Świadek śmierci - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Świadek śmierci audiobook

Nora Roberts

4,3
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Nora Roberts jako J.D. Robb

Świadek śmierci

Przełożyła Małgorzata Stefaniuk

Morderstwa zawsze gromadziły sporą publikę...

Scena nowo otwartego nowojorskiego teatru zmienia się w czasie premiery w miejsce zbrodni. Główny aktor zostaje zasztyletowany na samym środku sceny na oczach porucznik Eve Dallas. Policjantka musi się zająć sprawą morderstwa o wysokim priorytecie, którego była bezpośrednim świadkiem. Na domiar złego media bardzo szybko odkrywają, że właścicielem teatru jest jej mąż.

Rozpoczyna się zawiłe dochodzenie, w którym największym problemem jest wytyczenie granicy między prawdą a grą.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 2 min

Lektor: Karolina Kalina

Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czytanka11

Całkiem niezła

Po raz pierwszy powieść Nory Roberts mnie rozczarowała.
00



Rozdział 1

1

Mor­der­stwo od zara­nia dzie­jów budziło cie­ka­wość.

Prze­ra­żało, bywało wznio­słe, cza­sem wywo­ły­wało ponury uśmiech lub cichy smu­tek, ale zawsze i wszę­dzie fascy­no­wało, będąc pożywką dla sen­sa­cji, czy to w świe­cie real­nym, czy też w świe­cie fik­cji. Od wie­ków prze­cież zapew­niało one teatrom pełne widow­nie. Już sta­ro­żytni Rzy­mia­nie tło­czyli się przy wej­ściu do Kolo­seum, pra­gnąc zoba­czyć walki gla­dia­to­rów rąbią­cych się nawza­jem na krwi­ste kawałki. Uwiel­biali też, uroz­ma­ica­jąc sobie sza­rzy­znę dnia powsze­dniego, patrzeć na bez­bron­nych chrze­ści­jan, ocho­czo rzu­ca­nych na pożar­cie lwom. Odby­wało się to prze­cież przy wiwa­tach tłu­mów.

Wynik nie­rów­nej walki był bar­dziej niż oczy­wi­sty i nikomu tak naprawdę nie zale­żało na tym, by choć raz chrze­ści­ja­nie odnie­śli zwy­cię­stwo. Publicz­ność z góry znała roz­strzy­gnię­cie, pra­gnęła więc tylko krwi i rzezi.

Ludzie wra­cali do domów zado­wo­leni, prze­ko­nani, że dobrze wydali pie­nią­dze, a co naj­waż­niej­sze w takich momen­tach – czuli, że żyją. Obej­rzaw­szy akt mordu, mieli pod­stawy, by sądzić w głębi duszy, że ich pro­blemy nie są aż tak poważne.

Natura ludzka i potrzeba tego rodzaju roz­rywki nie zmie­niły się wiele w ciągu jed­nego czy dwóch tysiąc­leci. Lwy i chrze­ści­ja­nie dawno już prze­szli do lamusa histo­rii, ale w roku 2059, pod koniec zimy, mor­der­stwo na­dal sta­no­wiło sma­ko­witą pożywkę dla mediów. Oczy­wi­ście w bar­dziej cywi­li­zo­wa­nej niż przed wie­kami for­mie.

Pro­blemy zbrodni i kary sta­no­wiły kwin­te­sen­cję pracy porucz­nik Eve Dal­las, a mor­der­stwa inte­re­so­wały ją szcze­gól­nie. Tego wie­czoru pani porucz­nik zasia­da­jąc w prze­peł­nio­nym widzami teatrze, zamie­rzała jed­nak oglą­dać mor­der­stwo na niby, dla roz­rywki. Miało się ono roze­grać na deskach sceny.

– To on. On to zro­bił.

– Hm? – Roarke był w rów­nym stop­niu zain­te­re­so­wany samym przed­sta­wie­niem, jak i reak­cją żony. Ta oparł­szy ręce na lśnią­cej balu­stra­dzie loży hono­ro­wej, pochy­liła się do przodu i bursz­ty­no­wymi oczami czuj­nie obser­wo­wała prze­bieg akcji, grę akto­rów; jej pod­nie­ce­nie nie zmniej­szyło się nawet wów­czas, kiedy opa­dła kur­tyna i nastała prze­rwa.

– Vole. To on zabił tę kobietę. Dla jej pie­nię­dzy. Tak?

Roarke spo­koj­nie roz­lał do kie­lisz­ków chło­dzą­cego się na sto­liku szam­pana. Nie mógł wie­dzieć wcze­śniej, czy Eve spodoba się spek­takl będący zagadką kry­mi­nalną, i teraz cie­szył się, widząc, jak żona pod­dała się nastro­jowi.

– Może.

– Nie musisz mi mówić. I tak wiem. – Pod­nio­sła wąski kie­li­szek, przy­glą­da­jąc się twa­rzy męża.

Jest na co patrzeć, myślała. To naj­pięk­niej­sza męska twarz, wyrzeź­biona chyba przez cza­ro­dzieja. Na jej widok kobiece hor­mony stają się bar­dziej aktywne. Tę twarz opla­tały ciemne włosy, a mię­dzy kształt­nymi policz­kami przy­cią­gały uwagę silne, sta­now­cze i pełne usta, które teraz uło­żyły się w lekki uśmiech. Wycią­gnął dłoń o dłu­gich pal­cach, jak zwy­kle nie­dbale, by dotknąć jej wło­sów.

I te oczy, lśniące, nie­malże parzące nie­bie­sko­ścią, któ­rym na­dal uda­wało się spra­wiać, że jej serce biło szyb­ciej.

Nie­sa­mo­wite, ale ten męż­czy­zna jed­nym tylko spoj­rze­niem potra­fił wpły­nąć na tem­pe­ra­turę jej uczuć.

– Czemu się tak przy­glą­dasz?

– Lubię na cie­bie patrzeć. – Pro­ste zda­nie, wypo­wie­dziane z lek­kim irlandz­kim akcen­tem, miało olbrzy­mią siłę.

– Tak? – Prze­krzy­wiła głowę. Czuła się odprę­żona, uświa­do­miw­szy sobie, że ma przed sobą wolny wie­czór, który może z nim spę­dzić, cie­szyć się nim. Nie miała nic prze­ciwko temu, żeby gła­dził ją po ręce.

– Widzę, że masz ochotę na igraszki.

Roz­ba­wiony, odsta­wił kie­li­szek i, przy­glą­da­jąc się jej, prze­cią­gnął dło­nią po jej nodze do miej­sca na udzie, gdzie zaczy­nało się małe roz­cię­cie w spód­nicy.

– Świn­tuch. Prze­stań.

– Sama tego chcia­łaś.

– Nie masz wstydu – śmie­jąc się, zga­niła męża. Podała mu z powro­tem kie­li­szek.

– Połowa osób na widowni ma lor­netki skie­ro­wane w stronę naszej loży. Wszy­scy pra­gną oglą­dać sław­nego Roarke’a.

– O nie, patrzą na moją piękną żonę, która potra­fiła mnie usi­dlić, panią porucz­nik z wydziału zabójstw, tę, przez którą się ustat­ko­wa­łem.

Spoj­rzała na niego kpiąco, jak tego się spo­dzie­wał. Pochy­lił się i chwy­cił zębami jej dolną wargę.

– Rób tak dalej, a będziemy mogli sprze­da­wać bilety – ostrze­gła.

– Prze­cież wła­ści­wie na­dal jeste­śmy nowo­żeń­cami. A nowo­żeńcy mają prawo do publicz­nych piesz­czot.

– Nie opo­wia­daj, że cho­dzi ci o jakie­kol­wiek prawo. – Poło­żyła dłoń na jego piersi i odsu­nęła go na bez­pieczną odle­głość. – A więc udało ci się ich tu wszyst­kich ścią­gnąć. Zapewne tego się spo­dzie­wa­łeś. – Odwró­ciła się, żeby znowu popa­trzeć na widow­nię.

Nie wyzna­wała się na archi­tek­tu­rze ani na deko­ra­cji wnętrz, ale nie trzeba było spe­cja­li­sty, żeby zachwy­cić się luk­su­so­wym wnę­trzem. Była pewna, że Roarke wyna­jął naj­więk­sze umy­sły i talenty, żeby przy­wró­cić sta­remu budyn­kowi dawną świet­ność.

Ludzie pod­czas prze­rwy prze­cha­dzali się tam i z powro­tem po olbrzy­mim wie­lo­kon­dy­gna­cyj­nym teatrze, a ich roz­mowy zbi­jały się w jeden niski szum. Kre­acje nie­któ­rych osób zapie­rały dech w pier­siach, inni przy­wdziali codzienne stroje.

Eve wie­działa, że wyso­kie skle­pie­nia i kilo­me­try czer­wo­nego dywanu to pomysł Roarke’a. Każda z podej­mo­wa­nych przez niego inwe­sty­cji nosiła jakiś ślad jego inge­ren­cji. Brał udział w pro­jek­to­wa­niu wszyst­kiego, co posia­dał. A prze­cież nale­żało do niego pra­wie wszystko, co zna­czące w tym prze­klę­tym wszech­świe­cie, pomy­ślała z lekką iry­ta­cją. Do tego bogac­twa nie umiała się przy­zwy­czaić i szcze­rze wąt­piła, czy kie­dy­kol­wiek poczuje się z nim dobrze. Jed­nak Roarke’owi bogac­two nie prze­szka­dzało, a ona, skoro za niego wyszła, musiała się z tym godzić.

Przez ostatni rok, który minął od ich pierw­szego spo­tka­nia, dostali od losu po równo dobra i zła.

– To miej­sce jest naprawdę wspa­niałe. Holo­gra­ficzny model, który mi poka­zy­wa­łeś, nie zro­bił na mnie aż takiego wra­że­nia.

– Modele mają przed­sta­wiać jedy­nie ogólną struk­turę. Teatr ożywa dopiero wtedy, gdy znajdą się w nim ludzie, gdy wypeł­nia się ich zapa­chami i gło­sami.

– Wie­rzę ci na słowo. Dla­czego aku­rat tę sztukę wybra­łeś na otwar­cie?

– Bo to pory­wa­jące przed­sta­wie­nie, a jego temat jest ponad­cza­sowy. Miłość, zdrada, mor­der­stwo. Akcja roz­wija się stop­niowo, więc sztuka trzyma w napię­ciu.

– A przy tym wyraża twój gust. Tak czy ina­czej nie­odmien­nie uwa­żam, że winny jest Leonard Vole. – Zmru­żyw­szy oczy, spoj­rzała na mie­niącą się czer­wie­nią i zło­tem kur­tynę, jakby pra­gnęła prze­nik­nąć ją wzro­kiem. – Jego żona jest bar­dzo opa­no­wana, ale coś ukrywa. Praw­nik jest w porządku.

– Obrońca – popra­wił ją. – Akcja toczy się w Lon­dy­nie w poło­wie dwu­dzie­stego wieku. W tam­tych cza­sach i rejo­nach świata praw­nicy, wystę­pu­jący w imie­niu oskar­żo­nego, nazy­wali się obroń­cami.

