Serce nie ustaje - Grégoire Bouillier - ebook

Serce nie ustaje ebook

Gregoire Bouillier

4,3
69,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 1431

Data ważności licencji: 12/31/2027

Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ser­ce nie ustaje

Ty­tuł ory­gi­na­łu fran­cu­skie­go Le cœur ne cède pas

Co­py­ri­ght © Flam­ma­rion, Pa­ris 2022

Co­py­ri­ght © No­we­la, Po­znań 2023

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Elżbie­ta Ja­no­ta

Re­dak­cja Emi­lia Zwo­niar­ska

Ko­rek­ta Jo­an­na Świercz

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne i skład JNK Gra­ftekst Ju­sty­na No­wa­czyk

Cet ouvra­ge a bénéfi­cié du so­utien des Pro­gram­mes d’aide à la pu­bli­ca­tion de l’In­sti­tut fra­nça­is.

Ksi­ążkę wy­da­no dzi­ęki do­fi­nan­so­wa­niu In­sty­tu­tu Fran­cu­skie­go w ra­mach pro­gra­mów wspar­cia wy­daw­ni­cze­go.

Cet ouvra­ge, pu­blié dans le ca­dre du Pro­gram­me d’aide à la pu­bli­ca­tion Boy-Że­le­ński, abénéfi­ciédu so­utien des Pro­gram­mes d’aide à la pu­bli­ca­tion de l’In­sti­tut fra­nça­is de Po­lo­gne.

Ksi­ążkę wy­da­no dzi­ęki do­fi­nan­so­wa­niu In­sty­tu­tu Fran­cu­skie­go w Pol­sce w ra­mach Pro­gra­mu Wspar­cia Wy­daw­ni­cze­go Boy-Że­le­ński.

Wy­dru­ko­wa­no na pa­pie­rze Mun­ken Print Whi­te 15 70 g/m2 fir­my Arc­tic Pa­per

Druk i opra­wa Dru­kar­nia PO­ZKAL

ISBN 978-83-67029-99-5

Wy­daw­nic­two Nowe

No­we­la sp. z o. o.

ul. Żmi­grodz­ka 41/49, 60-171 Po­znań

www.wy­daw­nic­two­no­we.pl

re­dak­cja@wy­daw­nic­two­no­we.pl

Dział han­dlo­wy (+48 61) 847 40 40

za­mo­wie­nia@no­we­la.pl

Dla Dom Co­ul­let

„Klat­ka wy­bra­ła się na po­szu­ki­wa­nie pta­ka” –Franz Kaf­ka, Roz­wa­ża­nia nad grze­chem, cier­pie­niem, na­dzie­ją i wła­ści­wą dro­gą

„O dru­gim czło­wie­ku nie wie­my nic i nie mo­że­my nic wie­dzieć; a jed­nak wie­my o nim wszyst­ko. Wie­my o nim tyle, ile o so­bie sa­mych”–Gia­co­mo Le­opar­di, Zi­bal­do­ne

Pro­log

1

Pa­nie Bo­uil­lier,

po­pe­łni­łam błąd, zga­dza­jąc się na spo­tka­nie z Pa­nem.

Upły­nęło od nie­go kil­ka dni i pra­gnę Pana po­in­for­mo­wać, że sta­now­czo sprze­ci­wiam się Pa­ńskie­mu pro­jek­to­wi zwi­ąza­ne­mu z ksi­ążką o mo­jej Bab­ci.

Zwie­rzył mi się Pan z „nie­wy­tłu­ma­czal­nej pa­sji”, jaką wzbu­dza w Panu jej hi­sto­ria. To Pa­ński pro­blem. Ja z ko­lei nie po­tra­fię so­bie wy­tłu­ma­czyć Pa­ńskiej nie­ustępli­wo­ści i nie­zwy­kle na­tręt­nych do­cie­kań, ja­kie pro­wa­dził Pan w spra­wie mo­jej Bab­ci z my­ślą o swo­jej ksi­ążce. Ta­kie po­stępo­wa­nie uwa­żam za szo­ku­jące i zu­pe­łnie nie na miej­scu.

Ni­niej­szym wy­ra­żam więc ka­te­go­rycz­ny sprze­ciw wo­bec ksi­ążki, w któ­rej opi­sa­łby Pan moją Bab­cię lub ja­kie­go­kol­wiek in­ne­go człon­ka mo­jej Ro­dzi­ny.

Je­stem pew­na, że usza­nu­je Pan moją De­cy­zję.

Nie wąt­pię, że znaj­dzie Pan inne za­gad­nie­nie, któ­re po­zwo­li Panu zro­bić uży­tek ze swo­ich li­te­rac­kich ta­len­tów i w któ­re za­in­we­stu­je Pan swo­je „nie­wy­tłu­ma­czal­ne pa­sje”.

Z po­zdro­wie­nia­mi

Mejl był pod­pi­sa­ny… (tu­taj spó­łgło­ska, pó­źniej sa­mo­gło­ska)

Był pod­pi­sa­ny… (grzmi­ące wer­ble)

Czy od­wa­żę się to po­wie­dzieć? Po­dej­mę ry­zy­ko? Sta­wię czo­ła nie­bez­pie­cze­ństwu?

Sko­ro wiem, że ta de­cy­zja nie­odwo­łal­nie zmie­ni wszyst­ko, co od­tąd na­pi­szę.

Sko­ro wiem, że nie cho­dzi wy­łącz­nie o ksi­ążkę, któ­ra po­wsta­nie, ale też o całe spo­łe­cze­ństwo.

Oto spra­wa, któ­ra wy­kra­cza da­le­ko poza mój oso­bi­sty przy­pa­dek, mimo że je­stem w nią za­mie­sza­ny w naj­wi­ęk­szym mo­żli­wym stop­niu.

2

Co ro­bić?

Prze­czy­ta­łem mejl po­now­nie.

Na ekra­nie kom­pu­te­ra wy­da­wał mi się złośli­wą be­stią.

Była dwu­dzie­sta dwa­dzie­ścia sze­ść, wto­rek 11 stycz­nia 2022 roku.

Wła­śnie sko­ńczy­łem jeść ko­la­cję. (W menu tam­te­go wie­czo­ru: ze­staw opi­sa­ny jako „ło­soś ze szcza­wiem w to­wa­rzy­stwie pu­rée ziem­nia­cza­ne­go”).

W te­le­wi­zo­rze, któ­ry mru­gał do mnie z kąta, wła­śnie do­bie­ga­ły ko­ńca wia­do­mo­ści o dwu­dzie­stej, po­ka­zy­wa­no wspa­nia­łe wi­do­ki z Ap­pa­la­chów (po­przed­nie­go dnia były wspa­nia­łe wi­do­ki z An­da­lu­zji, a jesz­cze wcze­śniej wspa­nia­łe wi­do­ki z fran­cu­skie­go wy­brze­ża). Wi­do­ki o ty­leż wspa­nial­sze, eks­cy­to­wał się ko­men­ta­tor, że z po­wo­du pan­de­mii ko­ro­na­wi­ru­sa ża­den tu­ry­sta nie kala ich wspa­nia­ło­ści, i mniej­sza z tym, że przed dzie­si­ęcio­ma mi­nu­ta­mi inny re­por­taż dłu­go roz­wo­dził się nad bo­lącz­ka­mi przed­sta­wi­cie­li bra­nży tu­ry­stycz­nej, w któ­rych kry­zys epi­de­mio­lo­gicz­ny ude­rzył z pe­łną mocą. To wła­śnie na­zy­wa­my sprzecz­no­ścia­mi ka­pi­ta­li­zmu, a może się mylę?

A te­raz ten mejl!

Do­bry Boże, nie mia­łem ocho­ty pi­sać fik­cji li­te­rac­kiej, na­wet „in­spi­ro­wa­nej praw­dzi­wy­mi wy­da­rze­nia­mi”.

A tym bar­dziej zo­stać przy­mu­szo­nym do jej na­pi­sa­nia.

To nie mia­ło naj­mniej­sze­go sen­su!

Rze­czy­wi­sto­ść sama w so­bie jest kon­struk­tem, jest fik­cją, więc jej „fik­cjo­na­li­zo­wa­nie” to ab­surd.

To znisz­cze­nie tego, co naj­lep­sze.

Już le­piej na­pi­sać dzie­ło będące w ca­ło­ści wy­two­rem wy­obra­źni.

Ist­nie­je wie­le do­sko­na­łych ty­tu­łów z tego ga­tun­ku.

A więc nie!

Nie chcia­łem re­zy­gno­wać z opi­sy­wa­nia wy­da­rzeń ta­ki­mi, ja­ki­mi ro­ze­gra­ły się przed trzy­dzie­sto­ma pi­ęcio­ma laty w osiem­na­stej dziel­ni­cy Pa­ry­ża. Nie chcia­łem ich fa­łszo­wać. To ozna­cza­ło­by zdra­dę. Tym­cza­sem czu­łem, że mam wo­bec nich pe­wien obo­wi­ązek. Choć w ca­łej hi­sto­rii zo­sta­ło kil­ka upar­tych bia­łych plam, wy­pe­łnie­nie ich by­ło­by oszu­stwem. Jak­by pró­bo­wać na siłę łączyć puz­zle, któ­rych kszta­łty do sie­bie nie pa­su­ją. Jak­by spi­ło­wać ty­gry­so­wi pa­zu­ry.

Prze­cież nie mia­łem złych in­ten­cji.

Ab­so­lut­nie żad­nych!

Wszyst­kie moje emo­cje były po­zy­tyw­ne.

Pe­łne uwa­żno­ści.

To się li­czy­ło, praw­da?

Cze­go ona się bała? Że co ta­kie­go na­pi­szę o jej Bab­ci i Ro­dzi­nie (tyl­ko wiel­ką li­te­rą, pro­szę)?

Jaka oba­wa kry­ła się za jej De­cy­zją (tu rów­nież wiel­ka li­te­ra)?

Sprze­ciw wo­bec cze­go za jej Sprze­ci­wem?

Czy przez czte­ry go­dzi­ny nie opo­wia­da­ła mi roz­wle­kle o swo­jej bab­ci pod­czas spo­tka­nia w ka­wiar­ni nie­opo­dal por­te des Li­las, któ­rą sama wy­bra­ła? Czy nie do­star­czy­ła mi pew­nych in­for­ma­cji, któ­re w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku je­dy­nie po­twier­dzi­ły to, co już mniej wi­ęcej wie­dzia­łem? Na po­cząt­ku z pew­no­ścią była nie­uf­na, za­nie­po­ko­jo­na fak­tem, że in­te­re­su­ję się tą hi­sto­rią, któ­ra do­ty­czy­ła wpraw­dzie człon­ki­ni jej rod­zi­ny, lecz po­cho­dzi­ła prze­cież sprzed nie­mal czte­rech de­kad. Zda­wa­ło się jed­nak, że po­wo­li się od­pręża, jej twarz pi­ęk­nej ko­bie­ty po pi­ęćdzie­si­ąt­ce, ide­al­nie blon­dwło­sej i ele­ganc­kiej, wy­gła­dzi­ła się, na­wet jej cia­ło – fi­li­gra­no­we i ner­wo­we – spra­wia­ło wra­że­nie, jak­by się roz­lu­źni­ło, na tyle, że wprost spy­ta­ła, czy „nie była wo­bec mnie zbyt szorst­ka”. Ależ skąd, od­pa­rłem. Ro­zu­mia­łem, dla­cze­go za­częła od de­fen­sy­wy. Rze­czy­wi­ście dziw­ne i nie­po­ko­jące mu­sia­ło wy­dać jej się to, że ja­kiś nie­zna­jo­my chce na­pi­sać ksi­ążkę o jej bab­ci. Kim by­łem, by wtrącać się w hi­sto­rię jej ro­dzi­ny? Stąpa­łem po kru­chym lo­dzie. Mo­gła mi jed­nak za­ufać: nie chcia­łem ni­ko­go zra­nić. Wręcz prze­ciw­nie. Cho­dzi­ło o osi­ągni­ęcie zu­pe­łnie od­wrot­ne­go efek­tu. Pra­gnąłem je­dy­nie zro­zu­mieć, co się wy­da­rzy­ło. Z po­wo­du, któ­re­go sam nie po­tra­fi­łem wy­ja­śnić, mu­sia­łem się tego do­wie­dzieć.

W pew­nym mo­men­cie po­pro­si­ła, bym prze­słał jej do­ku­ment, w któ­re­go by­łem po­sia­da­niu, a o któ­re­go ist­nie­niu wcze­śniej nie wie­dzia­ła, co zro­bi­łem za­raz po po­wro­cie do domu.

A trzy dni pó­źniej wy­sła­ła mi ten mejl.

Dla­cze­go?

Jed­nak to nie ona była moim te­ma­tem. Nie­szcze­gól­nie za­le­ża­ło mi na roz­mo­wie z nią. Nie była swo­ją bab­cią. W żad­nym ra­zie nie znaj­do­wa­ła się w cen­trum tej opo­wie­ści. Od praw­dy dzie­li­ły ją dwa po­ko­le­nia. A to, że na­le­ży­my do ro­dzi­ny, nie zna­czy wca­le, że wie­my, co się w niej wy­da­rzy­ło. Kusi mnie na­wet, by stwier­dzić: wręcz prze­ciw­nie. Gdy­bym miał sądzić na pod­sta­wie wła­snych do­świad­czeń.

Co wi­ęcej, ta ko­bie­ta pra­wie nie zna­ła swo­jej bab­ci, była za mło­da, gdy tam­ta uma­rła.

Dla­cze­go?

Pró­bo­wa­łem po­sta­wić się na jej miej­scu.

A gdy­by cho­dzi­ło o moją bab­cię?

Gdy­by po trzy­dzie­stu sied­miu la­tach ja­kiś pi­sarz o cie­lęcym spoj­rze­niu oznaj­mił mi, że za­mie­rza na­pi­sać o niej ksi­ążkę?

Zmącić wodę.

Na nowo otwo­rzyć rany.

Wy­ko­pać tru­py.

Po­skła­dać sło­wa, tak jak się na­wle­ka per­ły.

Tak jak się plu­je w po­wie­trze.

Spro­fa­no­wać ci­szę.

Zbić kasę na jej hi­sto­rii.

Na tym cier­pie­niu.

Któ­re nie na­le­ży do nie­go.

Co bym po­wie­dział?

No?

Po­wie­dzia­łbym, że to za­le­ży od pi­sa­rza.

Po­wie­dzia­łbym, że to za­le­ży od ksi­ążki.

3

Prze­cież nie dam się za­stra­szyć!

Nie utrzy­my­wa­łem, że li­te­ra­tu­ra po­zo­sta­je ca­łko­wi­cie bez­kar­na (ten ba­nał ne­gu­je ist­nie­nie jej prze­klęte­go wy­cin­ka), uwa­ża­łem jed­nak, że za­wie­ra pew­ną dozę ry­zy­ka, któ­re jest w nią z na­tu­ry wpi­sa­ne i któ­re w pe­wien spo­sób ją uspra­wie­dli­wia.

Uwa­ża­łem, że wnucz­ka  n i ej e s t  bab­cią, ta zaś za­słu­gu­je, by ktoś po­świ­ęcił jej ksi­ążkę.

Sło­wo „za­słu­gi­wać” na­pe­łnia mnie smut­kiem, ale o to tu­taj cho­dzi.

I co? To, co na­zy­wa­my rze­czy­wi­sto­ścią, jest moim mi­strzem w dzie­dzi­nie li­te­ra­tu­ry, za­wsze nim było, i w wie­ku sze­śćdzie­si­ęciu lat nie za­cznę prze­cież słu­żyć in­ne­mu bogu.

Osta­tecz­nie, uzna­łem, ten mejl wraz ze wszyst­ki­mi py­ta­nia­mi, któ­re w nim pa­dły, z tą masą uczuć i gró­źb, sta­no­wi ele­ment ca­łej hi­sto­rii.

Po­wi­nien wręcz zna­le­źć się na po­cząt­ku ksi­ążki, uzna­łem.

Do­bry po­my­sł, uzna­łem.

Albo bar­dzo zły, po­my­śla­łem.

Za­pa­li­łem pa­pie­ro­sa.

Co by się sta­ło, gdy­bym jed­nak ci­ągnął te­mat?

Gdy­bym mimo wszyst­ko po­dał imię i na­zwi­sko wid­nie­jące u dołu mej­la?

Czy­li: „Wol­no­ści, gdy­bym na­pi­sał twe imię”*.

Co się sta­nie, je­śli ujaw­nię praw­dę?

Je­śli będę się trzy­mał fak­tów?

Je­śli po­wiem, jak jest?

Je­śli będę się upie­rał, by na­zy­wać rze­czy po imie­niu?

Ja­kie sank­cje?

Czy tu po­win­no paść sło­wo „pro­ces”?

Czy moja ksi­ążka zo­sta­nie za­ka­za­na, ocen­zu­ro­wa­na, wy­sła­na na prze­miał, spa­lo­na na pla­cu miej­skim?

Czy zaj­mą mój ma­jątek?

Będą mnie nękać w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych?

Czy po­wi­nie­nem się spo­dzie­wać, że ktoś pod moim wła­snym do­mem po­de­rżnie mi gar­dło ta­sa­kiem?

Chwy­ci­łem za te­le­fon, by za­dzwo­nić do mo­jej wy­daw­czy­ni. Wo­la­łem nie przedłu­żać tej nie­pew­no­ści. Czu­łem na­tych­mia­sto­wą, prze­mo­żną po­trze­bę do­wie­dze­nia się, co wol­no mi na­pi­sać, a cze­go nie (i już samo sfor­mu­ło­wa­nie tego py­ta­nia ła­ma­ło mi ser­ce). Co z tego, że będę za­wra­cać jej gło­wę po go­dzi­nach. Nie ob­ra­zi się. Nie ona.

– Skon­tak­tu­ję się z dzia­łem praw­nym. – Ta­kiej od­po­wie­dzi udzie­li­ła, oce­niw­szy wagę pro­ble­mu. – Z tymi spra­wa­mi nie ma żar­tów, zwłasz­cza w dzi­siej­szych cza­sach. Ale ma pan moje pe­łne wspar­cie.

Miło było to usły­szeć.

Roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze przez chwi­lę. O li­te­ra­tu­rze, o na­szej epo­ce, o lu­dziach, o tym, że wspó­łcze­śnie zna­le­źli­śmy się na dro­dze do za­tra­ce­nia, o ar­ty­ku­łach 9 ko­dek­su cy­wil­ne­go i 226–15, ustęp 2, ko­dek­su kar­ne­go, któ­re chro­nią pry­wat­no­ść jed­no­stek i pro­wa­dzo­nych przez nie roz­mów, o ra­dy­ka­li­za­cji uczuć i kul­tu­rze ura­zy, o tym, że praw­ni­cy sta­ją się no­wy­mi ar­bi­tra­mi w spra­wach li­te­ra­tu­ry, o po­wie­ści jako có­rze cen­zu­ry uda­jącej je­dy­nie mat­kę wszel­kich wol­no­ści, i da­lej w tym to­nie.

– Wie pani co? – go­rącz­ko­wa­łem się do apa­ra­tu. – Don’t wor­ry! Zo­sta­nę ma­gi­kiem jak tylu in­nych przede mną! O tak, zmie­nię rze­czy­wi­sto­ść w fik­cję, a po­tem będę uda­wał, że ujaw­ni­łem praw­dę jesz­cze praw­dziw­szą. Jak z tymi prosz­ka­mi do pra­nia, któ­re czy­nią bia­łe jesz­cze biel­szym. Ła­pie pani?

4

Dwa dni pó­źniej wy­daw­czy­ni prze­ka­za­ła mi mejl otrzy­ma­ny od dzia­łu praw­ne­go.

Dro­ga Alix,

tak, mo­żna pi­sać o bab­ci i po­dać jej na­zwi­sko. Pra­wo do ochro­ny pry­wat­no­ści to pra­wo oso­bi­ste, któ­re wy­ga­sa w chwi­li śmier­ci.

Na­to­miast dzie­ci i wnu­ków, a ta­kże in­nych bli­skich z za­sa­dy nie wol­no wspo­mnieć bez ich zgo­dy.

Nie­za­le­żnie od oko­licz­no­ści uni­ka się rów­nież wzmia­nek o nie­let­nich.

I wresz­cie, z ra­cji tego, że do­ku­men­ty nie zo­sta­ły ni­g­dzie opu­bli­ko­wa­ne, nie wol­no nam ich roz­po­wszech­niać – a na­wet cy­to­wać ustępów, po­nie­waż prze­pi­sy do­ty­czące wol­no­ści cy­to­wa­nia wy­ra­źnie wy­klu­cza­ją tek­sty nie­pu­bli­ko­wa­ne – chy­ba że uzy­ska­my zgo­dę spad­ko­bier­ców.

Po­wy­ższe ogra­ni­cze­nia po­zo­sta­wia­ją Two­je­mu au­to­ro­wi bar­dzo wąskie pole ma­new­ru.

Ser­decz­no­ści

Inès

„Po­wy­ższe ogra­ni­cze­nia po­zo­sta­wia­ją Two­je­mu au­to­ro­wi bar­dzo wąskie pole ma­new­ru”.

No co ty po­wiesz!

A za­tem wszyst­kie ksi­ążki, któ­re się uka­zu­ją, pi­sa­ne są we­wnątrz ja­kie­goś „pola ma­new­ru”.

Wszyst­kie co do jed­nej!

Do­brze wie­dzieć.

Ni­g­dy nie pa­trzy­łem na li­te­ra­tu­rę pod tym kątem.

Za­nim otwo­rzy się ja­kąś po­zy­cję, trze­ba mieć w gło­wie, że nie jest to wca­le prze­strzeń wol­no­ści, jak zwy­kli­śmy so­bie wy­obra­żać.

(Tu­taj wi­ązan­ka prze­kle­ństw).

„Wszyst­ko za­czy­na się od za­kłó­ce­nia” – pi­sał gdzieś Paul Va­léry, któ­re­go swo­ją dro­gą nie­wie­le czy­ta­łem.

5

Nie­dłu­go pó­źniej wy­bra­łem się po pacz­kę do­ręczo­ną do punk­tu od­bio­ru nie­da­le­ko mo­je­go domu, na uli­cy Ro­ber­ta Lin­de­ta (mogę po­dać na­zwę uli­cy czy Ro­bert Lin­det też wy­śle mi pi­smo z po­gró­żka­mi?). Wraz z kil­ko­ma in­ny­mi oso­ba­mi cze­ka­li­śmy w ko­lej­ce na chod­ni­ku, wszy­scy w ma­skach ochron­nych, gdy na­gle po­ja­wia się prze­cho­dzień, bia­ły fa­cet oko­ło pi­ęćdzie­si­ąt­ki, dość wy­so­ki, ubra­ny w zie­lo­ną kurt­kę i bez ma­ski; zbli­ża się, do­cie­ra na na­szą wy­so­ko­ść i oto, co mówi ja­snym i spo­koj­nym gło­sem, nie­mal słod­kim, a w ka­żdym ra­zie po­zba­wio­nym wszel­kiej agre­sji, na tyle jed­nak do­no­śnym, by usły­sze­li go stojący w ogon­ku lu­dzie, tak, otóż mówi:

– Nie zno­szę Ro­dzin Fran­cji.

Ach tak?

Do­brze wie­dzieć.

Jesz­cze je­den bied­ny gość, któ­ry mówi do sie­bie na uli­cy.

Jed­na z nie­zli­czo­nych ofiar obec­nych cza­sów.

Co to ta­kie­go te Ro­dzi­ny Fran­cji?

Coś ta­kie­go w ogó­le ist­nie­je?

Pew­nie ja­kaś or­ga­ni­za­cja ka­to­lic­ka.

Gdy fa­cet nas mija, wszy­scy od­su­wa­ją się prze­zor­nie, a on – wci­ąż do­no­śnie, spo­koj­nym i słod­kim gło­sem, nie spo­gląda­jąc na nas, lecz pa­trząc pro­sto przed sie­bie – oznaj­mia:

– Nie zno­szę Ro­dzin Fran­cji… i wszyst­kich was po­za­bi­ja­my.

Wszyst­kich was po­za­bi­ja­my!

Wła­śnie to mówi, spo­koj­nym i słod­kim gło­sem, mi­ja­jąc nas z opa­no­wa­niem, nie spo­gląda­jąc na nas, pa­trząc pro­sto przed sie­bie.

W s z y s t k i c h  w a s  p o z a b i j a m y!

A więc wła­śnie w czy­mś ta­kim tkwi­my?

W im­pa­sie prze­mo­cy?

W tej prze­ra­ża­jącej mi­me­tycz­nej za­ra­zie?

Rok wcze­śniej pew­ne­mu pro­fe­so­ro­wi po­de­rżni­ęto gar­dło tuż przed jego uczel­nią.

A wcze­śniej ksi­ędzu w jego ko­ście­le.

A przed nim wie­lu in­nym.

Jak ktoś (René Gi­rard) kie­dyś ma­wiał: „Prze­moc jest bar­dziej za­ra­źli­wa od wi­ru­sa”.

I nie ist­nie­je nic poza prze­mo­cą.

We wspó­łcze­snym po­wie­trzu roz­prze­strze­nia­ją się nie­zli­czo­ne wi­ru­sy po­wo­du­jące cho­ro­by.

Wi­ru­sy, na któ­re ka­żdy z nas jest na­ra­żo­ny, a któ­rych nie po­wstrzy­ma żad­na szcze­pion­ka.

Wi­ru­sy, któ­re mo­żna na­wet otrzy­mać dro­gą mej­lo­wą.

W pierw­szej chwi­li pra­wie za nim po­bie­głem. Co on po­wie­dział? Wszyst­kich was po­za­bi­ja­my? Jacy „my”? Na­praw­dę czu­łem, jak elek­try­zu­je mnie gniew.

Tam­ten już się jed­nak od­da­lił, wci­ąż sze­dł spo­koj­nym kro­kiem, jak­by nie ode­zwał się ani sło­wem, jak­by nie gro­ził nam wszyst­kim śmier­cią, jak­by to był tyl­ko zły sen, a sło­wa nic nie ozna­cza­ły. Jak­by był je­dy­nie zie­lo­ną kurt­ką z oso­bą w środ­ku. Wędrow­nym sar­ka­zmem.

Gdy­by się od­wró­cił, pew­nie spró­bo­wa­łbym coś zro­bić, choć te­raz za­da­ję so­bie py­ta­nie co ta­kie­go.

Po po­wro­cie do domu spraw­dzi­łem: Ro­dzi­ny Fran­cji to sto­wa­rzy­sze­nie, któ­re od 1908 roku bro­ni ro­dzin wie­lo­dziet­nych.

Bra­ku­je tyl­ko, by i ono wy­to­czy­ło mi pro­ces, bo ośmie­li­łem się o nim wspo­mnieć.

Bra­ku­je tyl­ko, by nic już nie było wol­no po­wie­dzieć o rze­czy­wi­sto­ści – to ona jest fik­cją, któ­ra w co­raz wi­ęk­szym stop­niu ogra­ni­cza się do swo­ich naj­wstręt­niej­szych prze­ja­wów. Do naj­bar­dziej fan­ta­stycz­nych prze­ja­wów swo­jej in­wen­cji. Jej wy­obra­źnia znacz­nie prze­wy­ższa na­szą.

Ale sza.

Sza?

*Alu­zja do wier­sza Pau­la Elu­ar­da J’écris ton nom, Li­ber­té (Wol­no­ści, pi­szę twe imię) (przyp. tłum.).

„Coś za­czy­na nas in­te­re­so­wać, do­pie­ro gdy to utra­ci­my” – Da­rian Le­ader, Co sztu­ka skry­wa przed na­szym wzro­kiem

1

Pa­nie Bal­ti­mo­re,

mi­nęło kil­ka dni od na­sze­go spo­tka­nia.

Spo­tka­nia, na któ­re przy­sta­łam w jed­nym tyl­ko celu, by się prze­ko­nać, co z Pana za czło­wiek, i nie da­łam się Zwie­ść.

Sądził Pan, że je­stem dość głu­pia, by uwie­rzyć w tę Pa­ńską hi­sto­ryj­kę o ksi­ążce? Pro­szę prze­ka­zać wia­do­mo­ść swo­je­mu pra­co­daw­cy (bo z Pana jest tyl­ko na­jem­ny Zbir, to oczy­wi­ste!): nie bu­dzi Pan we mnie Stra­chu.

Nie wie Pan, z kim ma do Czy­nie­nia!

Znam ta­kich lu­dzi, że nie ma Pan na­wet Po­jęcia!

Po­wta­rzam po raz ostat­ni: niech Pan zre­zy­gnu­je ze swo­ich Po­szu­ki­wań!

To moje Ostat­nie Ostrze­że­nie.

Z naj­szczer­szy­mi po­zdro­wie­nia­mi

List był pod­pi­sa­ny „Nora Zup­cak”.

1.1

– Co to za na­zwi­sko? – rzu­ci­ła Pen­ny tuż nad moim ra­mie­niem.

Jej głos spra­wił, że pod­sko­czy­łem.

Pen­ny mia­ła dar wy­ra­sta­nia mi za ple­ca­mi, jak­by ro­bi­ła to ce­lo­wo albo jak­by była kwin­te­sen­cją sło­wa „znie­nac­ka”.

– To ana­gram wy­ra­zu „po­nu­racz­ka” – od­pa­rłem, na­wet na nią nie pa­trząc.

– Bar­dzo za­baw­ne. Ko­me­diant z pana, Bmo­re.

Od­wró­ci­łem się do niej:

– Wo­la­ła­by pani An­nie Wil­kes? Mil­dred Rat­ched? Vio­let­te Mor­ris? Lal­kę Ro­ber­ta? A może wręcz Lucy Fer­kę? Po­nu­ra­czek nie bra­ku­je.

Mi­ja­ją pra­wie trzy lata, od­kąd Pen­ny za­częła dla mnie pra­co­wać. Któ­re­goś dnia zja­wi­ła się w agen­cji, by od­być staż, czas upły­wał, a ona zo­sta­wa­ła, aż sta­ła się nie­za­stąpio­na, choć sam nie wiem, czy to do­brze. Bo z wro­dzo­ną ele­gan­cją i kon­ster­nu­jącą na­iw­no­ścią prze­szka­dza mi w pra­cy – po­wy­żej do­wód. O Bmo­re & In­ve­sti­ga­tions nie mo­żna jed­nak po­wie­dzieć, że in­te­res kwit­nie. Z dru­giej stro­ny le­d­wie dwu­dzie­sto­let­nia Pen­ny wno­si po­wiew świe­żo­ści do agen­cji, któ­rej je­stem za­rów­no wła­ści­cie­lem, jak i je­dy­nym pra­cow­ni­kiem. Nie chcia­łbym spro­wa­dzać jej wy­łącz­nie do jej fi­zycz­no­ści, ale do­ce­niam mi­ędzy in­ny­mi jej cu­dow­nie kwan­to­wą gra­cję: ni­g­dy nie wia­do­mo, czy tu jest, czy jej nie ma. Tym­cza­sem li­nie jej cia­ła przy­wo­dzą na myśl tory ko­le­jo­we. Jej twarz – rosę po­ran­ka. Jej włosy – Pol­loc­ka. Jak ona to robi, że cze­sze się w spo­sób tak pło­mien­ny?

– Moja mała Pen­ny – mó­wię, za­pa­la­jąc pa­pie­ro­sa – pro­szę zro­zu­mieć, że za­le­tą ko­niecz­no­ści wy­my­śle­nia rze­czy­wi­sto­ści na nowo jest to, że mo­że­my ze­mścić się na niej ca­łkiem bez­kar­nie. Pa­ra­dok­sal­nie nie mu­si­my już jej sza­no­wać. Czyż to nie wspa­niałe? Pró­ba ochro­ny rze­czy­wi­sto­ści przy­no­si zu­pe­łnie od­wrot­ne skut­ki.

Pen­ny spoj­rza­ła na mnie ze zdzi­wie­niem, jej brwi sta­ły się ko­micz­ne.

– Czy­li że mniej­sza z Norą, o to panu cho­dzi? – gwizd­nęła gło­sem szpa­ka. – Sama się pro­si­ła? Kto pod kim do­łki ko­pie, sam w nie wpa­da? A co z jej cier­pie­niem? Kła­ść lu­dzi na pa­pie­rze wbrew ich woli zna­czy nie tyl­ko skra­ść im ży­cie, to jak­by kła­ść ich do gro­bu, któ­ry nie jest ich.

Mil­cza­łem.

Nie­omal wy­psnęło mi się, że nie za­mie­rzam ni­ko­go kła­ść na pa­pie­rze, lecz ra­czej podźwi­gnąć za po­mo­cą słów; a jed­nak się po­wstrzy­ma­łem.

Trzy lata temu na­wet mi się nie śni­ło, że spra­wy przy­bio­rą taki ob­rót.

Nie mia­łem po­jęcia, w ja­kie kło­poty się wpa­ku­ję.

Trzy lata temu nie wie­dzia­łem, że fik­cja zy­sku­je tyle wol­no­ści, ile tra­ci praw­dy.

Trzy lata temu nie na­zy­wa­łem się Bal­ti­mo­re, a Pen­ny nie ist­nia­ła.

Na­wet się nie uro­dzi­ła.