Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Natychmiastowy bestseller Sunday Timesa i New York Timesa
Wybór Reese Witherspoon's Book Club
Wybór Fearne Cotton's Happy Place Book Club
To był sekretny romans. Zanim stał się publicznym skandalem…
Beth i jej spokojny mąż Frank są szczęśliwym małżeństwem, ale aby ich związek mógł przetrwać, nie mogą wracać do przeszłości. Kiedy szwagier Beth zabija psa atakującego ich owce, kobieta nie wie jeszcze, że ten jeden strzał całkowicie zmieni ich życie. Bo pies należał do Gabriela Wolfe’a – mężczyzny, którego Beth kochała jako nastolatka i który złamał jej serce. Dzisiaj powrócił do wioski ze swoim synem, Leo. Chłopiec przypomina Beth jej własnego synka zmarłego w tragicznych okolicznościach…
Nieoczekiwany powrót Gabriela zburzył całą pewność Beth co do tego, kim jest i czego pragnie. Nawet po dziesięciu latach odżywa dawne uczucie. Kobieta wie, że igra z ogniem, a w jego płomieniach mogą zginąć ludzie, których kocha. Ale czy można się oprzeć drugiej szansie na pierwszą miłość?
Mieszkańcy wsi wieszczyli, że z powrotu Gabriela nie wyniknie nic dobrego. Gdy Beth patrzy na ukochanego mężczyznę oskarżonego o morderstwo, nie może przestać myśleć, że ci ludzie mieli rację…
"Stracona ziemia" to trzymająca w napięciu historia miłosna i dramat sądowy w jednym. Romans ze zwrotami akcji godnymi thrillera.
Powieść ukaże się w trzydziestu jeden krajach, a prawa filmowe zostały kupione przez Sony 3000 Pictures. Produkcją obrazu zajmie się Reese Witherspoon i jej firma medialna Hello Sunshine
"Powieść, która poruszy twoje serce." Delia Owens, autorka światowego bestsellera Gdzie śpiewają raki
"Niezapomniana historia o miłości, stracie i wyborach, które kształtują nasze życie... Do tego mistrzowsko skonstruowana zagadka, która trzyma w napięciu do ostatniej strony!" Reese Witherspoon
"Liryczna, brutalna i namiętna. Pochłonęłam tę powieść!" Miranda Cowley Heller, autorka Papierowego Pałacu
"Przed Wami pełna emocji, wielowymiarowa opowieść o miłości, stracie i drugich szansach. Spotkanie po latach na malowniczej angielskiej wsi, pełen nostalgii powrót do przeszłości i… tajemnica w tle. Czego tu nie lubić?" Olga Kowalska, Wielkibuk.com
"Końcówka lat 60., różnice klasowe i burzliwa miłość, która dostaje drugą szansę – czy to nie brzmi jak powieść, w której chce się zaczytać? Ja w niej przepadłam." Marta Demianiuk, @martademianiuk_
"Dramatyczne wybory, wielka miłość, wstrząsająca prawda i tragedia, która zmieniła wszystko… Stracona ziemia rezonuje w głowie na długo po przewróceniu ostatniej strony. Uwielbiam ją, chociaż złamała mi serce..." Joanna Wolf, @nienaczytana
"Ta książka to przestroga, by nie lekceważyć potęgi pierwszej miłości, która niczym żywioł poraża pięknem i gwałtownością." Aleksandra Leśniak, @alex.andthebooks
"Najlepsza opowieść o miłości, jaką przeczytacie w tym roku! Miłość, która boli. Wybory, które ranią. Błędy, za które płaci się zbyt wiele. Absolutnie wyjątkowa książka." Jolanta Bugała-urbańska, @czytanie.na.platanie
"Magiczna, przepiękna powieść – od treści, poprzez emocje, aż po okładkę. Idealna dla wielbicieli Gdzie śpiewają raki i Popłynę przed siebie jak rzeka." Btj (Sweden’s Library Journal)
"Wspaniała... Pokazuje, że drobna decyzja może mieć katastrofalne konsekwencje." Good Housekeeping
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Dla Jake’a, Mai i Feliksa,moich trzech gwiazd
Część pierwsza
Gabriel
Rolnik nie żyje. Nie żyje, a wszyscy chcą wiedzieć, kto zabił. Czy to był wypadek, czy morderstwo? Wygląda na morderstwo, mówią, rana postrzałowa prosto w serce, tak precyzyjna, że musiała zostać zadana celowo.
Czekają, aż coś powiem. Dwie pary uporczywie wpatrzonych we mnie oczu. Ale jak mam im powiedzieć to, czego on ode mnie oczekuje, słowa, które powtarzałam sobie na okrągło przed przyjazdem policji?
Kręcę głową, potrzebuję więcej czasu.
To prawda, co mówią: w ostatniej chwili przed oczami przewija się całe życie. Znów jesteśmy tym chłopakiem i tamtą dziewczyną, przed którymi świat stał otworem, na których czekał ten cudowny czas wypełniony światłem i niezwykłym pięknem, noce pod gwiazdami.
Czeka, aż na niego spojrzę, a kiedy to robię, uśmiecha się, żeby mi pokazać, że wszystko jest w porządku. Leciutko kiwa głową.
„Powiedz to, Beth. Powiedz teraz”.
Znów patrzę mu w twarz, tak dla mnie piękną, wtedy, teraz i zawsze, jedno ostatnie spojrzenie, nim wszystko się zmieni.
1968
Hemston, North Dorset
– Gabriel Wolfe wrócił do Meadowlands – oznajmia Frank, rzucając we mnie tym imieniem jak pociskiem podczas śniadania. – Jest rozwiedziony. Mieszka sam z synem w tym wielkim domu.
– O. – Tylko tyle jestem w stanie z siebie wydobyć.
– Dokładnie to samo sobie pomyślałem. – Frank wstaje od stołu i podchodzi do mojego miejsca po drugiej stronie. Ujmuje moją twarz i mnie całuje. – Nie dopuścimy, żeby ten pacan był dla nas źródłem utrapienia. Będziemy się trzymać od niego z daleka.
– Kto ci powiedział?
– Cały pub wczoraj o tym gadał. Podobno trzeba było dwóch wielkich ciężarówek, żeby przewieźć z Londynu wszystkie ich rzeczy.
– Gabriel nie cierpiał tu mieszkać. Po co miałby wracać?
Jego imię brzmi dziwnie w moich ustach. Po raz pierwszy od lat wypowiadam je na głos.
– Bo nie ma komu zająć się domem. Jego ojciec od dawna nie żyje, matka buja się gdzieś na antypodach. Przy odrobinie szczęścia po uszy w gównie psów dingo.
Frank zawsze zdoła mnie rozśmieszyć.
– Zresztą co by go miało tu trzymać? – dodaje lekko, ale ja dostrzegam, co mu świta w głowie, tę niewypowiedzianą myśl: poza tobą. – Pewnie sprzeda dom i przeniesie się do Las Vegas albo Monte Carlo, czy gdzie tam bywają ci wszyscy... – Szuka w głowie właściwego słowa i sprawia wrażenie bardzo z siebie zadowolonego, kiedy je znajduje. – Celebryci.
Frank poświęca każdą chwilę dnia i kilka ładnych godzin po zapadnięciu zmroku na pracę na farmie: dogląda zwierząt i obrabia ziemię. Pracuje ciężej niż wszyscy, których znam, ale zawsze znajduje czas na to, żeby zachwycić się pięknem wiosennego zachodu słońca albo skowronkiem wzbijającym się nagle w niebo; jest do cna dostrojony do pogody i dzikiej przyrody. To jedna z wielu rzeczy, które w nim kocham. Frank nie ma czasu na czytanie powieści ani wizyty w teatrze. Nie rozpoznałby smaku martini, nawet gdyby ktoś chlusnął mu nim prosto w twarz. Jest dokładnym przeciwieństwem Gabriela Wolfe’a, a przynajmniej tej jego wersji, o której czytamy w gazetach.
Patrzę, jak mój mąż opiera się o drzwi i naciąga gumiaki. Za dwadzieścia minut jego skóra głęboko przesiąknie smrodem krowiego łajna.
Po drugiej stronie rozlega się głośne pukanie i Frank aż podskakuje.
– Do licha ciężkiego – rzuca i otwiera drzwi tak gwałtownie, że jego brat wpada do środka.
Nasze poranki niezmiennie rozpoczynają się w ten sam sposób.
Jimmy, wciąż zarumieniony po wypitym ubiegłej nocy piwie, z na wpół przymkniętymi powiekami i jednym kosmykiem włosów postawionym na sztorc jakby na żel, mówi:
– Masz aspirynę, Beth? Łupie mi w czaszce.
Wyciągam z komody apteczkę, która okupuje to miejsce głównie na użytek Jimmy’ego i jego kaca. Dawniej była wypełniona paracetamolem dla dzieci i plasterkami.
Między Frankiem a Jimmym jest pięć lat różnicy, ale są do siebie tak podobni, że z daleka nawet ja ich z trudem rozróżniam. Obaj mierzą dobrze ponad metr osiemdziesiąt, mają ciemne, niemal czarne włosy i oczy tak niebieskie, że ludzie często odwracają się na ich widok. Podobno odziedziczyli je po swojej matce, ale nie miałam okazji jej poznać. Obaj mają na sobie podarte sztruksy i grube koszule, na które wkrótce włożą granatowe kombinezony, swój codzienny uniform. W wiosce są czasem nazywani bliźniakami, ale tylko w żartach; Frank jest starszym bratem pełną gębą.
– A co się stało z „tylko dopiję browara i wracam”? – pyta Frank, szczerząc się do Jimmy’ego.
– Piwo to nagroda od samego Pana Boga za ciężki dzień pracy.
– To cytat z Biblii?
– Jeśli nie, to powinien nim być.
– W południe będziemy przy owcach. Widzimy się na miejscu? – woła do mnie Frank, a potem obaj wychodzą i wciąż się zaśmiewając, kroczą przez podwórze.
Kiedy mężczyźni idą wydoić krowy, a kuchnia jest już uprzątnięta, zostaje mi masa innych obowiązków. Pranie – w ogromnych ilościach; kombinezony obu braci są już namoczone i czekają na mnie przy tarze. Zmywanie naczyń po śniadaniu. Podłoga, która wiecznie wymaga zamiatania, bez względu na to, jak często wyciągam miotłę.
Zamiast tego parzę świeży dzbanek kawy i zakładam starą woskowaną kurtkę Franka, a potem siadam przy małym stoliku i patrzę na pola, aż dostrzegam to, co chciałam zobaczyć: trzy czerwone kominy, każdy innej wysokości, wystające znad pierzyny zielonych dębów na horyzoncie.
Meadowlands.
Wcześniej
1955
Nie zauważam, że wchodzę na teren prywatny, jestem pogrążona w świecie marzeń, głowę wypełniają mi romantyczne scenariusze, w których zawsze triumfuję. Wyobrażam sobie siebie obok fontanny, orkiestra gra na całego, a ja przyjmuję płomienne wyznanie miłości. Czytuję ostatnio dużo Austen i Brontë, mam tendencję do koloryzowania.
Musiałam chyba gapić się w niebo, chodzić dosłownie z głową chmurach, bo zderzenie nadchodzi zupełnie nieoczekiwanie.
– Co, u licha?
Chłopak, na którego wpadam i który szturcha mnie ramieniem, nie wygląda na bohatera. Wysoki, szczupły, arogancki niczym nastoletnia wersja pana Darcy’ego.
– Nie zauważyłaś? – rzuca. – To prywatna posiadłość.
Uwagę o „prywatnej posiadłości” uważam za nieco absurdalną, zwłaszcza że została wypowiedziana z oschłym, wytwornym akcentem. Łąka, na której stoimy, zielona i pofalowana, pełna dębów okrytych lekkim jak chmurka kwieciem, to Anglia w najpiękniejszym wydaniu. To Keats, to Wordsworth. Każdy powinien mieć prawo się nią zachwycać.
– Czy ty się uśmiechasz? – Chłopak wygląda na tak poirytowanego, że niemal parskam śmiechem.
– Jesteśmy na kompletnym odludziu. Nikogo poza nami tu nie ma. Jakie to ma znaczenie?
Wpatruje się we mnie przez chwilę, jakby się zastanawiał nad tym, co właśnie powiedziałam.
– Masz rację. Boże. Co mi strzeliło do głowy? – Wyciąga rękę na znak pojednania. – Gabriel Wolfe.
– Wiem, kim jesteś.
Patrzy na mnie, czekając, aż się przedstawię. Ale nie mam ochoty zdradzać mu jeszcze swojego imienia. Wielokrotnie słyszałam o Gabrielu Wolfie, przystojnym chłopaku z dużego domu, ale po raz pierwszy zobaczyłam go na własne oczy. Ma ładną twarz: ciemne oczy obramowane rzęsami, za które moje koleżanki dałyby się zabić, faliste brązowe włosy, które opadają ukośnie na czoło, wydatne kości policzkowe, elegancki nos. Zapewne można by to określić mianem arystokratycznej urody. Ale jest ubrany w tweedowe spodnie wpuszczone w wełniane skarpety. Na ramiona zarzucił niczym pelerynę marynarkę z jednakowego tweedu, pasek zwisa luźno. Ubrania starego człowieka. W ogóle nie jest w moim typie.
– Co tu robisz?
– Szukam miejsca, w którym mogłabym poczytać. – Wyciągam z kieszeni płaszcza książkę: cienki tomik Emily Dickinson.
– O, poezja.
– Zabrzmiało tak, jakbyś był rozczarowany. Wolisz coś w stylu Wodehouse’a?
Gabriel wzdycha.
– Wiem, co sobie myślisz, ale się mylisz.
Znów się uśmiecham. To silniejsze ode mnie.
– A ty co? Potrafisz czytać w myślach?
– Uważasz mnie za bezmózgiego cymbała z klasy wyższej. Kogoś w rodzaju Bertiego Woostera.
Przekrzywiam głowę i mu się przyglądam.
– Musisz przyznać, że byłby wniebowzięty twoim stylem. Powiedziałby, że jest przedni.
Śmiech całkowicie odmienia Gabriela.
– To stare spodnie wędkarskie taty. Buchnąłem je z pudła z rzeczami przeznaczonymi na wyprzedaż dobroczynną. Nie włożyłbym ich, gdybym wiedział, że uznasz je za tak obraźliwe.
– Czyli takie masz plany? Wybierasz się na ryby?
– Tak, tu niedaleko. Pokażę ci gdzie, jeśli chcesz.
– Myślałam, że przedstawiciele plebsu nie mają tu wstępu.
– Widzisz, właśnie dlatego musisz przyjść. Zachowałem się wobec ciebie niegrzecznie i chciałbym ci to wynagrodzić.
Stoję przed nim niepewnie. Nie chcę wplątać się w coś, z czego trudno będzie się wyplątać. Chciałam tylko znaleźć sobie ładne miejsce do czytania.
Gabriel znów uśmiecha się w ten sposób, który odmienia jego twarz. Robi się przystojny nawet w odzieniu starego człowieka.
– Mam herbatniki. Zgódź się, proszę.
– Jakie herbatniki?
Gabriel się waha.
– Z kremem budyniowym.
Fontanna, orkiestra. Jezioro, herbatniki. W końcu to nie jest aż tak wielka różnica.
– W takim układzie... – odpowiadam i tak to się właśnie zaczyna.
1968
Spośród wszystkich pór roku zawsze najbardziej lubiłam wczesną wiosnę, kiedy powietrze wciąż kąsa chłodem, odzywają się pierwsze ptaki, a na pastwiska wylegają owce. Bobby miał bzika na punkcie naszych owiec. Rok w rok wykarmiał butelką odrzucone przez matkę jagnięta, to było jego zadanie, nie dawał nikomu ich tknąć, raz nawet nie poszedł do szkoły, żeby tego dopilnować. Był energicznym chłopcem, przez całą zimę biegał w krótkich spodenkach i bez kurtki, nawet kiedy nauczycielka kazała mu wrócić po nią do domu. Był cudownym chłopcem, tak często śpiewał, kiedy był mały, że wołaliśmy na niego Elvis. Był wysoki i szczupły, o nastroszonych brązowych włosach, tak jak u jego wujka.
Jimmy włączył radio tranzystorowe, którego dźwięk dobiega mnie na długo przed tym, nim docieram do blaszanej owczarni. Piosenka Hello, Goodbye Beatlesów puszczona na cały regulator. Niezbyt sielankowa muzyka, ale widać Jimmy’emu pomaga na kaca. Przyglądam się mu, gdy wchodzę przez furtkę w górnej części pastwiska: trzyma jedną dłoń na zadku maciorki, kołysze biodrami i podryguje lewą stopą.
– Gdzie Frank? – pytam, a Jimmy wskazuje na dolną część pastwiska.
Stoimy obok siebie i patrzymy, jak mój mąż przeskakuje przez płot. Jedna silna ręka na górnym przęśle, ciało wykręcone pod właściwym kątem, nim pokona przeszkodę jak rasowy płotkarz. Prawie codziennie to widzę, ale w dalszym ciągu odczuwam na ten widok niejaką przyjemność: figlarny odruch mężczyzny, którego życie jest zdominowane przez ciężką pracę.
Idzie do nas, wymachując energicznie rękami; nawet z tego miejsca wiem, że pewnie pogwizduje. To jego ulubione miejsce.
Większość naszych maciorek się okociła, mamy czterdzieści sześć jagniąt na pastwisku i kilka wciąż jeszcze w owczarni. Tylko jedno karmione butelką i jedno, które urodziło się martwe. Frank i Jimmy doglądają ciężarnych owiec, macają im brzuchy, sprawdzają ułożenie płodu; kontrolują przez odbyt, czy nie rozpoczyna się poród. Działają instynktownie; mogliby to robić we śnie. Jimmy jest delikatny, przemawia do owiec, nagradza je herbatnikami Rich Tea. Frank wiecznie się spieszy, bez końca układa listę zadań, zawsze ma za dużo na głowie.
– Myślisz, że moglibyśmy zakończyć spotkanie z mamuśkami i zająć się czymś innym? – pyta Frank, a Jimmy przewraca oczami.
– Nieźle się rządzi, co? – zwraca się do maciorek.
Owce mają do dyspozycji długie pastwisko na zboczu, ale nie rozpierzchają się za bardzo, zawsze zbijają się w stado na górze, obok owczarni. Mniej więcej za tydzień jagnięta zrobią się bardziej niezależne i zaczną brykać gdzieś dalej, wyginając patykowate nogi. To był ulubiony etap Bobby’ego. Urodził się na farmie, rozumiał panujące na niej zasady, ale co rok łamało mu serce, gdy trzeba było zawieźć młode na targ.
Nie wiem, kto z nas pierwszy słyszy szczekanie. Odwracamy się szybko i widzimy pędzącego w naszym kierunku lurchera o złotej sierści.
Zbłąkany pies, pewnie bezpański, szarżuje na nasze jagnięta.
– Nie rusz! – Frank usiłuje zagrodzić psu drogę. Ma blisko metr dziewięćdziesiąt wzrostu, jest silny i barczysty, ale pies zwyczajnie wymija go w pędzie i wpada prosto w zbite w gromadę maciorki.
Owce się skarżą, drobniutkie jagniątka beczą ze strachu; mają ledwie kilka dni, ale już wyczuwają zagrożenie. W psie zachodzi zmiana. Czarne ślepia, obnażone kły, ciało napięte z adrenaliny.
– Strzelba, Jimmy! Szybko! – wrzeszczy Frank, a Jimmy odwraca się i biegnie do szopy.
Frank jest szybki, rzuca się na psa z atawistycznym rykiem, ale zwierzę jest szybsze. Chwyta jagnię, zaciska zęby na jego szyi, rozszarpuje gardło. Na trawę tryska przerażająca czerwień krwi, tworząc szkarłatne kałuże. Jedno jagnię, drugie, trzecie; wnętrzności wylewają się z nich niczym podczas składania ofiary. Maciorki rozbiegają się każda w inną stronę, potykają oślepione przerażeniem, odsłaniają nowo narodzone jagnięta.
Pędzę z krzykiem w kierunku psa, starając się zagarnąć po drodze jagnięta, ale słyszę wołanie Jimmy’ego:
– Z drogi, Beth! Usuń się!
Nagle Frank bierze mnie w ramiona i przyciska mocno do piersi, czuję dudnienie jego serca. Słyszę strzał, potem kolejny, a następnie krótki, oburzony skowyt. Już po wszystkim.
– Niech to szlag – odzywa się Frank, odsuwając się ode mnie. Zagląda mi w oczy, przyciska dłoń do mojego policzka.
Podchodzimy do psa, we trójkę nawołujemy owce.
– Chodźcie, dziewczynki. – Ale wszystkie trzęsą się i beczą, trzymając z daleka od trzech truchełek swoich młodych.
Nie wiedzieć skąd, niczym miraż, przez pola nadbiega chłopiec. Mały i chudy w swoich spodenkach. Może dziesięcioletni.
– Mój pies! – zawodzi słodkim, piskliwym głosem.
– O kurwa – mruczy Jimmy w tej samej chwili, w której dziecko dostrzega zakrwawione futro i krzyczy:
– Zabiłeś mojego psa!
Przybiega jego ojciec, zadyszany i czerwony z wysiłku; niewiele się różni od chłopaka, którego kiedyś znałam.
– Chryste Panie, człowieku, zastrzeliłeś go.
– Nie mieliśmy wyjścia. – Frank wskazuje na zarżnięte jagnięta.
Nie sądzę, żeby Gabriel wiedział, kim jest Frank lub kto jest jego żoną, ale wtedy się odwraca i mnie zauważa. Na jego twarzy pojawia się przebłysk paniki, który jednak szybko znika, i zaraz potem Gabriel odzyskuje panowanie nad sobą.
– Beth – odzywa się.
Lecz ja go ignoruję. Nikt nie zajmuje się chłopcem, który stoi przy swoim psie, zasłaniając oczy rękami, jakby chciał się w ten sposób odgrodzić od całego tego horroru.
– Chodź do mnie. – W jednej sekundzie staję przy nim i kładę mu ręce na ramionach. A potem klękam i zamykam go w objęciach. Mały zaczyna szlochać.
– Wypłacz się – zachęcam. – To ci dobrze zrobi.
Dziecko wtula się we mnie, zawodząc już na całe gardło, chłopiec w krótkich spodenkach w moich ramionach.
I tak to się znów zaczyna.