów stracił świadomość.

Oszołomiona kobieta poderwała się znad nieprzytomnego. Usłyszała chrzęst kroków na śniegu. To wrócił Sebastian z kilkoma parobkami. Mieli pochodnie, koce i nosze – sztukę natłuszczonego grubego płótna przytwierdzoną do dwóch drągów. Nieznajomy nagle zadrżał, jego ciało wygięło się, po czym paroksyzm minął. Oddech stał się głęboki, miarowy. Luiza pomyślała, że w tej właśnie chwili do młodzieńca powróciła jego dusza, krążąca dotąd ponad drzewami.

Kazała służbie ułożyć nieprzytomnego na noszach i jeszcze szczelniej go okryć. Jej uwagę zwróciły wówczas pierścienie, jakby z kryształu, osadzone na wszystkich palcach obu dłoni mężczyzny. Dziwne, że ich nie zrabowano podczas napadu.

Sebastian przykrył kocem nieprzytomnego owiniętego peleryną. W trakcie tej czynności młodzieniec znów drgnął, po czym otworzył oczy. W blasku pochodni białka wydawały się czerwone, a tęczówki czarne jak węgle.

– Kto was napadł? Kim jesteś? – spytała Luiza, poruszona tym widokiem.

On rozejrzał się ostrożnie. Na jego twarzy odmalowały się rozmaite emocje, od strachu po tryumf. Zaraz jednak rysy zastygły, wyrażając niepewność.

– Nie wiem – szepnął. – Nie pamiętam.

– Jak się nazywasz?! Każdy wie coś takiego! – kobieta podniosła głos.

Zaskoczyło ją własne zachowanie. Czy chciała w ten sposób zagłuszyć emocje, jakie wzbudził w niej nieznajomy? Uznała, że jest zbyt natarczywa.

– Nie pamiętam. Nie wiem – powtórzył z rozpaczą.

Nagle zaczął intensywnie patrzeć kobiecie w oczy, zmienił brzmienie swego głosu.

– Teraz, gdy widzę twoją twarz, to w pamięci coś mi się kołacze – szepnął uwodzicielsko. – Nie mam pewności, czy nadano mi takie imię, ale nazywaj mnie Jean, moja piękna zbawczyni.

Luiza, słysząc komplement, poczuła się niepewnie. Nawet dziesięć lat wcześniej zalotnicy za nią się nie uganiali. Była niskiego wzrostu i krępej budowy. Długie włosy, jasne, ale matowe, i o szarawym odcieniu, okalały jej twarz. Rysów nie miała szkaradnych, lecz były tak banalne, że trudne do zapamiętania. Choć więc odziedziczyła majątek niezbyt znaczny, lecz przynoszący stały dochód, to pozostawała panną, dobiegając już trzydziestki. Dotąd wszystko wskazywało, że nie znajdzie męża, nie urodzi spadkobiercy rodu de Vierge, i po jej zgonie majątek przejdzie w ręce dalekich krewnych. A tu nagle takie słowa niczym oświadczyny!

Kobieta otrząsnęła się, tłumacząc sobie, że mężczyzna majaczy lub usiłuje być miły, bo znalazłszy się w opresji, zdany jest na łaskę obcych ludzi.

– Kłamca z pana, panie Jean – burknęła, odwracając wzrok od nieznajomego, po czym w myślach dodała: „piękny kłamca”.

Nakazała służącym zanieść rannego do zabudowań. Z tego miejsca dwór przypominał ośnieżoną skałę. Był największą bryłą widoczną w świetle księżycowym. Stanowił jedyny znak ludzkiej obecności śród pierwotnej czerni drzew i zarośli, w pejzażu, niczym szkic skreślony węglem na karcie z ośnieżonych pól.

Byli już w połowie drogi, gdy nadszedł Bernard. Zbliżył się do Luizy tak, by nikt inny nie słyszał jego słów.

– Obszedłem tę część posiadłości, panienko. Ani żywego ducha – powiedział cicho. W jego głosie znać było niepokój. – To zła sprawa, bo żadnych śladów, oprócz tropu dwóch wierzchowców. Czyli przyjechali tu tylko ci dwaj, ranny i zabity. Konie pewnie się spłoszyły, wróciły po swych śladach tam, skąd przyjechali jeźdźcy. Może za dnia dowiem się więcej.

Kobieta skinęła głową.

– Dopóki nie ustalimy, co się wydarzyło, trzymaj język za zębami – szepnęła.

Poszli za mężczyznami niosącymi nieznajomego do dworu.

ROZDZIAŁ 2.

Gdy wzeszło słońce, Bernard zbadał ślady dramatycznych wydarzeń. Jednak i w świetle poranka nie udało mu się rozwiązać zagadki.

Luiza zdecydowała, że siądzie i opisze skrótowo zajście, by poinformować o sprawie bajlifa Rennes. Jeszcze przed południem posłała konno umyślnego z listem. Bajlif natychmiast zareagował i nim zapadła noc, w posiadłości de Vierge zjawił się jego plenipotent. Urzędnik świeżym okiem przyjrzał się faktom, po czym przyjął za pewnik, że nagi młodzieniec albo widział zabójcę, albo sam nim jest. Nakazał więc Luizie, by pilnowała nieprzytomnego, a gdy ten odzyska zdrowie, poinformowała o tym bajlifa, wówczas urzędnicy przesłuchają domniemanego Jeana. Póki co tożsamość tego człowieka oraz martwego mężczyzny w czerni pozostawały nieznane. Plenipotent stwierdził, że na tym etapie śledztwa jego rola zakończona i wrócił do Rennes.

Uznano, że skoro zabity noszący czarny strój miał na szyi mały krucyfiks ze srebra, to był chrześcijaninem. Pochowano go więc na wiejskim cmentarzyku, ale bez ceregieli, w worku po mące.

Zima pomarła, rodziła się wiosna. Słońce grzało mocniej, śniegi topniały, lecz ziemia jeszcze była twarda. Grabarz, używając najpierw kilofa, a następnie szpadla, wykopał płytki grób. Konduktu żałobnego nie było, na smutną uroczystość wybrała się tylko panna de Vierge ze służącą. Proboszcz pomodlił się nad ciałem, potem dał znak grabarzowi, a ten zasypał zwłoki ziemią. Gdy uklepał szpadlem kopczyk, ksiądz kazał mu przygotować prosty krzyż z dwóch desek i deszczułkę, na której miała być wypisana data śmierci oraz rysopis zmarłego. Mogło to w przyszłości pomóc w ustaleniu personaliów nieboszczyka.

Co do tożsamości nieprzytomnego młodzieńca, Luiza przyjęła, że w jej ustaleniu pomoże dziesięć pierścieni zdobiących jego dłonie. Każdy z nich okalał palec tak ściśle, jakby był częścią ciała. Na tych obręczach z przezroczystych kamieni lub szkła kryształowego widoczne były linie układające się w spirale. Panna de Vierge podejrzewała, że to jakiś symbol. Może znak jednego z tajnych bractw, o których w ostatnich latach wiele opowiadano? Podobno były nawet stowarzyszenia spiskujących przeciw królowi, ale domniemany Jean nie wyglądał Luizie na osobnika planującego zamordować monarchę. Był na to zbyt delikatny. Zbyt piękny! Gdy nieznajomy znów na chwilę odzyskał zmysły, kobieta spytała go o pochodzenie pierścieni, lecz on ponownie zasłonił się niepamięcią, po czym stracił przytomność.

ROZDZIAŁ 3.

Jeana, ulokowanego w jednym z pokoi gościnnych, obejrzał Bernard, który doświadczenia medycznego nabył na polach bitewnych, służąc lat dziesięć w królewskiej piechocie. Stwierdził, że nieznajomy ma wszystkie kości całe i nie zadano mu żadnych ran, lecz ciało było ponad miarę wychudzone.

– Wygląda, jakby głodował miesiącami – powiedział sługa do Luizy, gdy wyszli z komnaty chorego. – Widać jednak po rękach i nogach, że on z bogatej szlachty, bo ani wojaczką, ani pracą się nie zajmował. Takiego bieda nie mogła przycisnąć. Dziwne to, panienko.

Kobieta przytaknęła mu w milczeniu. Co mogła rzec? Wszak z każdym nowym ustaleniem sprawa stawała się bardziej zagadkowa. Odprawiła Bernarda, po czym zawołała Marietkę i wraz z nią przyjrzała się damskim szatom znalezionym obok zasztyletowanego trupa i nagiego młodzieńca.

– To najprzedniejszy jedwab, panienko – szepnęła z ekscytacją młoda służąca, ostrożnie wodząc dłońmi po tkaninach. – Takie odzienie noszą tylko damy w pałacach.

Luiza zdawała sobie sprawę, że choć jej włości przynoszą zyski, to kupno tak kosztownego stroju wpędziłoby ją w długi. Z podziwem, ale i zazdrością, oglądała błękitną jedwabną suknię, podróżną pelerynę uszytą z zielonego aksamitu, opatrzoną kapturem, buciki z kosztownej skóry i o czerwonych obcasach, oraz pięknie uformowany kapelusz ze strusimi piórami.

– Szkoda, że sukienka podarta – ciągnęła dziewczyna. – Dziwnie przy szwach popękała, jakby ktoś za duży na siłę ją założył. Nie wiem, czy uda się naprawić. Ale peleryna dla panienki się nada. A buty i kapelusz można sprzedać. Pewnie warte są więcej niż tuzin owiec.

– Pomyślę nad tym, Marietko – odparła Luiza. – Póki co powierzam ci chorego. Zajmij się nim. Nakarm, pilnuj, by leżał w cieple.

Przez kolejną dobę Jean głównie spał, ale gdy się budził, widać było, że odzyskuje siły. Pamięć jednak wciąż mu nie wracała. Luiza była niespokojna, bo choć wydawało się, że nieznajomy zdrowieje, to jadł niewiele i wymiotował tym, co mu podano. Działo się tak, mimo że dostawał tylko potrawy lekkie, acz pożywne. Głównie rosół z mięsem z kury, na której go uwarzono, oraz modny w ostatnich latach ryż sprowadzany z Orientu. Ten gotowano na mleku, po czym dodawano zamorskiego cukru z trzciny uprawianej w Indiach Zachodnich.

Nieznajomy był pod dachem Luizy już trzeci dzień. Akurat przypadła niedziela, więc panna de Vierge udała się ze służącymi na mszę do kościoła. We dworze została tylko Marietka, która z poświęceniem dbała o młodzieńca. Spędzała większość czasu przy jego łożu, karmiła, obmywała, wycierała do sucha, po czym otulała pierzynami.

W nocy z niedzieli na poniedziałek Luizę coś przebudziło. Kobieta poderwała się zlana potem. Czy śniła jakiś koszmar, czy co innego przerwało jej wypoczynek? Z natury była niecierpliwa, uważała, że czyny ważniejsze od rozważań. Narzuciła więc kożuch, wdziała buty i zapaliła świece w potrójnym lichtarzu, po czym wyszła z sypialni. Ruszyła korytarzem przecinającym na pół parter dworu. To, co ujrzała, zmroziło jej krew w żyłach.

Na podłodze leżała Marieta. Nieprzytomna i naga! Tuż obok uchylonych drzwi do pokoju, w którym umieszczono nieznajomego.

Luiza podbiegła do służącej, pochyliła się nad nią. Dziewczyna oddychała, ale była blada, jak wosk, i oczy miała zamknięte. De Vierge ze zdziwieniem stwierdziła, że Marieta jest bardzo wychudzona. Z jakiej przyczyny to zabiedzenie? Przecież służącym nie szczędzono jadła!

Zajrzała do pomieszczenia. Jean spał okryty pierzynami, a odzież dziewczyny walała się na podłodze. Luiza uznała, że wie, co się wydarzyło. Poczuła ukłucie zazdrości. Zamknęła drzwi, pochyliła się nad służącą, po czym wymierzyła jej kilka siarczystych policzków. Marietka skrzywiła się z bólu, otworzyła oczy.

– Ty wywłoko – syknęła de Vierge. – Miałaś opiekować się chorym, a nie z nim gzić!

– Nie, ja nic – zaprotestowała słabym głosem dziewczyna, potem ze zdziwieniem odkryła, że jest naga. Próbując osłonić się dłońmi, szepnęła: – Nie wiem, co się stało.

– Nie kłam! Wynocha do służbówki. Za dnia z tobą się rozmówię.

ROZDZIAŁ 4.

Rankiem Luiza odkryła, że Jean ozdrowiał. Biała skóra lekko mu się zaróżowiła i jakby nabrał ciała. Z zadowoleniem uznała, że podawane posiłki, choć z trudem przyjmowane przez organizm, odniosły skutek. Co prawda radość nie była pełna, bo rzucała na nią cień nocna przygoda z Marietką. De Vierge przyjęła, że to służąca zawiniła, a nie cierpiący młodzieniec, jednak machnęła ręką na incydent. Nie zamierzała karać dziewczyny, bo skoro ta przez cały dzień nosa nie wychyliła ze służbówki, to zapewne wstydzi się swego postępku.

Jean nabrał takiego wigoru, że postanowił wstać z łoża. Poprosił o pożyczenie jakiegoś przyodziewku, więc Luiza kazała Sebastianowi dobrać strój pasujący do sylwetki mężczyzny oraz solidne buty. Nie była to odzież dla arystokraty, ale czysta i odpowiednia na chłody przedwiośnia. Tak wystrojony młodzieniec postanowił wybrać się na spacer. Za okrycie posłużyła mu peleryna z zielonego aksamitu, znaleziona przy zwłokach. Pasowała, bo obszerna i szykowna, odpowiednia dla każdej dobrze urodzonej osoby, bez względu na płeć.

– Pokaż mi swe królestwo, piękna panno de Vierge – powiedział Jean, kłaniając się dwornie i całując Luizę w rękę.

Znów speszył ją komplement. Gdy jednak młodzieniec musnął wargami jej dłoń, poczuła obezwładniającą rozkosz. Trwała chwilę, ale wstrząsnęła kobietą. Dotąd czegoś takiego nie zaznała. Ale, nie… Przecież czuła coś podobnego, choć nie tak intensywnie, gdy dotknęła Jeana nagiego wśród śniegów.

– Chodźmy, chodźmy! – pokrzykiwał wesoło, spoglądając w stronę wyjścia.

Luiza zarzuciła na ramiona kożuch, po czym z szafy na broń wyjęła strzelbę myśliwską oraz ładownicę z kulami i prochem.

– Lepiej mieć coś na postrach, gdybyśmy napotkali włóczęgów – wyjaśniła. – Wiosna ruszyła, to i hołota wraz z nią.

– Uzbrójmy się więc jeszcze w kordelasy i pałasze – zaśmiał się młodzieniec.

Kobieta pokręciła głową, niby to z dezaprobatą, ale na jej twarzy też zagościł uśmiech.

Poszli przez pola na obrzeża lasu. W oddali dostrzegli furgon zaprzężony w dwa woły, podążający traktem do Rennes. Rolników nie było widać, bo za wcześnie na orkę. Za to między krzewami trwało spore poruszenie. Dzikie króliki tam dokazywały. Jako że te gryzonie pleniły się ponad miarę i wyjadały część plonów, Luiza postanowiła złączyć „pożyteczne z pożytecznym”. Nabiła broń, po czym ustrzeliła jedną sztukę.

Młodzieniec podbiegł do zwierzyny. Ukląkł na rozmokłej ziemi. Położył dłoń na ciele targanym ostatnimi konwulsjami. Potem odwrócił głowę w stronę nadchodzącej Luizy.

– Dam go kucharce – powiedziała kobieta, pochylając się nad królikiem. – Na obiad zjemy comber duszony w śmietanie.

Jean spojrzał jej w oczy. Luiza zamarła. Miała wrażenie, że mężczyzna uwięził ją swym wzrokiem. Wtedy on na jej dłoniach nakreślił spirale palcem umaczanym w krwi królika. Jak zahipnotyzowana upuściła strzelbę, patrzyła na to, co robi młodzieniec. Ten zaś dziwne znaki namalował też na jej policzkach i czole. Potem wstał, zrzucił z ramion kobiety kożuch i ją na nim ułożył. Rozebrał Luizę do naga i sam też zrzucił ubranie. Poznaczył jej piersi i brzuch krwawymi spiralami. Kryształowe pierścienie na palcach Jeana wyglądały teraz, jakby przemieniły się w ciało.

Nie czuła zimna. Zaczęło w niej narastać podniecenie. Jean przywarł do niej, poczuła woń kadzideł. Oplótł ją ramionami i nogami. Miała wrażenie, że ciało mężczyzny zmieniło kształt, rozrosło się i spłaszczyło, owijając ją całą, niczym koc. Widziała tylko oczy Jeana, coraz większe i błyszczące. Potem targnęła nią seria orgazmów. Luiza po raz pierwszy w życiu doświadczała czegoś tak intensywnie. Chciała krzyknąć z radości, ale zbrakło jej sił. Upojona doznaniami, straciła przytomność.

ROZDZIAŁ 5.

Panienko! Obudź się! – usłyszała głos Bernarda.

Chciała odpowiedzieć, ale udało się jej tylko otworzyć oczy. Nigdy jeszcze nie była tak osłabiona. Służący owinął ją kożuchem, na którym leżała, po czym wziął na ręce, jakby ważyła tyle, co dziecko. Szybkim krokiem ruszył do dworu. Tam zaniósł Luizę do jej sypialni.

– Jak mnie znalazłeś na odludziu? – spytała szeptem kobieta.

– Opatrzność czuwa nad panienką. I moja nieufność.

– Zawołaj Marietkę – poleciła.

– Nie ma Marietki – odparł mężczyzna. – Ten przybłęda ją zabrał.

Zdenerwowana Luiza z trudem usiadła na łożu.

– Jean? – spytała z rosnącym niepokojem. – Gdzie jest Jean?!

– Wziął ze stajni konie dla siebie i Mariety. Nie broniłem, bo powiedział, że z polecenia panienki mają udać się do Rennes. Ale że z panienką nie wrócił ze spaceru, to coś mnie tknęło i poszedłem rozejrzeć się po okolicy. Bóg dał, że w porę panienkę znalazłem.

Kobieta wstała, zatoczyła się z braku sił. Bernard ledwie zdążył ją podtrzymać. Wyrwała mu się, podeszła chwiejnie do wielkiego lustra przy toaletce. Rozchyliła kożuch. Jej nagie ciało było nienaturalnie wychudzone i umazane krwią. Kilka spirali zachowało kształt. Widząc je, pomyślała o Jeanie.

– Powiedział, że jedzie do Rennes? – szepnęła do służącego. – Jestem za słaba, by dosiąść wierzchowca. Każ zaprząc do powozu i spakować bagaże.

– Ależ panienko! Panienka chora, nie można…

– Zrób to natychmiast! – krzyknęła, przerywając mu w pół zdania.

Włożony w to wysiłek niemal przyprawił ją o omdlenie.

ROZDZIAŁ 6.

Mimo początkowego sprzeciwu Luizy, Bernard zamierzał zastąpić stangreta.

– Nie puszczę panienki za tym łajdakiem bez opieki – powiedział stanowczo służący, a ona dłużej z nim się nie spierała. Chciała jak najprędzej ruszyć w drogę.

Mężczyzna nabił dwa pistolety kawaleryjskie i wojskowy muszkiet, zaniósł je do powozu. Wrócił po kufer wypełniony tym, co w podróży niezbędne. Sebastian zaś zaprzągł parę koni oraz przygotował na drogę worki z obrokiem. W tym czasie panna de Vierge, z pomocą kucharki, obmyła się i ubrała.

Wyruszyli, lecz Bernard nie poganiał koni. Trakt był rozmiękły, jak to wczesną wiosną. Gdyby koło uwięzło w koleinie, to mogłoby się uszkodzić i by utknęli. Wkrótce okazało się, że ostrożność w powożeniu pozwoliła na czas zatrzymać zaprzęg. W poprzek drogi leżała przeszkoda.

Bernard wysiadł, podszedł do uwalanego błotem kształtu tarasującego przejazd. Twarz mu pobladła.

– Panienko! – zawołał. – To Marietka. Nie żyje!

Luiza wychyliła głowę z okna powozu.

– Jedziemy! Omiń ją – rozkazała.

– To nie po chrześcijańsku! – obruszył się mężczyzna. – Nie wiem, co ten łotr jej zrobił, ale z dziewczyny została skóra i kości. Ledwie ją rozpoznałem. Ksiądz za jej duszę powinien się pomodlić i na cmentarz ją trzeba…

– Dość! – ucięła kobieta. – Kto inny ją pogrzebie. Ruszaj do Rennes!

Służący wzruszył ramionami, po czym odciągnął zwłoki na pobocze. Podszedł do drzwiczek powozu.

– Panienko, to nie jest człowiek – powiedział do Luizy. – To jakiś potwór. Na niego trzeba nie pistoletów, ale księdza.

– Ruszaj do Rennes – odparła oschle kobieta.

Mężczyzna posłusznie wrócił do przyjętej na siebie roli stangreta. Siadł na koźle, trącił batem zady koni i zaprzęg ruszył błotnistą drogą.

Do Rennes dotarli późnym wieczorem, na noc zatrzymali się w gospodzie na przedmieściu. Rankiem Luiza wyruszyła na poszukiwania. Z Bernardem trzymającym pistolety pod okryciem szła od zajazdu do zajazdu, rozpytując o Jeana. Oberżyści nie przypominali sobie jednak młodzieńca w zielonej, aksamitnej pelerynie, który miał na wszystkich palcach kryształowe pierścienie. Dopiero po południu, w gospodzie dość obskurnej, wpadli na trop ściganego. Właściciel potwierdził, że taki osobnik u niego nocował. Rankiem sprzedał po okazyjnej cenie dwa konie, po czym opuścił lokal, dopytując, gdzie znajdzie karetę pocztową do Blois. Bernard chciał odzyskać skradzione wierzchowce, ale de Vierge oświadczyła, że nie ma na to czasu. Kazała służącemu ruszyć do Blois.

Przez ponad dobę byli w drodze, zatrzymując się na tyle, by wypoczęły konie zaprzęgowe. W Blois okazało się, że Jean podążył do Orleanu.

Luiza zarządziła dalszą jazdę, ale ta nie trwała długo. Dosłownie milę za Blois na wybojach pękła oś powozu. Panna de Vierge nie zamierzała jednak zaprzestać pościgu.

– Zemsta zemstą, ale panienka nie może sama z tym potworem stanąć w szranki – zaprotestował służący. – Tym bardziej, że nie ma pewności, iż kula z pistoletu pozbawi go życia. Krucyfiksem trzeba mu serce przebić, wody święconej na łeb nalać.

– Bez dyskusji, Bernardzie – warknęła kobieta. – Ty zajmiesz się naprawą. Ja wracam pieszo do Blois, tam znajdę karetę pocztową, która dowiezie mnie do Orleanu.

– To niech panienka choć pistolet weźmie – poprosił mężczyzna. – Nie wiem, czy okaże się skuteczny, ale nie można z gołą ręką zemsty szukać.

– Zemsty? – zdziwiła się Luiza, gdy wreszcie dotarło do niej znaczenie słów ponownie wypowiedzianych przez służącego. – O czym ty mówisz?

Teraz Bernard był skonfundowany. Uznał, że nie ma co spierać się ze szlachcianką, u której jest na służbie. Ta zaś z bagaży wyjęła tylko mieszek z pieniędzmi, ukryła go pod odzieżą, po czym wróciła traktem do miasta, które niedawno opuścili.

Wieczorem opłaciła przejazd karetą pocztową do Orleanu. Dobę później była na miejscu. Zaraz zaczęła wędrować od zajazdu do zajazdu i szybko, bo w trzecim z kolei, okazało się, że gościła tam osoba o ciemnych włosach i oczach oraz bardzo jasnej skórze, ubrana w zieloną pelerynę z kapturem, nosząca na palcach dziwne pierścienie z kryształu. Ale nie był to Jean! Oberżysta utrzymywał, że chodzi o kobietę. Ta zaś udała się do Charles.

Skonsternowana panna de Vierge w ciągu kolejnego dnia obeszła wszystkie gospody w Orleanie, lecz nie natrafiła na ślad mężczyzny, bez którego nie potrafiła już żyć. „Gdzie jesteś?!”, zrozpaczona pytała w myślach. Wbrew temu, co założył sługa Bernard, Luiza nie zamierzała mścić się na Jeanie, pozbawić go życia. Bezgranicznie pożądała kochanka, który nie pamiętał swego nazwiska.

ROZDZIAŁ 7.

Panna de Vierge, z braku innych możliwości, założyła, że kobieta przypominająca Jeana, może być jego bliską krewną. Siostrą? Zrozpaczona Luiza bez ukochanego miała do stracenia tylko czas. Pojechała więc do Charles. Nie był to jednak koniec podróży, bo w oberży „Pod Siną Czaszką” dowiedziała się, że nocująca tam dama w zielonym płaszczu wynajęła karetę ze stangretem i kazała zawieźć się do Paryża. Do pałacyku Tournoire pomieszczonego przy Rue de la Manticore.

Luiza też wynajęła powóz i wkrótce dotarła na to miejsce. Zdesperowana wyśledziła, kto jest zatrudniony w rezydencji. Od jednej z tamtejszych służących, zapłaciwszy jej niedużą kwotę, dowiedziała się, że Tournoire jest od lat wynajmowany na krótkie terminy przyjezdnym bogaczom. Obecnie w pałacyku mieszka pewna dama, Zuzanna de Maudit. Od wczoraj gości ona pannę Jeanet de la Deprave. Według opisu służącej de la Deprave przypominała domniemaną krewną Jeana.

De Vierge fizycznie odczuwała brak swego kochanka. Choć tylko raz z nim się zbliżyła, to przypominając sobie zmysłowe doznania, cierpiała, że nie może ich znów doświadczyć. Było to dotkliwe niczym głód. Ustaliwszy więc, że kobieta podobna do Jeana mieszka w pałacyku, udała się tam, nie bacząc, że jest już późna pora.

Służba dopiero po dłuższej chwili zareagowała na odgłos kołatki. Drzwi uchyliły się, widoczny w szparze osiłek w liberii spytał, czego życzy sobie przybyła o tak niestosownej porze. Usłyszawszy z kim chce widzieć się Luiza, sługa odparł, że musi udać się do pani domu po wskazówki. Zatrzasnął drzwi. Minął kwadrans, nim wrócił. Polecił pannie de Vierge podążyć za sobą.

W saloniku umeblowanym zbytkownie i oświetlonym tuzinem świec, siedziały na szezlongu dwie piękne kobiety. Obie na wszystkich palcach miały kryształowe pierścienie. Lokaj podał głośno nazwisko gościa, po czym przedstawił damy w salonie: Zuzanna de Maudit i Jeanet de la Deprave. Ta druga wydawała się wierną kopią Jeana.

– Czym możemy służyć, panno de Vierge? – z filuternym uśmieszkiem spytała de Maudit. – Jakich rozkoszy chcesz doświadczyć?

Luiza przypatrując się twarzy Jeanet de la Deprave, pierścieniom na jej palcach, wyjaśniła, że poszukuje Jeana. Mówiąc coraz szybciej i mniej składnie, opisała dramatyczne szczegóły spotkania oraz rozstania z ukochanym.

Jeanet szepnęła coś do ucha Zuzannie, ta głośno się roześmiała.

– Pani, pomyliłaś domy i osoby – oświadczyła de Maudit. – Tu nie udzielamy informacji, tu zabawiamy, co trzeba opłacić dukatowym złotem.

De Vierge zamarła. Co ta kobieta chce jej przekazać?! Jeanet, przypuszczalnie siostra jej ukochanego, jest kurtyzaną?

– Nie ma pieniędzy? – uśmiechnęła się złośliwie Zuzanna. – To fora ze dwora. Paul, wyprowadź panią.

Z mrocznego kąta salonu wychynął lokaj, który otworzył Luizie drzwi. Bez słowa chwycił kobietę pod ramię i pociągnął do wyjścia. Panna de Vierge znalazła się nocą na paryskim bruku.

ROZDZIAŁ 8.

Wynajęty powóz ze stangretem czekał w pobliżu. Luiza, wstrząśnięta tym, czego się dowiedziała, jak też dalszą niewiedzą co do miejsca pobytu Jeana, wsiadła do pojazdu. Nie miała pojęcia, co z sobą począć, więc kazała woźnicy czekać.

Rue de la Manticore była o tej porze miejscem spokojnym. W odróżnieniu od umysłu i serca panny de Vierge, w których szalały emocje. Będąc tak blisko Jeanet de la Deprave, odczuwała płynące od niej fluidy i wonie, jakie poznała dzięki Jeanowi. Nie dawało jej to spokoju. Kobieta łudząco podobna do jej kochanka musi znać Jeana, musi wiedzieć, gdzie on jest.

Gotowała się już, by wrócić do pałacyku, jednak wypadki potoczyły się w nieoczekiwany dla niej sposób. Ktoś gwałtownie otworzył drzwiczki powozu. Przed Luizą pojawił się wysoki mężczyzna w czarnym stroju. Na głowie miał trójrożny kapelusz, też czarny i bez galonów. W ręce trzymał pistolet.

– Pojedziesz z nami – oświadczył, po czym wsiadł do pojazdu, kierując lufę w stronę de Vierge.

Zaskoczona Luiza ani myślała o obronie. Drugi, też czarno odziany zbrojny, usiadł na koźle obok wynajętego stangreta. Powóz ruszył. Jechali w milczeniu. Wreszcie pojazd zatrzymał się przed wielkim gmachem. Żadne z okien nie było oświetlone.

Przeszli obok budynku, a gdy znaleźli się na tyłach posesji, ktoś otworzył drzwi. Weszli do środka. Ruszyli ponurymi, słabo oświetlonymi korytarzami. Minęli kilku odzianych na czarno mężczyzn oraz mnichów, sądząc po habitach byli to dominikanie. Wszyscy oni przypatrywali się uważnie pannie de Vierge, jakby znali powód, dla którego prowadzono ją pod strażą. Z kolei w Luizie narastało przerażenie, bo nie rozumiała, w co została wplątana.

Mężczyzna w czerni zaprowadził ją, wciąż bez słowa wyjaśnienia, do gabinetu o ścianach obitych przetykanymi złotem tapiseriami. Pośrodku pomieszczenia stało rzeźbione biurko z palisandru, na nim duży, szczerozłoty krucyfiks, a za meblem siedział w fotelu siwowłosy mężczyzna odziany w jedwabne, purpurowe szaty. Z boku ustawiło się kilku zakonników.

– Okaż szacunek – mruknął do kobiety eskortujący ją zbrojny. – Na kolana przed biskupem Orleanu.

Odruchowo wykonała polecenie. Bała się i chciała być gdzie indziej. W objęciach Jeana!

– Nie wyglądasz na kurtyzanę – powiedział kościelny dostojnik, po czym wskazał dłonią mężczyznę, który Luizę przyprowadził. – To hrabia d'Mort, panno de Vierge. W obronie wiary nie cofnie się ani przed człowiekiem, ani przed diabłem. Zechciej więc panu hrabiemu i mnie powiedzieć z dobrej woli, z jakiej przyczyny odwiedziłaś pałac Tournoire.

Luiza po raz pierwszy znalazła się oko w oko z tak wysoko postawionymi osobistościami. Uznała, że jeśli szczerze odpowie na pytania, to odzyska szybko wolność i będzie mogła wyruszyć na spotkanie z Jeanem. Dlatego, choć czuła skrępowanie niektórymi szczegółami, zrelacjonowała zajścia z ostatnich dni.

Gdy wspomniała o odzianym na czarno mężczyźnie zasztyletowanym w jej posiadłości, d'Mort spojrzał na nią wrogo.

– To był de Peur, podkomendny hrabiego. Człek dzielny, wierny kościołowi, a mimo to diabeł go pokonał – skomentował biskup. – Mów dalej, panno de Vierge. I wstań, bo chwilami nie widzę twej twarzy, a na niej wypisana jest prawda.

Luiza podniosła się z klęczek. Potem zaczęła rozwlekle snuć swą opowieść. Gdy wreszcie zamilkła, kościelny dostojnik oświadczył, że ufa, iż nie skłamała.

– Wiele wycierpiałaś, panno de Vierge, ale przed tobą już kres udręki – dodał biskup z troską w głosie. – Jeanet de la Deprave faktycznie zna poszukiwanego przez ciebie Jeana. Teraz znalazła schronienie u niejakiej Zuzanny de Maudit, kurtyzany mającej możnych protektorów. Lecz wszystkie te wymienione przeze mnie osoby kryją szczególną tajemnicę, która zostanie ci wyjawiona w sposobnej chwili. Teraz powinnaś zachować się, jak przystało na chrześcijankę. Byłaś w pałacu, znasz rozkład pomieszczeń, nalegam więc, byś towarzyszyła hrabiemu d'Mort. Ma on nałożyć areszt na Zuzannę de Maudit. Przesłucha też pannę de la Deprave i przy jej pomocy ujawni ci wszystko, co dotyczy Jeana, którego obdarzyłaś miłością.

Luiza spojrzała z lękiem na hrabiego, potem na biskupa. Uznała, że jedynym dla niej wyjściem jest wykonać polecenia dostojnika.

Godzinę później znalazła się z d'Mortem na Rue de la Manticore. Hrabia jednak nie ruszył do głównego wejścia Tournoire. Poprowadził kobietę do ukrytych w zaułku niepozornych drzwi. Szybko sforsował zamek wytrychem. De Vierge, która zdążyła już ochłonąć, zachodziła w głowę, po co narzucono jej rolę przewodniczki, skoro podkomendny biskupa potrafił w dyskretny sposób dotrzeć do pałacowych pomieszczeń.

ROZDZIAŁ 9.

W budynku panowała cisza. Starając się nie zbudzić służby, d'Mort poprowadził za sobą Luizę. Weszli na piętro, gdzie znajdowały się pokoje sypialne. W pierwszym z nich dostrzegli uśpioną Zuzannę de Maudit. Luiza chciała ruszyć dalej, ale hrabia ją powstrzymał. Wydobył sztylet o rękojeści ze złota, wykonanej na kształt krzyża.

– To w istocie relikwiarz z kością ramienia świętego Jerzego, pogromcy diabła – szepnął d'Mort.

Zbliżył się do łoża Zuzanny.

– Gdyby to była kurtyzana, gdyby był to człowiek, nie trzeba by takiego narzędzia – mruknął do Luizy.

Pochylił się nad śpiącą kobietą i wprawnym ruchem poderżnął jej gardło.

Luiza zamarła. Krew trysnęła na białą pościel. W mroku rozpraszanym jedynie księżycowym światłem zdawała się czarniejsza od nocy. Jakby tego było mało, hrabia wbił sztylet w serce Zuzanny. Ta poderwała się. Była nieludzko żywotna! Chwyciła dłonią za rękojeść, ale ręka zaczęła topnieć niczym wosk. Całe ciało straciło swój dotychczasowy powabny kształt, przemieniło się w nieruchomą, amorficzną plątaninę mięśni, kości, żył i skóry, pośrodku której tkwił krzyż z relikwią.

– Moi podkomendni pochowają truchło w beczce wody święconej. A teraz idźmy do tej drugiej… osoby – mruknął hrabia, chwyciwszy za ramię przerażoną Luizę.

– Biskup kazał aresztować, a nie mordować – szepnęła de Vierge.

– Biskup oszukał cię w zbożnym celu. Miałaś być świadkiem, byś pojęła, co opętało twą duszę i umysł. Tylko tak uratujemy cię przed wiekuistym potępieniem.

– Nie! Miałeś wskazać mi drogę do Jeana, by moja miłość była spełniona – ciągnęła Luiza.

– Wskażę ci, gdzie on jest. I czym jest! – odparł mężczyzna zdecydowanym tonem. – Twój ukochany i twoje do niego uczucie to iluzja. Jean i Jeanet de la Deprave są jednym stworem, potrafiącym zmieniać wygląd. Jego praktyki okazały się szczególnie perfidne, bo wypije siły życiowe, a krwi nie utoczy. Wampir, co ran nie zadaje. Zwróciłaś uwagę na niby to kryształowe pierścienie na palcach Jeana, Jeanet, Zuzanny? W istocie są to części ciała tych potworów, a zarazem ich słaby punkt. Trudno ukryć takie znaki. Po nich poznajemy, że mamy do czynienia z udającym człowieka diabłem z rodzaju metamorfea vampire. Ruszajmy! Na drugiego mam drugi sztylet z relikwią.

Opuścił sypialnię, de Vierge podążyła za nim. W następnym pomieszczeniu znajdowała się uśpiona panna de la Deprave. D'Mort podszedł do łoża, zerwał z niego pierzynę, odsłaniając nagą Jeanet. Białoskóra kobieta otworzyła oczy.

– Wrogu Pana naszego i ludzkości, giń, metamorfea vampire! – krzyknął hrabia, sięgając po kolejny sztylet z rękojeścią w kształcie krzyża.

Panna de la Deprave poderwała się, stoczyła z łóżka na podłogę. Jej spojrzenie zatrzymało się na Luizie. De Vierge zamarła. Miała wrażenie, że spogląda na nią Jean. Nagle dobiegł ją głos ukochanego.

– Broń mnie, Luizo! Zabij tego człowieka, bo inaczej on mnie zabije!

Hrabia zadał pchnięcie pannie de la Deprave. Tej udało się odsunąć. O włos uniknęła ostrza. De Vierge miała mgłę przed oczami. Czy d'Mort usiłuje zabić jakąś kurtyzanę? Nie! Chce zamordować Jeana!

Luiza podbiegła do mężczyzny w czerni, wyrwała zza jego pasa pistolet. Nim hrabia zdążył zareagować, kobieta odwiodła kurek i nacisnęła spust. D'Mort, trafiony w głowę, wypuścił z ręki sztylet. Martwy upadł na podłogę.

De Vierge stała z dymiącym pistoletem w ręku. Była po równi przerażona i dumna ze swego czynu. Podeszła do niej naga kobieta. W trupio bladej poświacie sączącej się przez okno sypialni jej skóra była bielsza od śniegu.

Jeanet musnęła palcami policzek Luizy. Ta zadrżała. Poczuła, że jakaś siła, potężna i delikatna zarazem, ciągnie ją w stronę łoża.

Pistolet wypadł z ręki. Opadła suknia i bielizna. De Vierge poczuła znajomy dotyk, potem chłód na twarzy, piersiach, brzuchu. Smukły palec kreślił krwią zamordowanego hrabiego spirale na jej skórze. Potem Luizę oplotły smukłe ramiona i nogi. Poczuła emocje tak skrajne, że bliskie agonii. Spowiła ją kadzidlana woń, jak wtedy, przy trupie zabitego królika.

– Jean – wyszeptała. – Mój Jean.

– Tak, Jean – usłyszała. – Mierzysz wieczność wagą uczuć. Należysz do wybranych, Luizo de Vierge.

Stwór zmieniał kształt. Spłaszczona forma otuliła całe ciało kobiety. Luizą targnął spazm rozkoszy, zdało się, że komnatę sypialną wypełnia złote światło. Potem słyszała szepty, jakby przemawiało do niej wielu Jeanów naraz.

– Jestem miłością, która jest wszystkim. Uwzniośleniem ponad życiem i śmiercią.

Kobieta jęknęła przepełniona zachwytem, poderwała się, po czym padła bez zmysłów.

ROZDZIAŁ 10.

Otrzeźwiło ją szarpnięcie za ramię. Spojrzała wkoło. Nadal znajdowała się w sypialni pałacyku Tournoire, ale nie sama. Był tam biskup Orleanu, dwóch zakonników i pół tuzina uzbrojonych mężczyzn w czarnych strojach. D'Mort spoczywał martwy obok łoża. Odór śmierci wyrugował kadzidlane wonie. Gdzie jest Jean?!

– Uprzedzając twe pytania, informuję, że jeden diabeł umknął – powiedział biskup ze smutkiem. – Wpierw jednak zabił hrabiego, co jest niepowetowaną stratą dla chrześcijańskiego świata.

– Tu był Jean, eminencjo – szepnęła Luiza. – To nie grzech. Przecież Bóg nie potępia miłości.

Nagle zdała sobie sprawę, że leży naga pośród wielu mężczyzn. Chciała zerwać się z łoża, wdziać coś na siebie, jednak była na to zbyt wyczerpana.

– Ty to nazywasz miłością? – spytał kościelny dostojnik. – Spójrz na siebie, jaka jesteś wychudzona. Wyssał z ciebie siły życiowe. Bardziej niż kobietę przypominasz eksponat z gabinetu osobliwości. Opętał cię diabeł, którego nazywamy metamorfea vampire. Twoja dusza jest w opałach. Miłość, mówisz… Taki potwór miłuje na swój sposób. Krótko. Pożywi się tobą, aż tak opadniesz z sił, że umrzesz. Mam nadzieję, że moi podwładni zdążą go unicestwić, nim on dopadnie ciebie.

Luiza milczała.

– Moi ludzie nie będą cię zatrzymywać – powiedział biskup. – Idź na mszę. Wyspowiadaj się. Jeśli dostaniesz rozgrzeszenie, przyjmij komunię. Potem do klasztoru, resztę życia spędź w zamknięciu z nadzieją na zbawienie. Albo wróć do swego gospodarstwa, żyj po świecku, zdając się na łaskę Boga. Tylko zapomnij o piekielnym kochanku. Rób, co chcesz, panno de Vierge, ale trzymaj się z dala od metamorfea vampire.

Z oczu Luizy popłynęły łzy.

– Nim wyjdziesz, nie zapomnij się ubrać, panno de Vierge – dodał ironicznie kościelny dostojnik.

Zaraz po tym opuścił sypialnię, a za nim reszta towarzystwa, w tym zbrojni niosący zwłoki hrabiego.

Wstała ostrożnie. Słaniała się na nogach. Z wysiłkiem wdziała suknię. Myślała tylko o jednym. Musi odnaleźć Jeana. Albo Jeanet. Nieważne, które z nich. Musi znów poczuć emocje, jakich nikt inny jej nie da.

Wyszła z pałacu. Owionęło ją wiosenne powietrze. Przemierzała Rue de la Manticore, zastanawiając się, dokąd podążył obiekt i istota jej miłości.

Minęła ją bogato zdobiona karoca. Pojazd zatrzymał się. Przez otwarte okno wyjrzał biskup. Przywołał Luizę skinieniem dłoni. Gdy stanęła przy drzwiczkach, spojrzał jej głęboko w oczy.

– Nie wędruj za… tym czymś – powiedział. – Moi ludzie wytropią diabła, dopadną go i wyślą na powrót do piekła. Lepiej, by ciebie przy tym nie było, bo ucierpisz bardziej niż dotąd.

De Vierge spojrzała dostojnikowi prosto w oczy i wzruszyła ramionami.

– Jednak pragniesz zespolić się ze złem? – spytał ze smutkiem biskup Orleanu. – Zdajesz sobie sprawę, że już jesteś potępiona?

Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się mrocznie. Duszę miała oplecioną spiralami z cudzej krwi, z obcych sił życiowych. Już nie decydowała o sobie. Coś w niej krzyczało, że sprawy podnoszone przez kapłana nie dotyczą Luizy de Vierge. Ta przez trzydzieści lat wegetowała, a teraz nareszcie żyje. Nawet jeśli żywot potrwa ledwie kilka dni, to warto.

– Jean – szepnęła. – Jeanet. Miłości, czekaj na mnie.

Z MROCZNYCH ARCHIWÓW:

WAMPIR NIEUMARŁY

Jedna z jej opowieści (…) dotyczyła wampira,

który żył ponoć kiedyś w tej okolicy

wśród krewnych i przyjaciół,

każdego roku zaś

musiał odnowić swoje siły witalne krwią

niewinnej dziewczyny.

Gdy odmalowywała

portret krwiopijcy i jego pożądliwość

w stosunku do płci pięknej, ukazywało się

przed oczyma Aubreya oblicze jego dawnego

towarzysza podróży;

obraz ten

mroził mu krew w żyłach.

Wampir

John William Polidori

Wampir jest ani żywy, ani martwy, bo powstaje z umarłego człowieka. Jego pokarm to krew utożsamiana z siłami witalnymi zwierząt i ludzi. Trup przemienia się w wampira za sprawą klątwy, kary za popełnienie jakichś niegodnych czynów lub ingerencji sił piekielnych. Taki krwiopijca na swój makabryczny sposób egzystuje wiecznie, wszak nie umrze ze starości. Wampira można jednak zniszczyć. Jak mówi polska i szerzej słowiańska tradycja, potrzeba do tego odważnego człowieka oraz kołka osinowego, ognia, srebrnego lub żelaznego ostrza.

Tyle dowiemy się z dawnych przekazów. Nauka mówi co innego. Otóż medycyna zakłada, że wampiry nie są nadnaturalne, to ludzie z zaburzeniami psychicznymi lub cierpiący na rzadką chorobę genetyczną. Antropolodzy z kolei wskazują, że za wiarą w istnienie wampirów stoi lęk przed śmiercią, powiązany z brakiem wiedzy o procesach zachodzących w ciałach zmarłych. Te wyjaśnienia nie wszystkich satysfakcjonują, bo przekonanie, że niektórzy ludzie po śmierci przemieniają się w wampiry, od tysiącleci jest powszechne w wielu kulturach.

Powstało mnóstwo legend, opowieści oraz dysertacji o wampirach, przedstawiających wiele wersji tworzenia się takich potworów. Jak już wspomniano, jednego z wyjaśnień dostarczają badania lekarzy. Wykazały one bowiem, że niegdyś za wampiry uważano osoby chore na porfirię, rzadką chorobę genetyczną. Schorzenie to jest wynikiem wrodzonego lub nabytego zaburzenia metabolizmu, w efekcie czego organizm nadmiernie tworzy, a potem wydala porfiryny – składnik krwi. Chorzy na porfirię mają zaognione dziąsła, wskutek czego ich zęby wydają się dłuższe. Poza tym ich skóra jest nadwrażliwa, więc unikają słońca, by nie narazić się na oparzenia. Podkreślić też trzeba, że podrażnienia błon śluzowych u chorych na porfirię są wywoływane oddziaływaniem skondensowanych olejków eterycznych, w czym można upatrywać źródła przekonania, iż wampira odstrasza czosnek, znany przecież z silnego zapachu.

Dziś porfirię leczy się, podając odpowiednie medykamenty. W przeszłości jednak osoby cierpiące na tę chorobę intuicyjnie sięgały po to, czego miały niedobór, a więc po krew. Po wypiciu krwi, czy to zwierzęcej, czy ludzkiej, czuły się lepiej przez krótki czas. Wampir więc nie musi być powstającym z grobu zmarłym, by łaknąć krwi człowieka.

Należy tu wspomnieć, że w przyrodzie karmienie się krwią jest rzadkością, bo to pokarm mało odżywczy. Szczególny wyjątek na tym polu stanowi jedna z rodzin nietoperzy: wampiry. By zdobyć pożywienie, potrafią one wyspecjalizowanym uzębieniem bezboleśnie przecinać skórę ofiar, po czym zlizują krew wypływającą z ranek. Żołądki tych nietoperzy przystosowane są do magazynowania krwi, jednak takie płynne pożywienie nie dostarcza wielu kalorii. W praktyce wampir, na przykład zamieszkujący część Ameryki Południowej i Środkowej Desmodus rotundus, musi często „ssać” ofiary, bo bez posiłku przeżywa najwyżej 48 godzin. Co ciekawe, w tym egzotycznym zwierzęciu widoczna jest jedna z cech przypisywanych legendarnym wampirom. Otóż żyje ono wiecznie. W każdym razie jak na ssaka wielkości myszy, bowiem egzystuje przez co najmniej lat 20, a mały gryzoń tylko 2 lata.

Wspomniane tropikalne nietoperze-wampiry, choć nieduże, bywają groźne także dla człowieka. Według zapisków hiszpańskiego konkwistadora o nazwisku Benzoi, który w 1565 roku wraz z oddziałem zbrojnych przemierzał dżungle dzisiejszej Kostaryki, wampiry stanowiły w tamtym regionie prawdziwą plagę. „Jest wiele nietoperzy, które gryzą ludzi w ciągu nocy”, pisał Benzoi. „Spotyka się je wzdłuż wybrzeża aż po zatokę Paria i w innych rejonach, ale nigdzie indziej nie powodują one tyle szkód, co w tej prowincji; spotykałem je w wielu miejscach na wybrzeżu, a przede wszystkim w Nombre de Dios, gdzie podczas snu kąsały mnie w palce tak delikatnie, że niczego nie czułem, ale rano na prześcieradle znalazłem plamy krwi”.

Okazuje się, że te zwierzęta również współcześnie są niebezpieczne. Mianowicie w Brazylii w marcu i kwietniu 2004 roku, na terenie stanu Para, aż 13 osób zostało zabitych przez nietoperze-wampiry. W tamtym czasie doszło do niespotykanej fali agresji wykazywanej przez te zwierzęta. W ciągu zaledwie 6 tygodni odnotowano na obszarze tego kraju ponad 300 wampirycznych ataków na człowieka.

Według informacji upublicznionych przez serwis BBC News początkowe doniesienia, że za śmierć ludzi odpowiedzialne są nietoperze-wampiry, uważano za plotki. Jednak sekcje zwłok 6 osób zmarłych w tamtym czasie na obszarze stanu Para potwierdziły, że faktycznie ludzie ci zmarli w wyniku ukąszeń – wykrwawili się na śmierć. Tylko trzy osoby spośród ofiar nietoperzy miały szczęście i w czas trafiły do szpitala. Dlaczego jednak stada żyjącego w amazońskiej dżungli Desmodusa rotundusa porzuciły swe dotychczasowe nawyki i upatrzyły sobie ludzi na ofiary?

Eksperci z brazylijskiego Ministerstwa Zdrowia założyli, że fala ataków mogła być skutkiem intensywnego wyrębu lasów w dżungli, co zmusiło nietoperze do zmiany tras ich okresowych migracji. Trzeba tu wspomnieć, że zwykle ofiarami tych latających drapieżników padają ssaki i ptaki żyjące w tropikalnych lasach, ewentualnie zwierzęta hodowlane w indiańskich wioskach. Jednak w wyniku migracji na nowe tereny, z racji niedoboru dotychczasowej zwierzyny łownej, również człowiek stał się „karmicielem” nietoperzy.

Można założyć, że właśnie Desmodus rotundus zainspirował twórców filmowych horrorów, by fikcyjnym krwiopijcom z fabuł dodać umiejętność latania, a nawet fizycznej przemiany właśnie w nietoperza.

* * *

W kulturze popularnej utarło się, że światowa ojczyzna wampirów to Transylwania, kraina na pograniczu dzisiejszej Rumunii i Węgier. Stamtąd bowiem pochodzi przedstawiany w wielu filmach i powieściach najsłynniejszy z wampirów – Drakula. Jego historycznym pierwowzorem jest Vlad III Draculea, zwany też Tepes, bałkański książę, już za życia owiany mroczną legendą.

Hospodar wołoski Vlad III urodził się w 1431 roku w Sighisoarze, mieście fortecznym położonym w centralnej części dzisiejszej Rumunii. Vlad rządził Transylwanią i Mołdawią w latach 1455–62 oraz 1476–77. Zasłynął z okrucieństwa wyjątkowego nawet jak na jego epokę, bo przypisuje mu się wymordowanie 100 tysięcy ludzi. Jednocześnie ówcześni władcy go cenili, ponieważ chronił chrześcijańską Europę przed mahometańską nawałą. To wrogowie, którymi byli głównie Turcy, nadali Vladowi przydomek Draculea, co znaczy Smok. Zwano go też Tepes, czyli Palownik, ponieważ najczęściej stosowaną przez niego karą dla schwytanych pogan było wbijanie na pal. Tak więc Vlad już za życia zdobył mroczną sławę jako okrutnik, a po śmierci – według lokalnych podań – stał się wampirem. Dla ścisłości, jak podają kroniki, żył lat 46.

Draculea, gwałtownik dokonujący makabrycznych zbrodni, uzyskał romantyczny image i światową sławę dzięki opublikowanej w 1897 roku powieści Dracula autorstwa irlandzkiego pisarza Brama Stokera. Gdy nastała epoka kina, filmy o tym najsłynniejszym z wampirów realizowali zarówno mierni reżyserzy, jak też sławni artyści – Werner Herzog czy Francis Ford Coppola. Za sprawą ekspresjonistycznego twórcy Friedricha Wilhelma Murnaua, reżysera filmu Nosferatu – symfonia grozy, narodziło się kolejne imię Drakuli – Nosferatu (Nieumarły). Był to skutek sporu Murnaua z wdową po Stokerze o należność za prawa autorskie. Później dokonano jeszcze wielu mniej lub bardziej udanych ekranizacji rozmaitych wersji opowieści grozy o legendarnym krwiopijcy. Ten trwający 130 lat rozwój sprawił, że wampir, znany głównie jako Drakula, stał się ikoną popkultury, tak jak Myszka Miki i Superman.