– Wszystko jedno. Podo­bają mi się kostiumy.

– Są auten­tyczne i pocho­dzą naj­praw­do­po­dob­niej z tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego dru­giego roku. Świa­dek oskar­że­nia był wtedy prze­bo­jem kino­wym i – jak widać – prze­trwał próbę czasu. Był świet­nie obsa­dzony.

Oczy­wi­ście Roarke, który uwiel­biał czarno-białe filmy z początku XX wieku, miał ten utwór w swo­jej pry­wat­nej kolek­cji, nagrany na dys­kietce. Cho­ciaż, zda­niem nie­któ­rych, fabuła takich sta­rych dzieł jest zazwy­czaj zbyt pro­sta, wręcz infan­tylna, Roarke potra­fił jed­nak zoba­czyć w nich coś wię­cej. Wie­dział, że aku­rat w tym wzglę­dzie żona dorów­nuje mu spo­strze­gaw­czo­ścią.

– Reży­ser zro­bił dobrą robotę, dobie­ra­jąc akto­rów podob­nych do tych z ory­gi­nału, ale zacho­wu­ją­cych jed­nak swój styl – zauwa­żył. – Musimy kie­dyś obej­rzeć ten film, żebyś sama osą­dziła.

On także obser­wo­wał widow­nię. Mimo że bar­dzo go cie­szył ten wie­czór z żoną, to nie prze­sta­wał być biz­nes­me­nem i sztukę trak­to­wał jako inwe­sty­cję.

– Czuję, że będziemy ją długo wysta­wiać.

– Popatrz, Mira. – Eve wychy­liła się, dostrze­ga­jąc panią psy­cho­log z poli­cji jak zawsze bar­dzo ele­gancką. – Jest z mężem i chyba z grupą jakichś ludzi.

– Chcesz, żebym prze­słał jej wia­do­mość? Możemy po zakoń­cze­niu spek­ta­klu zapro­sić ją na drinka.

Eve zaczęła śli­zgać się wzro­kiem po mężow­skim pro­filu.

– Nie, nie dzi­siaj. Mam inne plany.

– Naprawdę?

– Tak. A co, czy to sta­nowi jakiś pro­blem?

– Skądże, żaden. – Dolał im szam­pana. – Pozo­stało jesz­cze kilka minut do roz­po­czę­cia kolej­nego aktu. – Powiedz mi, skąd ta pew­ność, że mor­dercą jest Vole.

– Bo jest taki nie­ska­zi­telny i gładki. Wpraw­dzie nie taki jak ty – dodała, czym skło­niła męża do kwa­śnego uśmie­chu. – O takich ludziach mówi się, że są jak – no, zapo­mnia­łam, aha… – jak far­bo­wane lisy. Ty nato­miast swoją gład­ko­ścią jesteś prze­peł­niony aż do szpiku kości.

– Kocha­nie, pochle­biasz mi.

– Tak czy ina­czej ten facet to ego­ista, wyko­rzy­stu­jący naiw­ność ludzką. Poza tym przy­stojni męż­czyźni, posia­da­jący piękne żony, nie ado­rują sta­rych i nie­atrak­cyj­nych kobiet, chyba że mają w tym jakiś inte­res. A tu cho­dzi o coś poważ­niej­szego niż sprze­daż wyna­le­zio­nych przez niego narzę­dzi kuchen­nych.

Migo­czące świa­tło zasy­gna­li­zo­wało koniec prze­rwy, więc Eve, sącząc szam­pana, roz­parła się wygod­nie w fotelu.

– Jego żona zna prawdę. Ona jest klu­czem do zagadki, nie on. Gdy­bym to ja pro­wa­dziła śledz­two, sku­pi­ła­bym się na niej. Tak, przepro­wa­dziłabym długą roz­mowę z Chri­stiną Vole.

– Widzę, że sztuka cię wcią­gnęła.

– Opiera się na cie­ka­wym pomy­śle.

Kur­tyna się pod­nio­sła, ale Roarke obser­wo­wał żonę, nie scenę.

Jest naj­bar­dziej fascy­nu­jąca ze wszyst­kich kobiet, myślał. Jesz­cze kilka godzin temu miała na sobie mun­dur popla­miony krwią, na szczę­ście nie wła­sną. Sprawa, w wyniku któ­rej krew zna­la­zła się na jej ubra­niu, zakoń­czyła się krótko po tym, jak się roz­po­częła. Eve zale­d­wie w godzinę udało się wyśle­dzić zabójcę i wydo­być od niego zezna­nia.

Nie zawsze jed­nak szło jej tak gładko. Walka o spra­wie­dli­wość czę­sto wysy­sała z niej ostat­nie siły, nie mówiąc już o tym, ile razy ryzy­ko­wała przy tym życie.

Upór to tylko jedna z wielu podzi­wia­nych przez niego wspa­nia­łych cech żony.

A teraz jest tutaj, tylko jego. Piękna, ubrana w ele­gancką czarną suk­nię i jak zawsze skromna. Z biżu­te­rii miała na sobie tylko dia­ment, który jej kie­dyś poda­ro­wał, a który teraz spły­wał mię­dzy jej pier­siami jak łza, no i oczy­wi­ście obrączkę.

Chło­nęła sztukę chłod­nym wzro­kiem poli­cjantki, zapewne ana­li­zu­jąc dowody, motywy i cha­rak­tery, tak jakby to czy­niła przy pro­wa­dze­niu wła­snego docho­dze­nia. Jak zwy­kle nie uma­lo­wała ust, ale jej wyra­zi­stej twa­rzy z dum­nie unie­sio­nym pod­bród­kiem nie było to potrzebne.

Patrzył jak usta żony zaci­skają się, jak mruży oczy, w któ­rych poja­wiło się szcze­gólne zain­te­re­so­wa­nie, ponie­waż na podium dla świad­ków sta­nęła Chri­stina Vole i nie­spo­dzie­wa­nie zaczęła skła­dać zezna­nia obcią­ża­jące czło­wieka, któ­rego nazy­wała swoim mężem.

– Ona coś knuje. Mówi­łam ci, że trzyma coś w zana­drzu.

Roarke pie­ścił pal­cami kark żony.

– Mówi­łaś.

– Ona kła­mie – mruk­nęła. – Nie do końca, ale czę­ściowo tak. Co z tym nożem? On się nim ska­le­czył. Ale to nie jest naj­waż­niej­sze. Nóż to tylko przy­krywka. Nie jest rze­czy­wi­stym narzę­dziem zbrodni, któ­rego, tak na mar­gi­ne­sie, nie włą­czono do reje­stru dowo­dów. To błąd. Ale jeśli się ska­le­czył, kro­jąc chleb – a wszy­scy wie­rzą, że tak było – po co im ten nóż?

– Ska­le­czył się umyśl­nie, żeby uwia­ry­god­nić krew na koszuli albo, tak jak twier­dzi, była to sprawa przy­padku.

– Zresztą nie­istotne, jak było. To tylko zasłona dymna. – Brwi Eve utwo­rzyły jedną linię. – Och, jest dobry – jej głos przy­brał gar­dłowy ton, zaczął wibro­wać nie­chę­cią, jaką czuła do Leonarda Vole’a. – Popatrz, jak stoi w… co to jest?

– Ława oskar­żo­nych.

– Tak, stoi tam, uda­jąc zaszo­ko­wa­nego i przy­bi­tego jej zezna­niem.

– A nie jest?

– Coś mi tu się nie zga­dza. Ale spró­buję to roz­wi­kłać.

Obser­wo­wała roz­wój akcji, jej nagłe nie­spo­dzie­wane zwroty, czu­jąc przy tym miły dresz­czyk pod­nie­ce­nia. Przed pozna­niem Roarke’a ni­gdy nie była w teatrze. Oczy­wi­ście od czasu do czasu oglą­dała tele­wi­zję albo dawała się wycią­gać swo­jej przy­ja­ciółce Mavis do holo­gra­ficz­nego kina, ale teraz musiała przy­znać, że oglą­da­nie gry akto­rów na żywo spro­wa­dza całe wido­wi­sko na wyż­szy poziom.

Miała nie­od­parte wra­że­nie, że pogrą­żona w mroku, patrząc w dół na scenę, jest czę­ścią przed­sta­wie­nia, jed­nak nie do tego stop­nia, żeby oba­wiać się koń­co­wego rezul­tatu.

Po pro­stu nie czuję się odpo­wie­dzialna, pomy­ślała. To nie do niej prze­cież zwró­ciła się z prośbą o pomoc bogata wdowa, która dała się naiw­nie wypro­wa­dzić w pole. Dzięki temu Eve mogła nie­źle się bawić, oglą­da­jąc, jak ktoś inny roz­wią­zuje zagadkę.

Jeśli przy­szłość poto­czy się po myśli Roarke’a – a rzadko bywa ina­czej – ta bogata wdowa będzie umie­rała na tej sce­nie sześć wie­czo­rów w tygo­dniu przez bar­dzo długi czas ku ucie­sze domo­ro­słych detek­ty­wów z widowni.

– On nie jest tego wart – mruk­nęła z roz­draż­nie­niem, na tyle pochło­nięta akcją, że poru­szało ją zacho­wa­nie boha­te­rów. – Ona się poświęca i udaje przed ławą przy­się­głych opor­tu­nistkę, zimną wyra­cho­waną zdzirę. Bo go kocha. Ale on na to nie zasłu­guje.

– Można by pomy­śleć – ode­zwał się Roarke – że raczej go w tej chwili zdra­dziła i ska­zała na szu­bie­nicę.

– E… Posłu­chaj, co mówi. Zeznaje tak, aby wyszło na to, że to ona jest zła. Na kogo patrzą teraz przy­się­gli? Na nią. Ona znaj­duje się w cen­trum zain­te­re­so­wa­nia, nie on. Bar­dzo spryt­nie pomy­ślane. Gdyby cho­ciaż był tego wart… Czy ona tego nie rozu­mie?

– Oglą­daj dalej, a się dowiesz.

– Więc mi cho­ciaż powiedz, czy wła­ści­wie rozu­muję.

Pochy­lił się i poca­ło­wał ją w poli­czek.

– Nie.

– Nie? Mylę się?

– Nic wię­cej ci nie powiem, a jeśli nie prze­sta­niesz ze mną roz­ma­wiać, prze­ga­pisz ważne sceny.

Rzu­ciła mężowi złe spoj­rze­nie, nie­mniej zamil­kła, przy­glą­da­jąc się, jak dalej toczy się akcja. Oczy sta­nęły jej w słup, kiedy ogło­szono wer­dykt unie­win­nia­jący oskar­żo­nego. Ach, te ławy przy­się­głych, pomy­ślała z sar­ka­zmem. Nie można na tych ludziach pole­gać. Gdyby na miej­scu przy­się­głych zna­la­zło się dwu­na­stu zwy­czaj­nych poli­cjan­tów, natych­miast ska­za­liby sukin­syna. Wypo­wia­dała gło­śno tę myśl, patrząc zara­zem na Chri­stinę Vole prze­dzie­ra­jącą się przez nie­chętny jej tłum obser­wa­to­rów na sali sądo­wej.

