Stracona ziemia - Clare Leslie Hall - ebook

Stracona ziemia ebook

Clare Leslie Hall

4,5
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 356

Data ważności licencji: 3/6/2029

Oceny
4,5 (8 ocen)
5
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewa1904

Nie oderwiesz się od lektury

W tej książce było wszystko, czego potrzebuję.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuBro­ken Co­un­try
Pro­jekt okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Fo­to­gra­fie na okładce Mag­da­lena Rus­socka/Tre­vil­lion Ima­ges Mitch/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaSZTAM­BOOK – KA­RO­LINA BO­RO­WIEC-PIE­NIAK
Ko­rektaMAG­DA­LENA MIE­RZE­JEW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaSTA­NI­SŁAW TU­CHOŁKA / PAN­BOOK.PL
First pu­bli­shed in Great Bri­tain in 2025 by John Mur­ray (Pu­bli­shers) Co­py­ri­ght © Li­ght Oaks Me­dia Ltd 2025 The ri­ght of Clare Le­slie Hall to be iden­ti­fied as the Au­thor of the Work has been as­ser­ted by her in ac­cor­dance with the Co­py­ri­ght, De­si­gns and Pa­tents Act 1988.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
Wszyst­kie po­sta­cie i wy­da­rze­nia opi­sane w książce są fik­cyjne, a ich ewen­tu­alna zbież­ność z rze­czy­wi­stymi jest przy­pad­kowa.
ISBN 978-83-271-6911-2
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Dla Jake’a, Mai i Fe­liksa,mo­ich trzech gwiazd

Część pierw­sza

Ga­briel

.

Rol­nik nie żyje. Nie żyje, a wszy­scy chcą wie­dzieć, kto za­bił. Czy to był wy­pa­dek, czy mor­der­stwo? Wy­gląda na mor­der­stwo, mó­wią, rana po­strza­łowa pro­sto w serce, tak pre­cy­zyjna, że mu­siała zo­stać za­dana ce­lowo.

Cze­kają, aż coś po­wiem. Dwie pary upo­rczy­wie wpa­trzo­nych we mnie oczu. Ale jak mam im po­wie­dzieć to, czego on ode mnie ocze­kuje, słowa, które po­wta­rza­łam so­bie na okrą­gło przed przy­jaz­dem po­li­cji?

Kręcę głową, po­trze­buję wię­cej czasu.

To prawda, co mó­wią: w ostat­niej chwili przed oczami prze­wija się całe ży­cie. Znów je­ste­śmy tym chło­pa­kiem i tamtą dziew­czyną, przed któ­rymi świat stał otwo­rem, na któ­rych cze­kał ten cu­downy czas wy­peł­niony świa­tłem i nie­zwy­kłym pięk­nem, noce pod gwiaz­dami.

Czeka, aż na niego spoj­rzę, a kiedy to ro­bię, uśmie­cha się, żeby mi po­ka­zać, że wszystko jest w po­rządku. Le­ciutko kiwa głową.

„Po­wiedz to, Beth. Po­wiedz te­raz”.

Znów pa­trzę mu w twarz, tak dla mnie piękną, wtedy, te­raz i za­wsze, jedno ostat­nie spoj­rze­nie, nim wszystko się zmieni.

1968

Hem­ston, North Dor­set

– Ga­briel Wolfe wró­cił do Me­adow­lands – oznaj­mia Frank, rzu­ca­jąc we mnie tym imie­niem jak po­ci­skiem pod­czas śnia­da­nia. – Jest roz­wie­dziony. Mieszka sam z sy­nem w tym wiel­kim domu.

– O. – Tylko tyle je­stem w sta­nie z sie­bie wy­do­być.

– Do­kład­nie to samo so­bie po­my­śla­łem. – Frank wstaje od stołu i pod­cho­dzi do mo­jego miej­sca po dru­giej stro­nie. Uj­muje moją twarz i mnie ca­łuje. – Nie do­pu­ścimy, żeby ten pa­can był dla nas źró­dłem utra­pie­nia. Bę­dziemy się trzy­mać od niego z da­leka.

– Kto ci po­wie­dział?

– Cały pub wczo­raj o tym ga­dał. Po­dobno trzeba było dwóch wiel­kich cię­ża­ró­wek, żeby prze­wieźć z Lon­dynu wszyst­kie ich rze­czy.

– Ga­briel nie cier­piał tu miesz­kać. Po co miałby wra­cać?

Jego imię brzmi dziw­nie w mo­ich ustach. Po raz pierw­szy od lat wy­po­wia­dam je na głos.

– Bo nie ma komu za­jąć się do­mem. Jego oj­ciec od dawna nie żyje, matka buja się gdzieś na an­ty­po­dach. Przy odro­bi­nie szczę­ścia po uszy w gów­nie psów dingo.

Frank za­wsze zdoła mnie roz­śmie­szyć.

– Zresztą co by go miało tu trzy­mać? – do­daje lekko, ale ja do­strze­gam, co mu świta w gło­wie, tę nie­wy­po­wie­dzianą myśl: poza tobą. – Pew­nie sprzeda dom i prze­nie­sie się do Las Ve­gas albo Monte Carlo, czy gdzie tam by­wają ci wszy­scy... – Szuka w gło­wie wła­ści­wego słowa i spra­wia wra­że­nie bar­dzo z sie­bie za­do­wo­lo­nego, kiedy je znaj­duje. – Ce­le­bryci.

Frank po­święca każdą chwilę dnia i kilka ład­nych go­dzin po za­pad­nię­ciu zmroku na pracę na far­mie: do­gląda zwie­rząt i ob­ra­bia zie­mię. Pra­cuje cię­żej niż wszy­scy, któ­rych znam, ale za­wsze znaj­duje czas na to, żeby za­chwy­cić się pięk­nem wio­sen­nego za­chodu słońca albo skow­ron­kiem wzbi­ja­ją­cym się na­gle w niebo; jest do cna do­stro­jony do po­gody i dzi­kiej przy­rody. To jedna z wielu rze­czy, które w nim ko­cham. Frank nie ma czasu na czy­ta­nie po­wie­ści ani wi­zyty w te­atrze. Nie roz­po­znałby smaku mar­tini, na­wet gdyby ktoś chlu­snął mu nim pro­sto w twarz. Jest do­kład­nym prze­ci­wień­stwem Ga­briela Wolfe’a, a przy­naj­mniej tej jego wer­sji, o któ­rej czy­tamy w ga­ze­tach.

Pa­trzę, jak mój mąż opiera się o drzwi i na­ciąga gu­miaki. Za dwa­dzie­ścia mi­nut jego skóra głę­boko prze­siąk­nie smro­dem kro­wiego łajna.

Po dru­giej stro­nie roz­lega się gło­śne pu­ka­nie i Frank aż pod­ska­kuje.

– Do li­cha cięż­kiego – rzuca i otwiera drzwi tak gwał­tow­nie, że jego brat wpada do środka.

Na­sze po­ranki nie­zmien­nie roz­po­czy­nają się w ten sam spo­sób.

Jimmy, wciąż za­ru­mie­niony po wy­pi­tym ubie­głej nocy pi­wie, z na wpół przy­mknię­tymi po­wie­kami i jed­nym ko­smy­kiem wło­sów po­sta­wio­nym na sztorc jakby na żel, mówi:

– Masz aspi­rynę, Beth? Łu­pie mi w czaszce.

Wy­cią­gam z ko­mody ap­teczkę, która oku­puje to miej­sce głów­nie na uży­tek Jimmy’ego i jego kaca. Daw­niej była wy­peł­niona pa­ra­ce­ta­mo­lem dla dzieci i pla­ster­kami.

Mię­dzy Fran­kiem a Jim­mym jest pięć lat róż­nicy, ale są do sie­bie tak po­dobni, że z da­leka na­wet ja ich z tru­dem roz­róż­niam. Obaj mie­rzą do­brze po­nad metr osiem­dzie­siąt, mają ciemne, nie­mal czarne włosy i oczy tak nie­bie­skie, że lu­dzie czę­sto od­wra­cają się na ich wi­dok. Po­dobno odzie­dzi­czyli je po swo­jej matce, ale nie mia­łam oka­zji jej po­znać. Obaj mają na so­bie po­darte sztruksy i grube ko­szule, na które wkrótce włożą gra­na­towe kom­bi­ne­zony, swój co­dzienny uni­form. W wio­sce są cza­sem na­zy­wani bliź­nia­kami, ale tylko w żar­tach; Frank jest star­szym bra­tem pełną gębą.

– A co się stało z „tylko do­piję bro­wara i wra­cam”? – pyta Frank, szcze­rząc się do Jimmy’ego.

– Piwo to na­groda od sa­mego Pana Boga za ciężki dzień pracy.

– To cy­tat z Bi­blii?

– Je­śli nie, to po­wi­nien nim być.

– W po­łu­dnie bę­dziemy przy owcach. Wi­dzimy się na miej­scu? – woła do mnie Frank, a po­tem obaj wy­cho­dzą i wciąż się za­śmie­wa­jąc, kro­czą przez po­dwó­rze.

Kiedy męż­czyźni idą wy­doić krowy, a kuch­nia jest już uprząt­nięta, zo­staje mi masa in­nych obo­wiąz­ków. Pra­nie – w ogrom­nych ilo­ściach; kom­bi­ne­zony obu braci są już na­mo­czone i cze­kają na mnie przy ta­rze. Zmy­wa­nie na­czyń po śnia­da­niu. Pod­łoga, która wiecz­nie wy­maga za­mia­ta­nia, bez względu na to, jak czę­sto wy­cią­gam mio­tłę.

Za­miast tego pa­rzę świeży dzba­nek kawy i za­kła­dam starą wo­sko­waną kurtkę Franka, a po­tem sia­dam przy ma­łym sto­liku i pa­trzę na pola, aż do­strze­gam to, co chcia­łam zo­ba­czyć: trzy czer­wone ko­miny, każdy in­nej wy­so­ko­ści, wy­sta­jące znad pie­rzyny zie­lo­nych dę­bów na ho­ry­zon­cie.

Me­adow­lands.

Wcze­śniej

1955

Nie za­uwa­żam, że wcho­dzę na te­ren pry­watny, je­stem po­grą­żona w świe­cie ma­rzeń, głowę wy­peł­niają mi ro­man­tyczne sce­na­riu­sze, w któ­rych za­wsze trium­fuję. Wy­obra­żam so­bie sie­bie obok fon­tanny, or­kie­stra gra na ca­łego, a ja przyj­muję pło­mienne wy­zna­nie mi­ło­ści. Czy­tuję ostat­nio dużo Au­sten i Brontë, mam ten­den­cję do ko­lo­ry­zo­wa­nia.

Mu­sia­łam chyba ga­pić się w niebo, cho­dzić do­słow­nie z głową chmu­rach, bo zde­rze­nie nad­cho­dzi zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie.

– Co, u li­cha?

Chło­pak, na któ­rego wpa­dam i który sztur­cha mnie ra­mie­niem, nie wy­gląda na bo­ha­tera. Wy­soki, szczu­pły, aro­gancki ni­czym na­sto­let­nia wer­sja pana Darcy’ego.

– Nie za­uwa­ży­łaś? – rzuca. – To pry­watna po­sia­dłość.

Uwagę o „pry­wat­nej po­sia­dło­ści” uwa­żam za nieco ab­sur­dalną, zwłasz­cza że zo­stała wy­po­wie­dziana z oschłym, wy­twor­nym ak­cen­tem. Łąka, na któ­rej sto­imy, zie­lona i po­fa­lo­wana, pełna dę­bów okry­tych lek­kim jak chmurka kwie­ciem, to An­glia w naj­pięk­niej­szym wy­da­niu. To Ke­ats, to Word­sworth. Każdy po­wi­nien mieć prawo się nią za­chwy­cać.

– Czy ty się uśmie­chasz? – Chło­pak wy­gląda na tak po­iry­to­wa­nego, że nie­mal par­skam śmie­chem.

– Je­ste­śmy na kom­plet­nym od­lu­dziu. Ni­kogo poza nami tu nie ma. Ja­kie to ma zna­cze­nie?

Wpa­truje się we mnie przez chwilę, jakby się za­sta­na­wiał nad tym, co wła­śnie po­wie­dzia­łam.

– Masz ra­cję. Boże. Co mi strze­liło do głowy? – Wy­ciąga rękę na znak po­jed­na­nia. – Ga­briel Wolfe.

– Wiem, kim je­steś.

Pa­trzy na mnie, cze­ka­jąc, aż się przed­sta­wię. Ale nie mam ochoty zdra­dzać mu jesz­cze swo­jego imie­nia. Wie­lo­krot­nie sły­sza­łam o Ga­brielu Wol­fie, przy­stoj­nym chło­paku z du­żego domu, ale po raz pierw­szy zo­ba­czy­łam go na wła­sne oczy. Ma ładną twarz: ciemne oczy ob­ra­mo­wane rzę­sami, za które moje ko­le­żanki da­łyby się za­bić, fa­li­ste brą­zowe włosy, które opa­dają uko­śnie na czoło, wy­datne ko­ści po­licz­kowe, ele­gancki nos. Za­pewne można by to okre­ślić mia­nem ary­sto­kra­tycz­nej urody. Ale jest ubrany w twe­edowe spodnie wpusz­czone w weł­niane skar­pety. Na ra­miona za­rzu­cił ni­czym pe­le­rynę ma­ry­narkę z jed­na­ko­wego twe­edu, pa­sek zwisa luźno. Ubra­nia sta­rego czło­wieka. W ogóle nie jest w moim ty­pie.

– Co tu ro­bisz?

– Szu­kam miej­sca, w któ­rym mo­gła­bym po­czy­tać. – Wy­cią­gam z kie­szeni płasz­cza książkę: cienki to­mik Emily Dic­kin­son.

– O, po­ezja.

– Za­brzmiało tak, jak­byś był roz­cza­ro­wany. Wo­lisz coś w stylu Wo­de­ho­use’a?

Ga­briel wzdy­cha.

– Wiem, co so­bie my­ślisz, ale się my­lisz.

Znów się uśmie­cham. To sil­niej­sze ode mnie.

– A ty co? Po­tra­fisz czy­tać w my­ślach?

– Uwa­żasz mnie za bez­mó­zgiego cym­bała z klasy wyż­szej. Ko­goś w ro­dzaju Ber­tiego Wo­ostera.

Prze­krzy­wiam głowę i mu się przy­glą­dam.

– Mu­sisz przy­znać, że byłby wnie­bo­wzięty twoim sty­lem. Po­wie­działby, że jest przedni.

Śmiech cał­ko­wi­cie od­mie­nia Ga­briela.

– To stare spodnie węd­kar­skie taty. Buch­ną­łem je z pu­dła z rze­czami prze­zna­czo­nymi na wy­prze­daż do­bro­czynną. Nie wło­żył­bym ich, gdy­bym wie­dział, że uznasz je za tak ob­raź­liwe.

– Czyli ta­kie masz plany? Wy­bie­rasz się na ryby?

– Tak, tu nie­da­leko. Po­każę ci gdzie, je­śli chcesz.

– My­śla­łam, że przed­sta­wi­ciele plebsu nie mają tu wstępu.

– Wi­dzisz, wła­śnie dla­tego mu­sisz przyjść. Za­cho­wa­łem się wo­bec cie­bie nie­grzecz­nie i chciał­bym ci to wy­na­gro­dzić.

Stoję przed nim nie­pew­nie. Nie chcę wplą­tać się w coś, z czego trudno bę­dzie się wy­plą­tać. Chcia­łam tylko zna­leźć so­bie ładne miej­sce do czy­ta­nia.

Ga­briel znów uśmie­cha się w ten spo­sób, który od­mie­nia jego twarz. Robi się przy­stojny na­wet w odzie­niu sta­rego czło­wieka.

– Mam her­bat­niki. Zgódź się, pro­szę.

– Ja­kie her­bat­niki?

Ga­briel się waha.

– Z kre­mem bu­dy­nio­wym.

Fon­tanna, or­kie­stra. Je­zioro, her­bat­niki. W końcu to nie jest aż tak wielka róż­nica.

– W ta­kim ukła­dzie... – od­po­wia­dam i tak to się wła­śnie za­czyna.

1968

Spo­śród wszyst­kich pór roku za­wsze naj­bar­dziej lu­bi­łam wcze­sną wio­snę, kiedy po­wie­trze wciąż kąsa chło­dem, od­zy­wają się pierw­sze ptaki, a na pa­stwi­ska wy­le­gają owce. Bobby miał bzika na punk­cie na­szych owiec. Rok w rok wy­kar­miał bu­telką od­rzu­cone przez matkę ja­gnięta, to było jego za­da­nie, nie da­wał ni­komu ich tknąć, raz na­wet nie po­szedł do szkoły, żeby tego do­pil­no­wać. Był ener­gicz­nym chłop­cem, przez całą zimę bie­gał w krót­kich spoden­kach i bez kurtki, na­wet kiedy na­uczy­cielka ka­zała mu wró­cić po nią do domu. Był cu­dow­nym chłop­cem, tak czę­sto śpie­wał, kiedy był mały, że wo­ła­li­śmy na niego Elvis. Był wy­soki i szczu­pły, o na­stro­szo­nych brą­zo­wych wło­sach, tak jak u jego wujka.

Jimmy włą­czył ra­dio tran­zy­sto­rowe, któ­rego dźwięk do­biega mnie na długo przed tym, nim do­cie­ram do bla­sza­nej owczarni. Pio­senka Hello, Go­od­bye Be­atle­sów pusz­czona na cały re­gu­la­tor. Nie­zbyt sie­lan­kowa mu­zyka, ale wi­dać Jimmy’emu po­maga na kaca. Przy­glą­dam się mu, gdy wcho­dzę przez furtkę w gór­nej czę­ści pa­stwi­ska: trzyma jedną dłoń na za­dku ma­ciorki, ko­ły­sze bio­drami i po­dry­guje lewą stopą.

– Gdzie Frank? – py­tam, a Jimmy wska­zuje na dolną część pa­stwi­ska.

Sto­imy obok sie­bie i pa­trzymy, jak mój mąż prze­ska­kuje przez płot. Jedna silna ręka na gór­nym przę­śle, ciało wy­krę­cone pod wła­ści­wym ką­tem, nim po­kona prze­szkodę jak ra­sowy płot­karz. Pra­wie co­dzien­nie to wi­dzę, ale w dal­szym ciągu od­czu­wam na ten wi­dok nie­jaką przy­jem­ność: fi­glarny od­ruch męż­czy­zny, któ­rego ży­cie jest zdo­mi­no­wane przez ciężką pracę.

Idzie do nas, wy­ma­chu­jąc ener­gicz­nie rę­kami; na­wet z tego miej­sca wiem, że pew­nie po­gwiz­duje. To jego ulu­bione miej­sce.

Więk­szość na­szych ma­cio­rek się oko­ciła, mamy czter­dzie­ści sześć ja­gniąt na pa­stwi­sku i kilka wciąż jesz­cze w owczarni. Tylko jedno kar­mione bu­telką i jedno, które uro­dziło się mar­twe. Frank i Jimmy do­glą­dają cię­żar­nych owiec, ma­cają im brzu­chy, spraw­dzają uło­że­nie płodu; kon­tro­lują przez od­byt, czy nie roz­po­czyna się po­ród. Dzia­łają in­stynk­tow­nie; mo­gliby to ro­bić we śnie. Jimmy jest de­li­katny, prze­ma­wia do owiec, na­gra­dza je her­bat­ni­kami Rich Tea. Frank wiecz­nie się spie­szy, bez końca układa li­stę za­dań, za­wsze ma za dużo na gło­wie.

– My­ślisz, że mo­gli­by­śmy za­koń­czyć spo­tka­nie z ma­muś­kami i za­jąć się czymś in­nym? – pyta Frank, a Jimmy prze­wraca oczami.

– Nie­źle się rzą­dzi, co? – zwraca się do ma­cio­rek.

Owce mają do dys­po­zy­cji dłu­gie pa­stwi­sko na zbo­czu, ale nie roz­pierz­chają się za bar­dzo, za­wsze zbi­jają się w stado na gó­rze, obok owczarni. Mniej wię­cej za ty­dzień ja­gnięta zro­bią się bar­dziej nie­za­leżne i za­czną bry­kać gdzieś da­lej, wy­gi­na­jąc pa­ty­ko­wate nogi. To był ulu­biony etap Bobby’ego. Uro­dził się na far­mie, ro­zu­miał pa­nu­jące na niej za­sady, ale co rok ła­mało mu serce, gdy trzeba było za­wieźć młode na targ.

Nie wiem, kto z nas pierw­szy sły­szy szcze­ka­nie. Od­wra­camy się szybko i wi­dzimy pę­dzą­cego w na­szym kie­runku lur­chera o zło­tej sier­ści.

Zbłą­kany pies, pew­nie bez­pań­ski, szar­żuje na na­sze ja­gnięta.

– Nie rusz! – Frank usi­łuje za­gro­dzić psu drogę. Ma bli­sko metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu, jest silny i bar­czy­sty, ale pies zwy­czaj­nie wy­mija go w pę­dzie i wpada pro­sto w zbite w gro­madę ma­ciorki.

Owce się skarżą, drob­niut­kie ja­gniątka be­czą ze stra­chu; mają le­d­wie kilka dni, ale już wy­czu­wają za­gro­że­nie. W psie za­cho­dzi zmiana. Czarne śle­pia, ob­na­żone kły, ciało na­pięte z ad­re­na­liny.

– Strzelba, Jimmy! Szybko! – wrzesz­czy Frank, a Jimmy od­wraca się i bie­gnie do szopy.

Frank jest szybki, rzuca się na psa z ata­wi­stycz­nym ry­kiem, ale zwie­rzę jest szyb­sze. Chwyta ja­gnię, za­ci­ska zęby na jego szyi, roz­szar­puje gar­dło. Na trawę try­ska prze­ra­ża­jąca czer­wień krwi, two­rząc szkar­łatne ka­łuże. Jedno ja­gnię, dru­gie, trze­cie; wnętrz­no­ści wy­le­wają się z nich ni­czym pod­czas skła­da­nia ofiary. Ma­ciorki roz­bie­gają się każda w inną stronę, po­ty­kają ośle­pione prze­ra­że­niem, od­sła­niają nowo na­ro­dzone ja­gnięta.

Pę­dzę z krzy­kiem w kie­runku psa, sta­ra­jąc się za­gar­nąć po dro­dze ja­gnięta, ale sły­szę wo­ła­nie Jimmy’ego:

– Z drogi, Beth! Usuń się!

Na­gle Frank bie­rze mnie w ra­miona i przy­ci­ska mocno do piersi, czuję dud­nie­nie jego serca. Sły­szę strzał, po­tem ko­lejny, a na­stęp­nie krótki, obu­rzony sko­wyt. Już po wszyst­kim.

– Niech to szlag – od­zywa się Frank, od­su­wa­jąc się ode mnie. Za­gląda mi w oczy, przy­ci­ska dłoń do mo­jego po­liczka.

Pod­cho­dzimy do psa, we trójkę na­wo­łu­jemy owce.

– Chodź­cie, dziew­czynki. – Ale wszyst­kie trzęsą się i be­czą, trzy­ma­jąc z da­leka od trzech tru­che­łek swo­ich mło­dych.

Nie wie­dzieć skąd, ni­czym mi­raż, przez pola nad­biega chło­piec. Mały i chudy w swo­ich spoden­kach. Może dzie­się­cio­letni.

– Mój pies! – za­wo­dzi słod­kim, pi­skli­wym gło­sem.

– O kurwa – mru­czy Jimmy w tej sa­mej chwili, w któ­rej dziecko do­strzega za­krwa­wione fu­tro i krzy­czy:

– Za­bi­łeś mo­jego psa!

Przy­biega jego oj­ciec, za­dy­szany i czer­wony z wy­siłku; nie­wiele się różni od chło­paka, któ­rego kie­dyś zna­łam.

– Chry­ste Pa­nie, czło­wieku, za­strze­li­łeś go.

– Nie mie­li­śmy wyj­ścia. – Frank wska­zuje na za­rżnięte ja­gnięta.

Nie są­dzę, żeby Ga­briel wie­dział, kim jest Frank lub kto jest jego żoną, ale wtedy się od­wraca i mnie za­uważa. Na jego twa­rzy po­ja­wia się prze­błysk pa­niki, który jed­nak szybko znika, i za­raz po­tem Ga­briel od­zy­skuje pa­no­wa­nie nad sobą.

– Beth – od­zywa się.

Lecz ja go igno­ruję. Nikt nie zaj­muje się chłop­cem, który stoi przy swoim psie, za­sła­nia­jąc oczy rę­kami, jakby chciał się w ten spo­sób od­gro­dzić od ca­łego tego hor­roru.

– Chodź do mnie. – W jed­nej se­kun­dzie staję przy nim i kładę mu ręce na ra­mio­nach. A po­tem klę­kam i za­my­kam go w ob­ję­ciach. Mały za­czyna szlo­chać.

– Wy­płacz się – za­chę­cam. – To ci do­brze zrobi.

Dziecko wtula się we mnie, za­wo­dząc już na całe gar­dło, chło­piec w krót­kich spoden­kach w mo­ich ra­mio­nach.

I tak to się znów za­czyna.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki