Szczęście przy kominku - Gabriela Gargaś - ebook + książka

Szczęście przy kominku ebook

Gabriela Gargaś

4,3

Opis

Poznaj pełną świątecznego ciepła opowieść, która w te Święta może przydarzyć się również tobie.
Wśród urokliwych, pokrytych śnieżnym puchem ulic kryje się wyjątkowe miejsce, gdzie rodzą się piękne opowieści – „Antykwariat z książką i kawą”. To tu, wśród opasłych tomów, przy kubku gorącej herbaty z sokiem malinowym czeka na ciebie Bunia, gotowa, by wesprzeć radą i dobrym słowem. Kiedy z nieba spadają wielkie płatki śniegu, a na choinkach migoczą światełka, w przerwie między świątecznymi przygotowaniami antykwariat odwiedzą okoliczni mieszkańcy. Przyjdą nie tylko na zakupy, ale również ze swoimi troskami i problemami. Czy ta wizyta odmieni ich życie?
Cuda naprawdę się zdarzają. Wystarczy tylko uwierzyć w magię Świąt!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (450 ocen)
226
136
66
19
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasienka1205

Nie oderwiesz się od lektury

Klimatyczna i przyjemna powieść. Polecam
00
olciar89

Dobrze spędzony czas

Początek książki mnie nie zachwycił i dopiero po przeczytaniu kilkunastu stron przekonałam się do niej. Była przyjemna i ciepła. Wolę jednak książki, które są mniej wątkowe. Niemniej jednak warto przeczytać
00
ag1ata

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna
00
Izabelach08

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka.Nie można się od niej odrwac.
00

Popularność




Copyright © Gabriela Gargaś, 2019

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2019

Redaktor prowadząca: Adriana Biernacka

Redakcja: Karolina Borowiec

Korekta: Marta Akuszewska

Projekt okładki: Marta Houli

Fotografie na okładce: © SDammer/Shutterstock

ISBN 978-83-66431-46-1

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Lubię te wszystkie opowieści, których akcja toczy się leniwie w zimowe dni. Przy migoczących światełkach na choince, przy dzwoneczkach sań, herbacie z sokiem malinowym i wielkich płatkach śniegu, które spadają z ciężkich, sinoniebieskich chmur. W tych historiach jest zazwyczaj tyle magii, że wydaje się nieprawdopodobne, iż coś takiego mogłoby się wydarzyć.

Opowieść, którą napisałam, jest zwyczajna. Mogłaby się przydarzyć każdemu z nas, a jednak jest na swój sposób magiczna.

Wierzę w magię świąt. A Ty? Czy wierzysz?

Prolog

Dzisiaj znów go zostawiłam.

– Będę na ciebie czekać – powiedział do mnie po raz kolejny tym swoim ciepłym głosem. Głosem, którym czytał mi kiedyś najpiękniejsze baśnie.

A ja… rozkleiłam się. Wtedy, kiedy wyszłam na korytarz i zamknęłam za sobą cichutko drzwi. Oparłam się o ścianę i osunęłam na podłogę. Po moich policzkach zaczęły spływać łzy. Płakałam przy każdym rozstaniu, bo wiedziałam, że już nigdy nie będziemy razem.

„Będę na ciebie czekać” – mówił do mnie tak podczas każdego rozstania, a ja mu obiecywałam, że wrócę. Bo przyjdę, ale… Nie znoszę rozstań. On też ich nie lubi. Klękam przy jego łóżku, biorę jego dłonie w moje ręce. Składam pocałunek na lewej, potem na prawej. Podnoszę wzrok. Patrzy na mnie tymi swoimi błękitnymi oczami. Na jego wypłowiałych rzęsach błyszczą łzy.

Nigdy nie powiedział: „Nie odchodź” – bo wie, że muszę odejść. Bo wie, że przed nami jeszcze tyle rozstań. Za nami też już sporo… I tak już będzie do końca. Nie mogę mu obiecać. Nic mu nie mogę obiecać. Nie obiecuję. Kocham. On też mnie kocha, chociaż chyba się na mnie zawiódł. Dał mi tyle miłości, kochał bezwarunkowo, a ja? Ja go w pewien sposób porzuciłam i porzucam nadal, w każdą środę i sobotę…

Teraz żałuję. Żałuję, że nie powiedziałam mu wtedy, przed jego chorobą: „Dziękuję”. Tak trudno zamknąć te wszystkie lata w jednym słowie. A powinnam. Teraz on nie ma pojęcia, że jestem mu wdzięczna.

– Ale wie, że go pani kocha – powiedziała do mnie pielęgniarka podczas jednej z wizyt. – To najważniejsze. Najważniejsze, kiedy się wie, że jest się kochanym.

Pulchna kobieta, która nieraz podawała mi chusteczkę, teraz się do mnie uśmiecha.

Kuba otworzył lodówkę i zajrzał do środka. Znalazł kartonowe pudełko z przeterminowanymi jajkami. Gdyby się uparł, to mógłby usmażyć sobie jajecznicę. Data ważności minęła cztery dni temu. Na górnej półce stał garnek z zupą. Zdjął pokrywkę i wykrzywił nos. Zupa skwaśniała. Zostało mu wino, połowa butelki. Mógłby się napić. Właściwie wszystko mógł. Był w kiepskim stanie, ale przynajmniej nikogo już nie musiał słuchać. Jego narzeczona z nim zerwała, bo… Sama nie potrafiła podać powodu.

Chrzanić to, pomyślał i trzasnął drzwiczkami.

Dwa dni temu spędził noc z nią. Iga… obracał to imię w myślach. Próbował od siebie odpędzić zdenerwowanie i poczucie winy, ale przychodziło mu to z trudem. Sam nie wiedział, czy powinien do niej zadzwonić, czy jednak tego od niego nie oczekiwała.

To skomplikowana sprawa.

Może potrzebowała tamtej nocy? Któż to wie?

Zauroczenia to te chwile, z których człowiek potem niewiele zapamiętuje. Prószący śnieg, słońce o poranku, muśnięcie dłoni i to ciut przydługie spojrzenie. Pocałunki na środku ulicy. To nic, że skóra na wargach już spierzchnięta, nic cię to nie obchodzi. I to, co ludzie powiedzą. Niech się gapią, niech zazdroszczą. Nieważne, że masz czterdzieści lat i w twoim wieku to już się nie powinno. Bzdura. Przed czterdziestką można przeżyć takie fascynacje, o jakich bogom się nawet nie śniło. I po czterdziestce zresztą też. Kiedy robisz wszystko, by spotkać się z obiektem westchnień i wymyślasz różne sposoby, by być w tym, a nie innym miejscu… Chcesz, by czas się zatrzymał, a wszyscy dookoła zniknęli.

Po tylu latach Michał nie sądził, że tak w nim tąpnie. „Tąpnie” to dobre określenie tego, co się z nim działo. Bo w końcu coś czuł – po tylu latach…

Bunia z nostalgią wspominała swoje małżeństwo. Ktoś mógłby powiedzieć, że było nudne, przewidywalne. Może i tak, ale Bunia potrzebowała w życiu właśnie takiego oparcia. Sama była roztrzepana, zapominalska, a jej mąż, Mateusz, na którego mówiła Matt, taki poukładany, ciepły i rodzinny. Zawsze żałowali, że mieli tylko jedno dziecko. Teraz lekarze na pewno zaradziliby coś na ich problem, medycyna tak bardzo się rozwinęła, ale wtedy były inne czasy. Każdego dnia jedli razem śniadanie – bo wówczas jadało się wspólne śniadania i obiady i Bunia kochała te chwile, kiedy z mężem, a potem z mężem i synem mogli zjeść posiłek o poranku. Zajadali się twarożkiem, wędliną, świeżymi bułeczkami i pili kawę zbożową. Potem Mateusz zabierał Michała do szkoły, ona „ogarniała” dom i szła do antykwariatu.

Tyle lat minęło… Matt zmarł, a antykwariat, jak dawniej, wciąż stał. Jak mogłaby go zamknąć? Nie potrafiłaby. Wtedy umarłaby jakaś część niej. Nie mogła do tego dopuścić. Kiedyś, te parędziesiąt lat temu, też straciła kawałek serca.

Każdy z nas na pewnym etapie życia traci jakąś jego cząstkę. Wiesz przecież, wiem to i ja, że są takie miłości, które człowiek wspomina przez całe życie i nosi w sobie. A gdy tej kochanej osoby zabraknie, to jakby los odjął ci wzrok czy słuch. Żyjesz dalej, nadal czujesz, ale nigdy już nie będziesz czerpał z tego życia tyle, ile gdy ten tak dobrze ci znany ktoś był obok.

– Laura, kiedy powiesz o wszystkim Krzysztofowi?

– Mamo, daj spokój, nie ma o czym mówić. Jest dobrze.

– Dziecko… jesteś moją córką, kocham cię, ale tak nie można.

– On nas skrzywdził, mamo. Ciebie skrzywdził. Mnie też. Byłam wtedy taka mała.

– Córeczko… – Joanna podeszła do Laury i mocno ją przytuliła.

– Mamuś, nie chcę o tym rozmawiać. Nie chcę.

Rozdział 1

„Antykwariat z książką i kawą” wtulony był między dwie kolorowe kamienice, jedną żółtą, a drugą morską. Budynek był niewielki, wykonany z kamienia; prowadziła do niego ścieżka przyprószona teraz zgniłymi ­liść­mi. Bunia uśmiechnęła się, spoglądając na sinoszare niebo. Nie lubiła, kiedy w listopadzie siąpił deszcz, za to śnieg kochała pasjami. Zawsze dziwiła się ludziom, którzy powtarzali, że nie cierpią zimy. Gdyby to zależało od niej, pół roku mogłoby być zimowe, śnieżne, mroźne, a drugie pół wręcz wrzące, słoneczne, błękitne. Lubiła popadać ze skrajności w skrajność.

Z dużej torby wygrzebała klucze, stary zamek skrzypnął i Bunia otworzyła drzwi. Znów poczuła ten zapach starych książek, papieru, kurzu, kawy. Za każdym razem, kiedy przekraczała próg tego miejsca, uśmiechała się do siebie. Prowadziła antykwariat od czterdziestu lat. Ostatnio interes nie był już tak dochodowy jak kiedyś, ludzie jakby mniej czytali książek, mniej zachwycali się światem. Jak można nie lubić czytać? – zastanawiała się Bunia. Co jest ciekawego w tych telefonach? Kiedy widziała wnuczkę z tym ustrojstwem, chwytała ją złość. Dorota – dla znajomych Doris – jak jakaś kobieta lekkich obyczajów potrafiła przesiedzieć na telefonie cały dzień. Tak właśnie uważała jej babcia, że to nie jest zajęcie odpowiednie dla dorastającej dziewczyny.

Bunia weszła do środka, postawiła dwie torby na blacie, roztarła skostniałe ręce, po czym zajrzała do wnętrza siat. Och, jakie wspaniałości tam były! Gałązki świerku, girlandy, atłasowe czerwone wstążki, drewniane gwiazdki. Udekoruje tym wszystkim antykwariat, a na podjeździe ustawi choinkę. Wielką na ponad dwa metry. Michał, jej syn, zapewnił ją, że odpowiednią skołuje. Tak właśnie powiedział: „skołuje”, a ona cieszyła się na samą myśl, że już wkrótce zacznie ją przystrajać. Dla Buni święta były tak ważne, że nie wyobrażała sobie bez nich życia. Wiedziała jednak, że współcześni młodzi ludzie już się tak na nie nie cieszą. Kiedyś wyczekiwało się świąt dla rodzinnych spotkań, pomarańczy, tych wszystkich potraw, atmosfery bliskości i dla pasterki. A teraz? Teraz młodzi najchętniej by to wszystko odbębnili, porobili zdjęcia, by wstawić je na te wszystkie strony, i tyle.

Ale może jest niesprawiedliwa? Przecież muszą być gdzieś ludzie tacy jak ona, którym nic tak słodko nie dźwięczy w uszach jak kolędy, którym na sam zapach gałązek pokrytych zielonym igliwiem robi się ciepło koło serca. Tacy, którzy z nadzieją rok w rok wypatrują pierwszej gwiazdki.

Iga panicznie bała się listopada. Zazwyczaj wtedy dopadał ją dogłębny smutek. Tego dnia również nie miała humoru. Starała się być pogodną osobą i brać na barki to, co przyniesie życie, ale listopad sprawiał, że najchętniej zakopałaby się pod pierzyną i udawała, że jej nie ma. Oczywiście nie mogła tego zrobić, miała dom na utrzymaniu, córkę, którą wychowywała samotnie, i swoją pracę w pralni. Patrzyła na gołe drzewa, uginające się teraz od podmuchu wiatru, który wymiótł uśmiech z ludzkich twarzy – bo komu chciałoby się uśmiechać w taką pogodę?

Iga była dość ładna, chociaż nigdy nie przywiązywała wagi do urody. Nie stosowała żadnych specjalnych kremów, maseczek. Po prostu nie było jej na to stać. Nie lubiła się też zbytnio malować. Nie starała się nadążać za zmieniającą się modą. Najchętniej ubierała się w lumpeksach i na targach, gdzie za grosze udawało jej się wyszperać fajne rzeczy.

Kiedy miała zły czas, lubiła wstępować do „Antykwariatu z książką i kawą”. Jako nastolatka spędzała w księgarniach i bibliotekach niekończące się godziny. Zapach książek zawsze pobudzał ją do działania, wymyślania różnych rzeczy. W takim otoczeniu odpoczywała. Czuła spokój. To był jej drugi dom.

Pchnęła ciężkie, rzeźbione, stare drzwi, w niektórych miejscach przeżarte przez korniki. Weszła do środka i na jej twarzy od razu pojawił się uśmiech. Antykwariat był przytulny; mnóstwo książek poukładanych na półkach i stolikach sprawiało, że wydawał się niewielki. Po prawej stronie był kominek, a po lewej, w kącie, garbił się stolik, na którym poustawiano filiżanki. Jeśli klient zdecydował się kupić kawę, brał filiżankę i podchodził do sprzedawczyni, Buni. Nikt nie mówił na panią Jadziunię inaczej jak „Bunia”. Kobieta musiała mieć z siedemdziesiąt lat. Igę zastanawiała i fascynowała jej żywiołowość. Nosiła piękne, pstrokate sukienki do ziemi, z naszytymi różnymi świecidełkami, na głowie miała opaskę z materiału. W jej uszach grzechotały długie kolczyki z kolorowych kamyków. Uśmiechała się przyjaźnie. Młoda kobieta miała wrażenie, że Bunia mogłaby opowiedzieć niejedną historię. Usłyszaną, przeżytą, zaobserwowaną.

Na stołach również piętrzyły się książki. Były też dwa ze starociami. Można tu było znaleźć wszystko, od tomów z lat sześćdziesiątych po literaturę zagraniczną, stare czasopisma, kończąc na starym wydaniu baśni braci Grimm. W księgarni stały też wysłużona oliwkowa kanapa i dwa fotele, na których materiał był mocno wytarty.

Iga zamówiła kawę. Bunia wsypała do filiżanki dwie łyżeczki zmielonych ziaren i dwie łyżeczki cukru, tak jak młodsza z kobiet lubiła. Podała jej filiżankę i obdarzyła najpiękniejszym uśmiechem. Pewnie wyczuła nastrój klientki, bo nie odezwała się słowem. Bunia doskonale potrafiła wyczuwać ludzkie nastroje. A dzisiaj Iga chciała sobie pomilczeć, porozmyślać i powzdychać. Człowiek powinien sobie niekiedy powzdychać, kiedy ma taką potrzebę.

Usiadła na fotelu, chwytając w dłonie egzemplarz baśni braci Grimm.

Kilku moli książkowych spacerowało między półkami. Jakiś mężczyzna w okularach siedział na kanapie zatopiony w lekturze i co chwilę wybuchał śmiechem. Był to starszy pan o bujnej siwej brodzie. Na czubku jego nosa spoczywały okulary. Iga miała wrażenie, że zaraz mu się zsuną.

Przypomniał jej się Dziadziuś, który podobnie jak ten mężczyzna nosił okulary opadające mu na czubek nosa. Te kilkadziesiąt lat wstecz Dziadziuś sadzał sobie małą Igę na kolanach i czytał jej – a jakże! – baśnie braci Grimm. Egzemplarz dostępny u Buni oprawiony był w skórę wyszywaną złotą nitką. Ten Dziadziusiowy miał zwyczajną okładkę, na której namalowane były jakieś dzieci. Dziadziuś zawsze czytał z pasją. Z jego ust spływały słowa wypowiadane spokojnym, lekko chropowatym głosem, który Iga tak bardzo lubiła.

Odetchnęła głęboko, by odepchnąć od siebie wspomnienia. Przeczytała kilka stron, wypiła kawę i sama nie wiedziała, co ze sobą począć. Tosię ze szkoły powinna odebrać za dwie godziny. Nie mogła też odwiedzić Dziadziusia, tego dnia robiono mu jakieś badania. Miała ochotę na odrobinę łakoci. I wtedy przy jej stoliku niczym dobry duch pojawiła się Bunia.

– Zrobiłam ci gorącej czekolady. – Podała jej filiżankę w drobne różyczki, w której krył się słodki napój.

– Pięknie ci dziękuję! Skąd wiedziałaś, że mam ochotę na coś słodkiego?

– Wyglądałaś na taką, co ma chęć na wiadro słodyczy. – Bunia zachichotała tak, że całe jej drobne ciało aż się zatrzęsło. – Zostawię cię samą.

– Dziękuję, Buniu. Dziękuję.

Smak czekolady przywołał wspomnienia rodzinnego domu. Dom… Pragnęła niekiedy być małą dziewczynką i znaleźć się w tamtym mieszkaniu, które było bliskie jej sercu – na przedmieściach Warszawy, w starej kamienicy. Trzypokojowym, bez luksusów, z oknami do sufitu. Łóżko miała pod oknem. Kiedy na nim leżała, lubiła patrzeć na zachodzące słońce. Pokój od zachodu już zawsze będzie jej marzeniem. Podłoga w domu przyjemnie skrzypiała, ale ona znała ją na wylot i wiedziała, których desek powinna unikać. Gdyby mogła cofnąć czas, nie pozwoliłaby wtedy rodzicom nigdzie pojechać albo by im towarzyszyła. I wówczas pojechaliby okrężną drogą, bo ona zawsze prosiła tatusia, żeby zatrzymali się na lody. Ale tamtego dnia nie chciała zabrać się z nimi, bo miała muchy w nosie, obraziła się. Rodzice pojechali sami i… Wtedy wszystko się skończyło i zaczęło się jej dorosłe życie – w wieku piętnastu lat.

Spojrzała w dół. Gdyby jej oczy miały moc rentgena, to widziałyby te wszystkie rany, teraz zabliźnione, wyblakłe, ale wciąż poszarpane. Wtedy to zrobiła, po śmierci rodziców. Kilka ran po wewnętrznej stronie prawego uda. Wtedy bolało ją życie. Niektóre rzeczy można zmienić. Innych lepiej nie zmieniać. Jeszcze innych nie da się zmienić, są naszą własnością, jakąś częścią, tak jak tembr głosu, pieprzyk za uchem, kolor oczu, patykowate nogi.

Dziadziuś ją akceptował z tymi wszystkimi ranami na duszy i ciele… Wtedy po raz pierwszy ją uratował i przywrócił do życia.

W listopadowy dzień, taki jak ten…

Rozdział 2

Laura była delikatną kobietą obdarzoną bystrym umysłem. Taką, która to nie lubiła siedzieć w miejscu. Jeszcze przed ślubem ona wciąż miała na nosie różowe okulary. Jeździli na dalekie wyprawy, spali w stogu siana, on jeździł na desce, ona na rolkach. Jadali posiłki w różnych restauracjach, od greckiej przez włoską, po mongolską. Smakowali to życie – dosłownie.

I nagle pojawiła się ciąża. No, nie tak nagle, bo dziecko mieli wpisane w swoje dalekosiężne plany. Laura wyobrażała sobie małe pachnące stópki, które będzie całować, różową skórę, pełne usteczka ich dziecka, dopełnienia ich miłości.