Poki­wała głową z apro­batą, gdy kobieta na sce­nie przy­znała się przed obrońcą Vole’a do oszu­stwa.

– Ona wie­działa, że Vole jest winny. Wie­działa, ale skła­mała, chcąc go rato­wać. Idiotka. Prze­cież on ją i tak porzuci. Tylko patrz.

Eve spoj­rzała na śmie­ją­cego się gło­śno męża.

– Co cię tak roz­ba­wiło?

– Sądzę, że pani Chri­stie bar­dzo by cię polu­biła.

– A to kto, do cho­lery? Cicho. Idzie Vole. Zobacz, jaki jest pewny sie­bie.

Leonard Vole prze­szedł przez salę sądową wyraź­nie zado­wo­lony z wyroku unie­win­nia­ją­cego. Na jego ramie­niu opie­rała się szczu­pła bru­netka. Jesz­cze jedna kobieta, zdzi­wiła się Eve. A to nie­spo­dzianka. Widząc, że Chri­stina rzuca się w stronę Vole’a, zapewne pra­gnąc go objąć, Eve poczuła naj­pierw współ­czu­cie dla tej kobiety, potem złość na nią.

Patrzyła z odrazą, jak Vole aro­gancko odtrąca Chri­stinę, obser­wo­wała zdu­mie­nie i wyraz nie­do­wie­rza­nia w jej oczach, gniew sir Wil­freda. Tego się spo­dzie­wała, ale musiała przy­znać, że akto­rzy zagrali tę scenę per­fek­cyj­nie.

Nagle wstała.

– Cho­lera!

– Sia­daj. – Roarke roz­ra­do­wany zacho­wa­niem żony, pocią­gnął ją z powro­tem na fotel w tym momen­cie, gdy na sce­nie Chri­stina Vole porwała leżący na sto­liku z dowo­dami rze­czo­wymi nóż i wbiła go w serce nik­czem­nego męża.

– Cho­lera – powtó­rzyła Eve. – Tego się nie spo­dzie­wa­łam. Wymie­rzyła spra­wie­dli­wość.

No, no, pomy­ślał Roarke, Agata Chri­stie byłaby zachwy­cona reak­cją Eve. Sir Wil­fred powtó­rzył jej słowa. Wokół Chri­stiny Vole zebrała się grupa osób, pró­bu­ją­cych odcią­gnąć ją od leżą­cego męż­czy­zny.

– Coś mi się tu nie zga­dza. – Eve znowu pode­rwała się na nogi, ale teraz jej puls tęt­nił już innym ryt­mem. Ujęła mocno barierkę oby­dwiema dłońmi, a oczy wbiła w scenę. – Coś się stało. Jak mogę się tam dostać?

– Eve, to przed­sta­wie­nie.

– To nie jest gra. – Ode­pchnęła krze­sło i wybie­gła z loży. Roarke zoba­czył, że jeden z klę­czą­cych przy ciele sta­ty­stów pod­nosi się i wpa­truje z nie­do­wie­rza­niem w swoje zakrwa­wione ręce.

Dogo­nił żonę i chwy­cił ją za ramię.

– Tędy. Tam jest winda. Pro­wa­dzi pro­sto za kulisy. – Wystu­kał kod. Z pew­nej odle­gło­ści dobiegł ich krzyk kobiety.

– Czy tak jest napi­sane w sztuce? – zapy­tała Eve, gdy wsia­dali do windy.

– Nie.

– W porządku. – Wydo­była z torebki komu­ni­ka­tor. – Tu porucz­nik Eve Dal­las. Przy­ślij­cie karetkę. Teatr New Globe, róg Broad­way i Trzy­dzie­stej Ósmej. Stan ofiary i obra­że­nia na razie nie­znane.

Wrzu­ciła komu­ni­ka­tor z powro­tem do torebki. W tej samej chwili roz­su­nęły się drzwi windy i ich oczom uka­zała się scena pogrą­żona w cał­ko­wi­tym cha­osie.

– Zbierz wszyst­kich na zaple­czu i posta­raj się zapa­no­wać nad nimi. Nikt z obsługi i obsady nie może opu­ścić budynku. Policz ich, dobrze?

– Zajmę się tym.

Roz­dzie­lili się, Eve prze­ci­snęła się na scenę. Ktoś był na tyle przy­tomny, że spu­ścił kur­tynę, ale na­dal znaj­do­wało się tu co naj­mniej tuzin osób demon­stru­ją­cych różne odmiany histe­rii.

– Pro­szę się odsu­nąć – roz­ka­zała.

– Niech ktoś wezwie leka­rza. – Blon­dynka o zim­nym spoj­rze­niu, która grała żonę Vole’a, stała na środku, przy­ci­ska­jąc obie dło­nie do piersi. – Och, Boże. Niech ktoś spro­wa­dzi leka­rza.

Eve przy­kuc­nęła przy męż­czyź­nie leżą­cym twa­rzą zwró­coną do pod­łogi. Po sekun­dzie już wie­działa, że jest za późno na pomoc. Wstała i wycią­gnęła odznakę.

– Porucz­nik Eve Dal­las, poli­cja nowo­jor­ska. Pro­szę, żeby wszy­scy się cof­nęli. Niczego nie należy doty­kać i usu­wać ze sceny.

– To był wypa­dek. – Aktor, odtwórca roli sir Wil­freda, ścią­gnął z głowy perukę. Maki­jaż roz­pły­wał mu się na spo­co­nej twa­rzy. – Strasz­liwy wypa­dek.

Eve spoj­rzała w dół na kałużę krwi i wbity w ciało aktora aż po trzo­nek kuchenny nóż.

– Znaj­du­jemy się w miej­scu zbrodni. Pro­szę się nie zbli­żać. Gdzie, do dia­bła, jest ochrona?

Wycią­gnęła rękę i dotknęła ramie­nia kobiety, o któ­rej na­dal myślała jako o Chri­sti­nie Vole.

– Powie­dzia­łam, cof­nąć się. – Gdy spo­strze­gła, że z bocz­nego wej­ścia wycho­dzi Roarke w towa­rzy­stwie trzech umun­du­ro­wa­nych męż­czyzn, dała mu sygnał.

– Zabierz tych ludzi ze sceny. Odizo­luj ich w oddziel­nych pomiesz­cze­niach. Pew­nie są tu jakieś gar­de­roby lub coś w tym rodzaju. Niech ich ktoś pil­nuje. To samo doty­czy obsługi.

– Czy on nie żyje?

– Tak. W prze­ciw­nym wypadku musiałby otrzy­mać nagrodę aktora roku.

– Trzeba zapew­nić bez­pie­czeń­stwo publicz­no­ści. Miej to na uwa­dze.

– Zaj­mij się tym. Może uda ci się zna­leźć Mirę, przy­da­łaby mi się.

– Zabi­łam go. – Blon­dynka cof­nęła się dwa kroki, pod­no­sząc dło­nie i wpa­tru­jąc się w nie. – Zabi­łam go – powtó­rzyła i zemdlała.

– Wspa­niale. Roarke?

– Zajmę się nią.

– Pan – Eve wymie­rzyła pal­cem w pierś jed­nego ze straż­ni­ków – prze­pro­wa­dzi tych ludzi do gar­de­rób. I niech pan pil­nuje, żeby tam zostali. A pan – zwró­ciła się sta­now­czym tonem do następ­nego – zacznie zbie­rać pra­cow­ni­ków i tech­ni­ków. Obstaw­cie wyj­ścia. Nikogo nie wpusz­czać i nie wypusz­czać.

Jakaś kobieta zaczęła pła­kać, roz­le­gły się pod­nie­sione męskie głosy wyra­ża­jące sprze­ciw. Eve poli­czyła do pię­ciu, pod­nio­sła odznakę i krzyk­nęła:

– Pro­szę o spo­kój! Pro­wa­dzę tu docho­dze­nie i jeśli ktoś będzie mi je utrud­niał, zosta­nie prze­wie­ziony do naj­bliż­szego aresztu. A teraz pro­szę natych­miast opu­ścić scenę!

– Idziemy. – Bru­netka, która w sztuce poja­wiła się na końcu jako kochanka Vole’a, prze­szła obo­jęt­nie nad cia­łem zemdlo­nej Chri­stiny. – Niech dwóch sil­nych panów pod­nie­sie naszą gwiazdę. Muszę się cze­goś napić. – Rozej­rzała się dokoła chłod­nymi zie­lo­nymi oczami. – Czy to dozwo­lone, pani porucz­nik?

– Byleby nie w tym miej­scu.

Eve zado­wo­lona się­gnęła po komu­ni­ka­tor.

– Porucz­nik Eve Dal­las. – Ponow­nie przy­kuc­nęła przy ciele zmar­łego. – Przy­ślij­cie mi tu zaraz ekipę docho­dze­niową.

*

– Eve. – Przez scenę bie­gła dok­tor Mira. – Roarke powie­dział mi… – spoj­rzała na ciało i zamil­kła. – Wielki Boże – wes­tchnęła i popa­trzyła na Eve. – Co mogę zro­bić?

– Na razie nic. Nie mam przy sobie apa­ra­tury. Peabody jest już w dro­dze. Wezwa­łam ekipę docho­dze­niową i pogo­to­wie. Do czasu ich przy­jazdu jesteś tu leka­rzem i przed­sta­wi­cie­lem poli­cji. Przy­kro mi, że zepsu­łam ci wie­czór.

Mira potrzą­snęła głową i pochy­liła się nad zmar­łym.

– Uwa­żaj na krew. Zatrzesz ślady i znisz­czysz sobie suk­nię.

– Jak to się stało?

– Widzia­ły­śmy to samo. Odwo­łu­jąc się do wła­snej spo­strze­gaw­czo­ści, zary­zy­kuję stwier­dze­nie, że narzę­dziem zbrodni był nóż. – Eve roz­ło­żyła ręce. – Nie mam przy sobie nawet naj­prost­szych tore­bek do zabez­pie­cze­nia dowo­dów. Gdzie, do dia­bła, jest Peabody?

Zła, że dopóki nie zjawi się asy­stentka z potrzeb­nymi rze­czami, nie może roz­po­cząć praw­dzi­wych oglę­dzin, okrę­ciła się i dostrze­gła Roarke’a.

– Zastą­pisz mnie tu, Mira?

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, ruszyła w lewy róg sceny.

– Powiedz mi, jak miała wyglą­dać ta scena z nożem. Jak on działa? – zapy­tała męża.

– To atrapa. Ostrze chowa się, gdy się go wci­ska w twardą powierzch­nię.

– Ale tak nie stało się tym razem – mruk­nęła. – Ofiara? Jak brzmi jego praw­dziwe nazwi­sko?

– Draco. Richard. Bar­dzo gorący czło­wiek. Choć teraz pew­nie już znacz­nie ostygł.

– Czy dobrze go zna­łeś?

– Nie­zbyt. Widzie­li­śmy się kilka razy na grun­cie towa­rzy­skim. Znana mi jest przede wszyst­kim jego kariera zawo­dowa. – Roarke wło­żył ręce do kie­szeni i zaczął się huś­tać na pię­tach, przy­glą­da­jąc się oczom zmar­łego, w któ­rych ryso­wało się zdu­mie­nie. – Cztery razy zdo­był główną nagrodę Tony Awards, a filmy, w któ­rych grał, zbie­rały zawsze świetne recen­zje. Był gwiazdą kina i teatru już od kilku dobrych lat. Mówiło się o nim – cią­gnął – że jest nie­zno­śny, aro­gancki i dzie­cinny. Pod­ry­wacz. Lubił che­miczne środki pobu­dza­jące, które raczej nie znaj­dują się w poli­cyj­nym wyka­zie dozwo­lo­nych uży­wek.

– A kobieta, która go zabiła?

– To Are­ena Mans­field. Wspa­niała aktorka. Bar­dzo spo­kojna kobieta, całym ser­cem oddana zawo­dowi. Cie­szy się w krę­gach aktor­skich wiel­kim sza­cun­kiem. Mieszka i gra przede wszyst­kim w Lon­dy­nie, ale ze względu na tę sztukę prze­nio­sła się do Nowego Jorku.

– Kto ją do tego namó­wił?

– W pew­nym stop­niu ja sam. Znamy się od wielu lat. Ale – dodał wpy­cha­jąc ręce głę­biej w kie­sze­nie – nie spa­łem z nią.

– Nie pyta­łam o to.

– Ow­szem, pyta­łaś.

– Skoro tak, to bawimy się dalej. Dla­czego z nią nie spa­łeś?

Roarke uśmiech­nął się.

– Począt­kowo dla­tego, że była zamężna. Potem, gdy już jej stan cywilny się zmie­nił… – musnął pal­cem brodę Eve – ja z kolei się oże­ni­łem. Moja żona nie wyobraża sobie, że mógł­bym sypiać z innymi kobie­tami. Na ten temat ma bar­dzo wyraź­nie spre­cy­zo­wane poglądy.

– Zapa­mię­tam to sobie – zapew­niła, zasta­na­wia­jąc się jed­no­cze­śnie, co powinna w tym momen­cie zro­bić. – Znasz więk­szość akto­rów, a przy­naj­mniej coś o nich wiesz. Będę chciała poroz­ma­wiać z tobą na ich temat póź­niej. – Wes­tchnęła, przy­braw­szy ofi­cjalny ton.

– Nie ma sprawy. Czy wydaje ci się moż­liwe, że to był wypa­dek?

– Wszystko może się zda­rzyć. Naj­pierw jed­nak muszę zba­dać nóż. Nie mogę tknąć go pal­cem, dopóki nie zjawi się Peabody. Lepiej już idź do swo­ich ludzi i pod­trzy­muj ich na duchu. Miej oczy sze­roko otwarte.

– Czy zgła­szasz się z ofi­cjalną prośbą o pomoc w docho­dze­niu?

– Nie, nic z tych rze­czy. – Mimo tra­gicz­nych oko­licz­no­ści poczuła, że usta jej drżą, gotu­jąc się do uśmie­chu. – Popro­si­łam tylko, żebyś miał oczy sze­roko otwarte. – Stuk­nęła go pal­cem w pierś. – I nie wchodź mi w drogę. Jestem teraz na służ­bie.

Odwró­ciła się, sły­sząc za sobą cięż­kie stą­pa­nie. Taki odgłos wydają tylko buty poli­cyjne.

Te na nogach Peabody były tak wypu­co­wane, że Eve dostrze­gła ich połysk nawet ze sceny. Asy­stentka, ubrana w zapiętą pod szyję zimową kurtkę i czapkę poli­cyjną osa­dzoną na ciem­nych pro­stych wło­sach pod prze­pi­so­wym kątem, zbli­żała się do prze­ło­żo­nej zama­szy­stym kro­kiem.

Spo­tkały się przy ciele ofiary.

– Witam panią dok­tor – Peabody zwró­ciła się do Miry, po czym zer­k­nęła na leżą­cego denata i zasznu­ro­wała usta. – Wygląda na to, że przed­sta­wie­nie pre­mie­rowe się udało.

Eve wycią­gnęła rękę po służ­bową torbę z przy­bo­rami, potrzeb­nymi do zabez­pie­cze­nia śla­dów zbrodni.

– Włącz magne­to­fon, Peabody.

– Tak jest. – Roz­grzana świa­tłem jupi­te­rów asy­stentka zrzu­ciła z sie­bie kurtkę, zwi­nęła ją i odło­żyła na bok. Następ­nie przy­mo­co­wała mikro­fon magne­to­fonu do koł­nie­rzyka mun­duru.

– Gotowe – zawia­do­miła Eve, wkła­da­jącą w tym momen­cie ochra­nia­cze na ręce i nogi.

– Porucz­nik Eve Dal­las, z miej­sca zbrodni, scena teatru New Globe. Asy­stują inspek­tor Delia Peabody i dok­tor Char­lotte Mira. Ofiara nazywa się Richard Draco, jest męż­czy­zną rasy mie­sza­nej, wiek około pięć­dzie­siątki.

Rzu­ciła Peabody plik tore­bek słu­żą­cych do prze­cho­wy­wa­nia w nich dowo­dów prze­stęp­stwa.

– Przy­czyną zgonu jest pchnię­cie nożem, poje­dyn­cza rana. Ilość krwi wska­zuje na to, że nóż tra­fił w serce.

Przy­kuc­nęła i wyjęła nóż z ciała.

– Rana została zadana narzę­dziem wyglą­da­ją­cym na zwy­kły kuchenny nóż o ostrzu dłu­go­ści około sze­ściu cen­ty­me­trów.

– Zmie­rzę go i zapie­czę­tuję, pani porucz­nik.

– Jesz­cze nie – mruk­nęła Eve. Przez chwilę przy­glą­dała się nożowi, następ­nie się­gnęła po mikro­oku­lary i znowu uważ­nie go obej­rzała. – Wstępne oglę­dziny nie wska­zują ist­nie­nia mecha­ni­zmu do cofa­nia się. To nie jest atrapa.

Prze­su­nęła oku­lary na czoło.

– Jeśli to nie atrapa, to nie można mówić o wypadku. – Prze­ka­zała nóż Peabody. – Mamy więc do czy­nie­nia z mor­der­stwem.

Rozdział 2

2

– Potrze­buję two­jej pomocy – powie­działa Eve do dok­tor Miry. Ekipa zdej­mu­jąca odci­ski zakoń­czyła już pracę na sce­nie, a ciało Draca umiesz­czone w folio­wej tor­bie poli­cyj­nej znaj­do­wało się w dro­dze do kost­nicy.

– Co mogę dla cie­bie zro­bić?

– Kil­ku­na­stu funk­cjo­na­riu­szy spi­suje nazwi­ska i adresy widzów. – Nie chciała myśleć o nad­go­dzi­nach i górach papier­ko­wej roboty, które będą towa­rzy­szyły prze­słu­cha­niu ponad dwóch tysięcy świad­ków. – Chcia­ła­bym jed­nak zacząć prze­słu­cha­nia od akto­rów, aby jak naj­szyb­ciej ich wypu­ścić. Ina­czej zaczną mnie stra­szyć adwo­ka­tami.

Na oczach publicz­no­ści, myślała, przy­glą­da­jąc się sce­nie i rzę­dom wyście­ła­nych mięk­kim wel­we­tem foteli, w któ­rych jesz­cze nie­dawno sie­dzieli pochło­nięci prze­bie­giem akcji widzo­wie.

Zabójca dobrze sobie wszystko obmy­ślił.

– Twoja obec­ność działa kojąco – cią­gnęła. – Zależy mi, żebyś uspo­ko­iła Are­enę Mans­field.

– Zro­bię, co będę mogła.

– Dzię­kuję. Peabody, ty zosta­jesz ze mną.

Prze­szła przez scenę w stronę kulis. Krę­cili się tam przede wszyst­kim poli­cjanci. Cywili albo pouty­kano po poko­jach, albo zbili się w małe bez­radne grupki.

– Czy mamy jakieś szanse, żeby utrzy­mać do rana prasę z daleka?

Peabody spoj­rzała na prze­ło­żoną powąt­pie­wa­jąco.

– Raczej zerowe.

– Halo, poste­run­kowy. – Eve poma­chała do jed­nego z funk­cjo­na­riu­szy. – Pro­szę posta­wić straż przy każ­dym wyj­ściu.

– Już to zro­bi­li­śmy.

– Ustaw­cie też kogoś wewnątrz. Nikomu nie wolno opu­ścić budynku, nawet poli­cjan­towi. Nikogo nie wpusz­czaj­cie, zwłasz­cza dzien­ni­ka­rzy. Zro­zu­miano?

– Tak jest.

Za kuli­sami cią­gnął się kory­tarz. Eve poszła tam i popa­trzyła na rząd drzwi, nieco roz­ba­wiona zło­tymi gwiaz­dami przy­twier­dzo­nymi do nie­któ­rych z nich. Odczy­ty­wała tabliczki z nazwi­skami i w końcu zatrzy­mała się przed tą z nazwi­skiem Mans­field. Zapu­kała tylko raz, po czym weszła.

Unio­sła wysoko brwi, widząc Roarke’a sie­dzą­cego na nie­bie­skiej leżance i trzy­ma­ją­cego za rękę Are­enę.

Aktorka jesz­cze nie usu­nęła sce­nicz­nego maki­jażu i choć łzy wyrzeź­biły w nim ciemne smugi, na­dal jej uroda budziła zachwyt. Spoj­rzała w stronę wcho­dzą­cej Eve i w jej oczach natych­miast poja­wił się strach.

– O Boże, o mój Boże. Będę aresz­to­wana?

– Zadam pani tylko kilka pytań, pani Mans­field.

– Nie pozwo­lili mi się prze­brać. Powie­dzieli, że nie wolno. Jego krew. – Dło­nie gwiazdy zło­żone w pię­ści drżały. – Nie mogę tego znieść.

– Przy­kro mi. Dok­tor Mira, pro­szę pomóc pani Mans­field pozbyć się kostiumu. Peabody go spa­kuje.

– Oczy­wi­ście.

– Roarke, pro­szę, wyjdź. – Eve odwró­ciła się do drzwi i otwo­rzyła je.

– Nie martw się Are­eno, pani porucz­nik wszystko wyja­śni. – Uści­snął rękę kobiety, wstał i prze­szedł obok żony.

– Pro­si­łam cię, żebyś miał oczy otwarte, a nie żebyś się przy­mi­lał do podej­rza­nych.

– Uspo­ka­ja­nie roz­hi­ste­ry­zo­wa­nej kobiety nie należy do naj­mil­szych zajęć. – Gło­śno wypu­ścił powie­trze. – Przy­dałby mi się kie­li­szek brandy.

