Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
34 osoby interesują się tą książką
Wrocławiem wstrząsa fala okrutnych morderstw. Z Odry wyławiane są kolejne brutalnie okaleczone ciała. To znak rozpoznawczy Emila Rzezaka – bezwzględnego gangstera, nieuchwytnego dla policji. Szansą na wniknięcie do otoczenia przestępcy okazuje się przypadkowe spotkanie z jego żoną Justyną. Aspirant Beryński, jako osobisty ochroniarz kobiety, ma możliwość zdobycia obciążających Rzezaka dowodów. Praca pod przykrywką wymyka się jednak spod kontroli, bliskim aspiranta grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, a policjanci nie mają pojęcia, że są rozstawiani jak pionki na szachownicy, grając w zupełnie nie swojej grze.
Tytułowe światła Yehudiego nawiązują do rodzaju kamuflażu opartego na swoistym paradoksie – dzięki zainstalowanym dodatkowym światłom bombowce, mimo że doświetlone, stawały się niewidoczne na tle nieba. Czy człowiek stosujący podobną taktykę zdołałby ukryć swoją prawdziwą tożsamość i zataić intencje? Czy ściągając na siebie światła reflektorów, można przyczaić się, by zadać nieoczekiwany cios?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 592
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025
© Copyright by Jarosław Włodarczyk, 2025
Redakcja i korekta: Anna Surendra
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna
Zdjęcie autora: © archiwum prywatne
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawnictwo Fala
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68577-07-5 (EPUB); 978-83-68577-08-2 (MOBI)
www.wydawnictwofala.pl
Wydawnictwa Fala szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Aspirant Jacek Beryński wiedział, że zestaw do rejestracji dźwięku i obrazu nie jest włączony, ale mimowolnie zerknął w jego stronę.
– Żeby być bezpiecznym na tym świecie, trzeba mieć bardzo dobre układy. Albo bardzo dobrze zdawać sobie sprawę z tego, że się ich nie ma. Tobie zostaje tylko to drugie, bo o ewentualnych układach już byśmy wiedzieli.
Przesłuchiwana Sara Kotlarska podniosła na niego swoje brązowe oczy, których spojrzenie przebiło się przez zakrywającą pół twarzy prostą czarną grzywkę.
– Nic nie możecie mi za to zrobić. I dobrze pan o tym wie.
– Tobie nie. – Wciągnął powietrze przez zęby. W takich chwilach zawsze miał ochotę wypuścić z płuc potężny obłok tytoniowego dymu. Jednak nawet gdyby dawno temu, w dniu, w którym dowiedział się o chorobie Rafała, nie rzucił tego nałogu, to i tak nie dawałby przesłuchiwanym równie oczywistych powodów do złożenia skargi jak palenie papierosów w ich obecności. – Ale od kogoś dostałaś pieniądze na ten zabieg. Kto udziela kobiecie ciężarnej pomocy w przerwaniu ciąży z naruszeniem przepisów ustawy, podlega karze pozbawienia wolności. – Znów zrobił krótką pauzę. – Artykuł sto pięćdziesiąty drugi, paragraf drugi Kodeksu karnego.
– Pieniądze zarobiłam sama.
– Tak? – podchwycił ożywionym głosem komisarz Jakub Dzierża. – W takim razie będziemy chcieli zobaczyć umowę o pracę.
– To znaczy nie – odparła natychmiast, tym razem unikając jego spojrzenia. – Nie było żadnych pieniędzy. Odmawiam składania zeznań.
– Odmawiasz składania zeznań czy nie było żadnych pieniędzy? Pytam, bo to drugie jest zeznaniem. – Dzierża rozsiadł się wygodniej na swym krześle. – Zdaje się, że fałszywym. A za składanie fałszywych zeznań możemy ci coś zrobić. Grozi za to osiem lat więzienia.
– Przejęzyczyłam się. Odmawiam składania zeznań.
Komisarz wbił w nią stalowe, lodowate spojrzenie swych szarych oczu.
– Posłuchaj. Jako studentka pierwszego roku na pewno nie zarobiłaś na to sama. Pieniądze mogły ci dać dwie, może trzy najbliższe osoby. Sprawdzimy wpływy na twoje konto bankowe, bilingi rozmów przed zabiegiem, w razie potrzeby wejdziemy na konta twoich rodziców i chłopaka.
Grzywka zakrywała jej teraz niemal całą nisko opuszczoną twarz. Dziewczyna głośno przełknęła ślinę, wiercąc się na krześle.
– To jak będzie? – naciskał Dzierża. – Poświęcisz swoich najbliższych dla tych zwyroli, którzy robią sobie biznes z zabijania nienarodzonych?
Dzierża ewidentnie był w dobrej formie. Potrafił stworzyć atmosferę przesłuchania, w której pęknąć mogłaby nawet płyta z hartowanej stali. Jednak Beryński wątpił, czy zeznania tej dziewuszki będą szczególnie wartościowe. Chętnie przerwałby ten spektakl, gdyby nie stanowił on części znacznie szerszego planu. Poza tym to komisarz tu rządził. Z kolei aspirant miał tę – cenioną przez przełożonych – cechę, że kiedy już coś rozpoczął, to zazwyczaj nie potrafił odpuścić.
– Aborcja nie jest żadnym zabijaniem – poprawiła Dzierżę dziewczyna, jakby nagle odzyskała pewność siebie.
– Niech ci będzie. Ale ludzie, których chronisz, żyją z łamania prawa. I to na nich nam zależy. – Beryński przejął inicjatywę, przechylając się w jej stronę. – Osoba, która dała ci pieniądze na zabieg, wcale nas nie interesuje, rozumiesz? Ale zamkniemy ją, jeśli nie zaczniesz współpracować.
Tym razem aspirant mówił całkiem szczerze. Nigdy nie lubił łapania ludzi, których jedyną winą było to, że w niewłaściwym czasie znaleźli się w niewłaściwym miejscu. Dlatego zgłosił się do służby w oddziałach antyterrorystycznych, a gdy nadarzyła się okazja, przeszedł do CBŚP. Zakres jego obowiązków był teraz daleki od ścigania dziadków wsiadających na rower po wychyleniu butelki wina porzeczkowego na działce, chłopców, których ulubioną rozrywką były bójki z innymi chłopcami podzielającymi to hobby czy dzieciaków palących skręty z niedozwoloną substancją. Strasząc tę drobną brunetkę konsekwencjami poddania się procedurze, którą delegalizowano, depenalizowano, legalizowano i znów delegalizowano zależnie od koniunktury politycznej, mimowolnie wracał do nieprzyjemnych wspomnień z pierwszych lat służby w policji. Podczas którejś bezśnieżnej wrocławskiej zimy musiał zamknąć czarnowłosą pankówę w podobnym wieku. Wraz z hałaśliwą grupą przyjaciół paliła wieczorem marihuanę przy skrytym pod dachem przejścia podziemnego ceglanym murze – zabytkowej pozostałości po fortyfikacjach Bramy Oławskiej. Wolniej niż pozostali wbiegła na schody, którymi tamci uciekli z tunelu, albo po prostu Beryński i jego partner skupili się akurat na niej. Po złapaniu nie chciała powiedzieć, który z jej kolegów kupił towar ani kto go im sprzedał. Nie podała nawet nazwisk współtowarzyszy. Na początku wydawało się, że niczego przy sobie nie ma, ale po dokładniejszym przeszukaniu Kuba – teraz już komisarz Jakub Dzierża – znalazł w kieszeni jej skórzanej kurtki dwadzieścia gramów amfetaminy. Nawet wtedy nikogo nie sypnęła – zupełnie nie umiała się bronić.
– No dobrze. Więc kto w tym pośredniczył? Znalazłaś kontakt w internecie? Podsunęła ci go przyjaciółka? – Aspirant przerwał na moment. Namawianie tej dziewczyny do sprzedania przyjaciółki byłoby jałową czynnością. – Jeżeli tak, to nie musisz nam podawać jej nazwiska. Naprawdę nie mam zamiaru zamykać twoich bliskich tylko dlatego, że chcieli ci pomóc. Ale jeśli nie powiesz, kto zorganizował twoją podróż do tej kliniki, to nie zostawisz nam wyboru.
– Odmawiam składania zeznań – wydukała spod swojej czarnej grzywki. – Będę zeznawać tylko w obecności adwokata – dodała po chwili namysłu.
– Jak sobie chcesz, ale na razie nie potrzebujesz adwokata. Nie jesteś o nic oskarżona. Sama powiedziałaś, że nic nie możemy ci zrobić. – Beryński na moment zawiesił głos. – Chyba że jednak chcesz coś dodać.
Nie odpowiadała.
– No dobrze, więc nie możemy cię o nic oskarżyć. Ale z osobą, która ci pomogła, jest inaczej. – Aspirant przekartkował zawartość leżącej przed nim otwartej teczki, wydobył swojego atutowego asa i położył go wprost pod wielkimi brązowymi oczami przesłuchiwanej. – Poznajesz go?
Głośno przełknęła ślinę, lekko kręcąc głową.
– Tak czy nie?
– Kto to jest? – wykrztusiła przez zaciśnięte gardło ledwie słyszalne pytanie.
Odwrócił zdjęcie w swoją stronę, jakby naprawdę chciał mu się przyjrzeć. Przedstawiało profil młodego bruneta, który jego zdaniem byłby pewnie dość przystojny, gdyby nie nadmiernie długie włosy opadające mu na ramiona. Zdjęcie zostało wycięte z większej fotografii, obejmującej także wtuloną w jego ramiona Sarę.
– To? Na chwilę obecną nasz główny podejrzany – wyjaśnił tonem samozadowolenia.
– On jest niewinny.
– O tym zdecyduje sąd. Masz zakaz kontaktowania się z nim do czasu wyjaśnienia sprawy – oznajmił komisarz Dzierża, podając dziewczynie swoją wizytówkę. – Tu jest mój numer telefonu. Jeżeli coś sobie przypomnisz, zadzwoń do mnie. A myślę, że jednak sobie przypomnisz.
– Nie da się zamknąć jej sponsora – powiedział Beryński. Podobnie jak zaciągający się dymem z właśnie zapalonego papierosa komisarz Dzierża aspirant wtulał szyję w kołnierz marynarki, stojąc w słabo chroniącej przed zacinającym listopadowym deszczem pleksiglasowej budce z napisem „Tu wolno palić” na dziedzińcu Komendy Wojewódzkiej. – Nawet jakbyśmy na członkach stanęli.
– Najwyraźniej ona o tym nie wie – odrzekł jego starszy stopniem kolega.
– Jesteś pewien, że warto dalej ją męczyć? – To pytanie nie było wypowiedziane tonem współczucia. Aspirant Beryński potrafił dociskać przesłuchiwanych z imponującym brakiem skrupułów. Jednak teraz, jeszcze mocniej niż w trakcie przesłuchania, powątpiewał w sens poświęcania tej dziewczynie tak dużej uwagi.
– To jak chcesz dojść do Rzezaka? – zapytał Dzierża.
– Nawet jeżeli jego organizacja jest zaangażowana w podziemie aborcyjne... – zaczął Beryński i zawahał się. Właściwie trochę jednak współczuł tej młodej. Nie pasowało mu ściganie jej na podstawie ponownie zaostrzonych przepisów antyaborcyjnych, które w zupełnie arbitralny sposób znów delegalizowały coś, co w większości krajów na tej planecie było całkiem legalne, choć na pewno nie przez każdego aprobowane.
– Wszystko na to wskazuje – oznajmił Dzierża.
– Okej. Ale Rzezak bezpośrednio nie zajmuje się taką drobnicą. Przyskrzynimy najwyżej jakiegoś jego pomagiera. – Aspirant wzruszył ramionami. – A jeśli pomagier pójdzie w zaparte, to może doczeka wyborów i kolejnej zmiany prawa antyaborcyjnego. Wahadło odwróci się w drugą stronę.
– Tym razem oni chyba nie oddadzą władzy – odparł Dzierża. – A pomagier może poprowadzi nas dalej. Od czegoś musimy zacząć.
Ten gangster był opancerzony jak czołg Königstiger. Gdy trzy lata wcześniej Biuro rozbiło organizację kontrolującą większość handlu narkotykami na terenie Wrocławia, wśród jego funkcjonariuszy na chwilę zapanowało przekonanie, że to miasto wkrótce stanie się dość nudnym miejscem pracy – idealnym na przedemerytalne wyciszenie, a kiepskim dla kogoś, kto chciałby piąć się wyżej. Agresywne poczynania konkurencji, która zaczęła wzmacniać się, wypełniając lukę powstałą po zlikwidowanym gangu, szybko rozwiały te iluzje, zachęcając policjantów nastawionych na zrobienie błyskotliwej kariery do pozostania na miejscu. Jednak nadzieje na odniesienie spektakularnego sukcesu okazały się mrzonką. Jak dotąd nikt z CBŚP nawet nie zdołał zająć pozycji wyjściowej do rozpoczęcia jakichkolwiek skutecznych działań przeciw grupie Rzezaka. Identyfikacja jej szefa wciąż opierała się tylko na zaobserwowaniu nieprawdopodobnego przyrostu gotówki, którą ten gość, Emil Rzezak, miał do dyspozycji, oraz bałwochwalczej wręcz rewerencji, jaką darzą go przesłuchiwani ludzie podejrzani o współpracę, a nawet o chęć rywalizowania z nim. Trudno powiedzieć, czy w większym stopniu zawdzięczał to swej brutalności, czy hojności. W ciągu minionych sześciu miesięcy nurkowie wyciągnęli z wody okaleczone ciała dwóch mężczyzn i jednej kobiety. Ofiary torturowano i zgładzono za pomocą tego samego narzędzia – wiertarki elektrycznej. Robiło to wystarczająco posępne wrażenie, ale prawdziwy niepokój wywołał dokonany przez bandytów wybór miejsc porzucenia zwłok. Zakole Odry przy Urazie i Jaz Opatowice można było od biedy uznać za naturalne środowisko dla takich znalezisk. Niestety, z ostatnim spośród zamordowanych, niskim mężczyzną w średnim wieku, było dużo gorzej. Ciało wyłowiono z miejskiej fosy – położonego w ścisłym centrum miasta stojącego akwenu. Nie było tam nurtu mogącego przenieść je choćby o kilka metrów. Zatem denata prawdopodobnie wrzucono do wody dokładnie tam, skąd wyłowiła go policja – wprost pod oknami Komendy Wojewódzkiej. Tylko skończony imbecyl mógłby próbować ukryć trupa w takim miejscu. Przestępcom musiał przyświecać zupełnie inny cel – chodziło im o to, by coś wyraźnie dać do zrozumienia. Zresztą rozszyfrowanie treści tego znaku zajęło zaledwie kilkadziesiąt minut. Szybko zidentyfikowano ofiarę jako informatora zwerbowanego przez policjantów z Wydziału Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej. Pracował dla nich bardzo krótko: zdążył przekazać fakty prowadzące do Sary oraz do tego, co Dzierża określał jako „powiązania Rzezaka z podziemiem aborcyjnym”, a zaraz potem został brutalnie wykluczony spośród żywych. Potencjalni kapusie mieli wiedzieć, co ich czeka. Mieli też wiedzieć, że policja nie zapewni im ochrony. Jednak była też nieco mniej oczywista wiadomość: tak bezczelnej prowokacji nie dałoby się przeprowadzić bez kontaktów w policji. Ktoś, kto oprócz etatu w Komendzie Wojewódzkiej miał też drugi etat – u Rzezaka – musiał poinformować go o tym, jak funkcjonuje ochrona tego obiektu, które miejsca są widoczne na obrazie kamer, a które pozostają poza zasięgiem obserwacji. Ten ktoś przypuszczalnie wyjawił mu nazwisko informatora. A co ważniejsze – mógł to zrobić ponownie, gdyby znalazł się frajer próbujący pójść w ślady tego biedaka.
– Wiesz, co Rzezak robi ludziom, którzy próbują go sprzedać? – przerwał chwilę ciszy Beryński.
– Ja? – zapytał Dzierża. – Tak. Ważniejsze jest, czy ona to wie. Jeśli jest tak niewinna, jak wygląda, to na pewno nie. A dzięki temu faktycznie może być dla nas cenna.
– Trzeba by zapewnić jej ochronę.
– Jeśli da się ją obstawić samymi ludźmi z Biura, to tak. – Dzierża najwyraźniej podzielał troskę Beryńskiego o bezpieczeństwo tej dziewczyneczki. Musiał naprawdę mocno wierzyć, że będą mieli pożytek z jej zeznań. Albo na starość robił się wrażliwy. To drugie było jednak mało prawdopodobne. – Ale dyskretnie. Komenda Wojewódzka nie powinna o tym wiedzieć. – Oczywiście nawiązywał do infiltracji policji przez Rzezaka, na którą wskazywało wyłowienie zwłok informatora z fosy. Działalność tego kreta uznano za tak duże zagrożenie, że Wydział Walki z Przestępczością Zorganizowaną zawiesił przygotowywany z dużym rozmachem plan umieszczenia agenta w organizacji Rzezaka. Ze względu na wysoki poziom ryzyka przykrywkowiec, od kilku miesięcy uwiarygadniający się w roli zamożnego kombinatora szukającego kontaktów w świecie przestępczym, został z dnia na dzień odwołany do innych obowiązków. Centralne Biuro Śledcze Policji miało przygotować nową operację, o której wiedziałoby wyłącznie bardzo wąskie grono bezpośrednio zaangażowanych w nią ludzi.
– Jasne, lepiej się z tym nie obnosić – przytaknął Beryński.
Komisarz nie ściągnął Jacka do Biura tylko ze względu na przyjaźń łączącą ich od czasów szkolnych. Dzierża korzystał z przenikliwości swojego kolegi, która dorównywała jego własnej umiejętności nawiązywania i pożytkowania kontaktów służbowych. Razem stanowili doskonały, niestrudzenie – choć nieco powoli – pnący się w górę zespół, niewątpliwie zdolny do osiągnięć mogących przyćmić nawet zimowe wejścia na ośmiotysięczniki, o których Beryński marzył, zanim na świat przyszedł Rafał.
– Załatwię to – zapewnił go komisarz. – Ta mała na pewno nie trafi do fosy.
Beryński otworzył barek, pominął butelkę czystej już od trzech tygodni czekającą na okazję do wypicia i wyciągnął napoczętą, lepiej nadającą się do samotnego spożycia szkocką blended whisky. Wiedział, że tego wieczora będzie sobie musiał łyknąć, gdy tylko skończyli przesłuchiwać tę dziewczynę, ale Dzierża nie dał się namówić na wspólną popijawę. Twierdził, że wieczorem idzie z młodszą córką na strzelnicę.
– Dziewczynę będziesz uczył strzelać? – spytał go wtedy, czując ukłucie bólu na myśl o własnym synu.
– Kupiłem jej czarnoprochowy bębenkowiec. Musi się umieć bronić.
Zabieranie na strzelnicę Rafała, czternastoletniego syna Beryńskiego z zespołem Williamsa, nie wchodziło w rachubę. Zresztą, zabieranie go gdziekolwiek było trudne – rozstanie z matką Rafała źle wpłynęło na relacje z synem, lecz Jacek wyrzucał sobie, że przedtem też nie potrafił poświęcić mu dostatecznie dużo uwagi.
Otworzył zamrażalnik, ale okazało się, że nie zrobił zapasu lodu. Szczególnie mu to nie przeszkadzało, bo miał akurat dość przyzwoitą whisky, której wcale nie trzeba było schładzać. Nalał sobie prawie pół niskiej szklanki, wyjął z lodówki pudełko gotowego bułgarskiego gulaszu kawarma i włączył piekarnik. Po chwili namysłu jednak go wyłączył i włożył pudełko do mikrofalówki, w której mógł znacznie szybciej podgrzać danie – nie lubił pić na pusty żołądek, a pić chciało mu się bardzo.
Choć Kuba był jego najlepszym przyjacielem, nienawidził się z nim porównywać. Kubie też nie było lekko – zaliczył wpadkę z Idą, swoją przyszłą żoną, zaraz po maturze. Odpowiedzialność za dziecko spadła na niego, gdy jego kumple mogli jeszcze dowolnie bawić się własnym życiem. Nie opuścił swojej nowej rodziny, został policjantem, by mieć ją z czego utrzymywać. Jacek w tym czasie studiował politologię, którą zakończył na licencjacie, nie widząc perspektyw na znalezienie pracy zgodnej z kwalifikacjami. Kuba robił już wtedy karierę, której Jacek mógł mu tylko zazdrościć.
Życiorys Dzierży wytrącał z rąk Beryńskiego wszelkie argumenty, jakich chciałby użyć na swoją obronę. Ale w rzeczywistości – wbrew temu, co mówiły koleżanki jego byłej, a nawet niektórzy jego byli koledzy – nie zostawił rodziny samej sobie. Kiedy urodził się Rafał, Beryński szlifował chodniki jako posterunkowy. Zarabiał niewiele powyżej płacy minimalnej, a po pracy nie miał ani siły, ani nastroju na zajmowanie się chorym synem. Nie miał też siły pilnować, by jego podły nastrój nie zniszczył relacji z żoną. Chciał się zresetować, a nie mogąc tego zrobić, odreagowywał na Ewie swoje frustracje. Musiał jej przyznać, że na początku usiłowała przezwyciężyć ten kryzys. Próbowała go rozbroić, żartobliwie kładąc jego wybuchy na karb rzekomo odziedziczonych przez niego „neandertalskich genów”. Jednak szybko straciła cierpliwość i rozpoczęła z nim regularną walkę. To zresztą też nie trwało długo. Ewa była młoda, ładna i nie mogła narzekać na brak zainteresowania ze strony facetów, w tym Wilhelma – sporo od niej starszego, ale za to majętnego gacha, który łaził za nią, jeszcze zanim Jacek ją poznał.
– No i dobrze – mruknął do siebie aspirant, orientując się, że zdążył już osuszyć szklankę, choć dzwonek mikrofalówki wciąż nie zawiadomił go o dostatecznym podgrzaniu dania. – Teraz przynajmniej miała pieniądze na rehabilitację Rafała, na zajęcia pozalekcyjne i sportowe. A że Rafał praktycznie został już synem Wilhelma? Dla chłopaka chyba tak było lepiej.
Wyłączył radio – nie miał ochoty słuchać kolejnej dyskusji o możliwych sposobach zahamowania spadku liczby urodzeń, którym jego ulubiona stacja informacyjna najwyraźniej zdecydowała się poświęcić całą transmitowaną właśnie audycję – i wybrał utwór And Justice for All... Metalliki z listy podsuniętej mu przez Spotify. Gdy dźwięk dzwonka mikrofalówki wreszcie przebił się przez charkot gitar i dudnienie bębnów, Beryński otworzył zacinające się drzwiczki, wyjął nieprzyjemnie nagrzane plastikowe opakowanie i postawił je na talerzu, nie kłopocząc się z przekładaniem zawartości do miski. Ponownie nalał szkocką do niskiej szklanki, tym razem wypełniając ją niemal w całości.
Gdyby umiał się pozbyć tkliwego rodzicielskiego sentymentalizmu – a może raczej narcystycznej rodzicielskiej zaborczości – to chyba naprawdę mógłby uznać, że nie potrafiąc funkcjonować w założonej przez siebie rodzinie, właściwie przyniósł Rafałowi szczęście. Chłopiec miał teraz przy sobie matkę, która nie musiała już pracować zarobkowo, ojczyma posiadającego dość pieniędzy, by finansować jego leczenie i edukację. Miał też ojca i mógł z nim od czasu do czasu...
– Od czasu do, kurwa, czasu!
Na chwilę stanął przy oknie. Przy ładnej pogodzie z jego mieszkania na poddaszu szesnastokondygnacyjnego budynku Lotosu (znanego też pod nieco pesymistyczną nazwą „Dom Singla”) rozciągał się widok zamykany przez grzbiety Ślęży i Gór Sowich, a niekiedy nawet odległy masyw Śnieżnika. Jednak tego popołudnia posiniałe w zapadającym zmierzchu chmury, które wisiały tuż nad dachem bloku, zakrywały niemal wszystko prócz zapalonych już świateł wznoszącej się na wschodzie wieży Sky Tower.
Próbował się odprężyć, patrząc na ten pejzaż złożony z szarych i czarnych kształtów, nakrapianych punkcikami coraz liczniej włączanych lamp. Niestety, miejsce myśli o synu zajęły wspomnienia, które przywołało przesłuchanie tej dziewczyny – Sary Kotlarskiej. Tuż przed przejściem do CBŚP, gdy ograniczenia praw reprodukcyjnych w praktyce były niemal tak restrykcyjne jak obecnie, przymknął aktywistki z jakiegoś „pogotowia aborcyjnego”. Jego ówczesnemu szefowi bardzo zależało na ich ukaraniu, ale Beryński nie podzielał entuzjazmu przełożonego. Działaczkom groził wieloletni wyrok więzienia, a one ewidentnie kierowały się poczuciem obowiązku, swoiście pojętą chęcią niesienia pomocy innym kobietom. Z Sarą było nieco inaczej; wszystko wskazywało na to, że nawiązała kontakt z pospolitymi przestępcami, łamiącymi zakaz terminacji ciąży dla brudnych zysków, ale trudno było uniknąć skojarzeń. Zresztą ta próba racjonalnego usprawiedliwienia grillowania Kotlarskiej nie tylko dlatego wypadała słabo. Z jakiegoś powodu jeszcze bardziej kojarzyła mu się ona z tamtą drobną brunetką złapaną w Bramie Oławskiej na paleniu zioła – podobną do niej, choć inaczej ubraną. W swej zbyt dużej skórzanej kurtce, obszernych spodniach i w glanach, obwieszona żelastwem wbitym nie tylko w uszy, ale i w nos, ta zaskakująco śliczna smarkula pozostawiała po sobie obraz, który wżarł mu się w mózg niczym symbol wszystkiego, czego nie chciał robić, służąc w policji.
Aspirant wziął ogromny haust whisky. Potem znów uniósł szklankę, niemal wychylając ją do dna. Tym razem przez chwilę trzymał alkohol w ustach, czując, jak cierpnie mu język.
Dzierży nigdy nic podobnego nie gryzło. W każdym razie nigdy się z czegoś takiego nie zwierzał, a gdy Beryński zaczynał to robić, przyjaciel zazwyczaj szybko i bezpardonowo ucinał jego narzekania.
Właśnie w tym najpewniej leżała tajemnica jego sukcesu. Skupiał wszystkie zasoby własnego umysłu i cały poświęcany pracy czas na skutecznym wykonywaniu stawianych mu zadań. Nie zaprzątał sobie głowy pytaniami etycznymi. Wystarczyła mu jedna prosta odpowiedź: najważniejsze jest zapewnienie bytu rodzinie. Niestety, Beryński nie potrafił ruszyć podobnym torem. Jego skłonność do depresji była chyba po prostu wrodzona – gdzieś wyczytał, że ją też mogły wywołać neandertalskie geny, którymi według domorosłej teorii Ewy wyjątkowo hojnie obdarowali go jego przodkowie. Gdyby Jacek nie dostrzegał żadnych ciemnych stron swojej roboty, jego kariera z pewnością szybciej posuwałaby się do przodu.
– Nie matura, lecz kariera... ci wydłuży Schwanzstuckera! – wymamrotał, kierując głos do ponownie opróżnionej szklanki. Bo nadmiernie wydłużone okresy oczekiwania na awans stanowiły najmniejszy problem. Nie liczyły się. Beryński nawalił jako ojciec i mąż i nie mógł już tego zmienić. Zostało mu tylko usprawiedliwianie się, szukanie okoliczności łagodzących, ale jego profesjonalne dążenie do obiektywnego analizowania faktów sprawiało, że te zabiegi szły mu słabo. Towarzyszące pracy agresja, przemoc, nieludzka ilość papierologii, nadmierne wymagania dotyczące dyscypliny – wszystko to dotykało go nie bardziej niż Dzierżę i innych policjantów. U Jacka jednak dochodziło jeszcze obdarzanie przynajmniej niektórych spośród podejrzanych empatią, której potem brakowało mu w stosunku do najbliższych. Wyglądało to, jakby po prostu zbyt lekkomyślnie szafował tym cennym uczuciem, choć w rzeczywistości działał tu pewnie inny mechanizm. Przygnębienie wynikające z podejmowania wątpliwych etycznie działań, niepewność wobec słuszności dokonywanych wyborów tak bardzo potęgowały stres przynoszony z pracy do domu, że przeobraził on mieszkającą tam kiedyś czarującą ślicznotkę w bezwzględną przeciwniczkę, a jego syna zamykał za przezroczystym, ale niemożliwym do przebicia murem.
– I teraz jesteś sam – rzucił w stronę napełnianej po raz trzeci szklanki, z mocnym postanowieniem, że więcej już nie będzie gadał do siebie.
Musiał dopaść Rzezaka. Z dość nielicznych możliwości otwierających się przed nim po zrobieniu licencjatu wybrał pracę w policji właśnie po to, żeby tacy szydzący z prawa baronowie nie mogli czuć się bezkarnie. A że obecnie jedynym sposobem na zbliżenie się do tego celu było przyciśnięcie jakiejś biednej laseczki? Być może nawet zapuszkowanie jej chłopaka, który przypuszczalnie nie miał nic wspólnego z gangiem? Beryński po prostu liczył na to, że Sara potraktuje ich groźby poważnie, dzięki czemu nie będą musieli ich spełniać.
Ta myśl – a może docierająca do komórek centralnego układu nerwowego detektywa whisky – sprawiła, że w końcu nieco się odprężył. Dopadnięcie tego bandziora byłoby największym sukcesem duetu Beryński – Dzierża. Aspirant wreszcie miałby szansę dostać się na kurs oficerski, Dzierża pewnie trafiłby do Warszawy, skąd bez wątpienia nadal czuwałby nad rozwojem kariery przyjaciela.
Policjant znów musiał dolać trunku do szklanki. Serwis Spotify, który za jego zgodą wciąż buszował po longplayu And Justice for All..., podsunął mu teraz The Shortest Straw. Jacek był niewierzący – nie wierzył ani w Boga Kuby i swej byłej żony, ani w żadnych innych bogów – ale źle się czuł, pozostawiając sprawy własnemu biegowi, więc ilekroć miał do czynienia z niepoddającymi się racjonalnej analizie kwestiami, ulegał coraz bardziej pogłębianej, opartej na przypadkowych skojarzeniach przesądności. Jednak na szczęście zbyt słabo znał języki obce, by tym razem zastanawiać się nad znaczeniem tytułu piosenki, którą wybrał za niego algorytm.
– To, kurwa, każdy student wozi się teraz furą? – pomstował Dzierża, wypatrując wraz z Beryńskim miejsca, gdzie mogliby zostawić służbowego SUV-a pod wieżami akademików Kredka i Ołówek.
– Ciemno jest. Gnojki jeszcze śpią – ujął się za studentami aspirant. – Za godzinkę zaczną się zbierać na wykłady. Wtedy pewnie będzie tu luz.
– Luz to jest w tych piczkach, w które oni wsadzają! Stąd na polibudę jest pięć minut spacerkiem. Mają małe chujki, to sobie każdy jeden musi kupić brykę. Bo inaczej żadna dupa mu nie da!
– Zatrzymaj tu na pasach – zaproponował Beryński. Powinni zdążyć znaleźć i przesłuchać Dominika, zanim ktokolwiek w okolicy obudzi się i będzie chciał przejść na drugą stronę pustej ulicy. A ostentacyjne zlekceważenie przepisów, z którymi musieli liczyć się zwykli obywatele, powinno pomóc jego koledze w wyładowaniu frustracji.
Pospiesznie podeszli do betonowych schodów, wbiegli po nich i dotarli do oszklonych drzwi głównego holu z recepcją. Beryński machnął legitymacją przed wciąż niedobudzoną kobietą w jasnoniebieskiej bluzce, wygniecionej po nocy spędzonej na stanowisku pracy. Dzierża nawet nie wyjął swojej.
– Policja. W którym pokoju mieszka Dominik Otajag? – spytał aspirant.
Kobieta pośliniła palec i otworzyła wymięty brulion.
– Otajag? To będzie numer czterysta dwadzieścia. Siedemnaste piętro. A co on zmalował?
Zignorowali jej pytanie i wcisnęli przyciski wind umieszczonych po dwóch przeciwległych stronach holu. Jedna z nich stała na dole i jej drzwi otworzyły się niemal natychmiast. Policjanci na ułamek sekundy zawahali się, bo zamiast własnych odbić w jasnym lustrze zobaczyli na ścianie windy czarny prostokąt plakatu z pełnymi dramatyzmu wizerunkami twarzy kobiety i mężczyzny, które przedzielał rysunek jakiegoś pistoletu z połowy dwudziestego wieku i ogromny czerwony napis „Ascenseur pour l’échafaud”. Odruchowo przebiegli dłońmi po elementach wyposażenia ukrytych pod odzieżą: walther, miotacz gazu, pałka teleskopowa i krótkofalówka – wszystko było na swoim miejscu.
Jechali w pełnym napięcia milczeniu. Na razie nie mieli niczego, co obciążałoby tego studenta – gdyby chciał, mógłby po prostu zamknąć przed nimi drzwi swojego lokum i nie wpuścić ich do środka. Dlatego należało go zastraszyć, wywrzeć wrażenie, że przesłuchanie jest tylko formalnością, bo wszystkie obciążające go fakty są znane policjantom.
Winda zatrzymała się, rozsuwając drzwi. Wyszli na korytarz.
– Proszę otworzyć! – krzyknął Beryński, waląc w drzwi z numerami czterysta dwadzieścia i czterysta dwadzieścia jeden. – Policja!
Ponieważ przez kilkanaście sekund nikt nie reagował, aspirant nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. Obaj policjanci weszli do kwadratowego pomieszczenia pełniącego funkcję kuchni i przedpokoju z wejściami do łazienki i dwóch pokojów.
– Czterysta dwadzieścia to pewnie będzie po lewej? – pomyślał głośno Beryński i nie czekając na odpowiedź kolegi, załomotał teraz w te drzwi.
– Już, już – odezwał się jakiś młody mężczyzna wewnątrz pokoju.
Po chwili w szparze pomiędzy uchylonymi drzwiami a futryną ukazała się ostrzyżona na krótko głowa mrużącego oczy blondyna.
– O co chodzi?
– Dominik Otajag?
Blondyn odwrócił wzrok w stronę pokoju, skąd dobiegł ich głos drugiego chłopaka.
– To ja. Się tylko ubiorę.
– Ale może szybciej! Nie mamy całego dnia! – ryknął Dzierża, wykorzystując całą budowaną od momentu wstania z łóżka irytację w celu wywarcia odpowiedniego wrażenia.
Po chwili długowłosy brunet stanął w drzwiach, poprawiając pasek spodni.
– Coś się stało?
– Tak. – Beryński wskazał na drzwi. – Wejdźmy do środka.
– Porozmawiamy tutaj – odparł blondynek.
– Do ciebie nic nie mamy – warknął Dzierża.
– To tym bardziej. Nie zgadzam się, żeby panowie wchodzili do mojego miejsca zamieszkania. – Blondynek zdążył wytrzasnąć skądś okulary w drucianej oprawce i je założyć, co najwyraźniej zwiększyło jego rezolutność.
– Nie? A co tam się dzieje? – Dzierża chciał wsunąć głowę przez szparę między niedomkniętymi drzwiami a ościeżnicą, ale blondynek złapał za klamkę. – Czuję podejrzany zapaszek. Panie aspirancie, mamy uzasadnione podejrzenie. Wchodzimy!
– Nic nie macie. – Okularnik twardo trzymał drzwi. – Skarpetek nie wyprałem, więc śmierdzą. Ale to nie przestępstwo.
– A to czasem nie marihuana? – włączył się do rozmowy Beryński.
– Pan aspirant dawno nie jarał. Gdyby moje skarpetki waliły ziołem, to zamiast prać, bym je sprzedawał jako produkty z konopi. W ekosklepach.
Dzierża uderzył płaską dłonią w deskę drzwi. Blondyn stracił równowagę, ale nie wypuścił klamki i po chwili zaparł się, by nie pozwolić policjantowi na ich szersze otwarcie.
– To jest utrudnianie czynności służbowych – oznajmił Beryński, kładąc mu dłoń na ramieniu. – I napaść na funkcjonariusza – dodał, gdy blondyn szarpnął go za mankiet, by zrzucić jego rękę ze swojego barku.
To wystarczyło, by student na chwilę zawahał się, umożliwiając Dzierży wejście do pokoju. Pierwszym, na co policjant zwrócił uwagę po włączeniu światła, była zaskakująco wysoka góra pościeli na jednym z dwóch niezasłanych łóżek. Podszedł tam energicznym krokiem i szarpnął za kołdrę, ale nie zdołał jej zerwać. Zaraz potem rozległ się nieco przytłumiony, lecz mimo to wysoki dziewczęcy chichot. Dzierża przykucnął, by móc wykorzystać mięśnie nóg i lepiej rozłożyć środek ciężkości własnego ciała, po czym szarpnął ponownie.
Ubrana w jasną koszulkę niezasłaniającą smukłych nóg dziewczyna przestała się śmiać.
– Proszę mnie puścić! – warknęła, siadając nagle i potrząsając bujną grzywą długich rudych loków.
– Nikt cię nie trzyma – odparł Dzierża, wypuszczając rąbek kołdry. – Czyli mamy tu naruszenie regulaminu akademika.
– To nie jest sprawa dla policji – odezwał się okularnik, także wchodząc do pokoju.
– Racja. Nie nasza sprawa. To w a s stąd wypierdolą, jak ich o tym poinformujemy.
– Rozumiem, że nie musicie o tym informować – odezwał się Dominik, który od samego początku nie podzielał buńczucznej pewności siebie swego współlokatora. – Mieliście do mnie jakąś sprawę.
– Dobra. Ty, młody i wasza... gościni. – Spojrzał najpierw na okularnika, a potem na dziewczynę. – Brać ciuchy i wypierdalać! A pan Otajag zostaje.
Wciśnięcie niezwykle długich nóg w niezwykle obcisłe dżinsy zajmowało sporo czasu wyraźnie roztrzęsionej studentce.
– Ale ruchy, ruchy! – rzucił Dzierża na wpół rozkazującym, na wpół błagalnym tonem i ostentacyjnie spojrzał na zegarek. – Nie mamy całego dnia.
Rezygnując z wkładania skarpetek i butów, dziewczyna chwyciła je dłonią, wzięła do drugiej ręki pozostałe części garderoby i, klnąc pod nosem oraz ostentacyjnie tupiąc bosymi stopami, wyszła z pokoju. Okularnik spojrzał na Dominika, który krzywiąc się, machnął ręką, chyba po to, by dać mu do zrozumienia, że najlepiej będzie ustąpić nieproszonym gościom.
– Panie Otajag, interesuje nas pański wyjazd do miejscowości Arnhem w Holandii przed trzema miesiącami – zaczął Dzierża spokojniejszym niż dotąd, ale stanowczym tonem.
Dominik głośno przełknął ślinę.
– No, byłem w Arnhem.
– W jakim celu?
– Turystycznym.
– Na pewno?
– Tak – potwierdził chłopak bez zająknięcia.
– Pytam, bo pańska przyjaciółka Sara Kotlarska zeznała coś zupełnie innego.
Dominik zdobył się na grymas, który miał chyba być uśmiechem politowania.
– To niemożliwe.
– Nie? To znaczy, że albo ona nas okłamuje, albo pan.
Student wciąż patrzył na Dzierżę z tym samym nonszalanckim poczuciem wyższości.
– Po pierwsze, byliśmy tam w celach turystycznych, a po drugie, wiem, że ona powiedziała wam dokładnie to samo.
Beryński ocenił, że chłopak naprawdę wierzy przynajmniej w część tego, co mówi. Oczywiście, wiedział, że nie jest niewinny, w przeciwnym wypadku zapewne zachowywałby się równie buńczucznie jak jego kolega – tego w każdym razie Beryński oczekiwałby po przedstawicielu współczesnej młodzieży. Ale najwyraźniej całkowicie ufał swojej przyjaciółce.
– A skąd pan to wie? – spytał.
– Przecież nie ukrywałaby przede mną, że o wszystkim wam... – Dominik wypalił bez namysłu, ale zapanował nad słowotokiem w kluczowym momencie. – Że naopowiadała wam jakichś bredni.
– Zrobiłaby mądrzej, gdyby jednak to ukryła. No bo w trakcie przesłuchania dostała od nas zakaz kontaktowania się z panem – oznajmił aspirant. – Chyba że złamałaby ten zakaz. Ale to bardzo pogorszyłoby jej sytuację.
W rzeczywistości niewiele mogliby jej za to zrobić, zwłaszcza gdyby to Dominik zainicjował spotkanie z nią. Ale sądząc po wyrazie jego nieco pobladłej twarzy, blef zadziałał.
– Nie powiedziałem, że się za mną kontaktowała...
– Wiemy, że Sara Kotlarska wyjechała do Holandii w celu dokonania zabiegu zakazanego przez polskie prawo – odezwał się ponownie Dzierża. – I wiemy, że pan jej w tym pomógł. Być może zrobił pan to nieświadomie. – Policjant na chwilę zawiesił głos. – Ale żeby to stwierdzić, musimy dokładnie poznać wszystkie okoliczności tego zdarzenia.
Na stercie trudnych do określenia przedmiotów zagracających górną półkę przy jednym z łóżek leżał starannie złożony kawałek czarnej tkaniny. Beryński podniósł go i rozłożył – była to spódnica. Tamta ruda ślicznotka z pewnością założyła dżinsy. Czy mieszkała tu na stałe?
Policjant podszedł do drzwi balkonowych i przekręcił klamkę. W narożniku trójkątnego balkonu siedziała w kucki opatulona wielką puchową kurtką dziewczyna.
– Aspirant Beryński, Centralne Biuro Śledcze Policji, zapraszam do środka. – Gdy wstała, mógł lepiej przyjrzeć się jej twarzy. – Sara Kotlarska? Proszę. – Wskazał jej gestem otwarte drzwi i przepuścił.
– Widzę, że jednak złamała pani zakaz kontaktu – powitał ją Dzierża pełnym zadowolenia z siebie głosem. – No to pojedziecie z nami.
Tym razem Kuba dał się namówić na popijawę. Mieli co świętować. Sara i Dominik, przesłuchiwani z osobna, starali się chronić siebie nawzajem – a czasami chronić wyłącznie siebie. Złożyli spójne oświadczenia, według których do Holandii dotarli w aucie dostarczonym przez osobę pracującą dla żony Rzezaka. Wciąż nie chcieli się przyznać do wręczenia jakiejkolwiek kwoty za tę usługę (czy „przysługę”, jak to określali), choć wcale nie próbowali ukryć ceny samego zabiegu. Niemniej, nawet gdyby nie dało się udowodnić, że ktoś ze środowiska gangstera przyjął pieniądze, to przynajmniej można było postawić mu zarzuty.
Przyjaciele poszli w stronę knajpek ulokowanych pod łukami wiaduktu kolejowego. Kierowało nimi głównie położenie tego miejsca: Beryński mógł stąd szybko wrócić piechotą do swojego wieżowca przy Placu Legionów, Dzierża musiał tylko pamiętać, by zaraz po jedenastej złapać pociąg z Dworca Głównego, który w ciągu siedmiu minut miał dowieźć go na stację Wrocław Popowice, niedaleko jego bloku. Kubie nieszczególnie robiło różnicę, do którego z niewielkich lokali trafią, więc Beryński wybrał ten, który wraz z właśnie wychodzącym, nieco podchmielonym klientem wypuścił na zewnątrz kilka akordów w miarę fajnej muzyki.
Zamówili piwo. Dłuższe siedzenie przy wódce w knajpie sporo kosztuje, a oni zrobili przecież dopiero pierwszy krok na drodze do sukcesu.
– Ta mała ma gadane – wspominał przesłuchanie Sary Dzierża. – „I tak miałam szczęście. Gdybyście przyłapali mnie na połykaniu spermy, pewnie podciągnęlibyście to pod kanibalizm?” W sumie niezłe, nie?
– Cicha woda, kurde – zgodził się Beryński. – Niby taka przestraszona, a potrafiła dowalić do pieca.
Rozmawiali o pracy, ale jednocześnie rozglądali się po wnętrzu pubu, którego bar kusił nie tylko barwnymi dystrybutorami kilku gatunków piwa, ale też zawieszonymi z tyłu, podświetlonymi butelkami mocniejszych trunków. Było wcześnie, więc większość z siedmiu czy ośmiu ustawionych we wnętrzu okrągłych stolików pozostawała pusta. Po kilku minutach do środka weszła wysoka trzydziestokilkuletnia blondynka o ładnych, choć dość surowych, nieco męskich rysach, łagodzonych przez okalające twarz rozpuszczone loki. Zamówiła espresso, szybko je wypiła, stojąc przy barze, po czym – ku rozczarowaniu obu mężczyzn – bez słowa opuściła lokal. Po jej wyjściu wciąż mogli od czasu do czasu zawiesić wzrok na bardziej odpowiadającej ich gustom krąglutkiej brunetce za barem, ale nie chcąc za dużo wydać w jeden wieczór, woleli zbytnio nie przyciągać jej uwagi – w każdym razie tak długo, jak pozostawali w miarę trzeźwi. Powrócili więc do rozmów na tematy zawodowe, czyli do snucia coraz bardziej optymistycznych planów uderzenia w Rzezaka. Jednocześnie jednak zaczynali przytupywać albo nawet nieznacznie kiwać głowami w rytm granej nieprzesadnie głośno, ale niezmiennie ostrej muzyki.
Wyglądająca coraz ponętniej kelnereczka podała im trzecią kolejkę piwa. Z głośników huknął kobiecy okrzyk Oh bondage up yours! – wprawdzie niezupełnie zrozumiały dla policjantów, ale za to potwornie głośny. Zaraz potem do typowego dla punk rocka rzężenia gitar elektrycznych doszedł tnący powietrze z równie straceńczą prędkością charkot saksofonu. Wrzask wokalistki nie ustawał, ale teraz – choć wciąż zupełnie pozbawiony kontroli – układał się w czytelną melodię.
– Nieźle jebnięta babka – ocenił Kuba, wzruszając ramionami.
– Całkiem nieźle – zgodził się Jacek, tyle że on, w przeciwieństwie do swojego kolegi, wypowiedział te słowa jako komplement.
Ocieniane przez długie, podkręcone rzęsy oczy kelnereczki rozbłysnęły nowym, mocniejszym niż dotąd blaskiem.
Siedząca przy stoliku pod ścianą dziewczyna o spiętych w kucyk słomkowych włosach zaczęła podrygiwać na krześle. Towarzyszący jej młody mężczyzna beznamiętnie popijał przez słomkę jakąś wymyślną mieszankę ze szklanki przyozdobionej plasterkiem cytryny, do chwili aż uznał za stosowne nieco się skrzywić, by wyrazić dezaprobatę wobec egzaltacji okazywanej przez partnerkę.
Po torach ułożonych na przęśle estakady, będącym jednocześnie dachem knajpy, toczył się ciężki pociąg towarowy. Drżenie ceglanej konstrukcji przejęły panele podłogi, stoliki i siedzenia krzeseł pod Beryńskim i Dzierżą.
Drzwi otworzyły się i do środka wreszcie weszła nowa klientka.
Jej sylwetka mogła zawdzięczać swe wspaniałe proporcje doskonale dopasowanej, szytej chyba na miarę odzieży: podkreślającemu talię beżowemu płaszczykowi, spod którego wystawał sięgający kolan rąbek jasnoszarej spódnicy czy sukienki, lśniącym bordowym lakierem półbutom na bardzo wysokim słupku, w których poruszała się z pewnością siebie i gracją łyżwiarki figurowej. Jednak nie dało się wykluczyć, że pod tą odzieżą wygląda równie olśniewająco.
Mimo że knajpka była ciasnawa, jak wszystkie lokale pod wiaduktem, kobieta mogła wybrać jakiś stolik, który byłby bardziej oddalony od Dzierży i Beryńskiego. Ale nie wybrała. Zdjęła płaszczyk i przewiesiła go przez oparcie krzesła stojącego niecałe dwa metry od nich. Szalona piosenkarka wciąż rozsadzała wrzaskiem świat, który dotąd nie obrócił się ponownie w przedbiblijny chaos chyba tylko dzięki poczuciu dyscypliny sekcji rytmicznej. Przez tę nawałnicę dźwięku przebił się ciepły, matowy głos nowoprzybyłej piękności, gdy prosiła kelnerkę o czekoladę z bitą śmietaną – żadnego alkoholu, żadnej kofeiny, za to mnóstwo cukru.
– Poza naszym zasięgiem – mruknął Kuba, chcąc ostudzić emocje Jacka. Od czasu rozwodu z Ewą zazwyczaj sam zachęcał go do próbowania swoich szans u atrakcyjnych dziewczyn. Jednak tym razem żadnych szans najwyraźniej nie widział.
Kobieta spojrzała w ich stronę, jakby coś dosłyszała, albo zorientowała się, że mówią o niej. Beryński się nie spłoszył. Nie było to w jego stylu – w każdym razie nie wtedy, gdy jego mózgowi dodawało animuszu półtora litra piwa. Nadal pożerał ją wzrokiem znad wciąż w połowie pełnego kufla, jednocześnie zastanawiając się nad swoim pierwszym ruchem.
Gdy tylko dostała zamówioną czekoladę, wyjęła słomkę ze szklanki i delikatnie ją liznęła koniuszkiem języka, by spróbować bitą śmietanę. Trochę to nie pasowało do image’u tak dystyngowanej dupencji. Ale było urocze. Choć nie tak urocze jak spojrzenie, które niemal w tej samej chwili posłała Jackowi. Przez moment patrzyła na niego spod figlarnie zmrużonych powiek, jakby łączyło ich coś jeszcze prócz tego, że on się na nią gapił. Żartobliwie dawała mu do zrozumienia, że powinien zachować dla siebie to przyłapanie jej na wyjściu z roli damy, ale samego przyłapania nie miała mu za złe. Można było pomyśleć, że dała mu się przyłapać celowo, albo wręcz że celowo, tylko dla niego, na mgnienie oka wyszła ze swej roli.
Ignorując opinię wyrażoną przed chwilą przez Kubę, spróbował unieść kąciki ust, by nieco rozchmurzyć swą naburmuszoną gębę detektywa.
– Czeka pani na kogoś? – spytał podniesionym głosem, bo nad ich głowami właśnie hamował pospieszny, a dwu- albo dwuipółmetrowe murowane sklepienie nie radziło sobie z piskiem jego trących o szyny stalowych kół.
Kiwnęła głową potakująco, ale chyba też trochę przepraszająco, choć wciąż raczej radośnie. Jakby chciała powiedzieć: dzisiaj niestety jestem zajęta, ale innym razem – czemu nie?
Z drugiej strony – co to za durne pytanie? Taka laseczka raczej nie przesiadywałaby samotnie w knajpach.
– Spóźnia się, co?
Wyjęła smartfon z torebki i spojrzała na ekran.
– Trochę.
Głos tej kobiety brzmiał zmysłowo już wtedy, kiedy rozmawiała z kelnerką, ale skierowany wprost do Jacka wręcz elektryzował.
– To może byśmy się dosiedli? – wypalił aspirant. – Milej się będzie pani czekało. Jesteśmy spoko goście, prawda, Kuba? Jak on przyjdzie, grzecznie się zmyjemy.
Przez chwilę go ignorowała, czytając jakąś wiadomość, która właśnie przyszła na jej telefon. Później znów posłała mu to porozumiewawcze spojrzenie, jakby sugerowała, że robi przy nim coś, na co nie powinna sobie pozwalać.
– Ja przysiądę się do was. – Wstała, zgrabnie nadziewając na palec pętelkę płaszczyka przerzuconego przez oparcie krzesła, chwytając torebkę tą samą dłonią i podnosząc szklankę drugą.
Policjant zapraszającym gestem wskazał trzecie krzesło przy ich stoliku. Zrobił to w milczeniu nie dlatego, że taki miał styl. Spodziewał się innej reakcji, niekoniecznie odmownej, ale na pewno bardziej powściągliwej. Na chwilę zaniemówił zaskoczony tym niespodziewanym sukcesem.
Usiadła z nimi, stawiając przed sobą swoją szklankę.
– Punk’s not dead, prawda? – zagaiła rozmowę, zerkając w stronę miejsca, w którym spodziewała się zobaczyć głośniki. Króciutkie utwory śpiewane przez szaloną wokalistkę następowały szybko jeden po drugim. W tej chwili barowy system audio odtwarzał chyba trzeci jej kawałek, nieco mniej dziki niż ten pierwszy.
– Też robię taki panks not det – odparł Kuba, wymawiając anglojęzyczny slogan bez najmniejszej próby silenia się na maskowanie polskiej wymowy.
– Tak? – spytała kobieta, uśmiechając się uprzejmie.
– Tak – potwierdził bez ogródek. – Kiedy dentystka boruje mi kanał na żywca.
– Aha. – Odwróciła wzrok od Dzierży, by skierować całą energię swoich szeroko otwartych oczu na Beryńskiego. – Ale panu się podoba?
Jej bezczelnie badawcze spojrzenie ze zdumiewającą łatwością przebiło pancerz, jakim trzy wypite piwa wzmacniały dotąd jego pewność siebie.
– Dla mnie może być. – Wiedział, że poniósłby klęskę, siląc się w tej sytuacji na oryginalność, więc skorzystał z podsuniętego przez nią gotowego tematu rozmowy. – Za to pani nie wygląda na osobę, która słucha tak odjechanej muzy.
Znów zaszczyciła go uśmiechem – tym razem raczej szczerym niż uprzejmym. Makijaż podkreślał regularne, doskonałe rysy jej twarzy, której symetrię zakłócał jedynie maleńki, ledwie dostrzegalny pieprzyk na lewej stronie noska. „Nosa” – poprawił się w myślach Jacek.
– Bo w zasadzie już nie słucham. Ale to Poly Styrene.
– Kto? – spytał Dzierża podejrzliwie.
– X-Ray Spex. Klasyka gatunku.
– Puszczali wam to w przedszkolu? – spróbował zażartować Beryński.
– Aż taka stara nie jestem. – Choć rozmawiali teraz na jej temat, zaintrygowane spojrzenie, którym go przyszpilała, wciąż mówiło mu, że ona dowiaduje się o nim znacznie więcej niż on o niej. Podziwianie piękna tej kobiety szło w parze z czerpaniem dziwnej, ekshibicjonistycznej przyjemności z bycia przez nią oglądanym. – Beethovena też potrafiłabym rozpoznać, choć kiedy się urodziłam, facet już dawno nie żył.
– Hm, czyli lubi pani klasykę. – Beryński czuł, że na razie stan jego umysłu nie pozwala mu na popisywanie się dowcipem. Może odzyskałby inicjatywę, gdyby udało mu się wyjść z tej roli chippendale’a? Ta laska wyraźnie dawała mu do zrozumienia, że chce go poznać, ale po kilku minutach takiego objawiania intelektualnej nieporadności całe jej zainteresowanie musiało wyparować. – Nieładnie tak się spóźniać. – Kiwnął głową, wskazując kierunek, z którego powinien w końcu przyjść umówiony z nią mężczyzna. – Może chce go pani trochę... zirytować?
– Może? – zgodziła się ostrożnie, chcąc ciągnąć tę grę.
– Ukarać?
– Jasne!
– To może fajnie byłoby robić wrażenie, że już się dobrze zakumplowaliśmy. – Uniósł swój kufel nad środkową częścią blatu, zapraszając pozostałe osoby do stuknięcia się szkłem. – Jacek.
– Kuba – przedstawił się komisarz, powtarzając jego gest.
– Justyna. – Kobieta uniosła swoją szklankę czekolady, ale nie posunęła się do dotknięcia nią kufli mężczyzn.
– A kto to właściwie jest... ten spóźnialski? Chłopak, narzeczony? – zaczął wyliczać Jacek. – Może kolega z pracy? Albo koleżanka? – dodał niezamierzenie wyczekującym tonem.
– Byłam tu umówiona z koleżanką. Ale napisała, że nie przyjdzie. Więc tylko wpadłam na czekoladę.
A zatem przyjęła jego propozycję nie po to, żeby się z kimkolwiek drażnić. Po prostu była ciekawa ich towarzystwa.
– Z koleżanką? Przed chwilą była tu samotna młoda blondynka. Włosy do ramion, lekko kręcone. Może to ona?
– Bardzo jesteś ciekawski. Pracujesz w policji?
– Tak się składa... – zaczął Beryński, czując na sobie pełne dezaprobaty spojrzenie Dzierży – ...że owszem. Widać, że mundur robi swoje – zażartował durnowato. – Tylko szkoda, że my z kolegą chodzimy po cywilnemu nawet w pracy.
Mimo że uśmiechnęła się przez grzeczność, widać było, jak bardzo spoważniała, usłyszawszy to wyznanie.
– To chyba nie problem? – dołączył do rozmowy Dzierża, który najwyraźniej pogodził się z wyjawieniem Justynie ich profesji. – Przecież nie masz niczego na sumieniu, ha, ha – parsknął głośnym śmiechem. – Bo w takiej sytuacji, niestety, będzie pani musiała zostać z nami dłużej.
– Jasne. – Uśmiechnęła się, ale w jej spojrzeniu nie było widać wesołości. – Żaden problem. „Skoro istnieją więzienia i domy dla obłąkanych, to musi ktoś w nich siedzieć. Jeśli nie pan, to ja, jeśli nie ja, to ktoś trzeci”[1].
Beryński był pewien, że gdzieś to już słyszał.
– Z tego by wynikało, że kiedy nie mamy kogo zamknąć, haltujemy też niewinnych – zaprotestował.
– Pewnie tak – potwierdziła, raczej nie skupiając się na tym, co mówi.
– A pani, to znaczy... t y co robisz? – Rzucony przez nią cytat wskazywał, że sporo czyta. – Uczysz polskiego? A może rosyjskiego?
– Nie. Później do tego wrócimy, dobrze? – Zamilkła na chwilę. – Mam sprawę – zaczęła niepewnie. – Mogę wam zaufać?
– Zawsze! – zapewnił ją Dzierża, który najwyraźniej uznał, że mylił się co do jej nieosiągalnego dla nich statusu. – Możesz na nas w pełni polegać. Nigdzie nie znajdziesz drugiej pary takich polega... polegaci jak my – dodał rubasznie.
– To super. – Mimo uniesienia kącików ust jej twarz wyrażała jeszcze głębszy smutek niż podczas poprzedniej próby uśmiechnięcia się. – Niestety, moja sytuacja nie jest zbyt zabawna. W każdym razie nie dla mnie.
Zamilkła, więc Beryński zachęcił ją, by kontynuowała:
– Jeśli będziemy mogli pomóc, to...
– Padłam ofiarą przestępstwa – powiedziała z wahaniem. – Ściślej: pobicia.
– Aha – odrzekł Dzierża. – A gdzie to się stało? My nie będziemy mogli się zająć tym bezpośrednio, ale damy znać kolegom z komisariatu.
– W Brzezinie.
– Brzezina? To będzie posterunek w Miękini, prawda, Jacek?
– Chyba tak – odrzekł Beryński, a potem zwrócił się do Justyny. – A możesz zidentyfikować sprawcę?
– Owszem. To mój mąż.
– Kurde – zaklął Dzierża i głośno cmoknął, kręcąc głową.
– My jesteśmy w CBŚP – wyjaśnił aspirant, nie potrafiąc ukryć nuty wyższości w głosie. – A przemoc domowa to raczej sprawa dzielnicowego. – Obawiając się, że ta odpowiedź brzmiała lekceważąco, dodał: – Oczywiście obgadamy z nim sprawę, jak się tylko zorientujemy, który to, ale potem będziesz musiała wbić do niego sama.
– Nie sądzę, żeby mój dzielnicowy odważył się coś z tym zrobić.
– Naprawdę? – Może i było to głupie, ale Beryński czuł się mile połechtany wiarą tego wcielenia kobiecego piękna w to, że on nie stchórzy w sytuacji, która musiałaby przerosnąć byle dzielnicowego. – Wyszłaś za kogoś tak niebezpiecznego?
– Moim mężem jest Emil Rzezak.
Aspirant podświadomie sięgnął do ukrytej pod swetrem kabury. Pod poliestrowo-wełnianymi włóknami wyczuł twardy plastik okładzin rękojeści i odetchnął: klamka była na swoim miejscu.
– Ach, to zmienia postać rzeczy – mruknął.
– Tak właśnie myślałam.
– W każdym razie w tej sprawie zapraszam jutro do nas – odezwał się Dzierża, unosząc kufel.
W gmachu sądu, pośród wykutych w kamieniu żeńskich postaci, może nie robiłaby tak piorunującego wrażenia. Jednak w pomalowanej ciemnozieloną farbą olejną policyjnej poczekalni, gdzie oprócz umundurowanych funkcjonariuszy widywało się na ogół posępnie wyglądające osoby podejrzane o złamanie prawa albo składające jakąś skargę, a najbardziej atrakcyjnymi kobietami, jakie tam trafiały, były wypchane botoksem, wypindrzone kochanki gangusów i tanie prostytutki, wyglądała na zjawisko z innego świata.
– Dzień dobry – powiedział Beryński oficjalnym tonem. Jedno z krzeseł w poczekalni zajmowała inna młoda, lecz znacznie mniej atrakcyjna kobieta, która – podobnie jak żadna z obecnych w budynku komendy osób – nie powinna podejrzewać, że zdążyli nawiązać prywatne stosunki.
– Dzień dobry, panie aspirancie. – Twarz posągowej postaci zaskoczyła policjanta, nagle ożywając w ciepłym, przeznaczonym tylko dla niego uśmiechu.
Jacek mógłby bez końca sycić wzrok spojrzeniem jej oczu, promieniejących błękitnym blaskiem spod długich kasztanowych włosów. Musiał jednak zaprosić ją do biura i pozwolić, by go wyminęła, kierując się do korytarza, którym przed chwilą przyszedł. Być może dlatego, że w szpilkach dorównywała mu wzrostem, wyraźnie czuł zapach nieznanych mu, bo pewnie bardzo drogich perfum.
Gdy weszli do klitki, którą dzielił z Dzierżą, bez entuzjazmu spojrzała na siedzącego przy drugim biurku komisarza.
– No niestety, sytuację lokalową mamy jaką mamy – usprawiedliwił się Beryński, zapraszając ją, by usiadła na plastikowym krześle naprzeciw jego niedopuszczalnie zagraconego biurka.
– Wolałabym nieco bardziej intymne warunki – oznajmiła kobieta miękkim, lecz stanowczym głosem.
– Ale ściany są tu grube. A za przekazanie jakichkolwiek informacji niepowołanym osobom groziłyby nam konsekwencje służbowe, a nawet karne – zapewnił ją Dzierża.
– Rozumiem, ale jeśli mój mąż jest tak niebezpieczny, jak uważacie, to wasza dyskrecja może być dla mnie sprawą życia i śmierci.
– A na jakiej podstawie pani twierdzi, że tak uważamy? – Dzierża całkowicie podporządkował się roli oficera śledczego, jakby zapomniał, że kiedykolwiek rozmawiał z tą kobietą prywatnie.
Nieco ich zaskoczyła, posyłając mu jędzowaty uśmiech.
– Pamiętam, jakie mieliście miny, kiedy powiedziałam, że to on jest moim mężem – odparła.
– Dobrze. Wiemy, w jakiej sprawie pani do nas przyszła – zmienił temat Beryński. – Jest pani gotowa poddać się obdukcji? – Nie zamierzał dopuścić do tego, by oczarowanie tą laską przeszkodziło mu w ocenie prawdziwości jej zeznań. Co więcej, z trudem przychodziło mu wyobrażenie jej sobie w roli ofiary. Oczywiście, miał świadomość, że przemoc domowa dotyka także ubóstwiane przez facetów, atrakcyjne, zaradne i z pozoru niezwykle pewne siebie osoby. Jednak widząc przed sobą jedną z nich, był bardziej skłonny ulec wrażeniu nietykalności wywołanemu przez otaczającą ją aurę, niż zaufać wnioskom płynącym ze statystyk.
– Już to zrobiłam – oznajmiła stanowczo Justyna.
Aspirant mimo woli głośno przełknął ślinę. Rozczulił go kontrast między siłą emanującą z postawy tej kobiety a jej bezbronnością, objawiającą się w chwili, gdy pozwalała lekarzowi oglądać niewidoczne dla osób postronnych obrażenia na swoim ciele. Zresztą, przyczyna jego zmieszania mogła być inna – może po prostu odczuł zawiść wobec typa, którego pozycja zawodowa pozwoliła mu odkrywać strzeżone przed światem zewnętrznym tajemnice ich zachwycającej rozmówczyni?
– Będzie to musiał powtórzyć biegły sądowy – pouczył ją po chwili.
– Lekarka, która mnie badała, jest biegłą.
– To dobrze. – Miał nadzieję, że wypowiadając to zdanie, nie zdradził ulgi, jaką odczuł, słysząc, że w scenie, która przed chwilą zawładnęła jego wyobraźnią, nie uczestniczył żaden samiec. – Kiedy i gdzie doszło do tego zdarzenia?
– Przedwczoraj wieczorem. W naszym domu. – Podała mu przybliżoną godzinę zajścia i adres.
– No tak. To poprosimy o jego szczegółowy opis.
– Mąż chwycił mnie za włosy, przyciągnął do oparcia fotela i zaczął bić.
Beryński znów przełknął ślinę. Brutalność wobec osoby, z którą zdążył poczuć coś w rodzaju więzi, zadanie jej fizycznego bólu i odarcie jej z godności sprawiały, że ukaranie sprawcy i ochrona ofiary zaczęły się dla niego stawać sprawą osobistą.
– A w jakie... w jakie części ciała panią uderzał? – spytał Dzierża. – I czym?
Jednak Jacek nie mógłby chyba zaprzeczyć, że jego napięcie i niepokój potęgował też element narastającego od początku tej rozmowy niezdrowego podniecenia. Mimo to skrzywił się z niesmakiem, kiedy wydało mu się, że wyczuwa tego rodzaju chorobliwe emocje również w brzmieniu pytania, które właśnie zadał jego przyjaciel.
– Wszystko jest w protokole obdukcji – odparła Justyna, otwierając torebkę i podając komisarzowi złożony na czworo dokument.
– Mnie też powinna pani to opisać – odrzekł Dzierża głosem wciąż skażonym nutą sadystycznej fascynacji. Westchnął, nie doczekawszy się odpowiedzi. – A jakoś sprowokowała pani męża?
– Szuka pan okoliczności łagodzących? – żachnęła się.
– Po prostu próbuję ustalić motyw.
– Nie był tego wieczora w najlepszym nastroju. Zdaje się, że jest zazdrosny o mojego ochroniarza. – Spojrzała komisarzowi w oczy. Wyraz jej twarzy w najmniejszym stopniu nie świadczył o zawstydzeniu. Sugerował wręcz coś odwrotnego. – Bezpodstawnie.
– No dobrze. Próbowała pani stawiać opór?
– To ma być żart? Oczywiście, że w samoobronie używałam siły, ale to on na mnie napadł.
Policjanci spojrzeli po sobie.
– W żadnym razie nie sugerujemy, że to pani go zaatakowała – odrzekł pospiesznie Beryński.
– Ale z tego protokołu obdukcji – dorzucił Dzierża, studiując dokument – można by na przykład wnioskować, że oddawaliście się jakiejś zabawie BDSM. To bicie...
Doskonale wyrzeźbiona twarz Justyny nie zdradzała żadnych emocji, ale lodowaty blask jej niebieskich oczu kazał mu zamilknąć.
– Już mówiłam, że dla mnie to nie jest zabawne – odrzekła stanowczo. – A protokół stwierdza wyraźnie, że mam siniaki na przedramionach i połamane paznokcie. – Obejrzała swoje dłonie.
– Oczywiście, ale rozumie pani, że wyjaśnienie wszystkich szczegółów może okazać się niezbędne? – spytał Beryński, wciąż zastanawiając się, co powiedzieć, by paskudne wrażenie, jakie na tej kobiecie musiała wywrzeć obcesowość Dzierży, nie objęło też jego.
– Tak – odrzekła niewzruszenie.
– Czy to zdarzyło się pierwszy raz?
– Nie – odparła. – Ale po raz pierwszy pozostały wyraźne ślady.
– A na jakiej podstawie twierdzi pani, że chodziło o tego ochroniarza?
– Mówił o nim podczas tej awantury. A wczoraj ochroniarz zniknął.
Policjanci znów wymienili między sobą spojrzenia.
– W jakim sensie „zniknął”? – spytał Beryński.
– Odszedł. Już go nie ma. Był przydzielony do mnie, ale za jego pracę płacił mój mąż. Jak za wszystko w tym domu.
– To znaczy nie w sensie, że zaginął?
Justyna wzruszyła ramionami.
– Pewnie Emil po prostu go zwolnił. Wiem, że podejrzewacie męża o różne rzeczy, ale ja nigdy nie słyszałam, żeby miał zamiar więzić albo mordować kogoś z naszego otoczenia. To znaczy w ogóle nie słyszałam, żeby miał zamiar kogokolwiek mordować – poprawiła się szybko.
– No ale wie pani, o co go podejrzewamy – naciskał Dzierża. – Przed chwilą sama to pani przyznała.
– Na razie to tylko podejrzenia. I to wasze, a nie moje, jak sam pan przyznał.
– Czyli nie wie pani, czym on się zajmuje?
– Nie daje mi wglądu w swoje interesy. Pomijając niemożliwe do sprawdzenia pogłoski, nigdy nie słyszałam ani nie widziałam niczego, co można byłoby jakoś zweryfikować.
– Rozumiem. A podziemie aborcyjne? – wypalił nagle Dzierża.
– Słucham?
– Podziemie aborcyjne – powtórzył pytanie komisarz, nadając głosowi rzeczowe brzmienie, które zazwyczaj rezerwował na przedstawianie podejrzanym mogących ich pogrążyć faktów. – Sara Kotlarska i Dominik Otajag złożyli spójne zeznania w tej sprawie.
– I...?
– I wynika z ich, że może pani coś o tym wiedzieć.
– Niestety... – Pokręciła głową.
– Ale osoby, których nazwiska wymieniłem, są pani znane?
– A mają one coś wspólnego ze składaną przeze mnie skargą?
– Moglibyśmy podążyć tym tropem – wtrącił Beryński pojednawczym tonem. Przypuszczony przez Dzierżę atak nie był z nim uzgodniony. Przed tą rozmową doszli do wspólnego wniosku, że najskuteczniejszym sposobem rozegrania tej kobiety będzie wejście w rolę jej zbawców, a nie wrogów. – Jeżeli chce pani po prostu uzyskać rozwód, to zeznania dotyczące przemocy domowej powinny wystarczyć. Nie jesteśmy prawnikami, ale tyle chyba możemy stwierdzić. – Spojrzał na Dzierżę, by uzyskać od niego potwierdzenie. – Jednakże, jeśli, powiedzmy, boi się pani męża... Bo na przykład w tych naszych podejrzeniach wobec niego może być ziarno prawdy... To powinna pani wiedzieć, że zwłaszcza w dzisiejszych czasach za jednostkowy przypadek przemocy domowej trudno byłoby kogoś zamknąć. – Poszukał z nią kontaktu wzrokowego, by podkreślić wagę swoich słów, a może po to, by przez chwilę móc tonąć w błękicie jej oczu. – Jeżeli nie dostaniemy niczego więcej, będzie pani mogła od niego odejść, ale nie uciec.
– Tyle to w sumie mogłabym sama zrobić – wymamrotała. – Czyli mówi pan, że przyszłam tutaj nadaremnie?
– M ó w i m y – Dzierża nie zamierzał dać się na zbyt długo wyłączyć z tej rozmowy – że jeśli wie pani coś o jakiejkolwiek nielegalnej działalności męża, to właśnie teraz jest pora, żeby nam o tym powiedzieć.
– Hm. Nie – odparła, unosząc torebkę z kolan i odsuwając krzesło, by móc swobodnie wstać. – Nic takiego nie wiem.
– Jeszcze nie skończyliśmy – zagrzmiał komisarz. – Sara Kotlarska zeznała, że użyczyła jej pani samochodu, w którym przekroczyła granicę w celu poddania się aborcji.
Justyna zdążyła już wyprostować swe oszałamiająco długie nogi i skierować się do drzwi.
– Jeżeli w związku z tym mają panowie jakieś pytania, to oczywiście możecie mnie wezwać – oznajmiła, naciskając klamkę. – Pisemnie.
– Pani zaczeka! – krzyknął za nią Beryński, nie zamierzając dopuścić, by po korytarzu Komendy Wojewódzkiej szwendali się pozbawieni nadzoru cywile. – Odprowadzę panią.
– Myślę, że nie potrzebuję pańskiej pomocy.
– Do widzenia – odpowiedziała mu mimo naburmuszenia, zanim znikła za powoli zatrzaskującym się skrzydłem bramy głównej gmachu. Potem Beryński bez pośpiechu wracał do gabinetu, licząc, że zanim tam dotrze, zdoła zebrać myśli.
– Mieliśmy to rozegrać inaczej – oznajmił po otwarciu drzwi.
Dzierża oderwał wzrok od ekranu służbowego peceta, którego klawiaturę maltretował palcami swych nawykłych raczej do walki wręcz dłoni.
– Pierwszy przypadek przemocy domowej.
– Pierwsze zgłoszenie – poprawił przyjaciela Beryński.
– Na jedno wychodzi. Będzie z tym dużo zachodu, a papuga tego gnoja i tak nie da mu za to zrobić krzywdy. W najlepszym razie laska wygra z nim sprawę rozwodową. I co m y będziemy z tego mieli?
– Mieliśmy nad nią popracować.
– No to ja właśnie pracowałem.
Beryński pokręcił głową.
– Kurde, nie w ten sposób! Dziewczyna przyszła do nas sama. Można było pograć argumentem, że dla niej będzie bezpieczniej, jeśli on trafi to pudła, a za same znęty nie da się go tam wysłać.
– Nie było sensu obiecywać sobie zbyt wiele. Wczoraj doskonale wiedziała, że rzucimy się na nazwisko jej starego jak Reksio na szynkę, ale dzisiaj zachowywała się, jakby zupełnie nie rozumiała, co my do niego mamy. Oczywiście poza tym, że rzekomo ją leje.
– Nie wierzysz jej?
– Że ją leje? – spytał Dzierża. – Pewnie tak, ale to bez znaczenia. Trzeba ją przesłuchać na okoliczność artykułu sto pięćdziesiątego drugiego. Znajdziemy nieścisłości i pójdziemy dalej w stronę jej męża.
– Przyjdzie z prawnikiem. Nie będzie nieścisłości.
– Będą. Jeśli naprawdę chce dać swemu staremu kopa, to będą. Zacznie nam sprzedawać jakąś bezpieczną wersję wydarzeń, ale podświadomość będzie jej robić krecią robotę. Jak u pedofila, który chciałby wreszcie zostać złapany.
– Się, kurwa, psycholog znalazł – mruknął aspirant, odpalając komputer, by zająć się zaległą papierologią.
Dzierża westchnął.
– Strasznie cię bolało, że musimy męczyć tamtą siksę – rzucił znad monitora. – Kotlarską. No to powinieneś się cieszyć. Wpadła ci w łapy żona gangusa, kobieta mafii. Jak ją przyciśniemy, to może da się trochę odpuścić tej młodej.
– Stary, uczucia to ja w robocie chowam do kieszeni. Mieliśmy przycisnąć tę małą, żeby podejść Rzezaka, to ją z tobą przyciskałem – odparł Beryński, próbując jednocześnie zapanować nad treścią prostego skądinąd raportu, który kompilował. – Mnie wkurwia bezcelowość: ściganie ludzi tylko dlatego, że akurat coś się na nich znalazło. A twój ruch przeciwko Walczak był bezcelowy. Możemy jej dać mały wycisk, ale nic z tego nie wyniknie.
– Ty, Jacek, lepiej sobie f i u t a schowaj do kieszeni – odburknął Kuba.
– Nie no, chłopie, musiałbym mieć kieszeń jak kangur olbrzymi, żeby ciebie do niej zmieścić.
– Patrzyłeś na tę laskę jak... – Dzierża zawiesił na chwilę głos, chyba próbując wymyślić inne porównanie niż to, którego użył przed sekundą – mój Žralok na reklamówkę, kiedy przychodzę z mięsnego. – Miał ogromnego dobermana, wpierniczającego niewiarygodną ilość żarcia.
Niestety, Jacek zdawał sobie sprawę, że nie może zaprzeczyć.
– Myślałem, że Rzezak będzie się prowadzał z jakąś solarą, a to jest naprawdę dupencja z klasą – próbował wyjaśnić swoje zauroczenie. – Zresztą ty patrzyłeś na nią tak samo.
– Wczoraj tak, ale tylko do chwili, kiedy dowiedziałem się, czyja to żona.
Beryński wzruszył ramionami, nie bardzo wiedząc, jak odeprzeć tę krytykę.
– A nie mamy jej w materiałach? – zaatakował argument użyty przez kumpla, jakby tylko na nim spoczywała odpowiedzialność za rozpoznawanie osób ze środowiska gangstera.
– Jasne. Są zdjęcia. Musieliśmy przeoczyć. Może nie zwróciłem uwagi właśnie dlatego, że się nie pindrzy. – Dzierża uśmiechnął się znacząco. – Na fotkach to ja lubię dmuchane balony. – Poklepał się otwartymi dłońmi po piersiach i spojrzał na Jacka, chcąc wprowadzić trochę rubasznej atmosfery. – Ty nie? Ale widziana na żywo madame Rzezakowa faktycznie stawia chuja na baczność.
– Jakoś nie widziałem, żebyś stawał przy niej na baczność. – Beryński skorzystał z okazji, by powrócić do metafory, która już raz sprawdziła się podczas tej sprzeczki z przyjacielem.
– Wystarczy, że ty stawałeś – rzucił komisarz, zginając ręce w łokciach i nadgarstkach i dysząc przez chwilę z wystawionym językiem – na tylnych łapkach!
– Uważaj na siebie w domu. Tak się wczułeś w rolę, że twój Žralok pewnie będzie chciał odbyć z tobą stosunek międzygatunkowy. Nie ma akurat cieczki?
– To samiec. Cieczkę mają suki.
– Jeden pies! – Jacek nie uległ modzie na posiadanie czworonoga. Może dlatego, że po urodzinach Rafała ani on, ani Ewa absolutnie nie zamierzali dzielić swojego ograniczonego czasu między chorego syna i zwierzaka. Po przeprowadzce do bogatego ojczyma chłopak zaczął chodzić na zajęcia z dogoterapii, które polubił tak bardzo, że Ewa rozważała kupienie mu własnego psa terapeutycznego. Słysząc o tym, Beryński zareagował opinią, że kontakt z „żywą maskotką” jest dość kiepską namiastką prawdziwych relacji z drugim człowiekiem. Być może powiedział to przez zawiść wobec niej i niechęć do Wilhelma, ale chciał wierzyć, że po prostu szczerze wyraził własne myśli. – Już ci mówiłem, że w robocie chowam uczucia... – Zamilkł, nie chcąc ponownie usłyszeć tej samej złośliwej riposty. – A chodzi mi wyłącznie o to, że w przypadku tej Walczak trzeba było zastosować sztukę walki bez walki. Wystarczyłoby, że uzna nas za sojuszników.
– Ty zawsze masz te swoje skrupuły, więc akurat tu powinieneś być po mojej stronie. Próbowałeś się z nią zaprzyjaźnić...
– Współpracować – poprawił Dzierżę.
– A co, jeśli trzeba będzie ją zamknąć? Nie przyjdzie ci wtedy do głowy, że grałeś z nią nie fair? Że ją wykorzystałeś?
– Zamknąć? Nie sądzę. Nie ryzykowałaby składania donosu na męża, gdyby on mógł ją czymś obciążyć.
Oczywiście, taktyka przyjęta przez Dzierżę miała swoje uzasadnienie. Uderzając w tę laskę, rozbijał przygotowany przez nią scenariusz. Nawet jeżeli ona grała z nimi uczciwie, to im zależało na uzyskaniu znacznie poważniejszych zeznań niż te, które była gotowa złożyć. Przypuszczalnie Jacek po prostu reagował odruchowo – Dzierża lubił grać nieczysto nie tylko z podejrzanymi, ale też ze świadkami. Zazwyczaj przyświecał mu w tym cel wyraźnie widoczny także dla aspiranta. Kiedy Beryński nie potrafił go dostrzec, wyrażał swój sprzeciw, który bywał skuteczny, jeśli akcja jego przełożonego mogła wiązać się z naruszeniem przepisów. Jeżeli sponiewieranie figuranta nie groziło narażeniem się na żadne zarzuty, zazwyczaj dochodziło do sprzeczki, której skutki dawały o sobie znać do czasu pierwszego wspólnego wyjścia na trening albo popijawę. Komisarz ewidentnie cenił opinię swego młodszego stopniem przyjaciela, z pasją odpowiadał na krytykę wyrażaną nieraz w agresywnej formie, ale jeżeli nie wiązało się to z koniecznością tuszowania jakichkolwiek nadużyć, konsekwentnie podążał obraną przez siebie drogą. Beryński, który w takich sytuacjach musiał po prostu ustąpić stojącemu wyżej w hierarchii służbowej kumplowi, najwyraźniej robił się nieco przewrażliwiony. I pewnie dlatego instynktownie bronił teraz przed nim żonę gangstera, choć w praktyce powinien zgodzić się na przyjęcie różnych wariantów postępowania z nią.
– Kurde, liczyłem, że dzięki niej uda się odejść od tego całego tak zwanego podziemia aborcyjnego – ostatnią frazę Jacek wypowiedział nieco pogardliwym tonem – a ty czepiłeś się u niej właśnie tego.
– Bo poza tym nie było czego się czepić.
– Czyli rozumiem, że chcesz rozchwierutać jej gładką narrację i zmusić, żeby grała z nami do jednej bramki? Raczej na naszych warunkach niż na jej własnych?
– Nie wiem, co znaczy „rozchwierutać” – odrzekł Dzierża, wykrzywiając usta – ale myślę, że to jest właśnie to, co chcę zrobić.
Zapadła cisza, pośród której obaj mogli spokojnie przystąpić do wypełniania zaległych kwitów.
Kilkanaście minut później zadzwonił telefon stojący na biurku Dzierży.
– Komisariat Wodny – poinformował Beryńskiego Kuba po odłożeniu słuchawki. – Znów znaleźli zwłoki z dziurami po wiertarce. Tym razem Jaz Rędziński. Młody mężczyzna.
Jadąc służbowym SUV-em na opuszczone betonowe nabrzeże pozostałe po przystani parowców przy Lesie Osobowickim, Beryński wciąż nie potrafił pozbyć się ponurego przeczucia, jakie wywołał w nim telefon z Komisariatu Wodnego. Zanim ta młodziutka Sara Kotlarska trafiła do Biura, namierzyli ją ludzie z Komendy Wojewódzkiej, więc w zasadzie nie dało się wykluczyć przecieku. Policja niewiele dowiedziała się od niej i od jej chłopaka, ale jakie mogło to mieć znaczenie? Przecież gangsterzy nie działają jak sąd. Nie karzą za faktyczne naruszenie ustanowionych przez siebie reguł – mordują wyłącznie po to, by budzić strach. Nie muszą udowadniać winy, wystarczy im samo rzucenie oskarżenia.
Aspirant nie chciał skrzywdzić tych dwojga młodych ludzi, a już na pewno nie zamierzał przyczynić się do tego, by któreś z nich zostało bestialsko zamordowane. Oczywiście, ofiarą mógł być jakiś zupełnie inny, choć równie młody człowiek – niby na jedno wychodzi, ale Beryński mimo wszystko czułby się lepiej, gdyby to nie on miał go na sumieniu.
Rzezak znalazł się w kręgu ich zainteresowań akurat wtedy, gdy aspirantowi praca w CBŚP zaczynała się wydawać niewiele sensowniejsza niż jego poprzednie zajęcie. Beryński w końcu doczekał się starcia z przeciwnikiem, którego wyeliminowanie uczyniłoby świat – albo przynajmniej miasto Wrocław i okolice – nieco lepszym miejscem. Najprawdopodobniej ten typ miał związki z podziemiem przestępczym od wczesnej młodości, ale dopiero w ciągu ostatnich trzech lat gwałtownie wypłynął na powierzchnię. Przypuszczalnie przedtem działał delikatniej albo przynajmniej subtelniej – wcześniej nie podejrzewano go o popełnianie żadnych morderstw, choć oczywiście mógł dopuszczać się ich mniej ostentacyjnie, unikając charakterystycznego modus operandi, pozwalającego na powiązanie ich wszystkich z jednym sprawcą.
SUV Beryńskiego zjechał z Osobowickiej na pokrytą błotem groblę Karłowicko-Rędzińską, a zaraz potem znalazł się nad Odrą, gdzie czekała na niego motorówka. Ciało zostało już wyłowione i leżało na brzegu, a policjanci z Komisariatu Wodnego zaproponowali Beryńskiemu podpłynięcie łódką, żeby oszczędzić mu przedzierania się przez porastający przeciwległy brzeg Las Pilczycki.
Odczepił kabelek, który przed sekundą łączył pozbawiony bluetootha samochodowy system audio ze smartfonem, umożliwiając serwisowi Spotify atakowanie wnętrza pojazdu posępną ścianą dźwięków The Nile Song na ogół niekojarzonej z ostrym graniem grupy Pink Floyd. Wysiadł z wozu, naciągnął kaptur kurtki i z niechęcią spojrzał na prowizorycznie przycumowaną do drzewa motorówkę. Zimna mżawka i silny jesienny wiatr wzbijający fale w kierunku przeciwnym do nurtu rzeki nie zachęcały do odbywania rejsu. Jeden z załogantów, stojąc na dziobie, kręcił kołowrotkiem zarzuconej wędki.
– Zbieramy się! – krzyknął z brzegu jego kolega na widok zbliżającego się aspiranta.
Amator rzecznych ryb złożył wędzisko i wsadził je do pokrowca.
– Płoć dobrze bierze w tym miejscu – powiedział Beryńskiemu tytułem wyjaśnienia, gdy tamten przywitał go po wejściu na pokład.
Aspirant zignorował tę informację i stanął tuż za małą nadbudówką, tuląc się do jej tylnej szyby. Wyjął z torby naramiennej teczkę z dossier Justyny, którą przed wyjściem zabrał z sekretariatu Starego. Przez chwilę wstrzymywał się z jej otwarciem, wiedząc, że porywy wiatru będą mu przeszkadzały w przeglądaniu zawartości. Stojący dotąd na brzegu policjant rzeczny odcumował łódkę i wskoczył na pokład, po czym jego kolega za kołem sterowym dodał gazu i skręcił, tak że zamiast płynąć wprost ku potężnej konstrukcji Mostu Rędzińskiego, którego gigantyczny pylon tonął w ciężkich chmurach wiszących nisko nad brzegami rzeki, skręcił w stronę porośniętego łęgowym lasem przeciwległego brzegu. Patrząc na drzewa, wyglądające ponoć tak samo jak wtedy, gdy przedhistoryczni Ślężanie zakładali swoją warownię o kilka staj dalej w górę rzeki, poczuł niespodziewane ukłucie dawno rzuconego nałogu. Dobrze byłoby teraz zaciągnąć się dymem i uruchomić ten tajemniczy biochemiczny proces, dzięki któremu mózg przez chwilę pracuje sprawniej niż zazwyczaj.
Wciąż nie potrafił zrozumieć, dlaczego nie rozpoznał Justyny podczas pierwszego spotkania. Nosiła nazwisko Walczak, ale to nie tłumaczyło jego nieumiejętności skojarzenia tak zjawiskowej kobiety z jej mężem. Był pewien, że kilkakrotnie musiał widzieć jej fotografię, pracując nad Rzezakiem. Skierował plecy w stronę wiatru wiejącego przez prawą burtę, by osłonić zawartość teczki, i otworzył ją.
Na zdjęciach Justyna była blondynką – stosukowo niedawno musiała się przefarbować, albo raczej odfarbować. Na tych płaskich, dwuwymiarowych wizerunkach wyglądała równie ładnie jak w rzeczywistości, ale jej styl – jasne włosy, mocny makijaż, wyzywająco obcisłe i skąpe stroje – który natychmiast przyciągałby spojrzenia mężczyzn w każdym zwyczajnym środowisku, paradoksalnie nie wyróżniał jej w materiałach przedstawiających ją na tle innych kobiet gangsterów. Od większości z nich różniło ją natomiast wykształcenie. Studia licencjackie na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego odbyła zaocznie, ale magisterkę robiła już dziennie. „To trochę nietypowe” – pomyślał Beryński. Podczas studiów magisterskich pracowała w organizacji pomagającej ofiarom przemocy domowej, natomiast na licencjackich, a więc niestacjonarnych, nie była nigdzie zatrudniona. To też wyglądało dość dziwnie. Chyba że pracowała na czarno. Właściwie w ogóle nie było wiadomo, co wtedy robiła, prócz tego, że obroniła ten licencjat.
Wyjął komórkę i połączył się z internetem. Zaraz potem przekonał się, że Walczak nie miała konta ani na Facebooku, ani na X, ani na żadnym innym znanym mu portalu społecznościowym. Tajemnicza babka.
Ponownie otworzył teczkę, pochylając się, by zasłonić ją przed kroplami deszczu, który nad rzeką mżył gęściej niż na brzegu.
Wyszła za Rzezaka dopiero dwa lata temu, choć była widziana w jego towarzystwie co najmniej od siedmiu, ale ich wcześniejsze relacje musiały być bardzo dyskretne. Dossier zawierało tylko kilka zdjęć z tego okresu, a Justyna na żadnym nie odgrywała pierwszoplanowej roli. Zawsze stała gdzieś na uboczu, mogąc sprawiać wrażenie kochanki albo wyuzdanej sekretareczki, ale nie kandydatki na żonę. Zostawiła sobie nazwisko panieńskie, jakby chciała zachować niezależność, albo jakby Rzezak chciał jej dać do zrozumienia, że w każdej chwili mogą się rozstać.
Silny podmuch wiatru przerzucił kilka kartek, odsłaniając niezbyt wyraźne zdjęcie dystyngowanej, zadbanej kobiety w średnim wieku, oraz czarno-biały fotos z występu. Ta druga fotografia była bardziej intrygująca: przedstawiała młodą kobietę w trakcie wykonywania jakiegoś nieprawdopodobnego układu baletowego eksponującego długie nogi w pointach, gibki tułów, pełne gracji upozowanie szyi, głowy i rąk. „Aneta Walczyk” – przeczytał podpis pod zdjęciem. Mimo literówki w nazwisku nie ulegało wątpliwości, że ta część dossier obejmuje informacje na temat rodziców Justyny. Mężem Anety był Modest Nieśmigły. A zatem nieprzejmowanie nazwiska męża musiało stanowić tradycję w tej rodzinie.
Silnik motorówki zwolnił obroty, a chwilę później pod jej dziobem zachrzęścił piasek dna.
Jeszcze przed zejściem z łodzi aspirant dostrzegł zwłoki leżące pośród sterczących z ziemi burych patyków, które latem były łodygami nadrzecznych roślin. Ofiara miała krótkie jasne włosy. Krótkie i jasne. Pociemniałe od wody, ale nie czarne – nie był to Dominik, chłopak przesłuchiwanej dwa dni wcześniej Sary. Nie zginął przez Beryńskiego.
Jednak uczucie ulgi znikło, gdy tylko policjant zszedł na brzeg i mógł lepiej przyjrzeć się denatowi.
Widoku odleżyn na twarzy, prawdopodobnie spowodowanych przez kontakt z dnem rzeki, i upiornej bladości odbarwionego naskórka powinien był się spodziewać. Ale związanie rąk i nóg ofiary, zadane ostrym narzędziem rany – przekłucie czaszki na czole, obydwu stawów kolanowych i łokciowych – wszystko to nadawało realny, fizyczny kształt koszmarowi ostatnich chwil jej życia.
– Udało się go zidentyfikować? – spytał sierżanta, który chuchał na swoje zmarznięte palce, przyglądając się technikowi fotografującemu trupa.
– Nic przy nim nie było.
Przypuszczalnie nie miało to większego znaczenia. Twarz można będzie porównać ze zdjęciami zaginionych osób. Maltretując tego człowieka, przestępca nie podjął żadnej próby zatarcia jego tożsamości, choć obrażenia wskazywały, że miałby na to wystarczająco dużo czasu i bezwzględności. Zupełnie jakby nie interesowało go ukrywanie się przed organami ścigania. Jakby dawał im do zrozumienia, że i tak nic nie mogą mu zrobić.
W kieszeni aspiranta zawibrował telefon, sygnalizując przyjście SMS-a.
„Pamiętaj: dzisiaj idziesz z Rafałem” – napisała Ewa tym swoim typowym natarczywym tonem. Wciąż podkreślała, że jej zdaniem poświęcał ich synowi zbyt mało czasu i uwagi. Sama postanowiła wziąć z nim rozwód, ale zachowywała się, jakby to on zostawił ją z niepełnosprawnym dzieckiem.
– Kurrr...! – warknął pod nosem. Przecież cieszył się na to wspólne wyjście z synem, ale upierdliwość jego byłej psuła nastrój.
Jednak nie zdążył zdecydować, czy woli dokończyć przekleństwo w miarę łagodnie sylabą „-de”, czy pełnokrwiście rzucić „-wa”, gdy zorientował się, że wibracje były pierwszymi akordami Tańca rycerzy z nieco za cicho ustawionego dzwonka. SMS musiał przyjść wcześniej, a teraz ktoś do niego telefonował.
Beryński dotknął zielonej ikonki, by odebrać połączenie.
– Znajdziesz dla mnie chwilkę? – Głos Justyny Walczak brzmiał aksamitnie, wręcz uwodzicielsko, zupełnie jakby poranna utarczka była tylko nieistotnym incydentem.
Aspirant właśnie wrócił z oględzin miejsca znalezienia zwłok – albo raczej miejsca ich tymczasowego położenia, przecież zwłoki znaleziono w wodzie, a nie na brzegu – i szykował się do zakończenia pracy. Za piętnaście minut miał stąd wyjść, wpaść do domu, żeby coś szybko przekąsić, a potem zabrać Rafała na otwartą próbę do domu kultury.
– Za chwilę mam fajrant, a zostało mi jeszcze parę spraw do załatwienia, ale jutro... – Po tym nieprzyjemnym spotkaniu u nich w biurze i nieprzyjaznym rozstaniu wyłaniała się ponowna szansa nawiązania z tą kobietą współpracy. Beryński nie zamierzał jej marnować.
– Jutro może być za późno. Nie znalazłbyś czasu, żeby się ze mną spotkać po godzinach pracy?
No właśnie nie. Mniejsza już o to, że w takiej sytuacji nikt nie zapłaciłby mu za żadne nadgodziny. Nie mógł znowu zawieść syna. Yehudi Lights, grupa muzyczna, w której grał Rafał, odbywała dzisiaj próbę na scenie, gdzie niedługo miała dać oficjalny koncert. Jacek już dwa razy z rzędu odwoływał umówione spotkania, a tym razem chłopak bardzo chciał się pochwalić opanowaniem linii basu do wszystkich kawałków, które przygotowywali.
– A która godzina konkretnie by pasowała? – spytał, godząc się z tym, że poświęci na spotkanie wieczór po próbie syna. Ostatecznie sam widok tej laski powinien pomóc mu w zapanowaniu nad zmęczeniem.
– Wolałabym w miarę wcześnie. Nie chcę, żeby mąż się zorientował. Co powiedziałbyś na wpół do szóstej?
Rafał będzie wtedy w połowie próby.
– Mógłbym spróbować dopiero po ósmej.
– Po ósmej mąż będzie w domu. Wolałabym nie musieć mu się tłumaczyć.
– To może po prostu teraz.
– A co z tą pracą, którą masz dokończyć?
– Oleję to – skłamał Beryński, który w rzeczywistości zamierzał już tylko wyłączyć komputer i sprzątnąć najbardziej wrażliwe papiery z biurka.
– No dobrze – zgodziła się Justyna. – Więc za pół godziny? Gdzieś blisko ciebie, ale wolałabym nie wchodzić do komendy.
– W jakiejś knajpie?
– Może Belladonna?
– Nie znam.
– W okolicy Dzielnicy Czterech Wyznań. To niewiele więcej niż dziesięć minut od ciebie.
– To za dziesięć... – Spojrzał na zegarek. – Za dziesięć do piętnastu minut. Nie później.
– Postaram się.
Wyłączył komputer, zgarnął papiery z biurka do otwartej szuflady, a potem założył kurtkę, wpisał nazwę lokalu do nawigacji w telefonie i ruszył do wyjścia.
– Muszę się jeszcze zobaczyć z Walczak – poinformował Dzierżę. – Kurwa mać! – zaklął pod nosem. Należało pilnować, żeby rozmowa z tą laską nie przeciągnęła się powyżej dwudziestu minut, bo wtedy nie zdąży dowieźć Rafała na czas.
Zatrzasnął za sobą ciężkie drzwi zewnętrzne przypominającego twierdzę ceglanego gmachu, zbiegł po schodach oddzielonych od cywilnego świata gigantycznymi, sięgającymi czwartej kondygnacji kolumnami, przeciął ulicę ciągnącą się wzdłuż fosy miejskiej, skręcił na mostek, minął bezlistne drzewa i wyszedł na rozległy plac pomiędzy zabytkowym budynkiem opery i nowoczesnym gmachem forum muzyki. Przeciął go pośpiesznie, zerkając na ekran smartfona, by wybrać najkrótszą z kilku możliwych dróg.
Czuł do siebie narastającą złość, gdy znalazł się na miejscu. Zajrzał przez szybę. Justyny oczywiście jeszcze nie było. Miał już odejść, ale pomyślał, że może przynajmniej tam zje. Na pewno przepłaci – rzadko jadał coś bardziej wykwintnego niż kebab z budki, ale na następny posiłek mógł liczyć dopiero po próbie syna, a do tego czasu padłby z głodu.
Popchnął drewniane drzwi z wielką szybą, uruchamiając przyczepiony do nich dzwoneczek, i rozejrzał się po wnętrzu wypełnianym przez dość przyjemne dźwięki jazzowego utworu, którego nie znał – jak niemal niczego w tym gatunku. Przy kilku okrągłych stolikach siedziały kobiety w różnym wieku: od uczennic ostatniej klasy liceum albo studentek pierwszego rocznika po starsze panie. Lustrzane półki za szybą na kontuarze zajmował ogromny wybór wyrobów cukierniczych. Beryński nie dostrzegł jednak niczego, co sugerowałoby, że w tym lokalu można zjeść porządny, sycący posiłek.