No i stało się. Nic nie wyglądało tak, jak sobie to założyła. Macierzyństwo okazało się ciężką harówką. Czemu o tym nie piszą na ulotkach, nie pokazują w reklamach, nie mówią o tym głośno? Kochała swoją córeczkę, ale niekiedy była tak zmęczona, że zapominała, jak sama się nazywa.

Wycieraczki ich starego opla z trudem odgarniały śnieg, który jak szalony rozpadał się dzisiejszego popołudnia. Pracowały ciężko i przy każdym przesunięciu jęczały. Silnik nie był lepszy; co chwilę się krztusił i wydawał jakieś dziwne dźwięki.

Oby się tylko nie zepsuł, oby się nie zepsuł, prosiła w myślach Laura. Mimo jej błagań po zaledwie kilku minutach samochód zgasł. Na szczęście zdążyła zjechać na pobocze.

Cholera by to wzięła! – zaklęła w duchu. Spojrzała na fotelik, na którym spała mała Basia, i westchnęła. Jechały razem na wystawę obrazów bliskiej znajomej Laury. Praktycznie były już w bocznej uliczce, która odchodziła w stronę Kamionkowej; to tam znajdowała się galeria. No nic, uznała Laura, pójdzie w tamtym kierunku, a potem zadzwoni po pomoc drogową.

Wysiadła z samochodu, otworzyła tylne drzwi i wyjęła fotelik ze śpiącym dzieckiem. Opatuliła Basię kocykiem i ruszyła w stronę kawiarni, którą zauważyła chwilę wcześniej. Kiedy doszła bliżej, ze zdumieniem zauważyła, że to nie kawiarnia, ale antykwariat. Nazwa sugerowała jednak, że napije się też tutaj kawy. Tak, tak właśnie zrobi, rozgrzeje się kawą, obmyśli plan działania i ruszy dalej.

Pchnęła drzwi i od razu poczuła niezwykłą energię tego miejsca. Stosy książek piętrzyły się na niemal każdym stoliku, wszędzie stały już też ozdoby świąteczne, które ją zachwyciły. Przy ladzie natomiast stała starsza kobieta w różowo-fioletowej sukience. Siwe włosy spływały jej na ramiona.

Piękne te jej włosy, pomyślała Laura. Grube, puszyste, naturalne.

– Dzień dobry – przywitała się ze sprzedawczynią.

– Witajcie, kochane, w moim królestwie – zwróciła się tamta do nowo przybyłych.

Laura otrzepała ze śniegu buty, po czym usiadła na krześle obok stolika. Zdjęła kocyk z Basi i odpięła suwak jej kombinezonu, żeby maleństwo się nie zgrzało. W antykwariacie było niezwykle przytulnie.

– Czy czegoś ci potrzeba? – Starsza pani spojrzała na klientkę. Nie mogła nie zauważyć, że pod jej oczami malowały się sinofioletowe cienie. Włosy miała w nieładzie.

– Potrzeba mi… – Laura przeczesała palcami mokre włosy. Uzmysłowiła sobie, że wygląda fatalnie. Nieprzespane noce odcisnęły piętno ja jej twarzy. – Potrzeba mi… – powtórzyła ni to do siebie, ni to do Buni – mojego starego życia. – Sama nie wiedziała, dlaczego jej się to wymsknęło. Miała przecież tyle szczęścia. W dawnym życiu nie było Basi, a przecież kochała ją tak mocno, że sama się dziwiła, że można tak kochać. Ale jednak gdzieś w jej sercu pojawiła się jakaś zadra związana z macierzyństwem, jakaś wyrwa, tęsknota za tym, co minęło bezpowrotnie.

Starsza pani przysunęła sobie krzesło bliżej Laury i usiadła.

– Czy coś się stało?

– Nie tak to sobie wszystko wyobrażałam. Nie nadaję się do tego, aby być mamą! – Rozpłakała się. Nagle w tym miejscu i przy tej życzliwej starszej kobiecie wszystkie tamy puściły.

– Kiedy urodził się mój syn – zaczęła tamta – miałam ochotę zwiać gdzie pieprz rośnie. Ludzie dookoła przekonywali mnie, że to wszystko, co mi się przydarzyło, jest najpiękniejszą rzeczą na świecie, a ja czułam, że się duszę – wyznała poważnie. – On był moją nieodłączną częścią, w dodatku, wybacz sformułowanie, bezużyteczną. Rozumiem, co czujesz. Ale powiem ci coś, co cię pocieszy. To minie.

Laura popatrzyła na starszą kobietą z wdzięcznością. Nikt wcześniej nie mówił do niej w ten sposób. Mama patrzyła na nią jakoś tak z nieufnością, kiedy zwierzała jej się z tego, że według niej macierzyństwo jest do bani. Teściowa w ogóle wypominała jej fanaberie i powtarzała, że to najlepsze, co mogło się synowej w życiu przydarzyć. To zresztą ona była też osobą, która od dnia ślubu przy każdej możliwej okazji domagała się wnuka lub wnuczki. Z żadną z nich młoda matka nie mogła w tej sprawie znaleźć wspólnego języka.

Właścicielka antykwariatu przytuliła Laurę do siebie. Emanowała ciepłem i spokojem. Laura oparła głowę o jej ramię i wdychała zapach drzewa sandałowego oraz mandarynek. Zapach, który ją uspokajał.

Po kilku chwilach z trudem oderwała się od kobiety.

– Tego mi było trzeba. Dziękuję – wyszeptała.

– Każdy z nas czasami potrzebuje wsparcia.

– Trafiłam do nieba?

– Do raju. – Sprzedawczyni zaśmiała się. – Jestem Jadwiga, ale wszyscy mówią na mnie Bunia.

– Laura, miło mi. A moja córeczka to Basia.

– Jest śliczna.

– To prawda. I raz jeszcze proszę, niech pani nie myśli, że jej nie kocham.

– Kochasz, wiem o tym, ale chwilami chciałabyś wrócić do swojego dawnego życia. To zupełnie normalne. Każdy z nas choć na chwilę chciałby wrócić do jakiejś chwili z przeszłości. Na moment. Ale wiesz, tak sobie myślę, że gdybyś naprawdę przeniosła się w przeszłość, bardzo szybko zaczęłoby ci brakować tego, co masz dzisiaj. – Posłała jej ciepłe spojrzenie i zerknęła znacząco na filiżankę gorącej czekolady i córkę Laury.

Krzysztof wszedł do mieszkania. Cisza. W pierwszej ­chwili pomyślał właśnie o tym, że w mieszkaniu jest podejrzanie cicho. No tak, zreflektował się moment później, Laura pojechała przecież z Basią na wystawę, stąd ten kojący spokój.

Odłożył torby z zakupami na stół w kuchni i usiadł na kanapie. Nie chciało mu się ściągać nawet butów i kurtki. Roztopiony śnieg utworzył brudną breję na podłodze. Zetrze to… później. Rozejrzał się po pokoju, w którym panował bałagan. Pranie kłębiło się w dwóch plastikowych koszach. Paczki pieluch leżały na podłodze. Na stole stała brudna butelka po mleku. W zlewie piętrzyły się niepozmywane naczynia.

Czasami wydawało mu się, że nie nadawali się na rodziców. Bardzo kochali Basieńkę, ale nie radzili sobie z obowiązkami domowymi, to wszystko ich przerastało. Oboje byli wolnymi ptakami, a teraz ich życie wywróciło się do góry nogami. Zastanawiał się, czy Laura nie żałuje podjętej decyzji, w końcu to na nią tak naprawdę spadło najwięcej zmian.

Oparł się wygodnie i rozejrzał po wnętrzu. Przed narodzinami dziecka powinni byli odnowić mieszkanie. Oni woleli jednak do końca wykorzystać chwile wolności. Jeździli po świecie albo chodzili na kolacje, spotykali się ze znajomymi, kiedy tylko jego żona czuła się dobrze. Kiedy Laura nie mogła już latać, wciąż jeździli samochodem po Polsce i zwiedzali. Mieszkanie pozostało takie, jakie otrzymali w spadku. Zniszczone. Tapety we wzory były pożółkłe i gdzieniegdzie odchodziły, dywan lekko się wystrzępił. Swoje czasy świetności miał jakieś trzydzieści lat temu. Kredens i meblościanka liczyły sobie zapewne z pół wieku. Krzysztof otrzymał to mieszkanie w spadku po babci. Tymczasem za te pieniądze, które wydali na podróże, mogli je odnowić i kupić nowy, bezpieczny samochód, a nie jeździć starym rzęchem, który ciągle się psuł. Dlaczego nie pomyśleli o bezpieczeństwie swoim i dziecka?

Tak, prawda była taka, że nie nadawali się na rodziców. Krzysztof poczuł się bezradny, bezsilny i wyzuty z ochoty do życia. Ostatnio musiał wziąć też dodatkową robotę, żeby jakoś im się wiodło. Kiedyś z Laurą pracowali dorywczo, od zlecenia do zlecenia. Ale kiedy ma się dzieci, trzeba być bardziej odpowiedzialnym. Zatroszczyć się o ubezpieczenie, o stałą pensję, o bliskość placówek medycznych. Zmieniają się układ wartości i punkt odniesienia – to mały człowiek staje się centrum świata swoich rodziców i to wokół niego wszystko się kręci. I całe życie trzeba poświęcić temu, by było zdrowe, syte i szczęśliwe, nawet jeśli o swoim zadowoleniu bądź nie może komunikować tylko płaczem.

Dzieci były dla domatorów. Oni w tej sytuacji czuli się jak w potrzasku.

On czuł się jak w potrzasku.

To nie zawsze jest tak jak na filmach: kobieta oznajmia mężczyźnie, że jest w ciąży, wymownie machając obsikanym przed kilkoma minutami testem ciążowym, a on z radości niemal klaszcze uszami. Albo ona z dumą wręcza mu maleńkie buciki, a on jeszcze przed pierwszym usg rzuca się do kupna wózka, wanienki i łóżeczka i zaczytuje się w książkach o rozwoju płodu. Niekiedy bywa inaczej.

To prawda – po tym, jak Laura i Krzysztof się pobrali, założyli, że w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości postarają się o potomka. Ale nie pół roku po ślubie! Czasami wydawało mu się, że żona to sobie wszystko skrzętnie zaplanowała. Bo przecież kobiety tak robią, czyż nie? Zwykle to im się bardziej spieszy do pieluch i papek…

To było kilkanaście miesięcy temu. Krzysztof wrócił z pracy podekscytowany, bo dostał premię. Pierwsze, o czym pomyślał, to jakiś wyjazd. Nie mógł się doczekać, kiedy opowie o tym Laurze. Na pewno się ucieszy. W jednym zgadzali się bezsprzecznie: kochali podróżować i odkładali każdy grosik na to, by gdzieś wyjechać. Są pary, które kolekcjonują książki, płyty winylowe albo stare meble; oni zdecydowanie woleli zapełniać półki albumami zdjęć z kolejnych wypraw, a pamięć – wspomnieniami, których nic i nikt nie mogło im odebrać.

Wpadł do domu jak burza. Laura siedziała z posępną miną na kanapie i wpatrywała się w ścianę. Już wtedy powinien odnotować, że coś jest na rzeczy, ale mężczyźni zwykle są mniej spostrzegawczy od kobiet albo nie chcą pewnych rzeczy zauważać. Po czasie wyrzucał sobie, że to była chyba druga z tych sytuacji.

Krzysiek podszedł do żony i pocałował ją w policzek.

– Cześć. Ale mam dla ciebie newsa!

Żona nawet na niego nie spojrzała.

– Ja też – powiedziała cicho bezbarwnym głosem. – I to takiego, że padniesz…

– To najpierw ja! – Krzysiek był niezwykle podekscytowany. Wiedział, że możliwość ruszenia przed siebie przegna najcięższą nawet chmurę burzową z oblicza żony. Może Kostaryka? Albo Maroko? Zaraz zdecydują. – Dostałem premię i… – celowo zrobił pauzę – porywam cię w nieznane.

Laura wreszcie oderwała wzrok od ściany i uśmiechnęła się niemrawo.

– Możesz mnie porwać co najwyżej do sklepu po pieluchy.

Krzysztof zamarł, wyraźnie skonfundowany. Jakie pieluchy? Co ona wygaduje? Czyżby miała problem z trzymaniem moczu? Ale to dopiero w późniejszym wieku…

– Pieluchy? Jesteś chora?

Sapnęła, przymknęła oczy.

– Jejkuuu. Właśnie próbuję ci powiedzieć, że jestem w ciąży.

Krzysztof zapatrzył się w nią jak sroka w kość, a styki w jego głowie w tym właśnie momencie przestały… stykać.

– Słucham?

Nadal nie pojmował sensu usłyszanych przed chwilą słów.

– Co z tobą nie tak? – Cisnęła w niego poduszką, która leżała obok niej. – Jestem w ciąży.

– O cholera! – Krzysztof wreszcie wyartykułował dokładnie to, co w tamtym momencie poczuł. W tej „ocholerze” zawarł wizję oddalających się od niego wakacji w tropikach, słonecznych plaż, o których będzie musiał zapomnieć na najbliższe lata. No właśnie, na ile lat przyjdzie im się z nimi rozstać? I czy to oznacza, że następne podróże będą już musieli odbywać w trójkę, za każdym razem z małą kulą u nogi? O cholera! Cholera! Cholera! On nie był na to gotowy!

– Jesteś kretynem! – Laura wyszła do sypialni, zatrzaskując za sobą drzwi.

Jej mąż przysiadł na kanapie oniemiały, z otwartymi ustami, i nie wiedział, co ma powiedzieć.

W końcu zrobił głęboki wdech i poszedł do sypialni. Zareagował jak ostatni dupek i musiał się postarać zatrzeć to wrażenie.