– Więc jedź do domu i napij się. Nie wiem, jak długo mi tu jesz­cze zej­dzie.

– Myślę, że to, czego mi trzeba, znajdę na miej­scu.

– Lepiej wra­caj do domu – powtó­rzyła. – Nic tu po tobie.

– Nie ma mnie na liście osób podej­rza­nych – zaczął spo­koj­nie – za to jestem wła­ści­cie­lem tego teatru, sądzę więc, że mam prawo sam zade­cy­do­wać o tym, czy zostać, czy nie.

Musnął pal­cem poli­czek żony i opu­ścił gar­de­robę.

– Jak zawsze – mruk­nęła, zamy­ka­jąc za nim drzwi.

Rozej­rzaw­szy się dokoła, doszła do wnio­sku, że bogate i obszerne pomiesz­cze­nie, w któ­rym się znaj­do­wała, myl­nie nazy­wano gar­de­robą. Przede wszyst­kim rzu­cała się w oczy długa kre­mowa toa­letka, na któ­rej w rów­nym rzę­dzie stały roz­liczne sło­iczki, tubki i bute­leczki. Sze­ro­kie potrójne lustro oświe­tlone było podłuż­nymi żarów­kami.

W pokoju stała też sofa, kilka wygod­nych krze­se­łek, auto­ku­charz, lodówka oraz kom­pu­ter i mały wide­ofon. W sza­fie ścien­nej, któ­rej drzwi były teraz roz­su­nięte, wisiały kostiumy i cywilne ubra­nia. I tu też, podob­nie jak na toa­letce, pano­wał wzo­rowy porzą­dek.

Na każ­dym sto­liku, a także w kilku miej­scach na pod­ło­dze stały duże wazony z kwia­tami, któ­rych mocny zapach przy­wo­dził Eve na myśl cere­mo­nię zaślu­bin. Albo pogrzeb.

– Dzię­kuję. Dzię­kuję pani bar­dzo. – Are­ena drżała lekko, kiedy Mira poma­gała jej wło­żyć długą białą suk­nię. – Nie wiem, ile jesz­cze potra­fi­ła­bym znieść ten… Chcia­ła­bym zmyć maki­jaż. – Się­gnęła dło­nią gar­dła. – Chcia­ła­bym poczuć się sobą.

– Pro­szę bar­dzo. – Eve usia­dła w jed­nym z wygod­nych krze­seł. – To prze­słu­cha­nie będzie nagry­wane. Czy pani rozu­mie?

– Niczego nie rozu­miem. – Are­ena usa­do­wiła się na wyście­ła­nym sto­łeczku przed toa­letką. – Mam wra­że­nie, że śpię, a mój umysł nie nadąża za wyda­rze­niami.

– To wła­ściwa reak­cja – zapew­niła ją dok­tor Mira. – W takich sytu­acjach dobrze jest opo­wie­dzieć ze szcze­gó­łami o wyda­rze­niu, które spo­wo­do­wało szok. To pozwala oswoić się z emo­cjami i w rezul­ta­cie zmniej­szyć ich natę­że­nie.

– Tak, chyba ma pani rację. – Are­ena, patrząc w lustro, prze­nio­sła wzrok na Eve. – Chce mi pani zada­wać pyta­nia i ma to być zare­je­stro­wane. Dobrze, chcę mieć to już za sobą.

– Włącz magne­to­fon, Peabody. Porucz­nik Eve Dal­las, prze­słu­chuję Are­enę Mans­field, znaj­du­jemy się w jej gar­de­ro­bie w teatrze New Globe. Obecni są inspek­tor Delia Peabody i dok­tor Char­lotte Mira.

Pod­czas gdy Are­ena zmy­wała z twa­rzy maki­jaż, Eve wyre­cy­to­wała for­mułkę o jej pra­wach i obo­wiąz­kach.

– Pro­szę potwier­dzić, że mnie pani zro­zu­miała, pani Mans­field.

– Tak. To następna część kosz­maru. – Zamknęła oczy, pró­bu­jąc wyobra­zić sobie roz­le­głe, kojące łąki. Widziała tylko krew. – Czy on naprawdę nie żyje? Czy Richard naprawdę nie żyje?

– Tak.

– Zabi­łam go. Pchnę­łam nożem. – Jej cia­łem od ramion w dół wstrzą­snął dreszcz. – Wie­lo­krot­nie – cią­gnęła, otwie­ra­jąc oczy i napo­ty­ka­jąc w lustrze wzrok Eve – przy­naj­mniej tuzin razy powta­rza­li­śmy tę scenę. Bar­dzo się sta­ra­li­śmy, by nadać jej odpo­wied­nią eks­pre­sję. Co się stało? Dla­czego nóż się nie scho­wał? – W oczach aktorki po raz pierw­szy poja­wił się błysk gniewu. – Jak mogło do tego dojść?

– Pro­szę mnie przez to prze­pro­wa­dzić. Przez tę scenę. Jest pani Chri­stiną. Ochra­niała pani męża, kła­mała ze względu na niego. Zruj­no­wała się pani dla niego. Potem, po tylu poświę­ce­niach, on panią odtrąca i odcho­dzi z inną, młod­szą kobietą.

– Kocha­łam go. Mia­łam obse­sję na jego punk­cie – mój kocha­nek, mój mąż, moje dziecko, wszystko w jed­nej oso­bie. – Unio­sła ramiona. – Chri­stina kochała Leonarda Vole’a ponad wszystko. Wie­działa, jaki jest i co zro­bił. Ale to nie miało dla niej zna­cze­nia. Odda­łaby za niego życie, tak głę­boka i obse­syjna była jej miłość.

Już spo­koj­niej­sza Are­ena wyrzu­ciła do kosza zużyte chu­s­teczki i okrę­ciła się na sto­łeczku. Miała twarz bladą jak prze­ście­ra­dło, oczy czer­wone i opuch­nięte, a jed­nak na­dal była piękna.

– W takim momen­cie zro­zu­mie ją każda kobieta sie­dząca na widowni. Nawet jeśli nie prze­żyła podob­nej miło­ści, w głębi duszy pra­gnie jej doświad­czyć. Więc kiedy do Chri­stiny dociera wresz­cie, że po tym wszyst­kim, co zro­biła dla męża, on z taką obo­jęt­no­ścią ją porzuca, kiedy w końcu poj­muje, kim on naprawdę jest, chwyta za nóż.

Are­ena unio­sła dłoń zło­żoną w pięść, tak jakby ści­skała w niej trzo­nek noża.

– Roz­pacz? Nie, ona jest czło­wie­kiem czynu. Ni­gdy nie była pasywna. To nakaz chwili, impuls, prze­szy­wa­jący ją aż do szpiku kości. Wbija w niego nóż i zara­zem go obej­muje. Miłość i nie­na­wiść, oby­dwa te uczu­cia w swej skraj­nej for­mie roz­szar­pują w tej jed­nej chwili jej serce.

Spoj­rzała na unie­sioną dłoń i wtedy dłoń zaczęła drżeć.

– Boże! Boże! – Nagłym zry­wem zwró­ciła się do szu­flady przy toa­letce i otwo­rzyła ją.

Eve pode­rwała się, a jej ręka zamknęła się sta­now­czo na nad­garstku aktorki.

– To… to… papie­ros – wyją­kała Are­ena. – Wiem, że nie wolno tu palić, ale ja muszę. – Ode­pchnęła dłoń poli­cjantki. – Do cho­lery, muszę zapa­lić!

Eve zaj­rzała do szu­flady. Leżała tam paczka dro­gich papie­ro­sów.

– To się nagrywa. Takie zacho­wa­nie jest nie­do­pusz­czalne. – Ale odsu­nęła się.

– Moje nerwy. – Are­ena bez­sku­tecz­nie moco­wała się z zapal­niczką. Dok­tor Mira pode­szła do niej i deli­kat­nie podała jej ogień. – Dzię­kuję. – Aktorka zacią­gnęła się mocno, po czym powoli wypu­ściła dym. – Prze­pra­szam. Na co dzień nie jestem taka… miękka. Teatr bar­dzo szybko roz­pra­wia się z mię­cza­kami.

– Wyśmie­ni­cie daje sobie pani radę – pocie­szyła ją Mira cichym i spo­koj­nym gło­sem. – Roz­mowa z porucz­nik Dal­las pani pomoże.

– Nie wiem, co mam mówić. – Are­ena popa­trzyła ufnie na Mirę, na co Eve raczej nie mogła liczyć. – To się po pro­stu zda­rzyło.

– Gdy pod­nio­sła pani nóż – prze­rwała jej Eve – czy zauwa­żyła pani w nim coś dziw­nego?

– Dziw­nego? – Aktorka zamru­gała oczami, ponow­nie sku­pia­jąc wzrok na poli­cjantce. – Nie. Znaj­do­wał się tam, gdzie miał być, trzon­kiem zwró­cony w moją stronę, żebym nie tra­ciła czasu, pod­no­sząc go, a ruch wbi­ja­nia został wyko­nany szybko i bez prze­szkód. Chwy­ci­łam go, chwilę przy­trzy­ma­łam, żeby widow­nia mogła zoba­czyć ostrze. Miało na nie paść świa­tło, tak aby stal zalśniła. Potem pchnę­łam. Od stołu do Richarda były tylko dwa kroki. Chwy­ci­łam go za ramię powy­żej łok­cia, lewą ręką. Przy­trzy­ma­łam. Odsu­nę­łam prawą rękę… a potem zada­łam cios – skoń­czyła po następ­nym głę­bo­kim zacią­gnię­ciu się papie­ro­sem. – Wów­czas pod wpły­wem ude­rze­nia powinna roze­rwać się torebka ze sztuczną krwią. Następ­nie mie­li­śmy stać jakiś czas bli­sko sie­bie i dopiero po chwili reszta akto­rów miała pod­biec do mnie i pró­bo­wać mnie odcią­gnąć.

– Co panią łączyło z Richar­dem Dra­kiem?

– Słu­cham? – Oczy Are­eny zalśniły zdzi­wie­niem.

– Co łączyło panią z Dra­kiem? Pro­szę opi­sać wasz zwią­zek.

– Z Richar­dem? – Are­ena zaci­snęła usta, a jej dłoń wędro­wała mię­dzy pier­siami w górę i w dół, aby następ­nie zbli­żyć się do gar­dła, co mogło spra­wiać wra­że­nie, że słowa, które miały się przez nie prze­ci­snąć, utknęły tam i powo­do­wały ból. – Znamy się od kilku lat, pra­co­wa­li­śmy ze sobą już wcze­śniej, ostat­nio w Lon­dy­nie przy pro­duk­cji Twice Owned.

– A kon­takty oso­bi­ste?

Are­ena zawa­hała się. Trwało to sekundę, nie­mniej Eve dostrze­gła tę chwilę zasta­no­wie­nia i zano­to­wała w pamięci.

– Byli­śmy dość zaprzy­jaź­nieni – odparła aktorka. – Jak powie­dzia­łam, znamy się od lat. Ostat­nio media lon­dyń­skie wymy­śliły sobie romans mię­dzy nami. Ponie­waż gra­li­śmy w sztuce, która była roman­sem, w sumie cie­szył nas ten roz­głos. Dzięki niemu bilety lepiej się sprze­da­wały. Wtedy byłam mężatką, ale to nikomu nie prze­szka­dzało opo­wia­dać o mnie i Richar­dzie nie­stwo­rzone rze­czy. Bawiło nas to.

– Ale nie było prawdą?

– Byłam zamężna, a poza tym na tyle roz­sądna, żeby wie­dzieć, że Richard nie jest typem męż­czy­zny, dla któ­rego warto roz­bi­jać mał­żeń­stwo.

– Ponie­waż?

– Jest wyśmie­ni­tym akto­rem. Był – popra­wiła się, prze­ły­ka­jąc z tru­dem ślinę i zacią­ga­jąc się gasną­cym już papie­ro­sem. – Ale nie był naj­lep­szym czło­wie­kiem. Och, wiem, że to brzmi okrut­nie. – Znowu poło­żyła rękę na gar­dle. – Czuję się okrop­nie, mówiąc to, ale ja… ja chcę być szczera. Boję się. Prze­raża mnie, że pani pomy­śli, iż pra­gnę­łam tego, co się stało.

– W tym momen­cie sta­ram się nie myśleć, tylko słu­cham. Pro­szę opo­wie­dzieć mi o Richar­dzie Dracu.

– Dobrze, dobrze. – Nabrała powie­trza, a następ­nie zaczęła ssać papie­rosa, jakby to była słomka do napo­jów. – Zresztą jeśli nie ja, to inni pani powie­dzą. Richard dbał tylko o sie­bie. Był typo­wym ego­cen­try­kiem, jak wielu… więk­szość z nas w tym śro­do­wi­sku. Nie mia­łam mu tego za złe. I cie­szy­łam się moż­li­wo­ścią pracy z nim.

– Czy zna pani kogoś, kto podob­nie jak pani nie uwa­żał go za naj­lep­szego czło­wieka, a przy tym miał mu to za złe?

– Wydaje mi się, że Richard obra­ził lub zra­nił wszyst­kich pra­cu­ją­cych nad tym spek­ta­klem. – Przy­ci­snęła palce do kącika oka, jakby chcąc zmniej­szyć rosnące w nim ciśnie­nie. – Oczy­wi­ście sły­sza­łam plotki o kłót­niach, skargi, ciche prze­kleń­stwa i gro­że­nie. To prze­cież teatr.

*

Eve szybko nabrała prze­ko­na­nia, że teatr to sku­pi­sko pomy­leń­ców. Akto­rzy zale­wali się łzami, wygła­szali wznio­słe mowy w sytu­acji, gdy każdy, nawet mierny adwo­kat, pora­dziłby im odpo­wia­dać tylko tak lub nie, a następ­nie nabrać wody w usta. Oni jed­nak namięt­nie roz­pra­wiali o śmierci kolegi, a wielu udało się uczy­nić z niej dra­mat, w któ­rym sobie przy­dzie­lili główną rolę.

– W dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cen­tach wszystko to są bred­nie, Peabody.

– Domy­ślam się. – Peabody oglą­dała pomiesz­cze­nie za kuli­sami, pró­bu­jąc zaj­rzeć we wszyst­kie kąty naraz. – Ale nie­które rze­czy mi się podo­bają. Te świa­tła, holo­gra­ficzne obrazy i kostiumy. Są naprawdę cie­kawe, jeśli lubi się stroje z innej epoki. Czy nie uwa­żasz, że to musi być wspa­niałe uczu­cie stać na sce­nie przed taką masą ludzi?

– Raczej prze­ra­ża­jące. Chyba zwol­nimy publicz­ność, zanim co ponie­któ­rzy zaczną nam przy­po­mi­nać o przy­słu­gu­ją­cych im pra­wach oby­wa­tel­skich.

– Nie­na­wi­dzę tego.

Eve uśmiech­nęła się kpiąco, prze­glą­da­jąc notat­nik.

– Rysuje się nam tu inte­re­su­jący obraz ofiary. Nikt tak naprawdę nie chce powie­dzieć tego na głos, jed­nak odnosi się wyraźne wra­że­nie, że Richard Draco był nie­lu­biany. Wszy­scy mil­czą na ten temat, ale dają to do zro­zu­mie­nia, oczy­wi­ście przy oka­zji roniąc łzy. Rozej­rzę się, a ty idź i każ poli­cjan­tom wypu­ścić publicz­ność. Sprawdź tylko, czy mamy aktu­alne adresy wszyst­kich i czy świad­ków poin­for­mo­wano o ich obo­wiąz­kach. Umów się z nie­któ­rymi na prze­słu­cha­nia na jutro.

– Mają się zja­wić w komen­dzie czy my do nich poje­dziemy?

– Na razie będziemy dobre i my ich odwie­dzimy. Gdy to wszystko zakoń­czysz, jesteś wolna. Do pracy przyjdź na ósmą.

Peabody prze­stą­piła z nogi na nogę.

– A ty? Idziesz do domu?

– Kie­dyś w końcu pójdę.

– Mogę na cie­bie zacze­kać.

– Nie ma sensu. Wolę, żebyś odpo­częła i miała jutro ener­gię. Tylko nie zapo­mnij umó­wić się ze świad­kami. Chcę prze­słu­chać w naj­krót­szym cza­sie jak naj­więk­szą liczbę osób. I oczy­wi­ście jesz­cze raz poroz­ma­wiam z Are­eną Mans­field.

– Tak jest. Wspa­niała kre­acja – dodała Peabody, przy­glą­da­jąc się prze­ło­żo­nej. – Lepiej szybko oddaj tę suk­nię do czysz­cze­nia, bo krew wsiąk­nie w nią na dobre.

Eve popa­trzyła po sobie i gniew­nie wykrzy­wiła usta.

– Nie­na­wi­dzę pra­co­wać w cywil­nym ubra­niu. – Odwró­ciła się i poszła w głąb kory­ta­rza znaj­du­ją­cego się za kuli­sami. Zatrzy­mała się przy poli­cjan­cie pil­nu­ją­cym drzwi do jakie­goś pokoju.

– Klucz. – Wycią­gnęła dłoń, na co funk­cjo­na­riusz wyjął go z torebki na dowody rze­czowe. – Czy ktoś pró­bo­wał się tu dostać?

– Tylko inspi­cjent. Ale poszedł sobie grzecz­nie, gdy mu powie­dzia­łem, że mam roz­kaz nikogo nie wpusz­czać.

– Dobrze. Idź na scenę i powiedz spe­com od dak­ty­lo­sko­pii, że będą mogli tu wejść za jakieś dzie­sięć minut.

– Tak jest.

Kiedy została sama, otwo­rzyła podwójne drzwi. Ze zmarsz­czo­nymi brwiami wodziła wzro­kiem po pudełku cygar, sta­ro­mod­nym tele­fo­nie i kilku innych przed­mio­tach usta­wio­nych sta­ran­nie w miej­scu ozna­czo­nym pla­kietką „Gabi­net sir Wil­freda”.

Nieco dalej znaj­do­wały się rekwi­zyty, które miały zostać wyko­rzy­stane w sce­nie w barze. Miej­sce prze­zna­czone na przed­mioty ze sceny w sali sądo­wej ziało pustką. Sądząc po panu­ją­cym tu porządku, inspi­cjent sta­ran­nie wywią­zy­wał się ze swo­ich obo­wiąz­ków, a rze­czy, które już nie były potrzebne na sce­nie, od razu odsta­wiał na miej­sce.

Ktoś tak dokładny nie pomy­liłby kuchen­nego noża z atrapą.

– Porucz­nik Dal­las?

Eve obej­rzała się i zoba­czyła wyła­nia­jącą się z cie­nia od strony kulis młodą bru­netkę, tę, która poja­wiła się dopiero w ostat­niej odsło­nie sztuki. Zamie­niła kostium na zwy­kły czarny dres i roz­pu­ściła włosy, które teraz opa­dały swo­bod­nie na plecy.

– Mam nadzieję, że nie prze­szka­dzam pani w pracy. – Mówiła z mięk­kim połu­dnio­wym akcen­tem, uśmie­cha­jąc się przy tym lekko. Pode­szła bli­żej. – Chcia­łam zamie­nić z panią parę słów. Pani pod­władna poin­for­mo­wała mnie, że jestem wolna. Przy­naj­mniej na razie.

– Zga­dza się – Eve przy­po­mniała sobie pro­gram, który prze­czy­tała już po doko­na­niu mor­der­stwa – panno Lands­downe.

– Carly Lands­downe. A w tym tra­gicz­nym przed­sta­wie­niu Diana. – Rozej­rzała się dookoła zie­lo­nymi oczami. – Mam nadzieję, że nie podej­rzewa pani Pete’a o to, że miał coś wspól­nego z tym, co się stało z Richar­dem. Stary Pete nie skrzyw­dziłby muchy, nawet gdyby wle­ciała mu do ucha.

– Pete to inspi­cjent?

– Tak. I jest nie­szko­dliwy jak wszy­scy inspi­cjenci. Czego nie można powie­dzieć o resz­cie naszego małego cyrku.

– Naj­wy­raź­niej. Czy chce pani poroz­ma­wiać o czymś kon­kret­nie?

– Chcę tylko powie­dzieć to, czego, jak sądzę, nikt inny pani nie powie, przy­naj­mniej nie teraz. A mia­no­wi­cie, wszy­scy nie­na­wi­dzi­li­śmy Richarda.

– Włącz­nie z panią?

– Och, natu­ral­nie – powie­działa to i uśmiech­nęła się pro­mien­nie. – Roz­py­chał się łok­ciami i szedł po tru­pach, byleby tylko uwaga świata skie­ro­wana była na niego, a nie na kogoś innego. Poza sceną był zło­śli­wym małym roba­kiem. Jego świat krę­cił się tylko wokół wła­snego ego.

Lekko wzru­szyła ramio­nami.

– W końcu i tak od kogoś by to pani usły­szała, więc pomy­śla­łam sobie, że nie sta­nie się nic złego, jeśli ja to pani powiem. Przez krótki czas byli­śmy kochan­kami. Nasz romans zakoń­czył się kilka tygo­dni temu małą paskudną scenką. Richard lubo­wał się w takich sce­nach, a tę ode­grał per­fek­cyj­nie. Miała miej­sce pod­czas pierw­szej próby kostiu­mo­wej.

– Domy­ślam się, że z panią zerwał.

– Zga­dza się – kobieta powie­działa to nie­dbale, ale ponury błysk w jej oczach upew­nił Eve, że na­dal szar­pie nią złość na wspo­mnie­nie tego faktu. – Wycho­dził ze skóry, żeby mnie zauro­czyć, a kiedy mu się to udało, robił z kolei wszystko, żeby mnie poni­żyć na oczach kole­gów. A to jest moja pierw­sza sztuka na Broad­wayu.

