Stracona ziemia - Clare Leslie Hall - ebook

Stracona ziemia ebook

Clare Leslie Hall

4,5
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Natychmiastowy bestseller Sunday Timesa i New York Timesa

Wybór Reese Witherspoon's Book Club

Wybór Fearne Cotton's Happy Place Book Club

To był sekretny romans. Zanim stał się publicznym skandalem…

Beth i jej spokojny mąż Frank są szczęśliwym małżeństwem, ale aby ich związek mógł przetrwać, nie mogą wracać do przeszłości. Kiedy szwagier Beth zabija psa atakującego ich owce, kobieta nie wie jeszcze, że ten jeden strzał całkowicie zmieni ich życie. Bo pies należał do Gabriela Wolfe’a – mężczyzny, którego Beth kochała jako nastolatka i który złamał jej serce. Dzisiaj powrócił do wioski ze swoim synem, Leo. Chłopiec przypomina Beth jej własnego synka zmarłego w tragicznych okolicznościach…

Nieoczekiwany powrót Gabriela zburzył całą pewność Beth co do tego, kim jest i czego pragnie. Nawet po dziesięciu latach odżywa dawne uczucie. Kobieta wie, że igra z ogniem, a w jego płomieniach mogą zginąć ludzie, których kocha. Ale czy można się oprzeć drugiej szansie na pierwszą miłość?

Mieszkańcy wsi wieszczyli, że z powrotu Gabriela nie wyniknie nic dobrego. Gdy Beth patrzy na ukochanego mężczyznę oskarżonego o morderstwo, nie może przestać myśleć, że ci ludzie mieli rację…

"Stracona ziemia" to trzymająca w napięciu historia miłosna i dramat sądowy w jednym. Romans ze zwrotami akcji godnymi thrillera.

Powieść ukaże się w trzydziestu jeden krajach, a prawa filmowe zostały kupione przez Sony 3000 Pictures. Produkcją obrazu zajmie się Reese Witherspoon i jej firma medialna Hello Sunshine

"Powieść, która poruszy twoje serce." Delia Owens, autorka światowego bestsellera Gdzie śpiewają raki

"Niezapomniana historia o miłości, stracie i wyborach, które kształtują nasze życie... Do tego mistrzowsko skonstruowana zagadka, która trzyma w napięciu do ostatniej strony!" Reese Witherspoon

"Liryczna, brutalna i namiętna. Pochłonęłam tę powieść!" Miranda Cowley Heller, autorka Papierowego Pałacu

"Przed Wami pełna emocji, wielowymiarowa opowieść o miłości, stracie i drugich szansach. Spotkanie po latach na malowniczej angielskiej wsi, pełen nostalgii powrót do przeszłości i… tajemnica w tle. Czego tu nie lubić?" Olga Kowalska, Wielkibuk.com

"Końcówka lat 60., różnice klasowe i burzliwa miłość, która dostaje drugą szansę – czy to nie brzmi jak powieść, w której chce się zaczytać? Ja w niej przepadłam." Marta Demianiuk, @martademianiuk_

"Dramatyczne wybory, wielka miłość, wstrząsająca prawda i tragedia, która zmieniła wszystko… Stracona ziemia rezonuje w głowie na długo po przewróceniu ostatniej strony. Uwielbiam ją, chociaż złamała mi serce..." Joanna Wolf, @nienaczytana

"Ta książka to przestroga, by nie lekceważyć potęgi pierwszej miłości, która niczym żywioł poraża pięknem i gwałtownością." Aleksandra Leśniak, @alex.andthebooks

"Najlepsza opowieść o miłości, jaką przeczytacie w tym roku! Miłość, która boli. Wybory, które ranią. Błędy, za które płaci się zbyt wiele. Absolutnie wyjątkowa książka." Jolanta Bugała-urbańska, @czytanie.na.platanie

"Magiczna, przepiękna powieść – od treści, poprzez emocje, aż po okładkę. Idealna dla wielbicieli Gdzie śpiewają raki i Popłynę przed siebie jak rzeka." Btj (Sweden’s Library Journal)

"Wspaniała... Pokazuje, że drobna decyzja może mieć katastrofalne konsekwencje." Good Housekeeping

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 356

Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuBro­ken Co­un­try
Pro­jekt okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Fo­to­gra­fie na okładce Mag­da­lena Rus­socka/Tre­vil­lion Ima­ges Mitch/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaSZTAM­BOOK – KA­RO­LINA BO­RO­WIEC-PIE­NIAK
Ko­rektaMAG­DA­LENA MIE­RZE­JEW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaSTA­NI­SŁAW TU­CHOŁKA / PAN­BOOK.PL
First pu­bli­shed in Great Bri­tain in 2025 by John Mur­ray (Pu­bli­shers) Co­py­ri­ght © Li­ght Oaks Me­dia Ltd 2025 The ri­ght of Clare Le­slie Hall to be iden­ti­fied as the Au­thor of the Work has been as­ser­ted by her in ac­cor­dance with the Co­py­ri­ght, De­si­gns and Pa­tents Act 1988.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
Wszyst­kie po­sta­cie i wy­da­rze­nia opi­sane w książce są fik­cyjne, a ich ewen­tu­alna zbież­ność z rze­czy­wi­stymi jest przy­pad­kowa.
ISBN 978-83-271-6911-2
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Dla Jake’a, Mai i Fe­liksa,mo­ich trzech gwiazd

Część pierw­sza

Ga­briel

.

Rol­nik nie żyje. Nie żyje, a wszy­scy chcą wie­dzieć, kto za­bił. Czy to był wy­pa­dek, czy mor­der­stwo? Wy­gląda na mor­der­stwo, mó­wią, rana po­strza­łowa pro­sto w serce, tak pre­cy­zyjna, że mu­siała zo­stać za­dana ce­lowo.

Cze­kają, aż coś po­wiem. Dwie pary upo­rczy­wie wpa­trzo­nych we mnie oczu. Ale jak mam im po­wie­dzieć to, czego on ode mnie ocze­kuje, słowa, które po­wta­rza­łam so­bie na okrą­gło przed przy­jaz­dem po­li­cji?

Kręcę głową, po­trze­buję wię­cej czasu.

To prawda, co mó­wią: w ostat­niej chwili przed oczami prze­wija się całe ży­cie. Znów je­ste­śmy tym chło­pa­kiem i tamtą dziew­czyną, przed któ­rymi świat stał otwo­rem, na któ­rych cze­kał ten cu­downy czas wy­peł­niony świa­tłem i nie­zwy­kłym pięk­nem, noce pod gwiaz­dami.

Czeka, aż na niego spoj­rzę, a kiedy to ro­bię, uśmie­cha się, żeby mi po­ka­zać, że wszystko jest w po­rządku. Le­ciutko kiwa głową.

„Po­wiedz to, Beth. Po­wiedz te­raz”.

Znów pa­trzę mu w twarz, tak dla mnie piękną, wtedy, te­raz i za­wsze, jedno ostat­nie spoj­rze­nie, nim wszystko się zmieni.

1968

Hem­ston, North Dor­set

– Ga­briel Wolfe wró­cił do Me­adow­lands – oznaj­mia Frank, rzu­ca­jąc we mnie tym imie­niem jak po­ci­skiem pod­czas śnia­da­nia. – Jest roz­wie­dziony. Mieszka sam z sy­nem w tym wiel­kim domu.

– O. – Tylko tyle je­stem w sta­nie z sie­bie wy­do­być.

– Do­kład­nie to samo so­bie po­my­śla­łem. – Frank wstaje od stołu i pod­cho­dzi do mo­jego miej­sca po dru­giej stro­nie. Uj­muje moją twarz i mnie ca­łuje. – Nie do­pu­ścimy, żeby ten pa­can był dla nas źró­dłem utra­pie­nia. Bę­dziemy się trzy­mać od niego z da­leka.

– Kto ci po­wie­dział?

– Cały pub wczo­raj o tym ga­dał. Po­dobno trzeba było dwóch wiel­kich cię­ża­ró­wek, żeby prze­wieźć z Lon­dynu wszyst­kie ich rze­czy.

– Ga­briel nie cier­piał tu miesz­kać. Po co miałby wra­cać?

Jego imię brzmi dziw­nie w mo­ich ustach. Po raz pierw­szy od lat wy­po­wia­dam je na głos.

– Bo nie ma komu za­jąć się do­mem. Jego oj­ciec od dawna nie żyje, matka buja się gdzieś na an­ty­po­dach. Przy odro­bi­nie szczę­ścia po uszy w gów­nie psów dingo.

Frank za­wsze zdoła mnie roz­śmie­szyć.

– Zresztą co by go miało tu trzy­mać? – do­daje lekko, ale ja do­strze­gam, co mu świta w gło­wie, tę nie­wy­po­wie­dzianą myśl: poza tobą. – Pew­nie sprzeda dom i prze­nie­sie się do Las Ve­gas albo Monte Carlo, czy gdzie tam by­wają ci wszy­scy... – Szuka w gło­wie wła­ści­wego słowa i spra­wia wra­że­nie bar­dzo z sie­bie za­do­wo­lo­nego, kiedy je znaj­duje. – Ce­le­bryci.

Frank po­święca każdą chwilę dnia i kilka ład­nych go­dzin po za­pad­nię­ciu zmroku na pracę na far­mie: do­gląda zwie­rząt i ob­ra­bia zie­mię. Pra­cuje cię­żej niż wszy­scy, któ­rych znam, ale za­wsze znaj­duje czas na to, żeby za­chwy­cić się pięk­nem wio­sen­nego za­chodu słońca albo skow­ron­kiem wzbi­ja­ją­cym się na­gle w niebo; jest do cna do­stro­jony do po­gody i dzi­kiej przy­rody. To jedna z wielu rze­czy, które w nim ko­cham. Frank nie ma czasu na czy­ta­nie po­wie­ści ani wi­zyty w te­atrze. Nie roz­po­znałby smaku mar­tini, na­wet gdyby ktoś chlu­snął mu nim pro­sto w twarz. Jest do­kład­nym prze­ci­wień­stwem Ga­briela Wolfe’a, a przy­naj­mniej tej jego wer­sji, o któ­rej czy­tamy w ga­ze­tach.

Pa­trzę, jak mój mąż opiera się o drzwi i na­ciąga gu­miaki. Za dwa­dzie­ścia mi­nut jego skóra głę­boko prze­siąk­nie smro­dem kro­wiego łajna.

Po dru­giej stro­nie roz­lega się gło­śne pu­ka­nie i Frank aż pod­ska­kuje.

– Do li­cha cięż­kiego – rzuca i otwiera drzwi tak gwał­tow­nie, że jego brat wpada do środka.

Na­sze po­ranki nie­zmien­nie roz­po­czy­nają się w ten sam spo­sób.

Jimmy, wciąż za­ru­mie­niony po wy­pi­tym ubie­głej nocy pi­wie, z na wpół przy­mknię­tymi po­wie­kami i jed­nym ko­smy­kiem wło­sów po­sta­wio­nym na sztorc jakby na żel, mówi:

– Masz aspi­rynę, Beth? Łu­pie mi w czaszce.

Wy­cią­gam z ko­mody ap­teczkę, która oku­puje to miej­sce głów­nie na uży­tek Jimmy’ego i jego kaca. Daw­niej była wy­peł­niona pa­ra­ce­ta­mo­lem dla dzieci i pla­ster­kami.

Mię­dzy Fran­kiem a Jim­mym jest pięć lat róż­nicy, ale są do sie­bie tak po­dobni, że z da­leka na­wet ja ich z tru­dem roz­róż­niam. Obaj mie­rzą do­brze po­nad metr osiem­dzie­siąt, mają ciemne, nie­mal czarne włosy i oczy tak nie­bie­skie, że lu­dzie czę­sto od­wra­cają się na ich wi­dok. Po­dobno odzie­dzi­czyli je po swo­jej matce, ale nie mia­łam oka­zji jej po­znać. Obaj mają na so­bie po­darte sztruksy i grube ko­szule, na które wkrótce włożą gra­na­towe kom­bi­ne­zony, swój co­dzienny uni­form. W wio­sce są cza­sem na­zy­wani bliź­nia­kami, ale tylko w żar­tach; Frank jest star­szym bra­tem pełną gębą.

– A co się stało z „tylko do­piję bro­wara i wra­cam”? – pyta Frank, szcze­rząc się do Jimmy’ego.

– Piwo to na­groda od sa­mego Pana Boga za ciężki dzień pracy.

– To cy­tat z Bi­blii?

– Je­śli nie, to po­wi­nien nim być.

– W po­łu­dnie bę­dziemy przy owcach. Wi­dzimy się na miej­scu? – woła do mnie Frank, a po­tem obaj wy­cho­dzą i wciąż się za­śmie­wa­jąc, kro­czą przez po­dwó­rze.

Kiedy męż­czyźni idą wy­doić krowy, a kuch­nia jest już uprząt­nięta, zo­staje mi masa in­nych obo­wiąz­ków. Pra­nie – w ogrom­nych ilo­ściach; kom­bi­ne­zony obu braci są już na­mo­czone i cze­kają na mnie przy ta­rze. Zmy­wa­nie na­czyń po śnia­da­niu. Pod­łoga, która wiecz­nie wy­maga za­mia­ta­nia, bez względu na to, jak czę­sto wy­cią­gam mio­tłę.

Za­miast tego pa­rzę świeży dzba­nek kawy i za­kła­dam starą wo­sko­waną kurtkę Franka, a po­tem sia­dam przy ma­łym sto­liku i pa­trzę na pola, aż do­strze­gam to, co chcia­łam zo­ba­czyć: trzy czer­wone ko­miny, każdy in­nej wy­so­ko­ści, wy­sta­jące znad pie­rzyny zie­lo­nych dę­bów na ho­ry­zon­cie.

Me­adow­lands.

Wcze­śniej

1955

Nie za­uwa­żam, że wcho­dzę na te­ren pry­watny, je­stem po­grą­żona w świe­cie ma­rzeń, głowę wy­peł­niają mi ro­man­tyczne sce­na­riu­sze, w któ­rych za­wsze trium­fuję. Wy­obra­żam so­bie sie­bie obok fon­tanny, or­kie­stra gra na ca­łego, a ja przyj­muję pło­mienne wy­zna­nie mi­ło­ści. Czy­tuję ostat­nio dużo Au­sten i Brontë, mam ten­den­cję do ko­lo­ry­zo­wa­nia.

Mu­sia­łam chyba ga­pić się w niebo, cho­dzić do­słow­nie z głową chmu­rach, bo zde­rze­nie nad­cho­dzi zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie.

– Co, u li­cha?

Chło­pak, na któ­rego wpa­dam i który sztur­cha mnie ra­mie­niem, nie wy­gląda na bo­ha­tera. Wy­soki, szczu­pły, aro­gancki ni­czym na­sto­let­nia wer­sja pana Darcy’ego.

– Nie za­uwa­ży­łaś? – rzuca. – To pry­watna po­sia­dłość.

Uwagę o „pry­wat­nej po­sia­dło­ści” uwa­żam za nieco ab­sur­dalną, zwłasz­cza że zo­stała wy­po­wie­dziana z oschłym, wy­twor­nym ak­cen­tem. Łąka, na któ­rej sto­imy, zie­lona i po­fa­lo­wana, pełna dę­bów okry­tych lek­kim jak chmurka kwie­ciem, to An­glia w naj­pięk­niej­szym wy­da­niu. To Ke­ats, to Word­sworth. Każdy po­wi­nien mieć prawo się nią za­chwy­cać.

– Czy ty się uśmie­chasz? – Chło­pak wy­gląda na tak po­iry­to­wa­nego, że nie­mal par­skam śmie­chem.

– Je­ste­śmy na kom­plet­nym od­lu­dziu. Ni­kogo poza nami tu nie ma. Ja­kie to ma zna­cze­nie?

Wpa­truje się we mnie przez chwilę, jakby się za­sta­na­wiał nad tym, co wła­śnie po­wie­dzia­łam.

– Masz ra­cję. Boże. Co mi strze­liło do głowy? – Wy­ciąga rękę na znak po­jed­na­nia. – Ga­briel Wolfe.

– Wiem, kim je­steś.

Pa­trzy na mnie, cze­ka­jąc, aż się przed­sta­wię. Ale nie mam ochoty zdra­dzać mu jesz­cze swo­jego imie­nia. Wie­lo­krot­nie sły­sza­łam o Ga­brielu Wol­fie, przy­stoj­nym chło­paku z du­żego domu, ale po raz pierw­szy zo­ba­czy­łam go na wła­sne oczy. Ma ładną twarz: ciemne oczy ob­ra­mo­wane rzę­sami, za które moje ko­le­żanki da­łyby się za­bić, fa­li­ste brą­zowe włosy, które opa­dają uko­śnie na czoło, wy­datne ko­ści po­licz­kowe, ele­gancki nos. Za­pewne można by to okre­ślić mia­nem ary­sto­kra­tycz­nej urody. Ale jest ubrany w twe­edowe spodnie wpusz­czone w weł­niane skar­pety. Na ra­miona za­rzu­cił ni­czym pe­le­rynę ma­ry­narkę z jed­na­ko­wego twe­edu, pa­sek zwisa luźno. Ubra­nia sta­rego czło­wieka. W ogóle nie jest w moim ty­pie.

– Co tu ro­bisz?

– Szu­kam miej­sca, w któ­rym mo­gła­bym po­czy­tać. – Wy­cią­gam z kie­szeni płasz­cza książkę: cienki to­mik Emily Dic­kin­son.

– O, po­ezja.

– Za­brzmiało tak, jak­byś był roz­cza­ro­wany. Wo­lisz coś w stylu Wo­de­ho­use’a?

Ga­briel wzdy­cha.

– Wiem, co so­bie my­ślisz, ale się my­lisz.

Znów się uśmie­cham. To sil­niej­sze ode mnie.

– A ty co? Po­tra­fisz czy­tać w my­ślach?

– Uwa­żasz mnie za bez­mó­zgiego cym­bała z klasy wyż­szej. Ko­goś w ro­dzaju Ber­tiego Wo­ostera.

Prze­krzy­wiam głowę i mu się przy­glą­dam.

– Mu­sisz przy­znać, że byłby wnie­bo­wzięty twoim sty­lem. Po­wie­działby, że jest przedni.

Śmiech cał­ko­wi­cie od­mie­nia Ga­briela.

– To stare spodnie węd­kar­skie taty. Buch­ną­łem je z pu­dła z rze­czami prze­zna­czo­nymi na wy­prze­daż do­bro­czynną. Nie wło­żył­bym ich, gdy­bym wie­dział, że uznasz je za tak ob­raź­liwe.

– Czyli ta­kie masz plany? Wy­bie­rasz się na ryby?

– Tak, tu nie­da­leko. Po­każę ci gdzie, je­śli chcesz.

– My­śla­łam, że przed­sta­wi­ciele plebsu nie mają tu wstępu.

– Wi­dzisz, wła­śnie dla­tego mu­sisz przyjść. Za­cho­wa­łem się wo­bec cie­bie nie­grzecz­nie i chciał­bym ci to wy­na­gro­dzić.

Stoję przed nim nie­pew­nie. Nie chcę wplą­tać się w coś, z czego trudno bę­dzie się wy­plą­tać. Chcia­łam tylko zna­leźć so­bie ładne miej­sce do czy­ta­nia.

Ga­briel znów uśmie­cha się w ten spo­sób, który od­mie­nia jego twarz. Robi się przy­stojny na­wet w odzie­niu sta­rego czło­wieka.

– Mam her­bat­niki. Zgódź się, pro­szę.

– Ja­kie her­bat­niki?

Ga­briel się waha.

– Z kre­mem bu­dy­nio­wym.

Fon­tanna, or­kie­stra. Je­zioro, her­bat­niki. W końcu to nie jest aż tak wielka róż­nica.

– W ta­kim ukła­dzie... – od­po­wia­dam i tak to się wła­śnie za­czyna.

1968

Spo­śród wszyst­kich pór roku za­wsze naj­bar­dziej lu­bi­łam wcze­sną wio­snę, kiedy po­wie­trze wciąż kąsa chło­dem, od­zy­wają się pierw­sze ptaki, a na pa­stwi­ska wy­le­gają owce. Bobby miał bzika na punk­cie na­szych owiec. Rok w rok wy­kar­miał bu­telką od­rzu­cone przez matkę ja­gnięta, to było jego za­da­nie, nie da­wał ni­komu ich tknąć, raz na­wet nie po­szedł do szkoły, żeby tego do­pil­no­wać. Był ener­gicz­nym chłop­cem, przez całą zimę bie­gał w krót­kich spoden­kach i bez kurtki, na­wet kiedy na­uczy­cielka ka­zała mu wró­cić po nią do domu. Był cu­dow­nym chłop­cem, tak czę­sto śpie­wał, kiedy był mały, że wo­ła­li­śmy na niego Elvis. Był wy­soki i szczu­pły, o na­stro­szo­nych brą­zo­wych wło­sach, tak jak u jego wujka.

Jimmy włą­czył ra­dio tran­zy­sto­rowe, któ­rego dźwięk do­biega mnie na długo przed tym, nim do­cie­ram do bla­sza­nej owczarni. Pio­senka Hello, Go­od­bye Be­atle­sów pusz­czona na cały re­gu­la­tor. Nie­zbyt sie­lan­kowa mu­zyka, ale wi­dać Jimmy’emu po­maga na kaca. Przy­glą­dam się mu, gdy wcho­dzę przez furtkę w gór­nej czę­ści pa­stwi­ska: trzyma jedną dłoń na za­dku ma­ciorki, ko­ły­sze bio­drami i po­dry­guje lewą stopą.

– Gdzie Frank? – py­tam, a Jimmy wska­zuje na dolną część pa­stwi­ska.

Sto­imy obok sie­bie i pa­trzymy, jak mój mąż prze­ska­kuje przez płot. Jedna silna ręka na gór­nym przę­śle, ciało wy­krę­cone pod wła­ści­wym ką­tem, nim po­kona prze­szkodę jak ra­sowy płot­karz. Pra­wie co­dzien­nie to wi­dzę, ale w dal­szym ciągu od­czu­wam na ten wi­dok nie­jaką przy­jem­ność: fi­glarny od­ruch męż­czy­zny, któ­rego ży­cie jest zdo­mi­no­wane przez ciężką pracę.

Idzie do nas, wy­ma­chu­jąc ener­gicz­nie rę­kami; na­wet z tego miej­sca wiem, że pew­nie po­gwiz­duje. To jego ulu­bione miej­sce.

Więk­szość na­szych ma­cio­rek się oko­ciła, mamy czter­dzie­ści sześć ja­gniąt na pa­stwi­sku i kilka wciąż jesz­cze w owczarni. Tylko jedno kar­mione bu­telką i jedno, które uro­dziło się mar­twe. Frank i Jimmy do­glą­dają cię­żar­nych owiec, ma­cają im brzu­chy, spraw­dzają uło­że­nie płodu; kon­tro­lują przez od­byt, czy nie roz­po­czyna się po­ród. Dzia­łają in­stynk­tow­nie; mo­gliby to ro­bić we śnie. Jimmy jest de­li­katny, prze­ma­wia do owiec, na­gra­dza je her­bat­ni­kami Rich Tea. Frank wiecz­nie się spie­szy, bez końca układa li­stę za­dań, za­wsze ma za dużo na gło­wie.

– My­ślisz, że mo­gli­by­śmy za­koń­czyć spo­tka­nie z ma­muś­kami i za­jąć się czymś in­nym? – pyta Frank, a Jimmy prze­wraca oczami.

– Nie­źle się rzą­dzi, co? – zwraca się do ma­cio­rek.

Owce mają do dys­po­zy­cji dłu­gie pa­stwi­sko na zbo­czu, ale nie roz­pierz­chają się za bar­dzo, za­wsze zbi­jają się w stado na gó­rze, obok owczarni. Mniej wię­cej za ty­dzień ja­gnięta zro­bią się bar­dziej nie­za­leżne i za­czną bry­kać gdzieś da­lej, wy­gi­na­jąc pa­ty­ko­wate nogi. To był ulu­biony etap Bobby’ego. Uro­dził się na far­mie, ro­zu­miał pa­nu­jące na niej za­sady, ale co rok ła­mało mu serce, gdy trzeba było za­wieźć młode na targ.

Nie wiem, kto z nas pierw­szy sły­szy szcze­ka­nie. Od­wra­camy się szybko i wi­dzimy pę­dzą­cego w na­szym kie­runku lur­chera o zło­tej sier­ści.

Zbłą­kany pies, pew­nie bez­pań­ski, szar­żuje na na­sze ja­gnięta.

– Nie rusz! – Frank usi­łuje za­gro­dzić psu drogę. Ma bli­sko metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu, jest silny i bar­czy­sty, ale pies zwy­czaj­nie wy­mija go w pę­dzie i wpada pro­sto w zbite w gro­madę ma­ciorki.

Owce się skarżą, drob­niut­kie ja­gniątka be­czą ze stra­chu; mają le­d­wie kilka dni, ale już wy­czu­wają za­gro­że­nie. W psie za­cho­dzi zmiana. Czarne śle­pia, ob­na­żone kły, ciało na­pięte z ad­re­na­liny.

– Strzelba, Jimmy! Szybko! – wrzesz­czy Frank, a Jimmy od­wraca się i bie­gnie do szopy.

Frank jest szybki, rzuca się na psa z ata­wi­stycz­nym ry­kiem, ale zwie­rzę jest szyb­sze. Chwyta ja­gnię, za­ci­ska zęby na jego szyi, roz­szar­puje gar­dło. Na trawę try­ska prze­ra­ża­jąca czer­wień krwi, two­rząc szkar­łatne ka­łuże. Jedno ja­gnię, dru­gie, trze­cie; wnętrz­no­ści wy­le­wają się z nich ni­czym pod­czas skła­da­nia ofiary. Ma­ciorki roz­bie­gają się każda w inną stronę, po­ty­kają ośle­pione prze­ra­że­niem, od­sła­niają nowo na­ro­dzone ja­gnięta.

Pę­dzę z krzy­kiem w kie­runku psa, sta­ra­jąc się za­gar­nąć po dro­dze ja­gnięta, ale sły­szę wo­ła­nie Jimmy’ego:

– Z drogi, Beth! Usuń się!

Na­gle Frank bie­rze mnie w ra­miona i przy­ci­ska mocno do piersi, czuję dud­nie­nie jego serca. Sły­szę strzał, po­tem ko­lejny, a na­stęp­nie krótki, obu­rzony sko­wyt. Już po wszyst­kim.

– Niech to szlag – od­zywa się Frank, od­su­wa­jąc się ode mnie. Za­gląda mi w oczy, przy­ci­ska dłoń do mo­jego po­liczka.

Pod­cho­dzimy do psa, we trójkę na­wo­łu­jemy owce.

– Chodź­cie, dziew­czynki. – Ale wszyst­kie trzęsą się i be­czą, trzy­ma­jąc z da­leka od trzech tru­che­łek swo­ich mło­dych.

Nie wie­dzieć skąd, ni­czym mi­raż, przez pola nad­biega chło­piec. Mały i chudy w swo­ich spoden­kach. Może dzie­się­cio­letni.

– Mój pies! – za­wo­dzi słod­kim, pi­skli­wym gło­sem.

– O kurwa – mru­czy Jimmy w tej sa­mej chwili, w któ­rej dziecko do­strzega za­krwa­wione fu­tro i krzy­czy:

– Za­bi­łeś mo­jego psa!

Przy­biega jego oj­ciec, za­dy­szany i czer­wony z wy­siłku; nie­wiele się różni od chło­paka, któ­rego kie­dyś zna­łam.

– Chry­ste Pa­nie, czło­wieku, za­strze­li­łeś go.

– Nie mie­li­śmy wyj­ścia. – Frank wska­zuje na za­rżnięte ja­gnięta.

Nie są­dzę, żeby Ga­briel wie­dział, kim jest Frank lub kto jest jego żoną, ale wtedy się od­wraca i mnie za­uważa. Na jego twa­rzy po­ja­wia się prze­błysk pa­niki, który jed­nak szybko znika, i za­raz po­tem Ga­briel od­zy­skuje pa­no­wa­nie nad sobą.

– Beth – od­zywa się.

Lecz ja go igno­ruję. Nikt nie zaj­muje się chłop­cem, który stoi przy swoim psie, za­sła­nia­jąc oczy rę­kami, jakby chciał się w ten spo­sób od­gro­dzić od ca­łego tego hor­roru.

– Chodź do mnie. – W jed­nej se­kun­dzie staję przy nim i kładę mu ręce na ra­mio­nach. A po­tem klę­kam i za­my­kam go w ob­ję­ciach. Mały za­czyna szlo­chać.

– Wy­płacz się – za­chę­cam. – To ci do­brze zrobi.

Dziecko wtula się we mnie, za­wo­dząc już na całe gar­dło, chło­piec w krót­kich spoden­kach w mo­ich ra­mio­nach.

I tak to się znów za­czyna.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki