Stare kości - Douglas Preston, Lincoln Child - ebook

Stare kości ebook

Douglas Preston, Lincoln Child

0,0
36,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

NOWA SERIA PRZYGÓD NORY KELLY

DWIE ZDETERMINOWANE KOBIETY ŁĄCZĄ SIŁY, BY ODKRYĆ JEDNĄ Z NAJBARDZIEJ PRZERAŻAJĄCYCH ZAGADEK W HISTORII USA!

Archeolożka Nora Kelly ma już kilka większych sukcesów zawodowych na koncie, kiedy zgłasza się do niej tajemniczy historyk Clive Benton. Ma dla niej propozycję nie do odrzucenia — podróż śladami tragicznej wyprawy Donnera, jednego z najbardziej zagadkowych i przerażających przedsięwzięć w historii USA.

W połowie XIX wieku grupa kilkudziesięciu pionierów razem z rodzinami wyruszyła ze Środkowego Zachodu do Kalifornii w poszukiwaniu lepszego życia. Źle pokierowani osadnicy utknęli zimą w górach Sierra Nevada, a nieliczni ocaleni opowiadali potem przerażające historie o konfliktach, rozpaczy, głodzie, powolnej śmierci, a nawet aktach kanibalizmu... Zaintrygowana Nora zgadza się, gdy Clive wspomina o skarbie zakopanym przez uczestników feralnej wyprawy.

Tymczasem niedoświadczona agentka FBI Corrie Swanson wpada na trop powiązanych ze sobą morderstw w różnych miejscach świata i dostaje swoją pierwszą dużą sprawę. Co ma wspólnego historia dawnej wyprawy pionierów ze współczesnymi zbrodniami? Jakie jeszcze tajemnice skrywają nieprzyjazne góry Sierra Nevada? I czy każdy jest tym, za kogo się podaje?

DOUGLAS JEROME PRESTON (ur. 1965 r.) i LINCOLN CHILD (ur. 1957r.) to amerykańscy pisarze, którzy najbardziej znani są ze współpracy przy bestsellerowej serii o agencie Pendergaście. W 2019 roku ukazała się ich powieść „Stare kości” — pierwszy tom cyklu o archeolożce Norze Kelly, znanej też czytelnikom z niektórych przygód Pendergasta. Obaj specjalizują się w powieściach nawiązujących do gatunku technothriller, przy czym Preston doskonale odnajduje się w literaturze faktu, a Child także w horrorze. Powieści napisane wspólnie przez Prestona i Childa charakteryzują się wiarygodnym i naukowym uzasadnieniem rozgrywających się wydarzeń. Obaj pisarze przed rozpoczęciem prac nad książką robią solidny research naukowy. To właśnie dzięki temu czytelnik ma poczucie, że choć przygody bohaterów początkowo wydają się niewiarygodne, to dzięki drobiazgowym wyjaśnieniom zyskują na autentyczności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 362

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Old Bones

Redakcja: Zofia Lisiewicz

Korekta: Monika Ochnik

Projekt graficzny okładki: Krzysztof Rychter

Zdjęcie: David Glen/EyeEm/Getty Images, Christoph Wagner/Getty Images

Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf

Redaktor prowadząca: Magdalena Kosińska

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

Copyright © 2019 by Splendide Mendax, Inc. and Lincoln Child.

First published by Grand Central Publishing a division of Hachette Book Group, Inc.

The Grand Central Publishing name and logo is a trademark of Hachette Book Group, Inc.

Copyright © Agora SA, 2022

Copyright © for Polish translation by Jan Kraśko 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-268-3879-8

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Michaelowi Pietshowi

1

13 października

WIECZÓR ZAPADŁ WCZEŚNIE w Mieście Świateł, a gdy o pierwszej w nocy księżyc przesłoniły gęste chmury, nazwa ta przestała pasować do Paryża. Nawet tutaj, nad rzeką, było ciemno i pusto: zbyt późno na miejscowych spacerowiczów, którzy w dni powszednie raczej tu nie zaglądali, zbyt zimno dla turystów czy romantycznie usposobionych par. Gdyby nie spieszący dokądś przechodzień, chroniący się przed zimnem za wysoko postawionym kołnierzem kurtki, i przeszklona długa łódź turystyczna sunąca cicho po rzece – kolacyjny rejs już się skończył i niczym duch wracała teraz do portu – cała promenada należałaby tylko do niego.

„Promenada” to chyba zbyt górnolotne określenie dla wyłożonego starym brukiem deptaka, biegnącego wzdłuż Sekwany tuż nad poziomem wody. Mimo to nawet o tej porze rozciągał się stąd niezwykły widok na leżącą dokładnie naprzeciwko Île de la Cité, na ciemny masyw Luwru i wieże Notre Dame, które, choć częściowo przesłonięte przez Pont au Double, strzelały wysoko w groźnie zachmurzone niebo.

Mężczyzna siedział na wąskiej ławce obok drewnianego rusztowania postawionego przez robotników naprawiających stary most. Tuż za nim piętrzył się sześciometrowy kamienny mur sięgający poziomu nabrzeża, skąd od czasu do czasu dochodził warkot przejeżdżających samochodów i skąd, mniej więcej co czterysta metrów, można było zejść nad rzekę wytartymi kamiennymi schodami. Lampy, zamontowane z rzadka na murze, rzucały kręgi żółtawego światła na mokry chodnik. Tę najbliżej ławki zdjęto ze względu na remont Pont au Double.

W oddali pojawił się żandarm w nieprzemakalnej kurtce, który szedł w stronę mężczyzny, gwiżdżąc melodię Joe Dassina. Uśmiechnął się i skinął mu głową, a ten odwzajemnił pozdrowienie i zapalił gauloises’a, patrząc od niechcenia, jak policjant przechodzi pod mostem przy rozbrzmiewających coraz ciszej dźwiękach Et si tu n’existais pas.

Zaciągnął się głęboko i przyjrzał ognikowi papierosa. Ruchy miał powolne i znużone. Dobijał czterdziestki i był w dobrze skrojonym wełnianym garniturze. Między jego włoskimi butami stała skórzana torba, pękata i sfatygowana, taka, jaką mógłby nosić zapracowany prawnik albo prywatny lekarz z Harley Street. Tuż obok o ławkę opierała się nowa, błyszcząca hulajnoga. Nic nie odróżniało go od niezliczonych zamożnych paryskich biznesmenów – nic z wyjątkiem rysów twarzy, słabo widocznych w ciemności i trudnych do zidentyfikowania: może azjatyckich, a może kazachskich czy tureckich.

W cichy szum miasta wdarło się miarowe skrzypienie nadjeżdżającego roweru. Mężczyzna podniósł wzrok i na szczycie najbliższych kamiennych schodów zobaczył po chwili kogoś w czarnych nylonowych szortach i ciemnej koszulce, z plecakiem z naszytymi paskami odblaskowymi, które rozbłysły jaskrawo w świetle reflektorów przejeżdżającego samochodu. Przybysz oparł rower o balustradę, przypiął go na kłódkę, zbiegł na dół i podszedł bliżej.

– Ça va? – Usiadł na ławce. Mimo nocnego chłodu miał przepoconą koszulkę.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Ça ne fait rien – odparł, zaciągając się dymem.

– Hulajnoga? – rzucił po francusku rowerzysta, zdejmując obryzgany błotem plecak. – Po co?

– Dla mojego dzieciaka.

– Nie wiedziałem, że jesteś żonaty.

– A kto mówi, że jestem?

Przybysz wybuchnął śmiechem.

– Dobre, celny strzał!

Mężczyzna w garniturze pstryknął niedopałkiem do rzeki.

– I jak było?

– Ten od ciebie mówił, że pójdzie jak z płatka, ale było ciężko. Myślałem, że chodzi o jakiś oddalony, opustoszały park, ale nie. Putain de merde, to jest dokładnie między dworcem Montparnasse i katakumbami!

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Znasz Paryż.

– Tak, ale niecodziennie widuję takie rzeczy.

Umilkli i popatrzyli na rzekę. Minęła ich idąca pod rękę para, lecz ani zakochany, ani zakochana nie zwrócili na nich najmniejszej uwagi.

– Ale nikogo tam nie było, tak? – spytał po chwili mężczyzna.

– Ani żywego ducha. Miałem szczęście, bo okazało się, że to kwatera tuż pod murem od strony Rue Froidevaux. Kawałek dalej i mógłby mnie zobaczyć ktoś z kamienicy naprzeciwko.

– Bardzo się zmęczyłeś?

– Nie, tylko nie mogłem za bardzo hałasować. No i ten cholerny deszcz. Spójrz! – Rowerzysta wskazał swoje adidasy, uwalane błotem jeszcze bardziej niż plecak.

– Quel dommage.

– Wielkie dzięki.

Mężczyzna zerknął w lewo i w prawo. Na deptaku nie było nikogo oprócz znikającej w oddali pary.

– Dobra, zobaczmy, co tam masz.

Rowerzysta rozpiął plecak, w którym ukazała się kolejna porcja błota i coś owiniętego brezentem, folią bąbelkową i irchą. Buchnął nieznośny fetor. Mężczyzna wyjął małą latarkę i uważnie to obejrzał. W końcu chrząknął z aprobatą.

– Świetnie. Długo jechałeś?

– Dziesięć minut, bocznymi ulicami.

– Cóż, lepiej nie siedźmy tu za długo...

Mężczyzna pochylił się i otworzył zatrzask torby. Jej wierzch opadł, odsłaniając jakiś przedmiot, który błysnął krótko w odbitym świetle odległej lampy.

Rowerzysta zajrzał do środka.

– Co to jest? Nie biorę ani plastiku, ani cennych metali.

– Nie, twoje pieniądze są tutaj. – Mężczyzna poklepał się po wewnętrznej kieszeni marynarki i włożył tam rękę. Nagle znieruchomiał i gwałtownie podniósł wzrok. – Zaczekaj! – szepnął, nachylając się ku rowerzyście. – Ktoś idzie.

Gdy kierowany odruchem rowerzysta zareagował podobnie, mężczyzna intymnym gestem położył mu rękę na ramieniu, jednocześnie ukrywając twarz przed zbliżającym się przechodniem – rzecz w tym, że nikt nie nadchodził, deptak był zupełnie pusty. Drugą ręką mężczyzna wyjął z kieszeni Spyderco Matriarch 2, składany nóż taktyczny z cienkim ostrzem w kształcie odwróconej litery „S”, który stworzono tylko do jednego celu. Zaprojektowany przez Emersona hak na grzbiecie głowni umożliwiał jego szybkie otwarcie: podczas wyjmowania wystarczyło zaczepić nim o krawędź kieszeni.

Ostrze, niczym niewyraźna czarna smuga, wślizgnęło się między drugie i trzecie żebro, wsunęło głębiej, przecięło główne arterie nad sercem i błyskawicznie wysunęło się na zewnątrz. Mężczyzna wytarł je o szorty rowerzysty i jednym płynnym ruchem schował nóż do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wszystko razem nie trwało dłużej niż dwie sekundy.

Rowerzysta siedział nieruchomo, zaskoczony i zszokowany. Choć jego klatka piersiowa wypełniała się już krwią, rana była tak mała, że koszulkę miał prawie niezakrwawioną. Tymczasem mężczyzna wyjmował już z torby długi, ciężki, stalowy łańcuch i kłódkę; oprócz grubej gumowo-lateksowej wykładziny nie było w niej nic innego. Wstał, sprawdził, czy nikt nie idzie, chwycił hulajnogę, złożył ją, przytknął do piersi rowerzysty, skrzyżował na niej jego bezwładne ramiona, owinął je łańcuchem, mocno ściągnął końce, po czym spiął je kłódką. Jeszcze raz rzucił okiem na deptak i drugą stronę rzeki, dźwignął rowerzystę z ławki, zawlókł go pod ciemny most, po czym przerzucił jego nogi za wysoki krawężnik i powoli spuścił go do wody.

Minęło kolejne dziesięć sekund.

Lekko zdyszany, przez chwilę patrzył, jak obciążone hulajnogą i łańcuchem ciało znika w głębinie. Potem wrócił do ławki, ostrożnie wyjął z plecaka owinięty przedmiot, włożył go do torby. Zamknął torbę i plecak, poprawił krawat, wygładził marynarkę, wszedł schodami na górę i, mijając rower, wrzucił plecak do kosza na śmieci.

Zapalił kolejnego gauloises’a, ujął mocniej uchwyt torby i na placu św. Michała zatrzymał taksówkę.

2

Godzinę później

CLIVE BENTON ZWOLNIŁ, zjechał na prawą stronę Wild Irish Road, skręcił w wąską, zakurzoną drogę i zatrzymał się dopiero wtedy, kiedy drzewa całkowicie przesłoniły przelotówkę. Wysiadł ze starego forda falcona, postawił dach i założył mały plecak. Wyjął telefon, uruchomił nawigację, znalazł swoją pozycję i wszedł do lasu. Wysokie świerki i sosny wydmowe rosły daleko od siebie, więc szło mu się bardzo łatwo. Mimo pory roku zimno zdawało się zapomnieć o swoich obowiązkach i powietrze wciąż było zwodniczo ciężkie od sennego ciepła. Patrząc na wschód, między drzewami widział zbocza wzgórz, które w oddali przechodziły w szczyty gór Sierra Nevada, szare zęby na tle błękitnego nieba. Wkrótce miał je pokryć śnieg.

Jako historyk znał dzieje tych terenów jak nikt na świecie. Było to serce krainy tych, których w 1849 roku ogarnęła gorączka złota, na zboczach wzgórz wciąż roiło się od dziur i blizn w miejscach, gdzie potężne strumienie wody wyrywały z ziemi złotonośny piasek, by wraz ze żwirem zepchnąć go do wielkich płuczni. Ale dni te już dawno minęły i wzgórza na zachodnim skraju Sierra Nevada, siedemdziesiąt pięć kilometrów od Sacramento, były teraz prawie zupełnie wyludnione. Dla garstki starych górniczych miasteczek – o nazwach takich jak Dutch Flat, Gold Run, Monte Vista, You Bet czy Red Dog – nastały ciężkie czasy. Niektóre wymarły, a nieustraszeni mieszkańcy kilku innych odrestaurowali górnicze chaty i hotele sklecone z listew, przekształcając je w atrakcje turystyczne albo domki letniskowe. I rzeczywiście, turyści, wędrowcy oraz mieszkańcy wielkich miast poszukujący letniego azylu napływali tu coraz szerszym strumieniem. Boom sektora nieruchomości przewidywano już od dawna i wydawało się, że w końcu nadszedł.

Tu i ówdzie wciąż można było znaleźć domy nielicznych szczęściarzy z okresu gorączki złota, które – ukryte w dolinach czy na równinach i od lat zabite deskami – powoli popadały w ruinę. Benton przystanął, żeby sprawdzić kierunek marszu. Właśnie zbliżał się do jednego z nich, domu, który miał dla niego wyjątkowe znaczenie. Według GPS-u stał mniej więcej tysiąc metrów na wschód od niego, na skraju niskiej grani. Nazywano go Domem Donnera, ponieważ należał kiedyś do córki Jacoba Donnera, tego od słynnej wyprawy.

Szedł ostrożnie dalej, po cichu, trzymając się zacienionych części lasu. Wspiął się na grań i zwolnił jeszcze bardziej. Między drzewami połyskiwały kawałki metalu, fragmenty czegoś pomarańczowego i żółtego: wiedział, że są to dwa duże buldożery stojące na starej drodze górniczej, gotowe ruszyć na dom i obrócić go w stertę cegieł, tynku, gipsu i rozszczepionych drewnianych belek – miały zrobić miejsce dla nowego pola golfowego i osiedla mieszkaniowego nad Bear River.

Kiedy podszedł bliżej, zobaczył wszystko wyraźniej, buldożery i ciężarówkę, która je przywiozła. Silnik ciężarówki mruczał na wolnych obrotach, wokoło rozchodził się zapach spalin wymieszany z zapachem dymu papierosowego i słychać było cichy szmer rozmów kilku robotników. Aby ich obejść, Benton zatoczył szeroki łuk, szybko przeciął drogę i znalazł się w miejscu, gdzie nie mogli go zobaczyć. Idąc zboczem grani, nareszcie ujrzał cały dom, wczesny przykład hiszpańskiego odrodzenia. Dotarł do granicy posiadłości. Przykucnął za niskim murkiem na skraju lasu i przyjrzał się domowi, kiedyś na pewno bardzo ładnemu. Miał długi, niski, pobielony portal, mauretańską kopułę oraz dzwonnicę, ale wyłożony czerwoną dachówką dach zdążył już się zapaść, a po oknach pozostały jedynie ziejące czernią dziury. Rozległy ogród i dendrarium zdziczały i porastała je teraz nieprzebyta dżungla chwastów, martwych krzewów oraz zniewolonych przez pnącza drzew ozdobnych. Pnącza dusiły też sam dom, bujnie porastając ściany i eksplodując z dziur w dachu. Namacalny dowód na efemeryczną naturę świata, pomyślał Benton. Sic transit gloria mundi. To prawdziwa zbrodnia, że jutro o tej porze już go nie będzie, że zmieni się w stos cegieł i tynku. Zwolennicy zachowania domu stoczyli o niego ciężki bój, ale po przeszło półwiecznych kłótniach liczni potomkowie Donnera doszli do wniosku, że w grę wchodzi tylko jedno rozwiązanie: wyburzenie i sprzedaż. I tak oto deweloperski dolar przebił wszelkie prośby i błagania tych, którzy chcieli ocalić tę starą posiadłość.

Benton zerknął na grań. Mężczyźni rozładowali już buldożery, ciężarówka wyrzuciła chmurę czarnych spalin i odjechała nieco dalej. Robotnicy – naliczył ich czterech – swoje samochody zaparkowali na drodze, sęk w tym, że żaden z nich nie zamierzał chyba odjechać. Co gorsza, wyglądało na to, że chcą po raz ostatni przeszukać dom.

Cholera, musiał się pośpieszyć. Formalnie rzecz biorąc, zamierzał się tam włamać, lecz powtarzał sobie, że robi to dla wyższego celu. Zresztą czy aby na pewno naruszał prawo, włamując się do domu, który i tak miał zostać zburzony?

Przeskoczył przez murek, przebiegł przez zachwaszczony ogród, przystanął na zniszczonej werandzie i rozejrzał się na wszystkie strony. Upewnił się, że teren jest czysty, i przez otwarte drzwi wszedł chyłkiem do środka, do skromnego holu pachnącego kurzem i starym drewnem. Dom już dawno oczyszczono z wszelkich cennych rzeczy, ale kilka połamanych, bezwartościowych mebli pozostało. Szybko przeszukał parter – salon, kuchnię, patio, jadalnię, pokoje służby, komórki i szafy – lecz nic nie znalazł. Czym się nie przejął, bo nie oczekiwał, że trafi na to tutaj.

Wbiegł schodami na piętro. Wyjrzał przez okno i zdumiony zobaczył, że robotnicy przedzierają się przez ogrodową dżunglę, idąc w stronę domu. Powinien był przyjechać wcześniej. Dochodziła piąta i założył, że o tej porze już ich tu nie będzie.

Na piętrze też nie znalazł nic interesującego. Wieka zmurszałych kufrów rozpadały się w rękach, szafy ziały pustką, a w kilku przegniłych komodach walały się koce i ubrania, w których gniazda uwiły sobie szczury. Na ścianach wisiało kilka barwnych litografii, a pozostałe leżały na podłodze, rozbite, poplamione i wyblakłe.

Wiedział, że pod mauretańską kopułą jest strych, lecz nie mógł znaleźć prowadzących tam schodów. Chodząc z kąta w kąt, usłyszał nagle głosy na dole, głosy i ordynarny śmiech.

Wejdą na górę? Oczywiście, że tak. Kazano im po raz ostatni przeczesać cały dom, sprawdzić, czy nie zostało w nim nic cennego i czy nie mieszkają tu dzicy lokatorzy. Co znaczyło, że będą szukać wszędzie.

Wyszedł na główny korytarz i uważnie zbadał ściany – w starych hacjendach często budowano ukryte przejścia. Okazało się, że w tej też, bo znalazł półkę z kilkoma stoczonymi przez robaki książkami, wpuszczoną w ścianę, której nierówne krawędzie rzucały się w oczy. Pchnął ją mocno ramieniem. Zgodnie z przewidywaniami obróciła się, odsłaniając prowadzące na górę schody. Wślizgnął się do środka i ostrożnie ją zamknął z nadzieją, że robotnicy nic nie zauważą. Bardzo na to liczył, bo przecież nie spodziewali się chyba, że pod kopułą może być strych. Prawda?

Wszedł na spiralne schody, płosząc zaskoczone myszy, które uciekały mu z piskiem spod nóg. Drewniany sufit, klapa i głośne skrzypnięcie zardzewiałych zawiasów – znieruchomiał i wytężył słuch. Kroki robotników nie ucichły, a ich śmiech sugerował, że nic nie słyszeli.

Strych był mały i, co zaskakujące, wciąż pełen mebli, pudeł, szafek na broń, popękanych luster, kufrów marynarskich i przeróżnych bibelotów – stał tam nawet stolik do pokera na osiem osób. Benton podciągnął się, stanął na podłodze i gdy zaczął się rozglądać, załopotały skrzydła i z dzwonnicy zerwało się stadko gołębi. Tak, mogło tu być coś wartościowego, ci od przeprowadzek najwyraźniej nie zajrzeli do tej części domu. Niestety, aby to coś znaleźć, musiałby tu spędzić co najmniej kilka godzin. W dodatku ta podłoga. Głośno skrzypiała, narobiłby hałasu. Nie, lepiej zaczekać, aż robotnicy odjadą.

Ich głosy rozbrzmiewały już na piętrze. Głosy i kroki, czuł też zapach dymu papierosowego. Ale nie, drzwi chyba nie znajdą, nie powinni...

Ale znaleźli. Znieruchomiał i wytężył słuch. Jeden z nich coś krzyknął i po chwili zahurkotała otwierana półka.

Z głucho walącym sercem Benton rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejś kryjówki. Mógłby schować się w szafie, ale nie, do szafy na pewno zajrzą. Więc może w kufrze? Też nie – był po brzegi wypchany rupieciami. Znalazł się w pułapce.

Głosy dudniły już u podnóża schodów. Tamci jeszcze na nie nie weszli, widocznie kłócili się, kto pójdzie przodem.

Ich było czterech, a on jeden. Spojrzał na ciężki kufer marynarski. Tak, to jest to. Naparł nań ramieniem i z głośnym szurgotem przepchnął na klapę.

Na dole zapadła cisza.

Nie, kufer może okazać się za lekki. Na wszelki wypadek ustawił na klapie jeszcze jeden i obciążył go dodatkowo kilkoma ciężkimi meblami. Panująca na schodach cisza mówiła, że tamci dobrze słyszą, co robi. Przywalił kufry stertą wszystkiego, co tylko wpadło mu w ręce, usiadł i znów nadstawił ucha.

– Hej! – krzyknął jeden z robotników. – Kto tam jest?

Benton wstrzymał oddech.

– Kto tam jest, do cholery? Złaź na dół, ale już!

Chwila ciszy.

– Czekamy tu na ciebie!

Benton czuł, że zaraz pękną mu płuca.

– Hej, dupku! Jeśli natychmiast nie zejdziesz, ściągniemy cię stamtąd za nogi!

Przytłumiony stukot, jeden i drugi: próbowali podnieść klapę. Ale na kufrach leżało co najmniej sto kilo wszelkiego barachła, więc ani drgnęła. Jego lęk ustąpił miejsca rozbawieniu, gdy któryś z robotników naparł na klapę ramieniem. Nic z tego nie wyszło, więc znów zaczęli łomotać w nią pięściami.

– Dobra, koleś, dzwonimy na policję!

Koniecznie, pomyślał Benton. Zanim by przyjechali, minęłoby co najmniej pół godziny, może nawet więcej. A on zdążyłby tymczasem przeszukać strych.

Nie dbając już o zachowanie ciszy, zaczął otwierać kufry, grzebać w zapleśniałych ubraniach i kocach, rozrzucać po podłodze stare zabawki, komiksy z lat czterdziestych, rozpadające się gry planszowe i podręczniki szkolne. Przejrzał stertę przeżartych przez mole egzemplarzy „National Geographic”, „Life”, „Stag”, czasopism „Saturday Evening Post” i „Boy’s Own” oraz stos gazet z czasów tuż przed kalifornijską gorączką złota. On szukał, a ci na schodach wciąż krzyczeli, grozili i walili pięściami w klapę. W końcu umilkli, a Benton, wyglądając przez okno dzwonnicy, zobaczył, że wyszli na dwór, jeden z komórką w ręku.

Szukał dalej, szybko, lecz metodycznie przetrząsając wszystkie kąty małego strychu. Ogarniało go coraz większe zniechęcenie, bo w tych przegniłych starociach nie dostrzegł najmniejszego śladu tego, co go tu przywiodło. Może wcale tu tego nie było.

I wtedy na dnie kolejnego kufra, pod warstwą narzut, znalazł żelazne pudełko. Wiedział, że to jest to, zanim je jeszcze otworzył. Było zamknięte na klucz, lecz wsunął zardzewiały pręt w sterczące pod zamkiem obejmy, podważył wieko i podniósł je trzęsącymi się rękami. W środku leżał plik listów mocno przewiązanych sznurkiem, a tuż obok stary dziennik w poplamionej ciemnozielonej okładce. Wyjął go z pudełka i z najwyższą ostrożnością otworzył.

Na pierwszej stronie widniała krótka legenda sporządzona precyzyjnym kobiecym pismem.

Zabrakło mu tchu. Ten skarb, ten Święty Graal historii amerykańskich pionierów, naprawdę istniał! Wciąż trzęsąc się z zaskoczenia i radości, dopiero teraz uświadomił sobie, że nigdy dotąd nie śmiał żywić takiej nadziei, marzyć, że będzie miał szczęście go znaleźć. Nawet przeszukując strych, nie wierzył, że dziennik tu będzie. Ale był, bo oto trzymał go własnymi rękami.

Czystą siłą woli zdusił impuls, który kazał mu zacząć czytać już teraz, zaraz, natychmiast. Nie, przyjdzie na to czas, bo teraz musiał czym prędzej stąd uciekać.

Włożył dziennik do pudełka, a pudełko do plecaka. Podszedł do okna. Dwóch robotników wciąż kręciło się przed domem, a trzeci wdrapał się na pęknięty cokół, na którym stał kiedyś jakiś posąg, i rozmawiał głośno przez telefon. Ten dupek naprawdę zadzwonił na policję!

Benton szybko odsunął kufry i wytężył słuch. Gdzie był czwarty? Czekał na niego? Ale nie, pod podłogą panowała cisza, więc w końcu podniósł klapę. Nikogo. Na schodach było pusto. Jak najciszej zszedł na dół, prześlizgnął się przez otwartą półkę i rozejrzał. Korytarz też ział pustką.

Ruszył do holu. I nagle zza rogu wypadł ten czwarty, odcinając mu drogę ucieczki.

– Tu jesteś, sukinsynu! – ryknął i zaprawił go pięścią w brzuch.

Zaskoczony Benton runął na podłogę, wijąc się z bólu i walcząc o oddech.

– Tu jest! – krzyknął triumfalnie robotnik. – Mam go!

Znów spojrzał na Bentona, który właśnie próbował wstać, i kopnął go mocno w bok. Ta przemoc, radość faceta, że może jej użyć, podziałały na Bentona jak płachta na byka. Padając, zgubił plecak, więc teraz chwycił go, zakręcił nim jak młotem i zdzielił robotnika w głowę: plecakiem i schowanym w nim żelaznym pudełkiem. Mężczyzna zatoczył się do tyłu i upadł ciężko na podłogę.

– Zabiję cię! – wrzasnął, wstając na kolana.

Ale Benton – z plecakiem w ręku – pędził już ile sił w nogach. Zbiegł ze schodów, skręcił w stronę tylnej części domu, wyskoczył przez okno i przez zarośnięty ogród pognał w kierunku Bear River. Robotnik deptał mu po piętach, trzech pozostałych też puściło się w pościg, ale on był szczupły i silny – od młodości wędrował po górach – więc szybko zostawił ich w tyle. A teraz przebiegł między drzewami, zsunął się skarpą do wody, wszedł na piaszczystą mierzeję, potem na głębinę i popłynął z plecakiem wysoko nad głową. Płynął ze wszystkich sił, aż znów dotknął nogami piasku. Wyszedł z wody, odwrócił się i na drugim brzegu rzeki zobaczył robotników, którzy stali tam, ciskając groźbami.

Pokazał im środkowy palec, potruchtał do lasu, zatoczył szeroki krąg i w górze rzeki wrócił na przeciwległy brzeg. Włączył nawigację i po chwili z ulgą stwierdził, że jego błyszczący kabriolet czeka w ukryciu dokładnie tam, gdzie go zostawił. Zamknął plecak w bagażniku, powoli wjechał na Wild Irish Road i gdy trzynaście kilometrów dalej minęły go dwa policyjne radiowozy z migającymi kogutami na dachu, nie mógł się powstrzymać i wybuchnął głośnym śmiechem.

3

20 listopada

NORA KELLY WSTAŁA i przeciągnęła się, próbując rozluźnić mięśnie stężałe po wielu godzinach klęczenia na ziemi wśród szpachelek, kilofów i pędzelków, w czwartej i ostatniej już izbie prehistorycznej ruiny w osadzie Indian Pueblo.

– Fajrant – rzuciła do swojego asystenta, Jasona Salazara.

Mężczyzna eksplorujący sąsiednią działkę też wstał i otrzepał zakurzone dżinsy. Zdjął kowbojski kapelusz, wytarł chusteczką czoło i włożył go z powrotem: mimo późnej pory roku termometr wciąż pokazywał dziesięć, piętnaście stopni Celsjusza.

Nora przechyliła płócienny worek wiszący na lusterku instytutowej terenówki i pociągnęła długi łyk wody. Stanowisko, które badali, nie przyciągało oka, za to widok, który się z niego roztaczał, zapierał dech w piersi. Starożytni Indianie Pueblo zawsze budowali swoje osiedla, mając na względzie panoramę, którą potem będą oglądali. Maleńka ruina stała na szczycie niewielkiego wzniesienia u podnóża Cerro Pedernal, góry o płaskim wierzchołku, którą rozsławiły obrazy Georgii O’Keeffe. Góra – majestatyczna, połupana głębokimi kanionami i w wyższych partiach porośnięta drzewami – wznosiła się monumentalnie za nimi, natomiast przed nimi rozciągała się rozległa równina, którą Hiszpanie nazwali Valle de la Piedra Lumbre, Doliną Błyszczącego Kamienia. Bo rzeczywiście zdawało się, że czerwone, pomarańczowe i żółte wzgórza na Ghost Ranch, Ranczu Duchów, gdzie mieszkała i tworzyła O’Keeffe, błyszczą złotawo w popołudniowym słońcu.

Podchodząc do stołu roboczego, Nora dostrzegła w oddali spiralny słup kurzu sunący drogą prowadzącą na wykopaliska, którą górnicy dojeżdżali kiedyś do mieszczącej się w pobliżu kopalni uranu.

Salazar stanął obok niej i mruknął:

– Ciekawe, kto to?

– Nie mam pojęcia – odparła Nora.

Zaczęli pakować narzędzia i układać je w prowizorycznej szopie stojącej obok stanowiska. Po chwili z kurzu wyłonił się samochód, który ostrożnie wjechał na wyboistą drogę biegnącą na szczyt wzniesienia. Wóz był stary, klasyczny, ale Nora nie wiedziała, jakiej jest marki. Zaparkował powoli obok terenówki i zaczekał, aż opadnie tuman kurzu. Kiedy opadł, otworzyły się drzwi i zobaczyli szczupłego, wysokiego mężczyznę z czarną czupryną opadającą na kościstą, lecz przystojną twarz i zmrużone w słońcu bystre, niebieskie oczy. Miał na sobie najbrzydszą koszulę w tureckie wzory, jaką Nora kiedykolwiek widziała, szkaradztwo w skłębione, purpurowo-pomarańczowe maziaje. Był kilka lat starszy od niej, więc musiał dobijać czterdziestki.

– Zabłądziliśmy? – spytała.

Mężczyzna skupił na niej wzrok.

– Jeśli rozmawiam z doktor Norą Kelly, to nie.

– Tak, to ja.

– Przepraszam, że przyjeżdżam bez zapowiedzi. Clive Benton. – Mężczyzna wyjął plecak z samochodu, podszedł bliżej i uścisnął jej rękę, krótko i energicznie. – Powinienem był zadzwonić, ale... – Lekko się zawahał. – W instytucie powiedziano mi, że jest pani na wykopaliskach i nie ma tu zasięgu, a potem pomyślałem, że i tak nie potrafiłbym opisać tego przez telefon, więc...

Nora przerwała tę nerwową tyradę.

– Niech pan usiądzie i napije się kakao. – Zaprowadziła go do zadaszonego stołu, na którym stały termos i kilka plastikowych kubków.

Mężczyzna przycupnął na brzegu krzesła.

– Co to za samochód? – zapytała Nora. Chciała, żeby poczuł się swobodniej.

Bentonowi natychmiast pojaśniała twarz.

– Ford futura z sześćdziesiątego czwartego roku. Sam go odrestaurowałem.

– Kiepski wóz na te drogi.

– Fakt, ale to, co mam do powiedzenia, nie mogło czekać.

Nora usiadła naprzeciwko niego.

– Dobrze, więc o co chodzi?

Benton zerknął na Salazara.

– To... poufne.

– Jason jest adiunktem w naszym instytucie i mogę ręczyć za jego dyskrecję. Jako archeolodzy robimy wiele poufnych rzeczy, więc nie musi się pan obawiać.

Mężczyzna kiwnął głową i wiatr rozwiał mu włosy. Był wciąż zdenerwowany, jakby nie wiedział, od czego zacząć. W końcu podniósł z ziemi plecak, otworzył go, wyjął plastikowy woreczek strunowy, a z woreczka owinięty w bibułkę foliał. Z nabożną czcią położył go na stole i delikatnie rozwinął palcami bibułkę.

– Dziennik Tamzene Donner. Oryginał.

Nora spojrzała na dziennik pustym wzrokiem. To nazwisko nic jej nie mówiło.

– Czyj?

– Tamzene Donner. – Benton zerknął z ukosa na nią i na Salazara. – Żony George’a Donnera, tego od tej słynnej wyprawy. Karawany pionierów, którzy utknęli zimą w górach i byli zmuszeni uciec się do kanibalizmu.

– Ach, tych Donnerów... Zatem rozumiem, że ten dziennik ma... znaczenie historyczne? – Nora zastanawiała się, dokąd to wszystko prowadzi.

– Powiedziałbym, że wprost nieocenione.

Po tym oświadczeniu zapadła krótka cisza.

– Może będzie lepiej, jeśli najpierw wprowadzę was w temat – ciągnął Benton. – Jestem niezależnym historykiem i specjalizuję się dziewiętnastowiecznej ekspansji terytorialnej na zachód. Tak się przypadkiem składa, że jestem też dalekim krewnym ocalałej z tej katastrofy rodziny Breenów. Ale to nieważne. Badam tę tragedię od wielu lat. Otóż jedną z nielicznych rzeczy, której żaden z ocalałych nie zaprzeczył, było to, że Tamzene Donner prowadziła dziennik, szczegółowo opisując każdy dzień wyprawy. Historycy od dawna podejrzewali, że zabrał go i zachował któryś z osadników, rzecz w tym, że nigdy go nie odnaleziono. Aż do teraz. – Dramatycznym gestem wskazał zaplamioną, wystrzępioną księgę. – Śmiało, proszę otworzyć.

Nora pochyliła się i z największą ostrożnością otworzyła foliał na pierwszej stronie.

– Widzi pani, co napisała? Tamzene Donner. Mój dziennik. Od 12 października 1846 do... Proszę zauważyć, że nie wstawiła końcowej daty, bo umarła z głodu, a potem... – Benton odchrząknął. – Potem zjadł ją niejaki Keseberg.

– Ten, którego oskarżono o morderstwo? – wtrącił Salazar. – O to, że zabił ją celowo? Bo chciał ją zjeść?

Benton spojrzał na niego lekko zaskoczony.

– Tak, zgadza się. Widzę, że zna pan tę historię.

Salazar wzruszył ramionami.

– Z ogólniaka. Zaintrygowała mnie. – Wykrzywił usta w uśmiechu. – Kogo by nie zaintrygowała?

Nora kiwnęła głową.

– Dobrze, ale dlaczego przychodzi pan z tym akurat do mnie?

– Dlatego, że chcę panią o coś poprosić.

– Więc śmiało, niech pan prosi.

Benton odpowiedział dopiero po chwili.

– Po pierwsze, kierowała pani kilkoma wykopaliskami w Sierra Nevada i zna pani te góry...

– Nie do końca.

– Jest pani jedną z najlepszych specjalistek archeologii terenowej. Badała pani miejsca, w których doszło do kanibalizmu, w tym Quivirę, osadę skalną odkrytą przez panią w Utah.

– To prawda.

– Poza tym ma pani wszelkie uprawnienia i poparcie instytutu.

Nora odchyliła się na krześle.

– Czuję się jak na rozmowie w sprawie pracy...

– Już ją pani ma, oczywiście pod warunkiem, że pani nie odmówi. Jest pani idealną kandydatką.

– Do czego? – Cały ten taniec zaczynał ją denerwować.

– Najpierw muszę was poprosić, żebyście dali mi słowo honoru, że to, co tu powiemy, pozostanie między nami.

– Czy to nie jest trochę zbyt dramatyczne?

– Przepraszam – rzucił pośpiesznie znów zdenerwowany Benton. – Wiem, jak to brzmi, ale kiedy usłyszycie, co powiem, sami zrozumiecie, dlaczego chcę utrzymać to w tajemnicy. To długa opowieść i ostrzegam, dość wstrząsająca.

Nora zerknęła na zegarek. Prawie wpół do piątej. Słońce zachodziło dopiero za pół godziny, poza tym o tej porze na pustyni było bardzo przyjemnie. Uśmiechnęła się lekko i skrzyżowała ręce. Wbrew sobie była zaintrygowana powagą przybysza.

Benton wziął głęboki oddech, położył ręce na kolanach i zaczął mówić, powoli i rozważnie. Znał tę historię na pamięć.

4

WYCHOWYWAŁEM SIĘ NA PRZEDMIEŚCIACH San Francisco i pierwszy raz usłyszałem o tym jako mały chłopiec. Wspomniałem, że moja rodzina, a konkretnie rodzina ze strony mojej matki, jest spokrewniona z potomkami Breenanów, którzy brali udział w wyprawie Donnera. Kiedy matka opowiedziała mi tę historię, od razu połknąłem haczyk. Poszedłem na studia, ukończyłem historię i zrobiłem doktorat.

Katastrofa wyprawy Donnera jest jedną z największych tragedii w historii amerykańskich ruchów migracyjnych. Grupa pionierów wyruszyła na zachód, do dzikiej wtedy Kalifornii, lecz zamiast ją ucywilizować, dopuściła się niewyobrażalnych okrucieństw. Stworzyła odwrotność amerykańskiego snu.

Dwiema głównymi postaciami dramatu byli George Donner i jego żona, Tamzene. George’em, mężczyzną rosłym i krzepkim, kierował głód ziemi. Pragnął jej całe życie, chciał zostać farmerem. Tamzene, kobieta o manierach dobrze wykształconej damy, była nauczycielką i miała wrodzone poczucie dobra i zła. Dochowali się trzech córek, a George miał jeszcze dwie z poprzedniego małżeństwa.

W tysiąc osiemset czterdziestym szóstym roku Kalifornia należała do Meksyku, ale w powietrzu wisiała wojna i spodziewano się, że Ameryka zagarnie część tamtejszych ziem. Donner dostrzegł okazję, żeby trochę tej żyznej ziemi zdobyć dla siebie, i postanowił zaangażować się w to od samego początku. Był dobrym mówcą i udało mu się przekonać do swojej wizji brata Jacoba i jego rodzinę.

Wiosną czterdziestego szóstego on, Tamzene oraz ich pięć córek opuścili Independence w Missouri wraz z dużą grupą innych emigrantów. Ale nie była to przypadkowa zbieranina osadników: ci ludzie mieli pieniądze. Była to karawana zasobnych, a nawet bogatych pionierów zaopatrzonych we wszystko, co najlepsze. Tamzene, która zamierzała otworzyć szkołę dla dziewcząt, zabrała podręczniki szkolne, przybory, tabliczki do pisania, kredę, broszury religijne, Biblie, a nawet kilka obrazów olejnych i akwareli. George załadował na wóz bele aksamitu, jedwabiu i atłasu, aby z dużym zyskiem sprzedać je w Kalifornii. Niektórzy mieli przy sobie duże sumy pieniędzy. Niejaki Jacob Wolfinger na przykład wiózł metalową szkatułę ze złotem, za które zamierzał kupić ziemię, postawić dom i rozkręcić jakiś interes.

Jednak nie licząc ich bogactwa, była to zupełnie normalna wyprawa, dobrze zorganizowana karawana. Historia szybko by o niej zapomniała, gdyby nie jedna rzecz: brzemienna w skutki decyzja, którą podjęli na szlaku. W Wyoming Donner i inni postanowili pojechać dalej krótszą drogą. Nazywano ją Skrótem Hastingsa, od Lansforda Hastingsa, podróżnika, który bardzo promował swój przewodnik po tamtejszych terenach. Donner i około dziewięćdziesięciu innych zagłosowało za zmianą trasy. Pozostali wybrali starą.

Tak więc rozdzielili się i karawana Donnera ruszyła na południowy zachód Skrótem Hastingsa. Nowy szlak przecinał pasmo Wasatch w Górach Skalistych i kiedy okazał się dużo gorszy, niż opisywał to autor przewodnika, Donner zrozumiał, że coś jest nie tak. Ale było za późno, żeby zawrócić. Pokonali góry, dalej musieli przejść przez Wielką Pustynię Słoną w dzisiejszym stanie Utah i wkrótce zaczął im doskwierać brak wody. Było tak źle, że niektórzy dawali dzieciom do ssania spłaszczone kule rewolwerowe, żeby ulżyć ich straszliwemu cierpieniu. Zabrakło nie tylko wody, ale i żywności. Wszystko zaczęło się rozpadać. Coraz częściej wybuchały kłótnie. Indianie ukradli kilka wołów, a inne zastrzelili z łuków. Strzelali na chybił trafił zza skał i z drzew, postrzelili też kilku osadników, którzy odnieśli ciężkie rany. Jeden z nich nie mógł chodzić, więc wysadzono go z wozu i zostawiono na szlaku na pewną śmierć. Przez cały ten czas Tamzene Donner szczegółowo opisywała w dzienniku wszystko to, co się działo.

Na pustyni w Nevadzie utknął w piasku wóz Wolfingera. Reszta pojechała dalej, a on został, żeby go wykopać. Wkrótce potem niejacy Reinhardt i Spitzer zgłosili się na ochotnika, że wrócą i mu pomogą. Nie było ich kilka dni. Kiedy dogonili karawanę, powiedzieli, że zostali zaatakowani przez Indian i że Wolfinger zginął.

Karawana dotarła do podnóża gór Sierra Nevada dopiero pod koniec października, bardzo spóźniona i pełna wygłodniałych osadników, ale ponieważ w górach nie leżał jeszcze śnieg, liczyli na to, że uda im się je pokonać przed nadejściem zimy.

I rzeczywiście, niewiele brakowało. Niecały dzień od szczytu przełęczy zaatakowała ich gwałtowna śnieżyca. Karawana była bardzo rozciągnięta i zamieć dosłownie ich pogrzebała. Mieli tam pozostać bardzo długo. Pięćdziesiąt dziewięć osób jadących przodem utknęło w pobliżu jeziora Truckee. Kolejne dwadzieścia dwie, w tym George, Tamzene i ich pięć córek, ugrzęzło dziesięć kilometrów za nimi, na łące w pobliżu Alder Creek. Te dwa obozy zostały odnalezione i zbadane przez archeologów.

Ale źródła historyczne wspominają też o trzecim, zwykle nazywanym Zaginionym Obozem. Założyła go mała grupa zamykająca karawanę. Byli w niej: Reinhardt, Spitzer, rodzina Carville’ów i Albert Parkin, który porzucił bliskich, aby rozpocząć nowe życie w Kalifornii. Nikt nie wie na pewno, co się stało, ale najbardziej prawdopodobne jest to, że podczas burzy śnieżnej ludzie ci zboczyli ze szlaku, trafili do ślepego kanionu u ujścia Little Truckee River i utknęli w śniegu wiele kilometrów od trzonu karawany, a według niektórych – w mrocznej kotlinie otoczonej skałami i pozbawionej słońca. Wokół Zaginionego Obozu narosło tyle legend, że nie sposób jest oddzielić prawdę od fałszu.

Tak czy inaczej, odcięci od świata osadnicy spędzili tam wiele miesięcy, bo nieustające burze pokryły okolicę warstwą śniegu o grubości od siedmiu i pół do dziewięciu metrów, i zasypały prymitywne baraki oraz nędzne szałasy, które udało im się sklecić. Głodni i stłoczeni w brudnych norach, jeden po drugim zaczęli umierać. Zjedli resztki zapasów. Potem woły i konie. Zjedli psy. W końcu zaczęli wykopywać zamrożone zwłoki swoich towarzyszy.

Obdzierali je ze skóry i gotowali. Najpierw organy wewnętrzne, wątrobę, serce, jelita i płuca. Potem miażdżyli kości i wyjadali szpik, rozłupywali czaszki i zjadali mózg. Kiedy skończyło się i to, gotowali kości, żeby wydobyć z nich tłuszcz...

Benton poprawił się na krześle i zerknął na daleki horyzont. Nora i Salazar milczeli.

– Trzeba dodać, że nie wszyscy brali w tym udział. Wielu odmówiło, nie chcąc jeść ludzkiego mięsa. Historycy do dzisiaj spierają się o to, ilu z nich zostało kanibalami. Im więcej osób umierało z głodu, tym więcej żywności mieli ci, którzy jeszcze żyli. Nie sposób sobie wyobrazić, jak to musiało wyglądać. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu gnieździli się w tych strasznych obozowiskach, w szałasach zatłoczonych mężczyznami, kobietami i dziećmi, norach cuchnących odchodami i gnijącym ludzkim mięsem tak bardzo, że trudno tam było oddychać. Grupa piętnastu zdesperowanych osadników wyruszyła w końcu w góry – chcieli dotrzeć do Kalifornii i wezwać pomoc. Udało się siedmiu, i to tylko dzięki temu, że zjedli ciała tych, którzy umarli po drodze.

W lutym przybyła pierwsza ekspedycja ratunkowa. Jej uczestnicy ujrzeli sceny tak potworne, że nie mieściły się w głowie. Jeden z nich opowiadał potem, że zobaczył siedzące na pniu dzieci z twarzami umorusanymi krwią: jadły właśnie na wpół upieczone wątrobę i serce swojego własnego ojca, a wokół nich walały się inne części jego ciała.

Pierwsza ekspedycja mogła ocalić zaledwie kilka osób, ponieważ spiesząc przez góry na ratunek uwięzionym osadnikom, sami omal nie umarli z głodu. Tamzene i George Donnerowie wciąż żyli, ale Tamzene nie chciała zostawić męża, który umierał na zakażenie ręki. Druga i trzecia ekspedycja uratowała kolejnych, mimo to Tamzene pozostała u boku George’a nawet wtedy, kiedy zabrano i wywieziono ich dzieci.

W którymś momencie tego zamieszania, najpewniej pod koniec lutego, w obozowisku Donnera na brzegu Alder Creek zjawił się niejaki Asher Boardman, który uciekł z Zaginionego Obozu. Człowiek ten dawał wszystkim do zrozumienia, że jego towarzyszy ogarnęło coś w rodzaju kanibalistycznego obłędu. Był wędrownym kaznodzieją i oświadczył, że uciekł stamtąd, kiedy jego żona Edith próbowała go zabić i zjeść. Kilka dni później, tuż przed przybyciem trzeciej ekspedycji ratunkowej, on też umarł z głodu i wyczerpania.

Tamzene Donner opisała to wszystko w swoim dzienniku.

W końcu, w kwietniu, na miejsce dotarła czwarta i ostatnia już ekspedycja. Ale po odjeździe trzeciej zmarło jeszcze więcej osób i akty kanibalizmu przybrały na sile, dlatego to, co zobaczyli tam uczestnicy czwartej, było jeszcze bardziej szokujące. W obozowisku nad Alder Creek nie znaleźli nikogo żywego. George Donner zmarł, a jego częściowo rozczłonkowane ciało leżało na topniejącym śniegu z rozłupaną czaszką i wyjedzonym mózgiem. Nigdzie nie było jednak śladu jego żony. Ratownicy wyruszyli więc do sąsiedniego obozu, gdzie czekał na nich jedyny ocalały, człowiek o nazwisku Keseberg. Obok niego stała patelnia z usmażoną ludzką wątrobą i płucami. Podczas surowego przesłuchania przyznał, że są to szczątki Tamzene Donner. Jadł jej ciało od wielu tygodni i zostało mu tylko to, co leżało na patelni.

Tak czy inaczej, czwarta ekspedycja uratowała ostatnich ocalałych z karawany George’a Donnera. Jej historię opowiadano, opisywano i przedrukowywano tyle razy, tyle razy robiono z niej sensację, że stała się w końcu nierozpoznawalna. Mimo to nigdy nie przestała fascynować.

Co każe mi wyjaśnić, po co tu przyjechałem. Jak już wspomniałem, archeologom udało się zlokalizować dwa główne obozowiska: to nad jeziorem Truckee i to nad Alder Creek. Ale Zaginionego Obozu jak dotąd nie odnaleziono. Trafił tam tylko jeden uczestnik trzeciej ekspedycji ratunkowej. Nie wiadomo dokładnie, co tam zobaczył, wiadomo jednak, że za nic nie chciał tam wrócić. Biorąc pod uwagę to, co działo się w dwóch głównych obozowiskach, należy przypuszczać, że w trzecim było jeszcze gorzej, dużo gorzej. Ratownik znalazł tylko jednego ocalałego, ale człowiek ten zmarł wkrótce potem, bredząc i majacząc.

Nieuchwytna historia Zaginionego Obozu nie dawała mi spokoju. Przez sześć lat szukałem jakichkolwiek śladów jego istnienia, napotykając to martwe, to fałszywe tropy, aż w końcu postanowiłem znaleźć dziennik Tamzene Donner. W gazetach roiło się oczywiście od sensacyjnych historyjek, listów i wątpliwych relacji z drugiej ręki, ale to kluczowe źródło informacji zaginęło niemal na dwa stulecia. Wszyscy uważali, że dziennik musiał zostać w górach, zmienić się w rozmokłą papkę i zgnić na leśnym mchu, dlatego nikt nie podjął systematycznych poszukiwań. Oszczędzę wam szczegółów, ale moja cierpliwość została w końcu nagrodzona w dwojaki sposób. Po pierwsze, udało mi się go odnaleźć, dodam, że w ostatniej chwili. I po drugie, okazało się, że zawiera on nie tylko listę nazwisk wszystkich tych, którzy utknęli w Zaginionym Obozie, ale i jego namiary. Asher Boardman, ten, który stamtąd uciekł, przed śmiercią podzielił się tymi informacjami z Tamzene. Poza tym w dzienniku są opisy wielu punktów orientacyjnych i odręcznie sporządzona mapa z lokalizacją wszystkich trzech obozowisk. To zaginione cieszy się wyjątkowo złą sławą, a potworności, do których tam dochodziło, mogą nigdy nie ujrzeć światła dziennego, ale teraz wiemy przynajmniej, gdzie szukać.

Benton umilkł i pochylił się do przodu.

– I właśnie tę pracę pani proponuję: chciałbym, żeby poprowadziła pani ekspedycję poszukiwawczą, której celem będzie odnalezienie Zaginionego Obozu.

5

29 listopada

ASYSTENTKA OTWORZYŁA DRZWI i Nora weszła do gabinetu doktor Jill Fugit, dyrektorki Instytutu Archeologicznego w Santa Fe. Tuż za nią szedł Clive Benton. Gabinet, choć niewielki, był bardzo ciepły i przytulny. Podłoga wyłożona starą hiszpańska terakotą, ściany z niewypalanych cegieł, mały kominek – Nora pomyślała, że wszystko to razem budzi przyjazne uczucia. Okna wychodziły na ogród, teraz pokryty białym całunem po nocnej śnieżycy. Jedną ze ścian zdobiły dwa indiańskie dywany z Two Grey Hills, a na półce stał rząd mis ceramicznych wykonanych przez Indian z plemienia Zuni pod koniec osiemnastego wieku.

Doktor Fugit podniosła wzrok znad pliku dokumentów, wstała i uścisnęła im ręce. Jej elegancko skrojony kostium, długie blond włosy i charakterystyczne wyczucie stylu zupełnie nie pasowały do typowego obrazu zrzędliwej, pozbawionej wyobraźni akademiczki – czemu Nora w duchu przyklaskiwała. Gdy przed kilku laty zwolniło się stanowisko dyrektora instytutu, Jill Fugit była dość kontrowersyjną kandydatką, miała jednak doskonałe kwalifikacje, a jej pobudzający, czasami zjadliwy intelekt stanowił miłą odmianę po kilku mamroczących pod nosem skamielinach, które zasiadały kiedyś na jej miejscu. Jej biznesowa rzutkość i umiejętność zdobywania funduszy już teraz przynosiły instytutowi wymierne korzyści.

– Miło cię widzieć, Noro – rzuciła z werwą. – Doktor Benton, prawda? Bardzo się cieszę. Proszę, usiądźcie.

Wskazała im stojące przy kominku fotele, a sama usiadła przy biurku i spojrzała na nich z miłym, choć badawczym wyrazem twarzy.

– Napijecie się kawy albo herbaty?

Jednym z bonusów pracy w Starym Domu, jak nazywano tę część instytutu, była serwująca kawę obsługa. Fugit podniosła słuchawkę telefonu i złożyła zamówienie. Potem z wierzchu sterty dokumentów wzięła szarą teczkę i otworzyła ją.

– Panie doktorze... – zaczęła. – Widzę, że ukończył pan Stanford.

– Robiłem tam doktorat, tak. Ale magisterium na wschodzie.

– Moja Alma Mater... Ale przejdźmy do rzeczy. Przeczytałam wasz raport. – Podniosła wzrok. – Oczywiście słyszałam o wyprawie Donnera, znam też wyniki prac archeologicznych, które przeprowadzono w dwóch głównych obozowiskach, ale przedstawione przez was szczegóły są... niezwykle plastyczne, zwłaszcza opis Zaginionego Obozu, gdzie doszło najwyraźniej do aktów wyjątkowej rozpaczy i cierpienia. – Zamknęła teczkę. – Nie uszło mojej uwadze, jak zapisuje pan imię żony George’a Donnera. Była to chyba główna postać tej tragedii, dlatego historycy najdokładniej ją zbadali i o ile pamiętam, w ich pracach zawsze występuje jako „Tamsen”.

– To prawda – zgodził się z nią Benton. – Jej matka miała na imię „Tamesin” i tak nazwała córkę, ale córka wolała „Tamzene”, więc postanowiłem uszanować jej życzenie.

– Oczywiście... – Doktor Fugit umilkła. – Panie doktorze – dodała po chwili. – Krótko mówiąc, chce pan, żeby instytut sfinansował archeologiczną wyprawę poszukiwawczą do Zaginionego Obozu.

– Właśnie. Jestem historykiem i nie znam się na archeologii. To zaginione obozowisko niemal na pewno leży w Lesie Narodowym Tahoe, na terenach federalnych, dlatego aby ruszyć z wykopaliskami, musielibyśmy najpierw uzyskać niezbędne pozwolenia stanowe i federalne. Renoma, jaką cieszy się instytut, bardzo by to ułatwiła. – Benton zrobił pauzę. – Jestem też przekonany, że doktor Kelly doskonale nadaje się na kierowniczkę tej wyprawy.

Fugit wciąż świdrowała go przenikliwym spojrzeniem. Nora nigdy nie potrafiła rozszyfrować wyrazu jej twarzy.

– Cóż, tak, jak powiedziałam, pański projekt jest nad podziw wnikliwy i dobrze go przemyślałam. Ale nie sądzę, żebyśmy mogli go teraz zrealizować.

Ta jednoznaczna odmowa zaskoczyła Norę.

– Dlaczego? – spytała mniej powściągliwie, niż zamierzała.

– Choćby dlatego, że na terenie dwóch pozostałych obozowisk przeprowadzono już dokładne prace wykopaliskowe – odparła Fugit. – Co jeszcze jest tam do odkrycia?

Nora wzięła głęboki oddech.

– Pani dyrektor, ostatnie wykopaliska przeprowadzono ponad dwadzieścia lat temu. Dysponujemy dzisiaj nowymi technikami, zwłaszcza w ekstrakcji DNA...

– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę.

– Naturalnie, przepraszam. – Nora przywykła do rozmów z biurokratami nie na czasie z technologią. – Dlatego, jak dobrze pani rozumie, otworzenie nowego stanowiska umożliwiłoby nam w końcu imienną identyfikację tych, którzy tam zmarli, pomogłoby ustalić, kto... – Zawahała się, szukając najbardziej taktownego określenia. – Kto kogo, hmm, skonsumował.

W tym momencie do gabinetu wjechała kawa na wózku pchanym przez pięćdziesięcioletniego pracownika nazwiskiem Jones. Dzbanek, filiżanki, cukier, czerstwe biszkopciki. Zaczekali, aż Jones ich obsłuży i wyjdzie.

– Czy odkrycie, kto kogo skonsumował, miałoby rzeczywistą wartość naukową? – zapytała Fugit. – Poza tym, choć przedstawione przez doktora dowody są niezwykle przekonujące, zakłada pani, że na pewno znajdziecie to obozowisko. Jednak fundamentalną sprawą są koszty.

Nora wiedziała, że dyrektorka to poruszy. Przed dziesięciu laty instytut popadł w kłopoty finansowe. Teraz, pod kierownictwem Jill Fugit, nie trzeba już było zaciskać pasa. Głównie dlatego, że nowa dyrektorka bardzo oszczędnie gospodarowała budżetem.

– To prawda, że Zaginiony Obóz był do dzisiaj naprawdę zaginiony. Ale odkrycie doktora Bentona wszystko zmienia. Według wszystkich relacji jedenaście osób uwięzionych w tym obozowisku przeszło niezwykłą przemianę socjologiczno-psychologiczną. Dla instytutu byłaby to niepowtarzalna okazja, bo wykopaliska na pewno zyskałyby duży rozgłos.

Fugit spojrzała na Bentona.

– Panie doktorze, czy może pan wyłożyć na stół pieniądze z jakiegoś grantu? Nie wspomniał pan o tym w swojej propozycji.

– Nie. Szczerze mówiąc, nie.

– Czy zamierza pan o nie wystąpić?

– Nie.

– Zaraz, chwileczkę – wtrąciła Nora. – Oczywiście, że wystąpimy o grant, ale potrzebujemy do tego aprobaty instytutu.

Fugit nie odrywała wzroku od Bentona.

– Chyba nie zakładał pan, że sfinansujemy tę wyprawę?

– Właściwie to... zakładałem.

Nora zmarszczyła brwi. Zanosiło się na to, że Benton zaraz wszystko spieprzy. Jednak zanim zdążyła otworzyć usta, żeby naprowadzić go na właściwą ścieżkę, historyk dodał:

– Jest coś, o czym nie wspomniałem w raporcie.

Dyrektorka odstawiła filiżankę.

– To znaczy?

– Ta część historii powinna być utrzymana w tajemnicy z powodów, które wkrótce pani zrozumie.

Fugit założyła ręce. Czekała.

– Zapewne pamięta pani, że w raporcie wspomniałem, iż niejaki Wolfinger wiózł szkatułę ze złotem...

– Tak, pamiętam.

– I że kiedy jego wóz utknął w piasku na Wielkiej Pustyni Słonej, dwóch osadników, Reinhardt i Spitzer, wrócili na ochotnika, żeby mu pomóc. Dogoniwszy karawanę, powiedzieli, że zaatakowany przez Indian Wolfinger zginął...

– Tak, tak, pamiętam – przerwała mu coraz bardziej zniecierpliwiona dyrektorka.

– Otóż Reinhard i Spitzer skłamali. Już wtedy osadnicy podejrzewali, że Wolfingera spotkało coś złego, i odnosili się do nich z tak wielką nieufnością, tak bardzo ich ostracyzowali, że po powrocie do karawany ci dwaj musieli trzymać się z dala od grupy. Umierając z głodu w Zaginionym Obozie, Reinhardt wyznał, że Wolfinger wcale nie zginął od indiańskich strzał. Po prostu on i Spitzer zamordowali go, żeby ukraść złoto. Historycy wiedzą o tym od ponad stu lat, ale – w co trudno uwierzyć – żaden nie zadał sobie prostego pytania: co się z tym złotem stało?

– Proszę, niech pan mówi dalej.

– Oczywiście musieli przenieść szkatułę na swój wóz i ją ukryć. Dowieźli złoto w góry, gdzie zaskoczyła ich śnieżyca, a ponieważ nikt nie chciał mieć z nimi nic wspólnego, musieli zbudować szałas w pewnej odległości od obozowiska. Tam umarli z głodu. Żaden z osadników nie wspomniał, że złoto wywieziono ani że w ogóle je znaleziono. Z czego wynika oczywiste pytanie: gdzie ono jest?

W gabinecie zapadła długa cisza.

– Chce pan powiedzieć, że wciąż leży ukryte w pobliżu Zaginionego Obozu? – zapytała w końcu Fugit.

– Właśnie – potwierdził Benton. – A konkretnie w pobliżu ich skleconego z desek szałasu.

Nora spojrzała na niego zaskoczona i poirytowana.

– Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?

– Przepraszam. Musiałem być bardzo ostrożny. Pomyśl, co by się stało, gdyby to wyciekło. Zimą, uwięzieni w obozowisku, musieli tę szkatułę dobrze schować. Napadało tyle śniegu, że nie daliby rady zanieść jej gdzieś daleko. Dlatego myślę, że ukryli ją blisko szałasu.

Dyrektorka podejrzliwie zmrużyła oczy.

– Jak pan wszedł w posiadanie tej informacji?

– Nikt inny tego nie badał. Przeszukałem stare rejestry bankowe w miejscach zamieszkania i pracy Wolfingera. A w podziemiach towarzystwa historycznego, w głównej księdze rachunkowej Pierwszego Banku Depozytowego w Springfield w Illinois, na stronie datowanej ledwie sześć dni przed wyjazdem karawany Donnera, znalazłem wpis, według którego podjęto wówczas znaczną liczbę złotych dziesięciodolarówek, Podwójnych Orłów z tysiąc osiemset czterdziestego szóstego roku, monet prosto z filadelfijskiej mennicy, które nie zdążyły trafić do obiegu.

– Ile ich było?

– Tysiąc.

– I ten wpis potwierdza, że podjął je Wolfinger? – spytała Nora, wciąż naburmuszona, że historyk to przed nią zataił.

– Nie, nie mogłem odczytać nazwiska, bo księga została mocno uszkodzona przez rybiki. Ale mam na to inny dowód. – Benton wyjął z kieszeni kawałek starego papieru w plastikowej kopercie do przechowywania archiwalnych dokumentów. – W sąsiedniej szafce natknąłem się na list wystosowany do Wolfingera następnego dnia przez Pierwszy Bank Depozytowy, w którym wyrażono nadzieję, że Wolfinger nie miał problemów z podjęciem pieniędzy, i podziękowano mu za udaną transakcję.

Podał list dyrektorce instytutu, która obejrzała go uważnie i podała Norze.

– Bardzo intrygujące – powiedziała. – Ale skąd pewność, że to właśnie Wolfinger podjął tysiąc złotych dziesięciodolarówek? Równie dobrze mógł podjąć kilkaset dolarów.

– Tak, wszystko jest możliwe – odparł Benton. – Ale proszę się zastanowić: to był mały bank. Podjęcie tak dużej kwoty musiało być dla nich czymś niezwykłym i jej zorganizowanie na pewno trochę trwało. Prawdopodobnie pojechali po te monety aż do Chicago czy Filadelfii. Wolfinger był bogaty; żeby przeprowadzić się do Kalifornii, sprzedał bardzo dobrze prosperujące farmę i biznes. Pamiętajmy, że nie było wtedy wielkich holdingów finansowych w rodzaju Wells Fargo i nie mógł po prostu przelać tych pieniędzy do Sacramento, musiał przewieźć je sam. W tamtych czasach złota dziesięciodolarówka przemawiała do wszystkich takim językiem jak dzisiaj studolarowy banknot do ulicznego dilera. – Historyk pochylił się do przodu. – Wiemy, że tuż przed wyprawą podjęto z banku tysiąc złotych monet. Wiemy, że z tego samego banku Wolfinger podjął jakieś pieniądze. Wiemy, że wiózł do Kalifornii szkatułę ze złotem. – Rozłożył ręce. – Dowody są jednoznaczne.

Wyprostował się z triumfalną miną.

– Dziesięć tysięcy dolarów... – wymamrotała Jill Fugit. – W tysiąc osiemset czterdziestym szóstym to były bardzo duże pieniądze.

– Tak. Ale ile te monety są warte teraz? Nie mówimy tu tylko o wartości samego kruszcu. Mówimy o wartości numizmatycznej. Świeżo bity Podwójny Orzeł z lat czterdziestych dziewiętnastego wieku, w stanie zachowania MS-60 albo lepszym, kosztuje dzisiaj od piętnastu do dwudziestu tysięcy dolarów. Innymi słowy, gdzieś w pobliżu tego obozowiska leży szkatuła z mniej więcej dwudziestoma milionami dolarów w złocie.

W gabinecie długo panowała efektowna cisza. Przerwała ją doktor Fugit.

– Wszystko dobrze, ale jeśli instytut przeprowadzi tam prace wykopaliskowe i znajdzie te monety... do kogo będą należały?

– Każdy artefakt odkryty podczas legalnych prac wykopaliskowych prowadzonych przez uprawnioną organizację non profit zazwyczaj należy do tejże organizacji.

– Więc będą nasze?

– Dyskusyjna sprawa – odparł Benton. – Prawo do nich na pewno rościłaby sobie Kalifornia, twierdząc, że są ich dziedzictwem historycznym. Rząd federalny też, bo znaleziono by je w lesie federalnym, a więc na ich terenie. Wolfinger nie miał potomków, a przynajmniej ich nie znalazłem, więc z tej strony mielibyśmy spokój.

– Widywałam już takie sytuacje. Miał potomków czy nie, bardzo łatwo może zrobić się nieciekawie.

– Tak, ale pani dyrektor... – Historyk znów pochylił się do przodu. – Właśnie tutaj wkroczy instytut i jego znakomita renoma. Podczas rozmów w sprawie pozwoleń na wykopaliska archeologiczne zawczasu, powtarzam, zawczasu wynegocjuje pani sposób podziału skarbu, oczywiście jeśli go znajdziemy. Warunki te będą integralną częścią oficjalnego pozwolenia, natomiast wasza reputacja gwarancją, że nikt nie zaprotestuje przeciwko temu, że instytut dostanie solidne wsparcie finansowe. Fundusze na badania naukowe. Podwyżka płac i tak dalej. Jeśli jedną trzecią tych pieniędzy zaproponujecie Kalifornii, jedną trzecią Wujowi Samowi, a jedną trzecią zatrzymacie dla siebie, kto postawi weto? – Benton zniżył głos. – Innymi słowy, aby sfinansować tę ekspedycję, nie potrzebujemy żadnego grantu.

– To dość ryzykowne. I kosztowne.

– Jeśli instytut tak zdecyduje, doskonale to zrozumiem. Uniwersytet Stanforda, nasza wspólna Alma Mater, też ma świetny wydział archeologiczny. Podobnie jak Berkeley.

Czoło Jill Fugit przecięła gniewna zmarszczka. Nora wiedziała, że dyrektorka źle przyjmuje tego rodzaju groźby, i była bardzo zaskoczona bezpośredniością Bentona.

– Jestem przekonana, że znajdziemy fundusze – powiedziała ostro Fugit. – Ale gdzie w tym podziale jest miejsce dla pana?

Benton roześmiał się głośno.

– Pyta pani, ile przypadłoby mi złota? Ani jednej monety. Robię to z czysto historycznych pobudek. Gdyby kierowała mną żądza złota, mógłbym tam pojechać, poszukać go sam i nikt by się o tym nie dowiedział.

– Godne pochwały – zauważyła oschle dyrektorka. – Ale skąd pewność, że nikt już go nie znalazł?

– Gdyby tak było, na rynku numizmatycznym roiłoby się od nowiutkich Podwójnych Orłów z tysiąc osiemset czterdziestego szóstego roku. Nie, nikt nie wie, gdzie był Zaginiony Obóz. Nikt z wyjątkiem nas, dzięki Tamzene Donner i jej dziennikowi.

Znów zapadła cisza. Fugit zamknęła teczkę.

– Instytut przyjmie waszą propozycję i poniesie koszty ekspedycji. Noro, będzie pani jej kierowniczką archeologiczną, a Clive... Mogę tak się do pana zwracać? Clive będzie kierownikiem historycznym. Moje biuro zajmie się niezbędnymi pozwoleniami. Idzie zima, a zorganizowanie wyprawy trochę potrawa. Zostało nam niewiele czasu.

Wstała i uścisnęła im ręce.

– Panie doktorze, zostawi pan nas na chwilę same?

– Naturalnie. – Benton uśmiechnął się, odwrócił i wyszedł.

Fugit zaczekała, aż Clive zamknie za sobą drzwi. Gdy ponownie usiadły, spojrzała na Norę.

– Niezwykle intrygująca propozycja. – Powiedziała to z dyrektorską oficjalnością, ale i z cieniem entuzjazmu na twarzy.

– Dziękuję. Cieszę się, że pani tak uważa.

– Jak stoimy z pracami w ruinach u podnóża Cerro Pedernal?

– Zbadaliśmy i udokumentowaliśmy wszystkie znaleziska z ostatniej izby. Pozostaje tylko ich skatalogowanie. Czyli laboratorium.

– A prace na tym odludziu w Bandelier?

– Zrobiliśmy swoje. Sprawy prawne przekazałam Wydziałowi Starożytnemu.

Dyrektorka przyjrzała się jej badawczo.

– Pracuję tu prawie dwa i pół roku. I nie pamiętam, żeby przez ten czas chociaż raz wzięła pani urlop czy choćby wystawiła głowę z wykopu.

– To proste: lubię tę pracę.

– Tylko dlatego?

– Tak – odparła Nora ostrzej, niż zamierzała.

– Nie chcę wtykać nosa w nie swoje sprawy. Ale wiem, co pani przeszła. Cieszę się, że lubi pani tę pracę. Po prostu nie chcę, żeby zaharowała się pani na śmierć.

Nora milczała.

– Ta wyprawa nie będzie miłym spacerkiem po parku – ciągnęła Fugit. – Sierra Nevada to dzikie, niebezpieczne góry. Ted Curtin przebiera nogami, żeby coś takiego dostać. I trzeba przyznać, że bardzo by mu się to przydało. Gdyby przekazała mu pani bezpośredni nadzór nad wykopaliskami, mogłaby pani wziąć trochę wolnego, a potem pokierować pracami stąd. Przejęłaby pani...

– Pani dyrektor – przerwała jej Nora. – Bardzo dziękuję za troskę, naprawdę. Ja też chciałabym, żeby Ted zrobił wreszcie doktorat. Rzecz w tym, że doktor Benton zwrócił się konkretnie do mnie. I nie wiem, jak by zareagował, gdybym przekazała nadzór komuś innemu. Poza tym śmierć z przepracowania mi nie grozi. Przeciwnie, ta praca daje mi życie. Nie wyobrażam sobie nic bardziej ekscytującego niż odnalezienie Zaginionego Obozu karawany Donnera. Zimą czeka nas przestój. Nie pojedziemy tam niewyspani ani głodni.

Jill Fugit słuchała jej w milczeniu.

– Wiem, że wie pani, co przeszłam. Ale ta historia nie ma z tym nic wspólnego. Poza tym, by użyć pani słów, naprawdę doceniam pani wrażliwość i cieszę się, że nie wtyka pani nosa w nie swoje sprawy.

Oczy dyrektorki instytutu rozszerzyły się niemal niedostrzegalnie. W gabinecie zapadła cisza. Po chwili Fugit kiwnęła głową.

– Cóż, dobrze – powiedziała z werwą. – Powodzenia w przygotowaniach, pani doktor.

[...]