Rozej­rzała się i uśmiech­nęła, przy­braw­szy minę ostrą jak potłu­czone szkło.

– Pani porucz­nik, byłam naiwna, ale bar­dzo szybko doj­rza­łam. Nie chcę uda­wać i nie powiem, że jest mi przy­kro z powodu śmierci Richarda, cho­ciaż uwa­żam, że nie był wart tego, żeby go zabi­jać.

– Czy pani go kochała?

– W tym momen­cie mojego życia i kariery nie ma miej­sca na miłość, ale dałam się… oszo­ło­mić. Podob­nie jak kobieta, którą gram w sztuce. Wąt­pię, żeby kto­kol­wiek zwią­zany z tym przed­sta­wie­niem nie żywił jakiejś urazy do Richarda. Chcia­łam sama opo­wie­dzieć o swo­jej.

– Doce­niam to. Powie­działa pani, że panią poni­żył. W jaki spo­sób?

– W ostat­niej sce­nie, tej, gdy razem z nim wcho­dzę na salę sądową i gdzie nastę­puje spo­tka­nie z Chri­stiną, prze­rwał mi, kiedy wypo­wia­da­łam moją kwe­stię. Zaczął rzu­cać się po sce­nie, wrzesz­cząc, że moja gra jest bez wyrazu.

Zaci­snęła usta i zmru­żyła oczy.

– Powie­dział, że jest pozba­wiona pasji i stylu podob­nie jak to, co robię w łóżku. Nazwał mnie pozba­wioną mózgu lalu­nią, która brak talentu pró­buje zatu­szo­wać śred­nią urodą i ład­nymi pier­siami.

Carly leni­wym ruchem odsu­nęła włosy na tył głowy, co bar­dzo kon­tra­sto­wało z furią malu­jącą się w jej oczach.

– Powie­dział też, że choć przez jakiś czas go bawi­łam, to ogól­nie jestem nudna i jeśli nie posta­ram się grać lepiej, on postara się, żeby zastą­piono mnie kimś innym.

– Zasko­czył panią cał­ko­wi­cie?

– To był podły gad. Jak wąż ude­rzał nie­spo­dzie­wa­nie szybko i ucie­kał, bo był tchó­rzem. Odcię­łam mu się kilka razy, ale nie wyko­rzy­sta­łam wszyst­kich moż­li­wo­ści. Zasko­czył mnie, a poza tym byłam wów­czas zmie­szana. Richard zszedł ze sceny i zamknął się w swo­jej gar­de­ro­bie. Asy­stent reży­sera poszedł go uspo­koić, a my kon­ty­nu­owa­li­śmy próbę z jego zastępcą.

– Kto to był?

– Michael Proc­tor. Oka­zał się bar­dzo dobry.

– I jeśli sztuka będzie szła dalej, to on będzie grał Vole’a?

– Jest to pyta­nie do pro­du­cen­tów, nie do mnie. Ale nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby Proc­tor dostał tę rolę, przy­naj­mniej na jakiś czas.

– Dzię­kuję za infor­ma­cje, panno Lands­downe – rze­kła Eve, uwa­ża­jąc w duchu, że tego rodzaju nie­wy­mu­szone wyzna­nia są zawsze podej­rzane.

– Nie mam nic do ukry­cia. – Carly ponow­nie wzru­szyła ramio­nami, patrząc na Eve dużymi zie­lo­nymi oczami. – A nawet gdy­bym miała, przy­pusz­czam, że szybko by to pani odkryła. Od kilku mie­sięcy sły­szę plotki o żonie Roarke’a, poli­cjantce. Nie uważa pani, że trzeba wiele bez­czel­no­ści, żeby na mor­der­stwo wybrać wie­czór, gdy zna­la­zła się pani na widowni?

– Bez­czel­no­ścią jest ode­bra­nie komuś życia. Będę z panią w kon­tak­cie, panno Lands­downe.

– Nie wąt­pię.

Eve cze­kała, aż kobieta znik­nie za kuli­sami.

– Jesz­cze jedno – zatrzy­mała ją w ostat­nim momen­cie.

– Słu­cham?

– Chyba nie prze­pada pani także za Are­eną Mans­field?

– Nie żywię do niej żad­nych bli­żej spre­cy­zo­wa­nych uczuć. – Carly potrzą­snęła głową i unio­sła jedną brew. – Dla­czego pani pyta?

– Nie prze­jęła się pani zbyt­nio, kiedy zemdlała.

Kobieta uśmiech­nęła się tak pro­mien­nie, że zapewne błysk jej bia­łych zębów byłoby widać w ostat­nich rzę­dach.

– Zro­biła to z wielką gra­cją, nie uważa pani? Akto­rom, pani porucz­nik, nie można ufać.

Potrzą­sa­jąc nie­dbale wło­sami, ode­szła.

– Więc – mruk­nęła Eve – kto tu gra?

– Pani porucz­nik. – Żwa­wym kro­kiem pode­szła do Eve poli­cjantka z ekipy zdej­mu­ją­cej odci­ski. Jej obszerny kom­bi­ne­zon ochronny sze­le­ścił przy każ­dym ruchu. – Mam tu małą zaba­weczkę, któ­rej zapewne zechce się pani przyj­rzeć.

– No, no. – Eve ode­brała od poli­cjantki zapie­czę­to­waną torebkę, w któ­rej znaj­do­wał się nóż. Przyj­rzała się mu z zaci­śnię­tymi ustami, po czym pal­cem dotknęła przez pla­stik ostrza, chcąc spraw­dzić, czy się cofa. – Gdzie to pani zna­la­zła… – zer­k­nęła na pla­kietkę przy­piętą do sza­rego kom­bi­ne­zonu – pani Lom­bow­sky?

– W wazo­nie z różami. Ładne kwiaty i na doda­tek praw­dziwe. Pełno ich tam, jak na jakimś pogrze­bie. W gar­de­ro­bie Are­eny Mans­field.

– Dobra robota.

– Dzię­kuję, pani porucz­nik.

– Czy wie­cie, gdzie teraz znaj­duje się pani Mans­field?

– W pokoju rekre­acyj­nym. Razem z pani asy­stą.

– Peabody?

– Nie. Pani mężem. – Lom­bow­sky cze­kała, aż Eve prze­sta­nie przy­glą­dać się uważ­nie nożowi, po czym odwa­żyła się unieść brwi. Po raz pierw­szy dopiero co widziała z bli­ska Roarke’a i uznała, że wart jest grze­chu.

– Niech pani wraca do pracy, Lom­bow­sky.

– Natych­miast, pani porucz­nik.

Eve zeszła ze sceny, naty­ka­jąc się po dro­dze na Peabody wycho­dzącą z gar­de­roby.

– Umó­wi­łam się już na cztery prze­słu­cha­nia.

– Dobrze. Musimy zmie­nić plany na dzi­siaj. – Eve unio­sła atrapę noża. – Zna­leźli to w gar­de­ro­bie Mans­field w wazo­nie z różami.

– Zamie­rzasz ją oskar­żyć?

– Adwo­kat uwolni ją, zanim zdążę dowieźć ją na komendę. Dziwne posu­nię­cie, nie sądzisz? Zabiła go na oczach całego teatru, po czym rekwi­zyt ukryła we wła­snej gar­de­ro­bie. Bar­dzo sprytne albo bar­dzo głu­pie. – Eve okrę­ciła w rękach torebkę, w któ­rej znaj­do­wała się atrapa noża. – Zobaczmy, co powie Mans­field? Gdzie jest pokój rekre­acyjny?

– Pię­tro niżej. Możemy zejść po scho­dach.

– Mia­łaś kie­dyś do czy­nie­nia z akto­rami. Znasz ich?

– Jasne. Wyznawcy Wol­nego Wieku inte­re­sują się wszyst­kimi rodza­jami sztuki. Moja matka, gdy była ze mną w ciąży, wystę­po­wała w małym teatrze, a dwóch kuzy­nów zaj­muje się aktor­stwem zawo­dowo. Wystę­pują w teatrze i w tele­wi­zji. Moja babka grała w San Fran­ci­sco. I jesz­cze…

– Dobrze, wystar­czy. – Eve zbie­gała po scho­dach, potrzą­sa­jąc głową. – Nie rozu­miem, jak możesz znieść obec­ność tylu osób w swoim życiu.?

– Lubię ludzi – odparła rado­śnie Peabody.

– Dla­czego?

Ponie­waż nie było to pyta­nie, na które trzeba odpo­wie­dzieć, Peabody pomi­nęła je mil­cze­niem.

– Ty też ich lubisz. Uda­jesz tylko opry­skliwą.

– Nic nie udaję, jestem opry­skliwa. Jeśli zde­cy­duję się puścić Mans­field wolno albo zmusi mnie do tego jej adwo­kat, będę chciała, żebyś za nią poszła. Jeśli wróci do domu i tam pozo­sta­nie, wezwiesz poli­cjan­tów i każesz im obser­wo­wać dom. Mamy wystar­cza­jące powody, żeby ją śle­dzić. Chcę wie­dzieć, dokąd cho­dzi i co robi.

– Mam spraw­dzić jej prze­szłość?

– Nie, sama to zro­bię.

Eve otwo­rzyła drzwi do pokoju rekre­acyj­nego. Jak wszystko, co nale­żało do Roarke’a, był urzą­dzony luk­su­sowo. To oczy­wi­ste, że pra­gnął, aby akto­rzy czuli się tutaj kom­for­towo i nie żało­wał na to pie­nię­dzy.

Sala podzie­lona była na dwie czę­ści, w któ­rych stały plu­szowe kanapy oraz obsłu­gu­jące gości roboty, auto­ku­charz, jak podej­rze­wała, z peł­nym menu, a także lodówka ze szkla­nymi drzwiami wyła­do­wana napo­jami. Obok znaj­do­wał się mały zgrabny sto­lik, a na nim kom­pu­ter.

Roarke, zda­niem Eve, w pozie nieco zbyt swo­bod­nej, sie­dział obok Are­eny Mans­field, obra­ca­jąc w dło­niach szklankę z brandy. Gdy spoj­rzał na wcho­dzącą żonę, oczy mu zalśniły, co z jakie­goś powodu przy­po­mniało jej ich pierw­sze spo­tka­nie.

Wtedy nie opie­ko­wał się osobą podej­rzaną o mor­der­stwo. Sam był podej­rzany.

Jego usta uło­żyły się teraz do leni­wego, pew­nego sie­bie uśmie­chu.

– Cześć, Peabody – powie­dział, ale jego oczy na­dal spo­czy­wały na Eve.

– Muszę zadać pani jesz­cze klika pytań, pani Mans­field.

Are­ena zamru­gała powie­kami i zama­chała dłońmi.

– Och, sądzi­łam, że na dzi­siaj już skoń­czy­ły­śmy. Roarke wła­śnie zor­ga­ni­zo­wał mi samo­chód, który ma mnie odwieźć do wyna­ję­tego miesz­ka­nia.

– Samo­chód może pocze­kać. Włącz nagry­wa­nie, Peabody. Czy potrze­buje pani, żebym przy­po­mniała o przy­słu­gu­ją­cych pani pra­wach, pani Mans­field?