Laura leżała na łóżku i płakała.

– Przepraszam… Nie chciałem cię zranić.

– Ale zraniłeś.

No fakt, nie da się ukryć, pomyślał ze smutkiem. Teraz powinien spróbować jakoś poskładać tę rzeczywistość, która w jednej chwili posypała im się jak domek z kart.

– Nie planowaliśmy teraz dziecka… Ale w sumie to, co nieplanowane, może okazać się naszą najpiękniejszą przygodą.

Podniosła na niego załzawione oczy.

– I co my teraz zrobimy?

Krzysztof też się nad tym zastanawiał. Wiedział jednak, że jakkolwiek by było, musi wspierać Laurę. Kochał ją, była całym jego życiem.

– Cieszę się. Musiałem to przełknąć, bo spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba, ale… cieszę się. Wszystko się nam ułoży, zobaczysz.

Pozwoliła mu się objąć i trwali tak, dopóki ostatecznie się nie uspokoiła.

Tak było w dniu, w którym dowiedział się, że zostanie ojcem.

Nie, pomyślał teraz. Ona była wtedy równie zaskoczona jak ja i chyba jeszcze bardziej przerażona. Z pewnością nie zaplanowała sobie Basi, nie wtedy, nie z premedytacją, nie postawiła go przed faktem dokonanym. Oboje przed nim stanęli i zgodnie uznali, że przyjmą to niekoniecznie chciane w tej chwili małe szczęście z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Rozdział 3

Jako mała dziewczynka Dorota była taka rezolutna. Ostrożna. Tak, powiedziałby o córce, że była ostrożną osobą. To Michał zachęcał ją do robienia jakichś głupotek, jak razem nazywali szalone pomysły. Dorota była zazwyczaj wycofana, lecz gadatliwa i szalenie inteligentna jak na swój wiek. Jedynaczka, ale o złotym sercu. Bunia nauczyła jej tej wrażliwości. A teraz… Wszystko się zmieniło jakieś pół roku temu, kiedy skończyła siedemnaście lat. Nie poznawał swojej córki, która najwyraźniej chciała udowodnić całemu światu, że jest już dorosła.

Nie mógł sobie poradzić z jej dorosłością, którą chyba należałoby mimo wszystko wziąć w cudzysłów. I tym zdjęciem, które zobaczył tego ranka. Na samą myśl o nim robiło mu się niedobrze. Nie mógł sobie poradzić ze swoimi odczuciami, kiedy odnalazł w jej plecaku najpierw paczkę papierosów, a potem paczkę prezerwatyw. Nie grzebał w jej rzeczach, po prostu stwierdził, że plecak należy wreszcie uprać, bo jego kolor wołał o pomstę do nieba.

Michał sądził, że najgorszy okres miał już za sobą: te kolki, ząbkowanie, naukę chodzenia, nieprzespane noce. Jednak to, co się teraz działo z jego córką, po prostu doprowadzało go do szału. Wiedział, że jeśli nic nie zrobi, eksploduje.

Podskórnie czuł, że tamtego wieczoru nie wydarzy się nic dobrego. Dorota z korytarza krzyknęła:

– Wychodzę!

A w jego głowie zapaliła się czerwona lampka. Zwykle córka przychodziła się z nim pożegnać, a skoro tego nie zrobiła, coś musiało być na rzeczy. Zerwał się na równe nogi i trzema susami znalazł się w przedpokoju.

Oniemiał. Przed nim stała nie siedemnastoletnia dziewczyna, ale wypacykowana kobieta, która wyglądała na co najmniej dwadzieścia pięć lat. Ubrana była w króciutkie dżinsowe spodenki, które odkrywały połowę pośladków, kabaretki, niebotycznie wysokie szpilki i kusą bluzeczkę odkrywającą pępek. Bóg jeden wie, kiedy ona te ciuchy zdążyła kupić, bo przysiągłby, że widział je po raz pierwszy.

Przetarł oczy ze zdumienia, spoglądając w okolice brzucha córki. Czy go wzrok nie mylił? Nie, w pępku Doroty znajdował się kolczyk! Na skąpe ciuchy dziewczyna narzuciła króciutką kurtkę, której nie zapięła. Przy bliskich zeru temperaturach. W drugiej połowie listopada.

– Masz kolczyk w pępku? – Michał nie mógł oderwać wzroku od tego elementu biżuterii.

– Mam – stwierdziła, jakby to było oczywiste.

– Jak długo?

– Jezuuu, tato – jęknęła. – Tylko ty możesz zadawać takie pytania. Mam siedemnaście lat. – Przewróciła oczami. – Zaraz będę pełnoletnia. Rodzice moich koleżanek nie pytają ich o kolczyki w pępkach.

– Jakoś mnie to nie obchodzi.

– Co?

– Zdanie innych rodziców na temat kolczyków w pępkach ich córek – wycedził, z trudem trzymając nerwy na wodzy. – Jak długo masz ten kolczyk?

– Od kilku tygodni.

– I nic mi o tym nie powiedziałaś?!

– Nie informuję cię też o tym, kiedy mam okres. – Dorota była wyraźnie rozdrażniona.

– Ale o tym, że masz napięcie przedmiesiączkowe, już tak.

Michał doskonale wiedział, kiedy córka ma „te dni”, i za każdym razem oddychał z ulgą. Wiedział, że nie ma chłopaka, ale w dzisiejszych czasach to było marne pocieszenie. Niektóre dziewczyny w jej wieku też nie miały, a jednak zachodziły w ciąże. Po prostu się puszczały.

– Nigdzie nie wyjdziesz w takim stroju.

– Żartujesz sobie, prawda?

– Nie. Nie wyjdziesz i już.

– Jesteś staromodny i… – Ale Dorota wiedziała, że powinna się ugryźć w język, bo inaczej rzeczywiście nigdzie nie wyjdzie. Posłusznie wróciła do swojego pokoju i przebrała się w dżinsy. Na bluzkę włożyła bluzę, spodenki zwinęła w rulon i wepchnęła do plecaka.

Chwilę później znów była w przedpokoju.

– Możesz mi powiedzieć, dokąd się wybierasz?

– Idę do Kornelii.

Kornelia była najlepsza koleżanką Doroty, której Michał zupełnie nie lubił. Wydawało mu się, że to pod jej wpływem jego córka się zmieniła. Ale wiedział też, że każdy z nas zmian w swoim życiu dokonuje sam, nie można obarczać winą za nie tylko innych.

– O której wrócisz? – Nie chciał być zbyt zaborczy czy namolny, ale bał się o córkę. No i wbrew temu, co sama powtarzała, nie była jeszcze dorosła. Chciał być za nią odpowiedzialny.

– Koło północy? – Cmoknęła go w policzek, a on z miejsca poczuł, jak ogarnia go przerażenie.

– Zaczekaj, dam ci pieniądze na taryfę. – Z tylnej kieszeni dżinsów wyciągnął portfel. – Pamiętaj, cokolwiek by się działo, wracaj taksówką, ewentualnie do mnie zadzwoń.

Wzięła podane jej banknoty bez słowa i wyszła, cmoknąwszy go w policzek na do widzenia.

Musiał przysnąć, bo obudził się cały obolały. Rozprostował nogi. W telewizorze leciał jakiś program o morderstwach. Wzdrygnął się. Przeczesał ręką rozwichrzone włosy i sięgnął po telefon. Która może być godzina?

Wyświetlacz pokazywał drugą trzydzieści. Po cichu zajrzał do pokoju Doroty – jeszcze nie wróciła. Ogarnął go niepokój. Zadzwonił do córki, ale miała wyłączony telefon. Już on sobie z nią porozmawia… Wybrał numer Kornelii – nie odebrała. Wysłał jej SMS, jednak nie raczyła odpisać. Śpi? Razem gdzieś imprezują? Przecież Dorota by się odezwała, gdyby po prostu postanowiła zostać u przyjaciółki, wiedziała, że będzie się o nią martwił.

Poczekał do trzeciej. Każda minuta dłużyła mu się niemiłosiernie. W końcu wstał, sięgnął po kluczyki do samochodu, z wieszaka zdjął polar, włożył buty i ruszył do wyjścia. Po głowie cały czas tłukły mu się sceny z obejrzanego mimochodem programu. Wprawdzie istniało nikłe zagrożenie, że tej nocy po okolicy krąży jakiś seryjniak, ale mało to niebezpieczeństw czyhało nocą na samotne młode kobiety? Trudno, najwyżej wyjdzie na zbzikowanego i nadopiekuńczego ramola, ale przynajmniej będzie wiedział, że Dorota jest cała i zdrowa.

Na szczęście wiedział, gdzie mieszka Kornelia. Była córką nadzianego biznesmana, którego żona zmieniała kochanków jak rękawiczki i nie interesowała się ani córką, ani jej młodszym bratem. Michał wjechał na posesję z piskiem opon. Nie silił się na żadne pukanie, pewnie i tak nikt by go nie usłyszał. Muzyka grała tak głośno, że dziwił się, iż żaden z sąsiadów jeszcze nie wezwał policji.

Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Przeszedł przez biały korytarz i znalazł się w salonie pełnym nastolatków. I wtedy jego wzrok padł na fotel, na którym leżała jego półprzytomna córka; jakiś koleś całował ją właśnie po udach.

W pierwszej chwili Michał osłupiał. Dlaczego jego córka była w samych majtkach? Co się tu, do cholery, wyprawiało? Inni młodzieńcy robili zdjęcia Dorocie i temu gogusiowi.

Tego było za wiele! Michał pewnym krokiem podszedł do sprzętu i wyłączył muzykę. Oszołomione dzieciaki wlepiały w niego oczy. Gnojek przestał całować uda Doroty, a Michał w jednej chwili do niego podbiegł i złapał go za koszulkę.

– Co ty wyprawiasz? Co ty, kurwa, wyprawiasz?

– Ona tego chciała… – Młody zaczął się jąkać.

– Jak to „chciała”, skoro jest nieprzytomna?

– Wcześniej chciała.

– Stul pysk, bo zaraz oberwiesz! – Michał ostatkiem sił opanował się, by nie uderzyć gówniarza, nie umiał o nim myśleć inaczej. W przeciwnym razie dosłownie zmasakrowałby dzieciaka i miał problemy. Sytuacja wymagała czegoś innego. Wziął na ręce Dorotę, która nawet się nie obudziła, i zaniósł ją do samochodu. Położył ją na tylnym siedzeniu, a następnie okrył kocem, który woził w bagażniku od niepamiętnych czasów. Wszystko będzie dobrze. Oby to był tylko alkohol, a nie żadne dragi.

Usiadł za kierownicą i się rozpłakał. Płakał jak dziecko. Jego mała córeczka… Co mogłoby się z nią stać, gdyby tam nie wkroczył?

Po przyjeździe do domu Dorota ocknęła się i zaczęła wymiotować; Michał stał przy niej i trzymał jej włosy, potem obmył jej twarz, a na koniec zaniósł córkę do łóżka i czuwał nad nią do południa, kiedy to córka się obudziła.

– Tato… – pisnęła schrypniętym głosem.

– Jestem. – Michał otworzył oczy. Przetarł ręką twarz. – Jak ty się czujesz?

– Przepraszam… Przepraszam. – Mężczyzna widział, jak bardzo Dorocie jest przykro. On też jeszcze nie doszedł do siebie. Buzowały w nim emocje. Ile pamiętała? Czy w ogóle wiedziała, co się z nią wczoraj działo?

– Brałaś coś? – Wyobraźnia podsuwała Michałowi różne scenariusze.

– Tato… – jęknęła dziewczyna. – Ja nie biorę.

– Upiłaś się… Ale to nie jest w tym wszystkim najgorsze. Najgorsze jest to, co ten bydlak z tobą wyprawiał.

Dorota przewróciła oczami; nie wiedziała, kogo ojciec nazywa bydlakiem. Poprzedniego wieczoru film zupełnie jej się urwał, nie miała pojęcia, jak skończyła się impreza i co się właściwie stało. Wróciła sama? Taksówką? Nocnym? Ojciec po nią pojechał? Musi zadzwonić do przyjaciółki, ale najpierw powinna pozbyć się ojca z pokoju.

– Może zadzwonię do Kornelii i wszystkiego się dowiem? – zapytała słabym głosem.

– Masz zakaz dzwonienia do Kornelii i… szlaban! – Michał wstał z krzesła tak gwałtownie, że przewrócił stolik. Nie przejął się tym, tylko nachylił się w stronę córki. – Ten gnojek ma cię przeprosić. Pójdę z tym do jego rodziców.

Dorotę z miejsca ogarnęła panika.

– Tato, daj mi zadzwonić – poprosiła. – Potem możesz dawać mi szlabany, ale najpierw muszę wiedzieć, co się wydarzyło. Nic nie pamiętam!

– I może lepiej…

Michał wyszedł z pokoju. Zamknął drzwi z impetem i czekał. Musiał napić się wody, bo inaczej chyba by eksplodował. Gotowały się w nim sprzeczne emocje, wściekłość i gniew mieszały się z ulgą i żalem.

Po kilku minutach w drzwiach stanęła Dorota. Wyglądała tak krucho, że ojciec najchętniej by ją przytulił. Spuściła głowę.

– Ten chłopak… To Paweł Wilczyński. Najlepszy koleś w szkole.

– Najlepszy? – Oczy Michała ciskały gromy. Nie miał pojęcia, co to niby miało znaczyć.

– Gra w szkolnej drużynie, wszystkie laski chciałyby z nim… No wiesz. – Wzruszyła ramionami. – A on wybrał mnie!

– Dzieciaku! – Michał błyskawicznie znalazł się przy córce. – On chciał cię wykorzystać. Byłaś nieprzytomna. Muszę spotkać się z jego rodzicami! Niech wiedzą, co synalek wyprawia, i podejmą stosowne kroki.

– Tatoooo – warknęła. – Nigdzie nie pójdziesz, bo jak coś zrobisz, będę miała przejebane.

Twarz jej ojca w jednej chwili stężała.

– Jak ty się odzywasz? Jakie przejebane? Dziewczyno, miej swoją godność!

W głowie mu się nie mieściło, że jego córka przedkłada popularność nad szanowanie swojego ciała. „Najlepszy koleś w szkole”?! Chyba największy bydlak. Ciekawe, ile jeszcze dziewczyn upokorzył w taki sposób…

Przez całą niedzielę Dorota chodziła za Michałem krok w krok, błagając, by nie szedł do rodziców Pawła i nie doniósł na niego. Mężczyzna w końcu ustąpił córce, ale w poniedziałek i tak zaczaił się na tego gnojka, Pawła Wilczyńskiego. Wyszpiegował go na mediach społecznościowych. Teraz namierzenie kogoś było proste, dzieciaki zdawały relację właściwie z każdego momentu swojego życia. Bardzo łatwo było odkryć, dokąd chodzą po szkole, co robią, czym się interesują. Teraz i Michał wiedział, gdzie chłopak przebywa, z kim się zadaje, o której chodzi na treningi. Zbyt inteligentny to on chyba nie jest, pomyślał z rozczarowaniem. Jak taki typ mógł się spodobać jego mądrej, ślicznej dziewczynce?

Chłopak wyszedł z kolegą z siłowni o osiemnastej piętnaście. Michał szedł za nim kawałek, a kiedy Paweł pożegnał się ze znajomym, mężczyzna dopadł do niego.

– To pan? – Wilczyński był wyraźnie zszokowany.

– O tak, to ja. Wiesz, wtedy na imprezie wcale z tobą nie skończyłem! – Michał poczerwieniał, a na jego skroniach pojawiły się pulsujące żyłki.

Paweł pogardliwie wydął wargi.

– Wyjaśniliśmy sobie wszystko z Doris. Nie wiem, po co pan robi jakieś chore jazdy.

Ale Michał był niczym rozjuszony byk; chwycił Pawła za bluzę i uniósł do góry. Był wysoki, dobrze zbudowany, co drugi dzień biegał po kilkanaście kilometrów, a od czasu do czasu chodził też na siłownię. Wzbudzał respekt.

– Słuchaj, gnojku, jeszcze raz się zbliżysz do mojej córki, jeszcze raz do niej zagadasz, a wyrwę ci to małe coś, co dynda ci między nogami.

– Niech go pan puści! Niech go pan puści! – Michał usłyszał za sobą głos przerażonej dziewczyny, która robiła im fotki. Jeszcze tylko tego mu brakowało. Widowni.

Postawił Pawła na ziemi. Gnojek, mimo swojej napompowanej postury, był wyraźnie przestraszony.

– Jeszcze raz, a się doigrasz! – Mężczyzna pogroził mu palcem, nim obrócił się na pięcie i odszedł.

Dzień później Dorota wpadła do kuchni cała rozwścieczona.

– Jak mogłeś? – Wycelowała w ojca palec. – Jak, do cholery, mogłeś?

– Co? – Udał, że nie ma najmniejszego pojęcia, o czym ona mówi.

– Obiecałeś! – Pod oczami dziewczyny widniały czarne plamy, łzy wymieszane z tuszem.

– Och, o to ci chodzi. Nie poszedłem do jego rodziców, po prostu nastraszyłem gnojka.

– I po co, tato? – łkała Dorota.

– Kochanie… – Michał podszedł do córki. Chciał ja przytulić, ale ta zrobiła unik. – Nie pozwolę, aby ktoś wykorzystywał moją córeczkę. Poza tym… Facet powinien mieć do kobiet jakiś szacunek. Czy ty nie rozumiesz, że on mógł cię skrzywdzić, a ty nawet byś tego nie pamiętała?! Chcę cię po prostu przed nim ochronić!

– Jestem już dużą dziewczyną, jestem dorosła, a ty stale o tym zapominasz! – Dorota była tak zła na ojca, że miała ochotę okładać go pięściami.

– Ale nigdy nie przestaniesz być moją córeczką, którą kocham, rozumiesz? Nigdy!

Dorota opadła na kanapę. Cała się trzęsła. Spróbowała na moment uspokoić oddech, żeby wytłumaczyć ojcu racjonalnie, w czym tkwi problem. Sam z siebie nie potrafił postawić się na jej miejscu.

– Tato, wiesz, co oni mi teraz zrobią?

– Ale kto?

– Ludzie ze szkoły.

– Co? – Michał znów był rozwścieczony. – Nie pozwolę, by ci coś zrobili.

Gdyby nie było jej tak źle, przewróciłaby oczami. Ojciec był niereformowalny.

– Będą się ze mnie naśmiewać.

Typowe, pomyślał. Dorocie prawie stała się krzywda, on interweniował, a dzieciaki staną murem nie za ofiarą, tylko za oprawcą. „Najlepszym kolesiem w całej szkole”. Westchnął. Na to sam raczej nic nie poradzi, przecież nie zmusi nastolatków, by zrozumieli, że to, co ten chłopak wyprawiał na imprezie, było złe. Trudno, jeśli będzie bardzo poważnie, coś wymyśli, żeby Dorota tak się nie męczyła. Przecież z każdej sytuacji jest jakieś wyjście. Już nie raz sobie poradzili. Byli drużyną od tych kilkunastu lat…

– Jeśli tylko zechcesz, zmienisz szkołę.

– Tatooo… – jęknęła Dorota. – Ty nic nie rozumiesz! Filmik, na którym szarpiesz się z Pawłem, obiegł już internet, a ludzie mają ze mnie bekę.

– Komu mam to zgłosić? Dyrektorowi? Twojej wychowawczyni? – Oczy Michała kolejny raz ciskały gromy.

– Daj już spokój! Prędzej to Paweł może cię teraz pozwać za napaść! Jeszcze tylko narobisz sobie problemów!

– Posłuchaj… – Michał uklęknął przy córce. – Doskonale wiesz, że gdyby wyszło na jaw, co się działo na tej imprezie, wszyscy mielibyście „przejebane”, jak mówisz, a po wizycie policji chyba nawet mama Kornelii zaczęłaby mieć coś przeciwko organizowaniu takich balang właśnie u nich. Nie sądzę, żeby ten chłystek próbował gdziekolwiek to zgłaszać. I nie mogę dać temu spokoju, bo ktoś cię dotkliwie krzywdził, a ja jestem twoim ojcem i chcę cię przed całym tym złem obronić – powtórzył jak mantrę.