Syndrom nenufarów - Grégoire Bouillier - ebook

Syndrom nenufarów ebook

Gregoire Bouillier

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Dlaczego nenufary?

Nawet jeśli wszyscy rozumieją, co Nenufary Moneta oznaczają dla historii sztuki, to co znaczyły dla niego? Co on w nich widział, co takiego widział tylko on? Jaki sekret im przypisywał?

Pod wrażeniem Wielkich Płócien Claude’a Moneta oglądanych w paryskiej Oranżerii autor odkrywa mroczne tajemnice i echa osobistych doświadczeń malarza skrywanych przez lilie wodne i stawy, które obsesyjnie malował.

W powieści pełnej humoru, intrygujących pytań i inspirujących refleksji o sztuce prowadzi fascynujące dochodzenie, by wyjaśnić własny „syndrom nenufarów”, a czytelnik nie może się oprzeć wrażeniu, że dzieło sztuki tyle samo zawdzięcza twórcy, co odbiorcy.

Dlaczego nenufary?

Po co przez trzydzieści lat malować te same wodne kwiaty ze swojego ogrodu, choćby pod różnymi kątami i w bezustannie zmieniającym się świetle?

Po co czynić z nich swój ulubiony temat? Swój lejtmotyw, swój kwiatowy fetysz, swój obiekt przejściowy? Centralny temat swojej twórczości i swojego malarskiego życia?

Po co w ogóle robić z nich temat?

Czy tylko mnie to intryguje?

Dlaczego nenufary, a nie tulipany, margerytki, rododendrony? Maki też są ładne!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 508

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału fran­cu­skiego Le Syn­drome de l’Oran­ge­rie

Co­py­ri­ght © Flam­ma­rion, Pa­ris 2024

Co­py­ri­ght © No­wela, Po­znań 2025

Re­dak­cja Emi­lia Zwo­niar­ska

Ko­rekta Ka­ro­lina Frąc­ko­wiak

Opra­co­wa­nie gra­ficzne i skład JNK Gra­ftekst Ju­styna No­wa­czyk

Cet ouvrage a bénéfi­cié du so­utien du Pro­gramme d’aide à la pu­bli­ca­tion de l’In­sti­tut fra­nçais.

Książkę wy­dano dzięki do­fi­nan­so­wa­niu In­sty­tutu Fran­cu­skiego w ra­mach pro­gra­mów wspar­cia wy­daw­ni­czego.

ISBN 978-83-67936-27-9

Na okładce:

zdję­cia ob­ra­zów Claude’a Mo­neta z do­meny pu­blicz­nej

Nym­pheas (1897–1898),

Los An­ge­les Co­unty Mu­seum of Art

https://com­mons.wi­ki­me­dia.org/wiki/File:Mo­ne­t_Wa­te­r_Li­lie­s_pa­in­ting_(31843648457).jpg

https://www.flickr.com/pho­tos/vin­ta­ge­_il­lu­stra­tion/31843648457/

Wa­ter Lily Pond, 1917, Art In­sti­tute of Chi­cago

https://com­mons.wi­ki­me­dia.org/wiki/File:Mo­net_-_Wa­te­r_Li­ly­_Pond,_1917-19,_1982.825.jpg

https://www.ar­tic.edu/ar­tworks/97933/wa­ter-lily-pond?q=mo­net

Wy­daw­nic­two Nowe

No­wela sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Po­znań

www.wy­daw­nic­two­nowe.pl

re­dak­cja@wy­daw­nic­two­nowe.pl

Dział han­dlowy (+48 61) 847 40 40

za­mo­wie­nia@no­wela.pl

Dla Alix

„Wi­dzę mar­twych lu­dzi” –

Ha­ley Joel Osment, Szó­sty zmysł

Część I

„A tam, co wi­dzisz?” –

Jean Eu­sta­che, Zdję­cia Alix

1.1

To za­bawne.

A może wcale nie.

Ale nie­dawno wy­bra­łem się do mu­zeum sztuki w Oran­że­rii.

(To było do­kład­nie ty­dzień temu).

Po raz pierw­szy po­sze­dłem zo­ba­czyć Ne­nu­fary Claude’a Mo­neta.

(Le­piej późno niż wcale).

Wcze­śniej ja­koś ni­gdy się nie zło­żyło.

Ni­gdy do­tąd nie wi­dzia­łem Wiel­kich Płó­cien z Oran­że­rii.

Nie na wła­sne oczy.

I wy­da­rzyło się coś dziw­nego.

Ogar­nęły mnie za­wroty głowy, nie­po­kój.

Po­czu­łem się strasz­li­wie przy­gnę­biony.

To się stało na­gle.

O mało nie ze­mdla­łem.

Cze­goś ta­kiego nie mia­łem w pla­nach.

Nie tego się spo­dzie­wa­łem.

Zwłasz­cza w związku z Ne­nu­fa­rami Claude’a Mo­neta.

Do­piero po wyj­ściu z Oran­że­rii, gdy zna­la­złem się na ulicy i świe­żym po­wie­trzu, gdy od­da­li­łem się od Ne­nu­fa­rów Mo­neta, stop­niowo zro­biło mi się le­piej. Oto znów od­dy­cha­łem nor­mal­nie.

Od­zy­ska­łem lek­kość.

Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że je­śli mój nie­po­kój mó­wił coś o mnie, mó­wił także coś o Ne­nu­fa­rach, po­nie­waż to one były jego przy­czyną.

Co mó­wił?

Skąd ten nie­po­kój?

Jak łą­czył się z Ne­nu­fa­rami?

Co nie­po­ko­ją­cego się w nich kryło, o ile kryło się w nich coś nie­po­ko­ją­cego?

Czy to miało zwią­zek z mo­imi ba­da­niami le­kar­skimi?

Bo nie chcę tu ni­kogo prze­ko­ny­wać: daję po pro­stu świa­dec­two ob­ra­zo­wego szoku, który mnie sa­mego za­sko­czył, co je­dy­nie po­głę­biło od­czu­wane do­le­gli­wo­ści, czy­niąc je dla mnie kom­plet-nie nie­zro­zu­mia­łymi.

Co się wy­da­rzyło pod­czas mo­jej wi­zyty w Oran­że­rii?

Cozo­ba­czy­łem?

1.2

Co wi­dzimy na ob­ra­zie?

Nie wiemy.

Ni­gdy tego nie wiemy.

Nie uczono nas pa­trzeć wła­snymi oczyma.

Wła­śnie dla­tego sta­jąc przed ob­ra­zem, szybko od­czy­tu­jemy ta­bliczkę z na­zwi­skiem ma­la­rza, ty­tu­łem dzieła, datą i tak da­lej. Po­śpiesz­nie gro­ma­dzimy in­for­ma­cje, aby mieć słowa. Słowa są ważne. (Coś o tym wiem). Bo oto je­ste­śmy ura­to­wani! Na­gle znamy na­zwi­sko ma­la­rza, ty­tuł dzieła, datę i tak da­lej. Oto mamy coś do po­wie­dze­nia. Oto to­wa­rzy­szy nam po­czu­cie, że wiemy, a za­tem wi­dzimy. (Jupi!)

Od­tąd nie po­strze­gamy już za po­śred­nic­twem oczu, lecz słów. Pa­trzymy na ob­raz przez oku­lary słów, jakby po­zwa­lały le­piej wi­dzieć i jakby czy­niły coś wi­docz­nym, sta­wały się rap­tem na­szymi oczami. (Po­ważny błąd!)

To ku­glar­ska sztuczka.

W tym przej­ściu od oczu oglą­da­ją­cych ma­lo­wi­dło do oczu czy­ta­ją­cych, co na­pi­sano pod spodem, kryje się przej­ście od ob­razu do słowa, od zmy­słów do in­te­lektu, od jed­nostki do spo­łe­czeń­stwa. Kryje się fakt, że tra­cimy z oczu ma­lo­wi­dło i w ogóle zdol­ność wi­dze­nia. Słowa by­naj­mniej nie otwie­rają nam oczu, przy­kry­wają je­dy­nie na­szą śle­potę. Zmu­szają nas, by­śmy pa­trzyli ina­czej, so­cja­li­zują na­sze spoj­rze­nie i nie po­zwa­lają nam wpaść w ot­chłań na­szej siat­kówki. Bo oko nie wie, co wi­dzi. Po­dob­nie jak karty nie wie­dzą, że grają w po­kera, i z tego po­wodu kpią so­bie za­równo ze zwy­cięzcy, jak i z prze­gra­nego, tak oczy nie wie­dzą, co wi­dzą. Nie wie­dzą na­wet, że wi­dzą! Tak samo jak zwie­rzę­tom, bra­kuje im daru mowy i w związku z tym nie mogą po­wie­dzieć, co uj­rzały. Gdyby mo­gły, wy­ra­zi­łyby to sło­wami in­nymi niż te, które umiesz­czamy pod ob­ra­zem.

Na przy­kład: przy­by­wamy do Oran­że­rii, wcho­dzimy do pierw­szej sali i oto, co wi­dzimy: ogromny na­pis „Claude Mo­net” wraz ze wszyst­kim, co ozna­cza to na­zwi­sko; wi­dzimy słowo „ne­nu­fary”, datę – rok 1914, słowo „im­pre­sjo­nizm”, słowo „mu­zeum”, może mi­liony euro, które warte są dziś ob­razy Mo­neta, przede wszyst­kim zaś, wy­pi­sane jesz­cze więk­szą czcionką, uwaga, spoj­ler, wi­dzimy słowo „ar­cy­dzieło”. Po­nie­waż wszy­scy twier­dzą, że Ne­nu­fary Mo­neta to ar­cy­dzieło, i wszy­scy są o tym prze­ko­nani, jesz­cze za­nim zo­ba­czą naj­mniej­szy choćby ne­nu­fa­rek jego pędzla! To spra­wia, że mimo woli nie oglą­damy ob­razu,lecz pró­bu­jemy uj­rzeć ar­cy­dzieło.Sta­ramy się po­wią­zać jedno z dru­gim, wy­tę­żamy siły, by zro­zu­mieć jak i dla­czego. Ba­damy dy­stans mię­dzy płót­nem a ar­cy­dzie­łem i na pod­sta­wie tej od­le­gło­ści my­ślimy: to, ar­cy­dzieło? Ależ tak, ależ oczy­wi­ście! Albo wręcz prze­ciw­nie: to, ar­cy­dzieło? Mój czte­ro­la­tek po­ra­dziłby so­bie le­piej… Za­miast oglą­dać ob­raz i ostrzyć na nim spoj­rze­nie, każdy po­dej­muje wy­siłki, by po­łą­czyć słowa, które ma w gło­wie, z tym, co ma przed oczami – z ogromną szkodą dla tego dru­giego. Gdy bo­wiem po­stę­pu­jemy w ten spo­sób, cał­kiem omija nas przy­goda oka, a tym bar­dziej przy­goda ob­razu.

To samo do­ty­czy mu­zyki.

To samo do­ty­czy każ­dego ro­dzaju sztuki.

Na­wet li­te­ra­tury!

Na­le­ża­łoby zwy­czaj­nie ulec wła­snemu wi­dze­niu. Zi­gno­ro­wać le­gendę umiesz­czoną pod ob­ra­zem, a także le­gendę, która go ota­cza. Rzecz w tym, by za­opa­trzyć się we wła­sne spoj­rze­nie, w spoj­rze­nie nowe, a przede wszyst­kim – nieme.

Ła­twiej po­wie­dzieć, niż zro­bić.

Bo gdy po­sze­dłem zo­ba­czyć Ne­nu­fary, by­łem jak wszy­scy inni.

Także mnie wy­peł­niały go­towe słowa, odzie­dzi­czone po­glądy i cu­dow­nie ste­reo­ty­powe fra­zesy.

Spo­dzie­wa­łem się, jak każdy, że olśni mnie ta ma­lar­ska fe­eria barw roz­sza­lała na po­wierzchni nie­mal dwu­stu me­trów kwa­dra­to­wych. Za­wczasu prze­ko­nany, wy­obra­ża­łem so­bie, że do­stą­pię cza­row­nych ta­jem­nic za­war­tych w grze świa­tła na wo­dzie, w roz­wi­bro­wa­nym po­wie­trzu prze­mie­nio­nym w pa­letę zie­leni i nie­bie­sko­ści, w wi­rach kwia­tów roz­le­wa­ją­cych się z eso­watą gra­cją ap­po­gia­tur, w im­pre­sjo­ni­stycz­nym kul­cie na­tury, nie za­po­mi­na­jąc o me­dy­ta­cyj­nym na­stroju i spo­koju we­wnętrz­nym, któ­rych każdy nor­mal­nie skon­stru­owany człek do­świad­cza w obec­no­ści Ne­nu­fa­rów. Tak sły­sza­łem.

Nie ja.

Wi­dać nie je­stem nor­mal­nie skon­stru­owany.

W końcu mó­wimy o Ne­nu­fa­rach Mo­neta!

O „Ka­plicy Syk­styń­skiej im­pre­sjo­ni­zmu”, jak to ujął ma­larz An­dré Mas­son (w 1952 roku).

Mó­wimy o dziele, które, po­padł­szy wpierw w za­po­mnie­nie, w la­tach pięć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku in­spi­ro­wało przed­sta­wi­cieli ame­ry­kań­skiej abs­trak­cji li­rycz­nej, na czele z Jack­so­nem Pol­loc­kiem, Sa­mem Fran­ci­sem, Joan Mit­chell czy Mar­kiem Ro­thką, by wy­mie­nić tylko kil­koro!

Bo wspo­mnę przy oka­zji: to Ame­ry­ka­nie na­ma­ścili Ne­nu­fary z Oran­że­rii na ważne dzieło sztuki współ­cze­snej, w czym bar­dzo po­mógł im hi­sto­ryk sztuki Al­fred Barr, który w 1955 roku ku­pił nie­znany ob­raz z se­rii ne­nu­fa­ro­wej, by po­ka­zać go w no­wo­jor­skim MoMA, któ­rego był pierw­szym dy­rek­to­rem. Wśród ar­ty­stycz­nej no­wej gwar­dii No­wego Jorku na­tych­miast od­trą­biono suk­ces! A we Fran­cji – ogromne za­sko­cze­nie! Po­nie­waż po pierw­szej wy­sta­wie w 1927 roku Wiel­kie Płótna po­pa­dły w za­po­mnie­nie. Od trzy­dzie­stu lat nikt nie in­te­re­so­wał się tymi prze­ro­śnię­tymi kla­mo­tami z Oran­że­rii. Ani kry­tycy, któ­rzy po­cząt­kowo uznali je za „oso­bliwe” i „prze­sa­dzone”, na­zna­czone „zmę­cze­niem” i „sta­ro­ścią”. Ani pu­blicz­ność, która nie miała po­wodu oka­zać się lep­szym sę­dzią. Swoją drogą 25 kwiet­nia 1944 roku, w sa­mym środku walk o wy­zwo­le­nie Pa­ryża, za­błą­kany po­cisk mógł bez pro­blemu wy­be­be­szyć dach wiel­kiej sali Oran­że­rii i znisz­czyć jedno z płó­cien, ni­kogo przy tym nie za­bi­ja­jąc (oto, ja­kie cią­gnęły tam tłumy!) ani nie wy­wo­łu­jąc nad­mier­nego po­ru­sze­nia u pra­cow­ni­ków in­sty­tu­cji, która w prze­ci­wień­stwie do Luwru nie uznała za sto­sowne wy­wieźć Ne­nu­fa­rów z dala od wojny i/lub żą­dzy oku­panta (który zresztą, jak wi­dać, miał je w głę­bo­kim po­wa­ża­niu…). A tu na­gle dzie­sięć lat póź­niej Ame­ry­ka­nie ogła­szają, że Ne­nu­fary to ar­cy­dzieło. A Fran­cja od­krywa, że jest w po­sia­da­niu mię­dzy­na­ro­do­wego skarbu. Wię­cej nie było trzeba – Oran­że­rię od­re­stau­ro­wano, by wy­eks­po­no­wać pan­ne­aux Mo­neta, tak jak na to za­słu­gi­wały.

Od czego za­leżą ta­kie rze­czy?

By jak naj­szyb­ciej roz­pra­wić się z tą nie­do­rzecz­no­ścią: dla Ame­ry­ka­nina „Mo­net is mo­ney”, to pod­świa­dome, wy­ryte w mó­zgu, zwłasz­cza w przy­padku uro­dzo­nego w De­troit (Mi­chi­gan) dy­rek­tora mu­zeum. Ale nie to jest ważne.

Li­czy się fakt, że różni Ro­th­ko­wie i Sa­mo­wie Fran­ci­so­wie przy­własz­czyli so­bie Ne­nu­fary, by zna­leźć w nich wol­ność, ra­dość, śmia­łość i słow­nic­two zu­peł­nie różne od in­te­lek­tu­ali­zmu awan­gar­dzi­stów, któ­rzy w tej sa­mej epoce zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wali ma­lar­stwo. Bo zwy­kli­śmy o tym za­po­mi­nać, wręcz trudno nam w to uwie­rzyć, tak bar­dzo utoż­sa­miamy dziś Mo­neta z dzie­więt­na­sto­wiecz­nym ma­lar­stwem, a jed­nak w dru­giej de­ka­dzie tam­tego stu­le­cia, kiedy Ne­nu­fary po­wsta­wały, kró­lo­wał ku­bizm, fu­tu­ryzm, fo­wizm, kon­struk­ty­wizm i ide­alizm abs­trak­cyjny. Kró­lo­wały Panny z Awi­nionu Pi­cassa i Błę­kitny jeź­dziec Kan­din­sky’ego, Czarny kwa­drat na bia­łym tle Ma­le­wi­cza, a na­wet Akt scho­dzący po scho­dach Mar­cela Du­champa. Co za czasy! Cu­downe roz­go­rącz­ko­wa­nie! Do­póki pierw­sza wojna świa­towa nie ostu­dziła po­wszech­nego en­tu­zja­zmu. Jed­nak Ne­nu­fary pro­po­no­wały wi­dzom coś in­nego. No­siły w so­bie za­lą­żek wy­na­laz­ków ta­kich jak „all over” i „drip­ping”, pod­kre­ślały do­nio­słość i spon­ta­nicz­ność aktu ma­lo­wa­nia, przy­zna­wały ho­no­rowe miej­sce pu­stce i uwal­niały się od fi­gu­ra­tyw­no­ści, otwie­ra­jąc drogę kra­jo­bra­zom nie tylko abs­trak­cyj­nym, ale i we­wnętrz­nym. Zry­wały na­wet – dzięki for­ma­tom wy­mie­rzo­nym w nie­zmie­rzo­ność – z miesz­czań­skimi ide­ałami ma­lar­stwa, we­dle któ­rych prace po­winny dać się po­wie­sić w domu na ścia­nie. Za­pład­nia­jąc przy­szłość, Ne­nu­fary za­równo pod wzglę­dem formy, jak i tre­ści roz­sa­dzały znane ramy ma­lar­stwa, a ja…

w ob­li­czu tylu cu­dów…

czu­łem je­dy­nie dys­kom­fort i nie­po­kój?

Co jest nie tak z moim mó­zgiem?

(Cza­sem mam ochotę dać so­bie w dziób).

Naj­wy­raź­niej coś mi się po­kić­kało.

Nie mo­głem mieć ra­cji, na prze­kór Sa­mowi Fran­ci­sowi i Ro­thce,

i ca­łemu światu.

Nie­moż­liwe!

Tylko co mogę na to po­ra­dzić?

Więc by­łem w błę­dzie?

Nie­zła ka­bała.

Nie byłby to pierw­szy raz.

Przez całe ży­cie by­wa­łem w błę­dzie.

Moje ist­nie­nie to je­den wielki błąd.

Świad­czą o tym wszyst­kie moje związki mi­ło­sne.

A także moje na­ro­dziny.

Co po­ra­dzę?

Co po­ra­dzę, że kon­tem­plu­jąc tę sto­jącą wodę, te li­lie wodne na­mna­ża­jące się bez końca jak no­wo­twór, to kon­ti­nuum ko­lo­rów bar­dziej mar­twych niż ży­wych two­rzą­cych jakby ścianę uro­ślin­nio­nej wody, po­czu­łem się zgnę­biony, choć nie wie­dzia­łem, co mnie gnębi. Zu­peł­nie jakby z Ne­nu­fa­rów ema­no­wało coś… smut­nego? Ża­łob­nego? Po­nu­rego? Zgub­nego? To słowo, „zgubne”, przy­cho­dzi mi do głowy pod­czas pi­sa­nia. Bo pi­szę. Po­nie­waż naj­le­piej wy­raża uczu­cie, które mnie w tam­tej chwili ogar­nęło. Jak­kol­wiek nie­sto­sowne i nie­wła­ściwe wy­daje się w od­nie­sie­niu do ob­razu Claude’a Mo­neta – czego mam pełną świa­do­mość.

Mam pełną świa­do­mość, że wy­razy ta­kie jak „dys­kom­fort”, „nie­po­kój”, „po­nure” i „ża­łobne” nie za­li­czają się do słow­nic­twa ko­ja­rzo­nego zwy­kle z Mo­ne­tem.

Mam pełną świa­do­mość, że ogród, prze­strzeń z de­fi­ni­cji ulo­ko­wana pod go­łym nie­bem, w do­datku na­ma­lo­wana przez ar­ty­stę, który sły­nął z tego, że prze­niósł ma­lar­stwo z pra­cowni na wolne po­wie­trze, nie po­wi­nien bu­dzić po­czu­cia opre­sji i za­mknię­cia.

A jed­nak wszystko tu zda­wało się za­sty­głe, nie­ru­chome, sta­tyczne, nie­przej­rzy­ste, mil­czące, bez­wolne.

Zbyt za­sty­głe i zbyt mil­czące, by ży­cie mo­gło krą­żyć, roz­kwi­tać, być ra­do­sne.

Stąd moje klau­stro­fo­biczne do­zna­nie.

Jak otwarta prze­strzeń może spra­wiać wra­że­nie miej­sca za­mknię­tego i sku­lo­nego w so­bie?

Gdyby wy­ma­zać słowa, co by­śmy zo­ba­czyli?

Ta­jem­nica.

Ale co ja po­ra­dzę?

„Miej od­wagę po­słu­gi­wać się wła­snym ro­zu­mem” – ra­dził Kant. „Sa­pere aude!” – upie­rał się, po­wta­rza­jąc za Ho­ra­cym, choć mnie aku­rat nie trzeba tego dwa razy po­wta­rzać, zwłasz­cza po ła­ci­nie.

Co po­ra­dzę?

Nikt nie jest pa­nem swo­jej pod­świa­do­mo­ści, szcze­gól­nie gdy ta na­po­tyka pod­świa­do­mość dzieła sztuki.

Nie­raz za­po­mi­namy, że gdy spo­glą­damy na ob­raz, on rów­nież pa­trzy na nas. Może na­wet wy­cho­dzi mu to le­piej niż nam. Bo to on jako pierw­szy za­ta­pia wzrok w na­szym spoj­rze­niu.

1.3

Za­po­mnia­łem po­wie­dzieć, że pod­czas tej pierw­szej wi­zyty w Oran­że­rii nie by­łem sam. To­wa­rzy­szyła mi Penny. To był zresztą jej po­mysł. Ona też ni­gdy nie wi­działa Wiel­kich Płó­cien, a nie chciała umrzeć jako idiotka. Jako że do sto­licy prze­nio­sła się z ro­dzin­nego Yonville, nie po­tra­fiła zro­zu­mieć zbla­zo­wa­nej obo­jęt­no­ści Pa­ry­żan wo­bec ofe­ro­wa­nych przez mia­sto moż­li­wo­ści kul­tu­ral­nych, pod­czas gdy w Yonville (76) nie ma nic poza ru­inami ka­pu­cyń­skiego opac­twa, sta­rym mły­nem i ap­teką. Z tego po­wodu, w prze­ci­wień­stwie do mnie, zna­la­zł­szy się w Oran­że­rii, wy­glą­dała na bar­dzo szczę­śliwą. Ewi­dent­nie po­do­bało jej się to, co wi­działa. Prze­cha­dzała się po dwóch sa­lach po­łą­czo­nych krót­kim ko­ry­ta­rzy­kiem, z uwagą kon­tem­plu­jąc każde z ośmiu płó­cien, nieco wklę­słych, dzięki czemu Mo­net pra­gnął osią­gnąć wra­że­nie jak naj­ści­ślej oka­la­ją­cego za­nu­rze­nia; bez słowa spa­ce­ro­wała wzdłuż dzie­więć­dzie­się­ciu je­den me­trów fre­sków od­wzo­ro­wu­ją­cych wę­drówkę słońca po nie­bie od wschodu aż po za­chód, w taki spo­sób, że jego po­wolna, długa po­dróż za­pę­tlała się w nie­skoń­czo­ność, i rów­nież Penny nie prze­sta­wała krę­cić się w kółko, jakby krę­ce­nie się w kółko mo­gło ją do­kądś za­pro­wa­dzić, jakby ta ma­lar­ska ka­ru­zela przy­pra­wiała ją o ra­do­sne za­wroty głowy, słod­kie upo­je­nie. Krą­żyła jak ty­grys w klatce! Mała wska­zówka dro­biąca po cy­fer­bla­cie czasu!

W pew­nym mo­men­cie za­trzy­mała się przed płót­nem za­ty­tu­ło­wa­nym Od­bi­cia drzew i po­wie­działa: „Piękne, prawda”. To nie było py­ta­nie. Ski­ną­łem głową, pró­bu­jąc do­strzec to, co wi­działa ona, a czego nie wi­dzia­łem ja. Mnie wszystko wy­da­wało się roz­myte, nie­pewne, za­mglone, mroczne, nie­zdrowe, cha­otyczne, po­grze­bowe.

– Pro­szę spoj­rzeć, Bmore – na­le­gała Penny. – Po le­wej, te dwie li­lie, ró­żowa i ja­sno­fio­le­towa: cóż za de­li­kat­ność! A te zniu­an­so­wane od­cie­nie nie­bie­sko­ści i zie­leni, ten spo­sób ma­lo­wa­nia wody su­chut­kim pędz­lem! I to niebo, od­bite w sta­wie, przez co za­miast w gó­rze znaj­duje się w dole, u na­szych stóp, na po­zio­mie mo­rza. Fan­ta­styczne! Wszystko tu jest pa­ra­dok­salne. Z po­mocą swo­ich Ne­nu­fa­rów Mo­net wy­wró­cił świat do góry no­gami. Po­sta­wił ma­lar­stwo na gło­wie. Upside down, jak ma­wiała Diana Ross. (Diana Ross i Mo­net? Jest pani pewna, Penny?) Ależ tak, Bmore! I pro­szę spoj­rzeć, po pra­wej, ta para sie­dząca na ławce. On trzyma pa­ra­sol, pod­czas gdy ona jest prze­pięk­nie roz­ne­gli­żo­wana, co u Mo­neta nie­spo­ty­kane. Nie­zbyt cie­ka­wiło go ko­biece ciało. Wo­lał kra­jo­brazy. Zna pan choć je­den akt jego au­tor­stwa? Oto dla­czego inni ma­la­rze wy­glą­dają przy nim jak zwy­kli męż­czyźni. A tam, w cie­niu bu­kietu ne­nu­fa­rów na sa­mej gó­rze, do­strzega pan mały do­mek? Wy­raź­nie wi­dać li­liową huś­tawkę. A także jego wię­zienny wy­miar. To z całą pew­no­ścią wspo­mnie­nie dwóch ma­łych dziew­czy­nek. Wraz ze sta­wem peł­nym ne­nu­fa­rów Mo­net po­zo­sta­wił nam swój ma­lar­ski te­sta­ment. To dzieło sztuki to­tal­nej. Cóż za ge­niusz, do­prawdy!

Znów ski­ną­łem głową.

Może nie spra­wia­łem ta­kiego wra­że­nia, ale do­sko­nale ro­zu­mia­łem, co moja to­wa­rzyszka chce po­wie­dzieć.

Wi­dzia­łem zie­le­nie i nie­bie­sko­ści.

Niebo na opak.

Ho­ry­zont wy­my­ka­jący się elipsą.

Wszech­obecną wodę.

Wierzby pła­czące łzami z za­schnię­tej krwi.

Li­liową huś­tawkę.

Nagą ko­bietę.

Dwie małe dziew­czynki.

Dziew­czy­neczki.

Wi­dzia­łem wszystko.

Wi­dzia­łem na­wet, jak gu­bią się punkty orien­ta­cyjne, bo Mo­net po­my­ślał swój ne­nu­fa­rowy cykl tak, by nie dało się go na­raz ob­jąć spoj­rze­niem. Tu cały czas mamy dzieło przed sobą i za sobą. To nas zmu­sza doby­cia w ruchu. Do krę­ce­nia się jak w tańcu. Nie da się zo­ba­czyć Ne­nu­fa­rów w ca­łej oka­za­ło­ści. Z tego względu, po­nie­waż nie wiemy, gdzie po­dziać oczy, je­ste­śmy tro­chę za­gu­bieni, zdez­o­rien­to­wani, tra­cimy punkt pod­par­cia, ro­ze­zna­nie. Nie mamy pew­no­ści, do­kąd pójść i na co pa­trzeć. Czy skoro ota­cza nas taka masa wody, znaj­du­jemy się na wy­spie po­środku stawu? A może w łódce? Na ja­poń­skim mostku, który Mo­net ka­zał zbu­do­wać w Gi­verny i który ty­le­kroć ma­lo­wał? Czy je­ste­śmy na wo­dzie? A może w niej? A gdy­by­śmy tak bylipodwodą? Gdy­by­śmy byli w akwa­rium? Albo w ba­ty­ska­fie, pa­trząc przez oku­lar pe­ry­skopu? Nie wia­domo.

Tak na­prawdę nie wi­dzimy nic. Nic kon­kret­nego. Nic de­fi­ni­tyw­nego. Trzeba nie­ustan­nie przy­sto­so­wy­wać wzrok, to mak­sy­mal­nie się zbli­ża­jąc, to znów od­su­wa­jąc się jak naj­da­lej, w za­wie­sze­niu mię­dzy krótko- a da­le­ko­wzrocz­no­ścią. W ja­kiej od­le­gło­ści na­leży sta­nąć? W ja­kiej bli­sko­ści? Co to ma być, to dzieło, które prze­ra­sta na­sze pole wi­dze­nia i z któ­rego wy­chwy­cić mo­żemy je­dy­nie frag­menty, urywki, roz­bły­ski?Dzieło, które two­rzy swój wła­sny brak? Dzieło, które zmu­sza nas do wy­bie­ra­nia po­mię­dzy kil­koma punk­tami wi­dze­nia, po­nie­waż nie ofe­ruje żad­nego, który byłby stały i pewny.

Dzieło po­my­ślane jako pa­no­rama, przo­dek kina, wy­na­lazku współ­cze­snego Mo­ne­towi, który, jak się zdaje, za­in­spi­ro­wał go do na­ma­lo­wa­nia tej fa­ran­doli ne­nu­fa­rów, tak jakby in­ten­cją ar­ty­sty było wy­re­ży­se­ro­wa­nie filmu roz­gry­wa­ją­cego się w cza­sie i prze­strzeni! Jakby na ośmiu ol­brzy­mich ekra­nach wy­świe­tlił dzie­więć­dzie­siąt je­den me­trów ta­śmy fil­mo­wej. Mimo że kino to prze­cież „sztuka mar­twa”, w prze­ci­wień­stwie do „sztuk ży­wych”, czyli te­atru i tańca. Kino to sztuka pla­toń­ska, może to wła­śnie po­do­bało się Mo­ne­towi? Kto wie, po­my­śla­łem, może gdyby pu­ścić Ne­nu­fary bar­dzo szybko, z pręd­ko­ścią przy­naj­mniej dwu­dzie­stu czte­rech kla­tek na se­kundę, zmie­ni­łyby się w ani­ma­cję? Może na­gle coś by­śmy zo­ba­czyli? Trzeba by zro­bić do­świad­cze­nie! Li­cząc, że metr ta­śmy fil­mo­wej równa się pięt­na­stu se­kun­dom filmu, dzie­więć­dzie­siąt je­den me­trów ob­razu od­po­wia­da­łoby około dwu­dzie­stu dwóm mi­nu­tom i czter­dzie­stu pię­ciu se­kun­dom ani­ma­cji. Tyle trwa­łyby Ne­nu­fary na ekra­nie. Dwa­dzie­ścia dwie mi­nuty i czter­dzie­ści pięć se­kund. Do­brze wie­dzieć.

W ocze­ki­wa­niu na pre­mierę w za­ciem­nio­nych sa­lach (ja cze­kam z nie­cier­pli­wo­ścią!) może czło­wiek bar­dziej do­ce­niłby fre­ski z Oran­że­rii, gdyby za­miast prze­miesz­czać się spa­ce­ro­wym kro­kiem, ru­szył z ko­pyta, pę­dząc na zła­ma­nie karku. Może na­wet wsiadł na ro­wer i po­pe­da­ło­wał z ca­łych sił – w końcu Ne­nu­fary to „cykl”. W końcu znaj­do­wa­li­śmy się na are­nie roz­mia­rem do­rów­nu­ją­cej we­lo­dro­mowi Vel d’Hiv. A może cho­dziło o wi­dze­nie ste­reo­sko­powe? O ob­ra­zek 3D, na który trzeba pa­trzeć przez ko­lo­rowe szkła? Co za baj­zel z tym ob­ra­zem! Co za sza­leń­stwo!

Mo­net twier­dził, że za po­śred­nic­twem Ne­nu­fa­rów chciał na­ma­lo­wać „nie­skoń­czoną ca­łość, falę bez ho­ry­zontu i brzegu”.

I to mu się udało!

Pas­cal z ko­lei ma­wiał, że Bóg to „nie­skoń­czona kula, któ­rej śro­dek jest wszę­dzie, po­wierzch­nia ni­g­dzie”.

Czy to Boga pra­gnął na­ma­lo­wać Mo­net?

To Boga ma­lo­wał?

To Boga tu­taj wi­dzimy?

Pod­czas gdy w 1914 roku, kiedy Mo­net za­bie­rał się do Wiel­kich Płó­cien, Fran­cja do­piero co z tru­dem wpro­wa­dziła roz­dziel­ność Ko­ścioła od pań­stwa?

To do­piero by­łaby iro­nia.

Z tym że Mo­net ab­so­lut­nie nie był czło­wie­kiem wie­rzą­cym: jako żar­liwy re­pu­bli­ka­nin za­warł ślub cy­wilny i od­mó­wił na­wet re­li­gij­nego po­grzebu. Jego wolę usza­no­wano, gdy w 1926 roku zmarł w wieku osiem­dzie­się­ciu sze­ściu lat, rok przed otwar­ciem wy­stawy w Oran­że­rii pre­zen­tu­ją­cej jego wiel­kie dzieło, o które bił się do ostatka, by wszystko wy­glą­dało do­kład­nie tak, jak so­bie umy­ślił. Pech. Ży­cie nie jest spra­wie­dliwe. Dla ni­kogo nie bę­dzie to chyba sen­sa­cyj­nym od­kry­ciem.

1.4

Czy cho­dzi o aspekt ki­ne­ma­to­gra­ficzny?

O ten ko­ja­rzący się z la­tar­nią czar­no­księ­ską?

O aspekt cosa men­tale?

Sta­łem przed ob­ra­zem za­ty­tu­ło­wa­nym Od­bi­cia drzew, kiedy przez głowę prze­mknęła mi pewna myśl. Od­wró­ci­łem się do Penny.

– Są­dzę, że gdzieś tu po­cho­wano trupa. W tej albo dru­giej sali.

– Trupa? Co pan opo­wiada, Bmore? Do­brze się pan czuje? Strasz­nie pan po­bladł…

– Mam się świet­nie. Pa­mięta pani Po­więk­sze­nie?

– Ten film An­to­nio­niego?

– Gdy główny bo­ha­ter, ten blon­dy­nek…

– Fo­to­graf Tho­mas?

– Tak, fo­to­graf Tho­mas. Gdy na zdję­ciach zro­bio­nych pod­czas spa­ceru w parku za­uważa na­gle wy­sta­jące z krzaka ciało. Na pierw­szy rzut oka nie­wi­doczne, obecne w tak mi­kro­sko­pij­nym stop­niu, tak wto­pione w tło, że nikt go nie do­strzega ani nie po­dej­rzewa na­wet, że może tam być – do­póki nie przyj­rzy się z bar­dzo bli­ska. Do­póki nie po­więk­szy ka­dru do mo­nu­men­tal­nych roz­mia­rów.Do­póki nie wej­dzie do środka ob­razu. Tu­taj tak samo. Za­pew­niam pa­nią, Penny. Gdzieś w tym sta­wie peł­nym ne­nu­fa­rów dry­fuje trup, śmierć, roz­pacz i cier­pie­nie prze­ni­kają ob­raz, kryje się na nim coś jakby fan­to­mowy Wally i trzeba go zna­leźć, bo on tam jest, czuję to!

– Czuje pan? No pięk­nie… Co­raz le­piej. Prze­cież pan nie ma wę­chu!

– No wła­śnie!

– Co z pa­nem, Bmore? Ta osoba pana nie po­znaje! Do­sko­nale wie, że Da­niel Arasse na­ma­wiał, by dzieło czy­tać z bli­ska, ale pan już z tym zoo­mem prze­sa­dza. Po­suwa się pan tak da­leko, że za­raz wpad­nie pan twa­rzą w ne­nu­fary.

– Ja mó­wię bar­dzo po­waż­nie, Penny. Mo­net po­grze­bał coś lub ko­goś po­śród li­lii wod­nych. Ten ob­raz cuch­nie śmier­cią! Je­stem o tym prze­ko­nany, choć nikt ni­czego się nie do­my­śla. Pro­blem w tym, że trzeba by się na­prawdę mocno zbli­żyć. Wziąć pod lupę każdy cen­ty­metr kwa­dra­towy wszyst­kich ośmiu płó­cien. Spry­skać ca­łość lu­mi­no­lem. Tyle tylko, że je­ste­śmy zwy­kłymi zwie­dza­ją­cymi. Nie mamy od­po­wied­nich na­rzę­dzi.

– Dość tych wy­głu­pów! Jakby nie ist­niało wy­star­cza­jąco dużo sen­sa­cyj­nych hi­sto­rii! Musi pan wy­my­ślać ko­lejną, cał­kiem wy­ssaną z palca? To się ociera o cho­robę za­wo­dową, Bmore. Ta osoba za­raz umówi pana do le­ka­rza me­dy­cyny pracy.

– Wi­zyty le­kar­skie mam już po­uma­wiane. I o co pani cho­dzi? W za­wo­dzie de­tek­tywa trzeba mieć nosa. Wie­trzyć pa­skudne sprawy, wy­grze­by­wać trupy. Nie każdy ma do tego ta­lent. Pro­szę się ro­zej­rzeć: tyle jest rze­czy, któ­rych lu­dzie nie chcą wi­dzieć.

– Mówi pan o Ne­nu­fa­rach czy to me­ta­fora?

– A jak pani my­śli?

– Ta osoba my­śli, Bmore, że już do szczętu panu od­biło.

– Mo­głaby pani mieć do mnie choć odro­binę za­ufa­nia, Penny. Po­przed­nim ra­zem od­wa­li­li­śmy ka­wał do­brej ro­boty. Wie pani, je­stem roz­cza­ro­wany pani po­stawą.

– Ach, niech pan już skoń­czy z tą pozą fra­jera, który nie wie, kto jest jego praw­dzi­wym oj­cem, i któ­rego matka, gdyby żyła, pew­nie rzu­ci­łaby się z okna. To w złym gu­ście! Na tę osobę już to nie działa.

– Do­brze, ale co, je­śli mam ra­cję? Je­śli się nie mylę? Je­śli Mo­net na­prawdę po­grze­bał ko­goś lub coś wśród ne­nu­fa­rów?

– Może od razu skarb Szkar­łat­nego Rac­khama?

– Dla­czego nie? Co pani o tym wie? Co wie pani o Ne­nu­fa­rach i Clau­dzie Mo­ne­cie, poza tym, co mó­wią wszy­scy?

– Skoro idziemy w „je­śli”, wszystko jest moż­liwe…

– Za to bez „je­śli” nic nie jest moż­liwe.

– Wspa­niałe ro­zu­mo­wa­nie! Dałby pan spo­kój, Bmore, prze­cież to ja­kieś bzdury! I to gdy mamy do roz­wią­za­nia masę po­ten­cjal­nych spraw. Praw­dzi­wych spraw. Z praw­dzi­wymi tru­pami. Praw­dzi­wymi ludźmi. Praw­dzi­wymi ofia­rami! Z na­zwi­skami i da­tami! Na przy­kład ba­ro­nową, którą ktoś zwią­zał w jej wła­snym domu i prze­szył ja­poń­skim mie­czem. To się na­zywa kon­kret.

– Tak, cóż, na­dal je­stem tu sze­fem, Penny, i zro­bimy po mo­jemu.

– Skoro tak pan sta­wia sprawę, ta osoba nie bę­dzie brać w tym udziału. Niech pan sam ra­dzi so­bie ze swo­imi ne­nu­fa­rami. Miarka się prze­brała. Ta osoba nie jest pań­ską nie­wol­nicą. Nie bę­dzie go­nić za pana wa­riacką fan­ta­zją. Bo to czy­sta fan­ta­zja, Bmore. Ta osoba ma na­dzieję, że jest pan tego świa­dom i nie li­czy pan na nią, bo ona nie za­mie­rza pa­trzeć, jak się pan ośmie­sza. Mowy nie ma. Ach, nie! Nie i ko­niec!

– Ależ, Penny! Niech pani nie bie­rze tego do sie­bie! Co ja bez pani po­cznę? Lu­dzie pa­nią uwiel­biają… Pro­szę nie od­cho­dzić, Penny… PENNY! Do­bry boże, niechże pani na mnie za­czeka! (By to szlag!)