– Ja… – Drżąca dłoń kobiety oparła się na gar­dle i tam pozo­stała. – Nie. Nie wiem tylko, co wię­cej mogę pani powie­dzieć.

– Czy pani to poznaje? – Eve rzu­ciła na stół nóż w zapie­czę­to­wa­nej torebce.

– To wygląda jak… – Are­ena wycią­gnęła dłoń, potem zło­żyła ją w pięść i cof­nęła. – To jest rekwi­zyt. To ten nóż powi­nien znaj­do­wać się na sce­nie, kiedy… Och, Boże. Gdzie go pani zna­la­zła?

– W pani gar­de­ro­bie, w wazo­nie z różami.

– Nie, nie. – Are­ena bar­dzo powoli pokrę­ciła głową. Skrzy­żo­wała ręce na piersi. – To nie­moż­liwe.

Jeśli ona gra, myślała Eve, robi to wyjąt­kowo dobrze. Oczy aktorki w tym cza­sie zamgliły się, usta i palce dłoni drżały.

– Nie tylko moż­liwe, to jest fakt. Jak on się tam zna­lazł?

– Nie wiem. Nie mam poję­cia. – W nagłym przy­pły­wie ener­gii Are­ena pode­rwała się. Jej oczy nie były już zamglone, tylko prze­peł­nione wście­kło­ścią. – Ktoś go tam pod­rzu­cił. Ktoś, kto zamie­nił noże. Oni chcą, żeby to mnie oskar­żono o zabi­cie Richarda. Chcą, żebym dodat­kowo za to cier­piała. Czy nie wystar­czy, o Boże, czy nie wystar­czy, że go zabi­łam?

Niczym lady Mac­beth wycią­gnęła rękę przed sie­bie, jakby wpa­tru­jąc się w krew, któ­rej już tam nie było.

– Dla­czego – głos Eve był zimny i obo­jętny – po pro­stu ktoś nie wyrzu­cił noża gdzie­kol­wiek, choćby do śmiet­nika? Dla­czego ukrył go w pani gar­de­ro­bie?

– Nie wiem… kto mógłby mnie tak nie­na­wi­dzić. A Richard… – Na policz­kach aktorki poja­wiły się pierw­sze łzy. – Roarke. Znasz mnie. Pro­szę, pomóż mi. Powiedz jej, że nie potra­fi­ła­bym zro­bić cze­goś tak strasz­li­wego.

– Jaka­kol­wiek jest prawda, Eve do niej dotrze. – Roarke wstał, pozwa­la­jąc Are­enie oprzeć się na swoim ramie­niu i pła­kać. Sam ponad jej głową popa­trzył na Eve. – Możesz być tego pewna. Prawda, pani porucz­nik?

– Jesteś jej adwo­ka­tem? – wark­nęła Eve, na co jej mąż tylko na znak zdzi­wie­nia uniósł brwi.

– Kto oprócz pani miał dostęp do gar­de­roby, pani Mans­field?

– Nie wiem. Tak naprawdę wszy­scy, akto­rzy i pra­cow­nicy. Nie zamy­ka­łam jej. To nie­wy­godne. – Z głową na­dal spo­czy­wa­jącą na ramie­niu Roarke’a nabrała głę­boko powie­trza.

– Kto przy­słał pani czer­wone róże i kto je przy­niósł do gar­de­roby?

– Nie wiem. Dosta­łam tyle kwia­tów. Odbie­rała je gar­de­ro­biana. Od posłańca. Ludzie wcho­dzili i wycho­dzili. Dopiero pół godziny przed roz­po­czę­ciem przed­sta­wie­nia zabro­ni­łam kogo­kol­wiek wpusz­czać, pra­gnę­łam się przy­go­to­wać.

– Wra­cała pani do gar­de­roby po sce­nie począt­ko­wej i potem jesz­cze kil­ka­krot­nie w cza­sie trwa­nia przed­sta­wie­nia.

– To prawda. – Już spo­koj­niej­sza Are­ena ode­rwała się od Roarke’a i spoj­rzała pro­sto na Eve. – Zmie­niam kostium pię­cio­krot­nie. Za każ­dym razem była ze mną moja gar­de­ro­biana.

Eve wycią­gnęła notes.

– Jak ona się nazywa?

– Tri­cia, Tri­cia Beets. Ona pani powie, że nie cho­wa­łam ni­gdzie żad­nego noża. Ona to potwier­dzi. Pro­szę ją zapy­tać.

– Zro­bię to. Moja asy­stentka odwie­zie panią do domu.

– Jestem wolna?

– Na razie tak. Skon­tak­tuję się z panią. Peabody, wyłącz nagry­wa­nie i odwieź panią Mans­field.

– Tak jest.

Are­ena pochwy­ciła płaszcz prze­wie­szony przez róg sofy i podała go Roarke’owi. Spo­sób, w jaki to uczy­niła, wzbu­dził w Eve podziw. W jej ruchach było tyle kobie­co­ści i gra­cji, że nie tylko Roarke, ale każdy męż­czy­zna podałby jej płaszcz bez zasta­no­wie­nia.

– Pro­szę zna­leźć zabójcę, pani porucz­nik. Bar­dzo tego pra­gnę. Ale nawet wtedy, gdy prze­stępca ponie­sie karę, ja i tak nie zapo­mnę, że Richard zgi­nął z mojej ręki. Nie zapo­mnę tego ni­gdy.

Wycią­gnęła dłoń do Roarke’a.

– Dzię­kuję ci. Nie prze­szła­bym przez to bez cie­bie.

– Odpocz­nij, Are­eno.

– Mam nadzieję, że mi się to uda. – Opu­ściła pokój ze zwie­szoną głową, Peabody wyszła za nią.

Eve, marsz­cząc czoło, wzięła torebkę z nożem i wło­żyła ją do służ­bo­wej torby z przy­bo­rami.

– Pani Mans­field wyraź­nie żałuje, że z nią nie spa­łeś.

– Tak sądzisz?

Roz­ba­wiony głos męża spra­wił, że wypro­sto­wała się dum­nie.

– A ty, jak widzę, jesteś cały z tego powodu w skow­ron­kach.

– Męż­czyźni to świ­nie. – Pod­szedł do niej i pogła­dził po policzku. – Zazdro­sna, kochana Eve?

– Gdy­bym była zazdro­sna o każdą kobietę, z którą spa­łeś, lub o te, które o tym marzą, moja twarz na zawsze przy­bra­łaby kolor żółci.

Chciała się odwró­cić, odpy­cha­jąc jego rękę, ale on chwy­cił ją za ramię.

– Ręce zatrzy­maj przy sobie.

– Nie ma takiej potrzeby. – Zła­pał ją za dru­gie ramię i przy­cią­gnął sta­now­czo do sie­bie. Na jego twa­rzy ryso­wało się roz­ba­wie­nie, a także czu­łość, któ­rej, nie­stety, nie umiała się oprzeć. – Kocham cię, Eve.

– Tak, tak.

Roze­śmiał się, pochy­lił i ugryzł ją lekko w dolną wargę.

– Ty moja roman­tyczna wariatko.

– Wiesz, jaki jest twój pro­blem, chłop­ta­siu?

– No jaki?

– Jesteś cho­dzą­cym orga­zmem. – Z zado­wo­le­niem przy­glą­dała się, jak jego oczy robią się sze­ro­kie ze zdu­mie­nia.

– To chyba nie była pochwała.

– Masz rację. – Rzadko uda­wało się jej powie­dzieć coś, co zdzie­rało z mężow­skiej twa­rzy maskę pew­no­ści sie­bie. Tym bar­dziej teraz cie­szyło ją jego zmie­sza­nie. – Idę poroz­ma­wiać z gar­de­ro­bianą Mans­field, spraw­dzić, czy potwier­dzi jej wer­sję. Potem będę już wolna. W dro­dze do domu przej­rzę życio­rysy podej­rza­nych.

Roarke się­gnął po płasz­cze.

– Przy­pusz­czam, że będziesz zbyt zajęta, żeby pra­co­wać – powie­dział, naj­wy­raź­niej odzy­skaw­szy już rów­no­wagę.

– Czym?

Podał jej płaszcz, zanim sama zdą­żyła po niego się­gnąć. Mru­gnąw­szy więc, odwró­ciła się i wetknęła ramiona w rękawy. Potem wydała z sie­bie zdła­wiony okrzyk, gdy zło­żył jej na ucho szcze­gól­nie wyra­fi­no­waną pro­po­zy­cję.

– Nie uda ci się tego uczy­nić na tyl­nym sie­dze­niu limu­zyny.

– Chcesz się zało­żyć?

– Daję dwa­dzie­ścia.

Uści­snął jej dłoń.

– Umowa stoi.

Prze­grała, ale nie żal jej było stra­co­nych pie­nię­dzy.

*

„Jeśli ma to być zro­bione, kiedy ma być zro­bione, lepiej, żeby było zro­bione szybko”.

Cóż, stało się, zostało zro­bione dobrze i szybko. Mor­der­stwo? A może, tak jak postać z pew­nej szkoc­kiej sztuki podobna do Chri­stiny Vole, nie jestem tylko wyko­nawcą?

To nie­do­rzecz­ność, że nagry­wam moje prze­my­śle­nia. Ale są one tak nachalne, nie­da­jące spo­koju, że nawet dzi­wię się, iż świat ich nie sły­szy. Mam nadzieję, że gdy wypo­wiem je na głos, nieco ucichną. Muszą ucich­nąć, zostać pogrze­bane. To, co robię, jest ważne. Muszę mieć nerwy ze stali.

Ryzyko zostało roz­wa­żone, zanim zabój­stwo się doko­nało, ale nikt nie mógł prze­wi­dzieć, jakie to uczu­cie zoba­czyć czło­wieka mar­twego i krwa­wią­cego na środku sceny. Był taki nie­ru­chomy. Nie­ru­chomy w świe­tle reflek­to­rów.

Naj­le­piej o tym nie pamię­tać.

Czas teraz pomy­śleć o sobie, o ostroż­no­ści i prze­bie­gło­ści. O spo­koju. Aby unik­nąć błę­dów. Nie mogę ich teraz popeł­nić. Wyci­szę swoje myśli, ukryję głę­boko.

Choć wyry­wają się, by krzy­czeć z rado­ści.

Richard Draco nie żyje.

Rozdział 3

3

Mając na uwa­dze stan oprzy­rzą­do­wa­nia znaj­du­ją­cego się na komen­dzie, Eve posta­no­wiła zaosz­czę­dzić sobie fru­stra­cji i spraw­dzić podej­rza­nych na sprzę­cie domo­wym. Roarke uwiel­bia swoje zabawki, nic więc dziw­nego, że w porów­na­niu z kom­pu­te­rem i sys­te­mem komu­ni­ka­cyj­nym w ich domu rupie­cie z komendy spra­wiały wra­że­nie, jakby pocho­dziły z ubie­głego stu­le­cia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki