Ogon skorpiona - Douglas Preston, Lincoln Child - ebook

Ogon skorpiona ebook

Douglas Preston, Lincoln Child

0,0
36,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Głęboko pogrzebanych tajemnic lepiej nie wykopywać.

W piwnicy opuszczonego domu na peryferiach Nowego Meksyku zostają odnalezione zmumifikowane zwłoki. Wprawdzie denat zginął przeszło pięćdziesiąt lat temu, ale FBI wysyła do niego agentkę Corrie Swanson, by ustaliła przyczynę śmierci.

Corrie ma coś do udowodnienia. Błąd, który popełniła w ostatniej akcji, skończył się niepotrzebnym rozlewem krwi. Nowa sprawa wydaje się rutynowa, jednak Corrie prosi o pomoc swoją dawną rywalkę, Norę Kelly. Agentka FBI i archeolożka ponownie łączą siły i otwierają drzwi do tajemniczego i przerażającego świata.

Jaki sekret kryje zapomniana górnicza osada, o której nie wspominają nawet przewodniki po wymarłych miasteczkach Nowego Meksyku? Kim był człowiek, który zginął tu pół wieku temu z grymasem koszmarnej grozy na twarzy? I do czego posuną się współcześni łowcy XVII-wiecznych skarbów?

Ogon skorpiona” to kolejny mistrzowski thriller, w którym duet Preston i Child łączy wartką akcję z opowieściami o niewyjaśnionych i najbardziej ekscytujących zagadkach historii. Tej najnowszej, i tej, o której niebezpiecznie jest mówić nawet szeptem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 399

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: The Scorpion’s tail

Redakcja: Hanna Trubicka

Korekta: Jacek Bławdziewicz

Projekt graficzny okładki: Krzysztof Rychter

Zdjęcie: Shutterstock/Mazuman

Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf

Redaktor prowadząca: Magdalena Kosińska

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

Copyright © 2021 by Splendide Mendax, Inc. and Lincoln Child. First published by Grand Central Publishing a division of Hachette Book Group, Inc. The Grand Central Publishing name and logo is a trademark of Hachette Book Group, Inc.

Copyright © Agora SA, 2023

Copyright © for Polish translation by Jan Kraśko 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-268-4230-6

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Pamięci Williama Smithbacka, Jr.

REQUIESCAT IN PACE

1

W CIĄGU OŚMIU MIESIĘCY, które upłynęły od ukończenia akademii FBI w Quantico, agentka specjalna Corrie Swanson nauczyła się spodziewać niemal wszystkiego. Ale na pewno nie tego, że będzie doręczała sądowe nakazy rozwydrzonym nastolatkom. Dlatego jadąc przez góry wraz z resztą zespołu, odczuwała ulgę, że ten ciężki dzień prawie się skończył.

Wracali z Edgewood, z domu matki pewnego pryszczatego hakera, który otworzywszy drzwi, na ich widok zalał się łzami. Corrie początkowo mu współczuła, ale potem miała z tego powodu wyrzuty sumienia – było nie było, chłopak włamał się „dla zabawy” do tajnej sieci komputerowej laboratorium naukowego w Los Alamos. Skutek? Jego komputery, zewnętrzne dyski twarde, pendrive’y, jego PlayStation, iPhone, a nawet panel i kamery alarmu antywłamaniowego załadowano do czarnego lincolna navigatora z przyciemnianymi szybami, który jechał teraz za nimi. Prowadziła go agentka specjalna Liz Khoury, a na miejscu pasażera siedział towarzyszący jej agent Harry Martinez.

Ona siedziała obok swojego szefa, agenta nadzorującego Hale’a Morwooda, który prowadził najbardziej nieprawdopodobny samochód służbowy, jaki kiedykolwiek widziała: najnowszy model Nissana ze wszystkimi możliwymi bajerami, intensywnie czerwonego pick-upa w sportowe paski, z chińskim smokiem namalowanym na masce. Co w sumie pasowało do jego powściągliwej osobowości. Kiedy zebrała się w końcu na odwagę i spytała, dlaczego wybrał akurat ten wóz, odparł, że „podróżuje incognito”.

– No i jak? – rzucił, przybierając mentorski ton głosu. – Dość wrażeń jak na jeden dzień?

Ciężki czy nie, Corrie wiedziała, że dzień ten jest swego rodzaju nagrodą. Żeby mu zaimponować, harowała jak wół. Przesiedziała przy biurku Bóg wie ile godzin, a nawet udało jej się odegrać dość ważną rolę w ostatniej sprawie. Nie ulegało wątpliwości, że ten wyjazd jest dla szefa odpowiednikiem bojowej wyprawy w teren.

Mimo to wiedziała, że nie powinna okazywać mu wdzięczności.

– Czułam się trochę głupio. Kamizelka kuloodporna podczas tak błahej interwencji?

– Nigdy nie wiadomo. Zamiast tylko krzyczeć, jego matka mogła wyciągnąć dziewiątkę magnum.

– Co oni zrobią z tym całym sprzętem?

– Obejrzą go w laboratorium i sprawdzą dokładnie, co i jak chłopak zrobił. Potem pojedziemy go aresztować i jego życie dobiegnie końca.

Corrie przełknęła ślinę.

– Uważasz, że to za surowe?

– Szczerze mówiąc, nie tak wyobrażam sobie przestępcę.

– Ja też. To bystry chłopak. Klasa średnia, spokojny, stabilny dom, piątkowy student, obiecująca przyszłość. Ale właśnie dlatego jego sytuacja jest w gruncie rzeczy gorsza niż sytuacja gówniarza, który wychowuje się w podejrzanej dzielnicy i zaczyna sprzedawać narkotyki, bo nic innego nie umie. A ten ma osiemnaście lat, jest dorosły i włamał się do systemu komputerowego, w którym przechowuje się tajne informacje o bombach atomowych.

– Tak, całkowicie to rozumiem.

– Umiejętność współodczuwania jest cenna – dodał po chwili. – Wielu agentów szybko ją traci. Ale na drugiej szali spoczywa poczucie sprawiedliwości. Chłopak stanie przed dwunastoma zwykłymi, zdroworozsądkowymi Amerykanami i będzie miał uczciwy proces. Tak to działa, to piękny system.

Corrie kiwnęła głową. Morwood pracował w FBI od dwudziestu lat, a mimo to nie był cynikiem, co nieustannie ją zadziwiało. Być może dlatego wyznaczono go na opiekuna nowych agentów, którzy musieli zaliczyć dwuletni staż. Tak wielu innych nowicjuszy i nowicjuszek – w większości tych pierwszych – już teraz przymierzało twarde, cyniczne i bezduszne maski macho.

Właśnie przejeżdżali przez Tijeras, miasto przy starej drodze 66, kiedy Morwood podkręcił głośność mruczącego w tle policyjnego radia. „Pilna interwencja, pole kempingowe Cedro Peak, padły strzały”.

Corrie wróciła do rzeczywistości.

„Awantura rodzinna i strzały w przyczepie kempingowej, możliwe ofiary i sytuacja zakładnicza. Namiary: pole kempingowe Cedro Peak, Nowy Meksyk dwa pięć dwa, zjazd na Sabino Canyon...”.

– A niech mnie! – Morwood pokręcił gałką nawigacji. – To dwa kroki stąd. Zdaje się, że musimy jechać. – Wziął mikrofon. – Zgłaszają się agenci specjalni Morwood, Swanson, Khoury i Martinez. Jesteśmy w Tijeras przy drodze 66 i skręcamy na trzy, trzy, siedem. Na miejscu za dziesięć minut.

Nie przerywając rozmowy z dyspozytorką i agentami w lincolnie, dodał gazu i z piskiem opon zjechał na drogę 337 prowadzącą na południe, w kierunku gór Sandia. Jednocześnie włączył syrenę i długie światła, a jadący za nimi SUV poszedł w jego ślady.

Dyspozytorka przekazała im wszystkie informacje, choć miała ich niewiele. Kilka osób zadzwoniło na 911, donosząc o incydencie w przyczepie kempingowej, o głośnej kłótni, krzykach jakiejś kobiety i wystrzałach. Ktoś słyszał też płacz małej dziewczynki. Oczywiście wszyscy natychmiast stamtąd uciekli.

– Tym razem to coś poważniejszego niż płaczliwy haker – powiedział Morwood. – Będziemy tam jako pierwsi. Sprawdź broń.

Corrie poczuła, że jej serce bije szybciej. Wyjęła glocka, wysunęła magazynek, sprawdziła, czy jest pełny, i włożyła pistolet z powrotem do kabury pod pachą. Zgodnie ze standardowymi procedurami jeden nabój tkwił już w komorze. Cieszyła się, że wciąż ma na sobie kamizelkę.

– Awantura rodzinna. – Morwood znów przybrał mentorski ton. – Jak powiedzieli ci pewnie w Quantico, to jedna z najbardziej niebezpiecznych interwencji. Wzburzony sprawca może działać irracjonalnie, a nawet samobójczo.

– Tak.

Jechali niecałe sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, a więc nie nadzwyczajnie szybko, lecz na krętej górskiej drodze ze stromymi klifami i nielicznymi barierkami wrażenie było dość przerażające. Na każdym zakręcie opony nieśmiało protestowały donośnym piskiem.

– Jaki jest plan? – spytała Corrie. Tu nie chodziło o pryszczatego hakera. Tu chodziło o coś bardzo poważnego. Po raz pierwszy miała wziąć udział w akcji przeciwko agresywnemu, uzbrojonemu przestępcy.

– Wezwali SWAT i negocjatora z CNU. FBI postawiło na nogi grupę szybkiego reagowania. Dlatego zajmiemy pozycję defensywną. Ocenimy sytuację i spróbujemy nie dopuścić do jej zaognienia. Krótko mówiąc, będziemy go zagadywać do momentu przyjazdu profesjonalistów.

– A jeśli wziął zakładnika?

– Wtedy nakłonimy go do mówienia. Spróbujemy go uspokoić i doprowadzić do tego, żeby go wypuścił. Im mniej będziemy robili, tym lepiej, chyba że dojdzie do jakiegoś kryzysu. Najbardziej niebezpiecznym momentem będzie ten, kiedy tam przyjedziemy i gość nas zobaczy. Dlatego musimy unikać konfrontacji, działać powoli i spokojnie, bez żadnych krzyków. Bułka z masłem. Dla ciebie to dobre ćwiczenie. Ale... – Morwood zawiesił głos. – Ale jeśli coś pójdzie nie tak... Wtedy wykonuj moje rozkazy.

– Rozumiem.

– Przypomnisz mi, jakie wyniki miałaś ostatnio na strzelnicy?

– Hm, czterdzieści dziewięć. – Corrie poczerwieniała. Czterdzieści dziewięć punktów ledwo zaliczało strzelanie, w dodatku osiągnęła ten wynik po tygodniach ćwiczeń tak intensywnych, że przez wiele dni bolała ją ręka. Strzelanie nie było po prostu jej mocną stroną.

Morwood mruknął coś pod nosem, dodał gazu i pick-up pomknął dwupasmówką wijącą się po górskim zboczu porośniętym sosnami i jałowcami. Po pięciu minutach dojechali do skrętu w drogę prowadzącą na kemping Cedro Peak w lesie państwowym Cibola, a po pięciu kolejnych – do żwirówki. Na żwirówce zwolnili i kilka chwil później znaleźli się na polu kempingowym, w spokojnej, trawiastej kotlinie z rozstawionymi wśród sosen stołami piknikowymi, miejscami na ognisko i dużą zadaszoną wiatą turystyczną pośrodku. W oddali piętrzył się wielki masyw gór Sandia.

Na końcu zapętlonej drogi stał samotny biały ford pick-up z przyczepą. Kotlina była zupełnie wyludniona, pozostało jedynie kilka rozrzuconych namiotów.

Morwood skręcił w prawo i przez okno dał znać tym w lincolnie, żeby skręcili w lewo i spotkali się z nim na szczycie pętli.

– Głowa w dół – rzucił. – Może zacząć strzelać. Podjadę najbliżej, jak się da.

Zaparkował sześć metrów od przyczepy. Strzały nie padły. Przyczepa należała do tych z otwieraną przednią ścianą. Miała miejsca do spania po bokach i salonik na środku, a wszystko to przesłonięte było siatką na komary i białym nylonem. Siatka prześwitywała tak bardzo, że widać było stojącego w saloniku mężczyznę, który wykręcał do tyłu rękę małej dziewczynce, przytykając jej lufę pistoletu do głowy. Przerażona dziewczynka cicho szlochała.

– Cholera jasna. – Morwood skulił się za kierownicą i wyjął broń.

Mężczyzna milczał. Nie poruszał się i nie odrywał lufy od głowy dziecka.

Corrie też sięgnęła do kabury.

– Wysiądź i przywaruj za samochodem. Za blokiem silnika.

– Dobrze.

Wysiedli i przykucnęli za maską nissana. Morwood pociągnął za kabel głośnika i włączył mikrofon. Mówił głosem spokojnym i neutralnym.

– Tu agenci specjalni Hale Morwood i Corinne Swanson, FBI. Bardzo prosimy, żeby uwolnił pan tę dziewczynkę. Przyjechaliśmy porozmawiać, to wszystko. Nikomu nie stanie się krzywda.

Zapadła długa cisza. Mężczyzna był podświetlony od tyłu, więc Corrie nie widziała wyrazu jego twarzy. Widziała jednak szybko podnoszącą się i opadającą pierś, słyszała chrapliwy oddech. Zauważyła coś jeszcze: z podłogi przyczepy spływały strużki krwi na schody, a ze schodów na ziemię.

– Widzisz to? – szepnął Morwood.

– Tak. – Serce podeszło jej do gardła. Mężczyzna zdążył już kogoś zabić.

– Prosimy, żeby uwolnił pan zakładniczkę. Pozwolił jej wyjść. Kiedy pan to zrobi, możemy porozmawiać. Wysłuchamy pana i na pewno coś wymyślimy.

Mężczyzna oderwał lufę od głowy dziewczynki i wystrzelił dwa razy w ich stronę. Kule nie trafiły nawet w samochód.

Strzelają do mnie nie pierwszy raz, pomyślała Corrie. Dam radę. Poza tym on nie umie celować.

Morwood odezwał się ponownie, spokojnym, opanowanym głosem.

– Proszę, niech pan ją wypuści. Jeśli potrzebuje pan czegoś, żeby móc to zrobić, proszę tylko powiedzieć.

– Niczego od was nie potrzebuję! – krzyknął nagle mężczyzna głosem tak pełnym wściekłości i chrapliwej histerii, że trudno go było zrozumieć. – Zabiję ją! I to, kurwa, zaraz!

Dziewczynka zaczęła przeraźliwie krzyczeć.

– Zamknij mordę!

Morwood mówił dalej, wciąż spokojnie, lecz stanowczo.

– Nie zabije pan dziecka. Czy to pana córka?

– To córka tej suki i zabiję ją!

Mężczyzna podniósł pistolet i znów wystrzelił dwa razy w ich stronę, tym razem trafiając w bagażnik nissana. Potem znowu przytknął lufę do głowy dziewczynki.

– Ona umrze! Na trzy!

Cieniutki krzyk przerażonego dziecka brzmiał jak rozdzierający zgrzyt metalowego ostrza tnącego blachę.

– Nie! Wujku, proszę, nie!

– Raz!

Morwood odwrócił się do Corrie.

– Zezwalam na użycie broni – powiedział szybko, lecz spokojnie. – Spróbuję zajść go z prawej. Osłaniaj mnie. Jeśli będziesz mogła oddać czysty strzał, strzelaj, ale tylko wtedy.

– Tak jest.

– Dwa!

Glock był jak kawał ciężkiego, mokrego plastiku w jej drżącej ręce. Uspokój się, do cholery, pomyślała. Ostrożnie zerknęła ponad maską nissana i ująwszy pistolet obiema rękami, przyjęła niską pozycję strzelecką. Wystawiła się na cel, ale tamten celował jak ślepiec. On celuje jak ślepiec, powtarzała w duchu, on celuje jak ślepiec.

Starannie naprowadziła muszkę na jego głowę i delikatnie położyła palec na spuście. Napastnik zasłaniał się dziewczynką, więc strzał – choć tylko z dziesięciu metrów – był zbyt ryzykowny.

Morwood wypadł zza nissana i popędził w prawo, w stronę oddalonej o dziewięć metrów sosny. Padł na ziemię i przyjął leżącą pozycję strzelecką.

Corrie wciąż trzymała mężczyznę na muszce. Nie, za duże ryzyko, tam jest dziecko. Zerknęła w lewo i zobaczyła, że Khoury i Martinez przycupnęli za lincolnem z wycelowaną bronią w rękach. Słyszała już odległe zawodzenie syren nadjeżdżającego oddziału SWAT.

Dzięki Bogu, zaraz tu będą.

– Trzy!

Morwood wystrzelił, lecz natychmiast zrozumiała, że tylko po to, aby zdekoncentrować i choć na chwilę powstrzymać napastnika – co w pełni mu się udało, bo mężczyzna odpowiedział ogniem, oddając dwa zupełnie niecelne strzały. W tym samym momencie dziewczynka wyrwała mu się i rzuciła do drzwi, ale poślizgnęła się i upadła.

Napastnik został sam. Był teraz całkowicie odsłonięty i jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle siatki. Muszka i szczerbinka były idealnie zgrane.

Corrie pociągnęła za spust.

Glock podskoczył i zamiast w głowę, kula trafiła go w prawe ramię. Obrócony siłą uderzenia, chciał odpowiedzieć ogniem, ale znów zrobił to bez celowania. Corrie zobaczyła rozbłysk z lufy i podskakujący do góry pistolet w chwili, kiedy dziewczynka wyciągnęła rękę, żeby przytrzymać się lichych drzwi przyczepy i wstać. Nie zdążyła i wywijając warkoczykami, z których wypadły spinki z księżniczką Leią, stoczyła się po schodach na ziemię.

– Ty skurwysynu! – Nie zdążywszy spokojnie pomyśleć, Corrie rzuciła się w stronę przyczepy. W tej samej chwili huknęły wystrzały Morwooda i dwojga pozostałych agentów. Kule trafiły. Ciało mężczyzny odtańczyło makabryczny taniec szmacianej lalki i przez tylną siatkę wypadło z przyczepy.

Corrie chwyciła leżącą dziewczynkę, podniosła ją i odwróciła się plecami do jej wujka. Dziewczynka się nie poruszała, była zakrwawiona. I nagle w kotlinie zaroiło się od funkcjonariuszy SWAT. W chmurze kurzu zahamowała karetka pogotowia, z której wyskoczyli sanitariusze. Corrie podbiegła do nich, a oni otoczyli ją, delikatnie wyjęli dziecko z jej ramion i położyli je na noszach.

Corrie zachwiała się i jeden z nich ją podtrzymał.

– Dobrze się pani czuje?

Poplamiona krwią, jak sparaliżowana popatrzyła na niego bez słowa.

– Jest pani ranna? – spytał głośno i wyraźnie. – Potrzebuje pani pomocy?

– Nie, to nie moja krew – odparła gniewnie, strącając jego rękę z ramienia. – Ratujcie dziecko.

U jej boku wyrósł nagle Morwood, który objął ją i przytulił.

– Zajmę się nią – rzucił do sanitariusza. – Chodź, Corrie, zaprowadzę cię do samochodu.

Spróbowała poruszyć nogami i gdyby nie on, potknęłaby się i upadła.

– Spokojnie, krok po kroku.

Kątem oka widziała uwijających się jak w ukropie ratowników. Reanimowali dziewczynkę.

Wykonując ciche polecenia Morwooda, noga za nogą dotarła do nissana i z jego pomocą wsiadła. Zdała sobie sprawę, że hiperwentyluje się i jednocześnie szlocha.

– Spokojnie, Corrie, spokojnie. Jego już nie ma. Weź głęboki oddech. O właśnie, głęboki oddech...

– Zawaliłam – wykrztusiła. – Spudłowałam. Zabił ją...

– Oddychaj. Nic nie mów, tylko głęboko oddychaj... Dobrze, o tak... Nie zrobiłaś nic złego. Wykorzystałaś okazję, pociągnęłaś za spust i trafiłaś. Nie wiadomo, w jakim stanie jest ta mała.

– Celowałam w głowę. Nie trafiłam i...

– Przestań o tym myśleć i oddychaj. Tylko oddychaj...

– On ją zastrzelił. On ją...

– Rób, co mówię. Przestań gadać i myśl tylko o oddychaniu.

Chciała go posłuchać, próbowała głęboko oddychać i nie myśleć, lecz widziała jedynie ramię odwracającego się mężczyzny, pistolet, z którego chciał do niej wymierzyć, lufę skierowaną w głowę dziewczynki, rozbłysk przedwczesnego wystrzału, jej drobne ciało u stóp schodów i zakrwawione spinki księżniczki Lei na ziemi.

2

Dwa tygodnie później

NA PRZEŁĘCZY POD OSO PEAK SZERYF HOMER WATTS przystanął, zdjął manierkę z łęku i pociągnął łyk wody. Roztaczał się przed nim spektakularny widok: porośnięte sosnami zbocza opadające w kierunku pustyni leżącej dziesiątki kilometrów dalej i setki metrów niżej. Wrzesień nadał przyjemną świeżość górskiemu powietrzu już i tak przesiąkniętemu rześkim zapachem sosnowych igieł. Był to jego pierwszy wolny dzień od dłuższego czasu, dzień naprawdę piękny, prawdziwy dar niebios.

Poklepał czule konia po szyi, powiesił manierkę, dotknął piętami jego boków i Chaco ruszył przed siebie szlakiem prowadzącym do Nick’s Creek. Bambusowa wędka w aluminiowej tubie, pudełko much i nimf, kosz na ryby, nóż, kompas, lunch, piersiówka whisky, dwa stare colty dziadka, peacemakery w równie starych kaburach – Watts spakował się na cały dzień spokojnego wędkowania.

Ukołysany łagodnymi ruchami siodła, jechał leniwie przez słońce i cień, mijając po drodze kępy sosen i pola dzikich kwiatów. Na bocznej grani Oso Peak sosny ustąpiły miejsca szerokiej łące. Na jej końcu pasły się trzy mulaki, kozioł i dwie łanie. Przestraszone jego widokiem natychmiast uciekły. Watts przystanął i odprowadził je wzrokiem.

Przecinając łąkę, dostrzegł obłoczek dymu, daleko po lewej stronie, na mesie rozciągającej się kilkaset metrów niżej. Znów przystanął, wyjął lornetkę i przyjrzał się uważniej. Pożar o tej porze roku podczas tak wielkiej suszy miałby katastrofalne skutki. Ale po chwili stwierdził, że to wcale nie dym, tylko nieregularne kłęby żółtawego kurzu wznieconego czymś, co się tam działo, w miejscu, które dobrze znał, w dawnym miasteczku górniczym zwanym Wysoką Samotnią, jednym z wielu wymarłych miasteczek rozrzuconych po całym Południowym Zachodzie.

Kłęby kurzu. Co to znaczy? Ktoś coś tam robił. A zważywszy na wielkość kłębów, nie było to raczej nic dobrego.

Potarł czoło. Gdyby skręcił w prawo, dojechałby do Nick’s Creek i spędził miły dzień nad bulgoczącym strumieniem pełnym głębokich sadzawek i płycizn, w których roiło się od zabójczych pstrągów. Gdyby skręcił w lewo, szlak zaprowadziłby go do Wysokiej Samotni i czekałby go dzień pełen nerwów i kłopotów.

Cholera jasna. Delikatnie szarpnął cuglami w lewo.

Stromy szlak wił się po zboczach Gold Ridge. Teren szybko opadał i kilkadziesiąt metrów niżej sosny ustąpiły miejsca jałowcom. Za brzegiem grani, na czubku skalnego języka wyrastającego z podnóża góry, ukazało się wkrótce miasteczko, garstka budynków z suszonego na słońcu błota i słomy. Watts przystanął, znów przytknął lornetkę do oczu i stwierdził, że jest tak, jak podejrzewał: łowca skarbów. Z piwnicy jednego ze zniszczonych domów ktoś wybierał łopatą piasek. Przed domem stał pick-up.

Serce zabiło mu szybciej. Dobrze znał Wysoką Samotnię. Kiedy był dzieckiem, ojciec zabrał go tam na pierwszy w jego życiu kemping i od tego czasu dość często to miejsce odwiedzał. Odosobnione i mało znane miasteczko uniknęło przypadkowych grabieży oraz zniszczeń, które dotknęły większość porzuconych osad górniczych. Owszem, od czasu do czasu dochodziło do aktów wandalizmu – głównie za sprawą pijanych nastolatków z Socorro, którzy przyjeżdżali tu na weekend zabaw w górach – ale nigdy na dużą skalę. Wysoka Samotnia nie figurowała nawet w przewodnikach po wymarłych miasteczkach Nowego Meksyku. Po prostu za trudno było się tu dostać.

Ale jakiś sukinsyn się dostał i właśnie ją dewastował.

Watts skręcił między sosny. Nie chciał, żeby szabrownik dostrzegł go i uciekł bez kajdanek na rękach. Chociaż cały ten teren podlegał Biuru Gospodarowania Ziemią, agencji wchodzącej w skład Departamentu Zasobów Wewnętrznych, i tym samym nie należał do jego jurysdykcji, wybrano go na szeryfa hrabstwa Socorro, dlatego miał prawo aresztować łajdaka i przekazać go tym z BGZ.

Po chwili teren się wyrównał i Watts wyjechał stępa na otwartą przestrzeń za miasteczkiem. Złodziejaszek grasował na jego drugim końcu i przesłaniały go teraz dzielące ich budynki. Watts podjechał dalej, wykorzystując je jako parawan. Między ruinami szemrał wiatr i po ziemi, jak w każdym westernie, przetaczały się kule biegaczy stepowych.

Teraz mógł się lepiej przyjrzeć pick-upowi. Był to stary ford należący do Picka Riversa.

Pick Rivers. Ot i zagadka. Rivers był kiedyś zadziornym gówniarzem, uzależnionym od speedu ćpunem, który aby zdobyć narkotyki, sprzedawał wykopane z ziemi skarby. Sęk w tym, że przed dwoma laty – po krótkim pobycie w więzieniu, który skutecznie go naprostował – zarzucił ten proceder i od tej pory nie miał żadnych zatargów z prawem.

Watts zatrzymał się za domem, zsiadł, rozwinął linkę, przywiązał konia do drewnianego słupa, poklepał go po szyi i uspokoił kilkoma czułymi słowami. Po chwili wahania zdjął z łęku pas z bronią. Wyjął rewolwery, sprawdził, czy są nabite, schował je na powrót do kabur i założył pas. Na wszelki wypadek. Rivers należał do tych, którzy otwarcie noszą broń, i lubił paradować z wielkim magnum na biodrze.

Watts wyjrzał zza rogu i przyjrzał się budynkowi, w którym Rivers kopał. Był to samodzielnie stojący dom z prawie całkowicie zapadniętym piętrem. Rivers grzebał w piwnicy i wyrzucał piach przez roztrzaskane okno. Ciężko pracował. Watts zastanawiał się, co go tak zaciekawiło.

Z ręką na uchwycie rewolweru na lewym biodrze po cichu podszedł bliżej. Rivers musiał coś znaleźć, bo nisko pochylony kopał teraz dużo ostrożniej. Po chwili uklęknął i zaczął rozgarniać ziemię rękami. Był tak tym pochłonięty, że nie zauważył zachodzącego go od tyłu szeryfa.

Watts przystanął w miejscu, z którego widział go dobrze przez wyłamane drzwi.

– Rivers! – zawołał.

Mężczyzna zamarł.

– Szeryf Watts. Podnieś wysoko ręce i wyłaź. Ale już!

Rabuś ani drgnął.

– Ogłuchłeś? Pokaż łapy.

Wciąż plecami do niego Rivers szeroko rozłożył ramiona.

– Już się robi, szeryfie.

– Dobrze. A teraz rusz tyłek i wyjdź.

– Idę. – Rivers zaczął się powoli prostować. Nagle opuścił ręce i błyskawicznie obrócił się, mierząc do niego oburącz z rewolweru.

Watts dobył broni w chwili, kiedy magnum szabrownika huknęło jak z armaty.

3

KIEDY CORRIE SWANSON WYSZŁA z toalety, dwóch młodszych agentów, którzy rozmawiali na korytarzu, trochę za szybko umilkło. Patrząc przed siebie, minęła ich bez słowa i wróciła do swojego boksu w nowomeksykańskim oddziale FBI w Albuquerque przy Luecking Park Avenue 4200. Usiadła i przysunęła bliżej teczkę z aktami. Boks mieścił się w najciemniejszym kącie sali, najdalej od okna. Zgodnie z tradycją zsyłano tam wszystkich nowicjuszy, którzy awansując, przesuwali się coraz bliżej przeszklonej ściany z panoramicznym widokiem na góry. Ale Corrie cieszyła się, że nie musi patrzeć na mierzący ponad trzy tysiące trzysta metrów i oprószony już pierwszym śniegiem szczyt Sandia Crest, bo za bardzo przypominał jej o ostatniej porażce. Co za ironia: jeszcze dwa tygodnie temu widok ten kojarzył jej się z największym sukcesem, jaki dotychczas osiągnęła. A teraz zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie mogła spojrzeć na góry bez wstydu i żalu.

Po strzelaninie na polu kempingowym przeprowadzono śledztwo, co było procedurą rutynową i spodziewaną. Ale nie dostała ani nagany, ani nie wszczęto wobec niej postępowania dyscyplinarnego. Przeciwnie, pochwalono ją ustnie za to, że narażając własne życie, uratowała życie zakładniczce. Bo na szczęście – Bogu niech będą dzięki – kula tylko drasnęła dziewczynkę. Założono jej kilka szwów i już następnego dnia rano wraz z tabunem psychologów odesłano ją do dziadków. Ta przerażająca krew należała do jej martwej matki, kobiety leżącej na podłodze przyczepy.

Mimo to Corrie nie mogła sobie wybaczyć. Powinna była trafić napastnika w głowę, nawet z dziesięciu metrów. Miała go na muszce, była skupiona. Przyrządy celownicze były w porządku; sprawdziła to potem na strzelnicy. Nie, po prostu chybiła, chybiła w krytycznym momencie. Choć nie należała do najlepszych strzelców wśród nowicjuszy, nie należała też do najgorszych: czterdzieści dziewięć punktów na sześćdziesiąt możliwych to tylko jeden punkt powyżej wymaganego minimum, ale jedna czwarta jej kolegów nie wystrzelała nawet tylu. Tak, powinna była trafić i gdyby trafiła, dostałaby oficjalną pochwałę, stałaby się bardziej widoczna i utrwaliłaby swoją pozycję jako obiecującej agentki. A tu masz: mętna sytuacja, ukradkowe spojrzenia i czyjś cichy szept: „Ładny strzał”.

Zawaliła i wszyscy o tym wiedzieli. Jedna ze starszych agentek wzięła ją na stronę i powiedziała, że to nie jej wina, bo skierowano ją do akcji, w której w ogóle nie powinna brać udziału. Ale jej koledzy nowicjusze triumfowali, co przypominało jej o brutalnym powiedzeniu: „Nie wystarczy odnieść sukces; pozostali muszą przegrać”. Najgorsze jednak było to, że nie licząc rzuconej mimochodem sugestii, aby częściej trenowała na strzelnicy, Morwood okazywał jej zaskakujący brak zainteresowania. Nie nawymyślał jej, ale też nie pochwalił. Być może to tylko wyobraźnia płatała jej figle, ale miała wrażenie, że stał się wobec niej chłodny. A stertę akt kolejnej starej sprawy, którą zostawił na jej biurku, odebrała jako karę.

Od dwóch tygodni, które minęły od strzelaniny, godzinę dziennie trenowała na strzelnicy. Na ostatnim treningu wystrzelała pięćdziesiąt jeden punktów i mocno wierzyła w to, że jeśli przyłoży się jeszcze bardziej, da radę wystrzelać pięćdziesiąt dwa, a może nawet pięćdziesiąt trzy. Ale na Morwoodzie nie zrobiło to żadnego wrażenia. „Na strzelnicy każdy jest dobry – powiedział. – Prawdziwym sprawdzianem jest konfrontacja z rzeczywistością, z realnym zagrożeniem”. Poczuła się tak, jakby ją spoliczkował. Mało brakowało i spytałaby go prosto z mostu, czy to aluzja do jej klęski w Cedro Park, ale przełknęła urazę i wykrztusiła tylko: „Tak jest”.

– Corrie?

Z identyfikatorem wiszącym na szyi stał teraz w drzwiach boksu. Zauważyła, że ma za długie włosy. I trochę wymuszony uśmiech na twarzy. Była pewna, że wciąż jest nią zawiedziony.

– Możesz na chwilę?

– Tak, oczywiście.

Wstała i poszli do jego małego gabinetu, z którego też roztaczał się widok na góry.

– Usiądź.

Usiadła, starając się nie patrzeć w okno.

– No i proszę. – Morwood skrzyżował ręce na biurku. – Dostaliśmy nową sprawę. Coś w sam raz dla ciebie.

– Rozumiem.

Mówił podejrzanym głosem, pełnym przesadnego entuzjazmu. Gdyby dostali dobrą sprawę, na pewno przydzieliłby ją komuś innemu. Bardziej prawdopodobne było to, że chce ją posłać na „zieloną łączkę”, co w żargonie FBI znaczyło, że zleci jej najpewniej coś mało istotnego, coś, czego nie będzie mogła schrzanić, a jeśli nawet schrzani, nikt tego nie zauważy ani nikogo to nie obejdzie.

– Szeryf hrabstwa Socorro zaskoczył wczoraj szabrownika. Szabrownik, niejaki Rivers, znalazł kości na jakimś odludziu. Ludzkie szczątki na terenie podlegającym Biuru Gospodarowania Ziemią. Doszło do wymiany strzałów i Rivers przegrał. Postrzelił szeryfa w rękę, ale szeryf roztrzaskał mu kolano. Jest teraz w szpitalu, pod dwudziestoczterogodzinną strażą, bo oskarżono go o próbę zabójstwa stróża prawa. Miejscowi nie są tym zachwyceni i pilnują go pewnie nie tylko dla własnego bezpieczeństwa, ale i po to, żeby nie uciekł.

Corrie bez słowa kiwnęła głową.

– Na pierwszy rzut oka odkopane przez niego fragmenty ubrania pochodzą z XX wieku, ale ciało musiało leżeć w ziemi, najwyżej czterdzieści, pięćdziesiąt lat. To może być wszystko, morderstwo, samobójstwo albo wypadek. I właśnie tu przyda się twój dyplom z antropologii kryminalistycznej, zwłaszcza że ciało znaleziono na terenie federalnym. Szeryf, teraz trochę pokiereszowany, robi wrażenie porządnego człowieka... – Morwood zrobił pauzę. – Socorro to cholernie duże hrabstwo, a on jest jedynym szeryfem, więc chętnie przyjmie naszą pomoc.

A więc nie była to zsyłka na zieloną łączkę – chodziło przecież o próbę zabójstwa funkcjonariusza organów ścigania. Mogło się jednak okazać, że sprawy w ogóle nie ma, bo znalezione kości należą do jakiegoś starego kowboja, którego w czasach J. Edgara Hoovera kopnął muł. Ale nie mogła i nie miała prawa narzekać. Wiedziała jedno: musi ukrywać wątpliwości, ciężko pracować i zawsze prezentować oblicze wesołej, uczynnej i obiecującej agentki.

– Świetnie, bardzo dziękuję – powiedziała z przyklejonym do twarzy uśmiechem. – Chętnie się tym zajmę. Rzeczywiście, to coś w sam raz dla mnie. – Do Socorro miała tylko godzinę jazdy. Nigdy tam nie była, ale czuła, że jest to jedno z tych smutnych, gorących, pustynnych miasteczek, od których roiło się w tym stanie. – Mam prowadzić tę sprawę sama?

– Tak, dopóki się nie okaże, czy to w ogóle sprawa. Po pierwsze, jeszcze dziś po południu pojedziesz do szpitala i przesłuchasz Riversa. Jutro jesteś umówiona z szeryfem... – Morwood przerzucił kilka kartek. – Z szeryfem Homerem Wattsem. Zawiezie cię na miejsce znaleziska. To straszne odludzie. Nie można się tam dostać, chyba że zna się trasę.

Homer Watts. To jakiś żart?

– O której mamy się spotkać?

– O ósmej w Socorro, w jego biurze.

Co znaczy, że będę musiała wstać o szóstej, pomyślała. Nie, powiedzmy, że o wpół do szóstej.

– Dobrze. I dziękuję. Dziękuję, że dał mi pan szansę.

Morwood otaksował ją długim spojrzeniem.

– Wiem, co myślisz. Dlatego powiem ci jedno: nigdy nie wiadomo, dokąd ta czy inna sprawa cię zaprowadzi. – Odchylił się w fotelu. – Pamiętasz Franka Willsa?

– Był naszym agentem?

– Nie. Ochroniarzem hotelowym. Pewnej nocy zauważył, że w dwojgu drzwiach ktoś zakleił taśmą rygle w zamkach.

Corrie czekała, nie mając pojęcia, dokąd szef zmierza.

– Pozornie drobiazg – ciągnął Morwood. – W hotelach często tak robią, dla wygody. Ale Frank przemyślał to i postanowił zawiadomić policję, nie bojąc się, że wyśmieją go za dwa głupie zamki.

Z lekkim uśmiechem na ustach czekał na jej reakcję.

– I co się stało?

– Wybuchła afera Watergate.

4

CORRIE SZŁA SZARYM KORYTARZEM na drugim piętrze Szpitala Prezbiteriańskiego w Albuquerque. Z doświadczenia wiedziała, że szpitale to w najlepszym wypadku nieprzyjemne miejsca, a korytarz, w którym się znalazła, nie był wzorem ani przepustowości, ani wesołości. Niczym zaparkowane podwójnie samochody pod ścianami stały wózki w większości zajęte przez pacjentów w różnych stanach świadomości. Pozostawione tu i ówdzie stojaki kroplówek jeszcze bardziej utrudniały przejście. Przed stanowiskiem pielęgniarek kłębił się tłum ludzi, którzy albo rozmawiali przez telefon, albo na siebie krzyczeli. Corrie już miała spytać o drogę, kiedy zauważyła coś, czego chyba szukała: zamknięte drzwi na końcu korytarza i dwa stojące obok nich krzesła. Na jednym siedział umundurowany mężczyzna, a na podłodze obok krzesła leżała złożona gazeta i stał kubek kawy.

Corrie wygładziła ręką marynarkę i zaczęła się przedzierać przez tłum, im bliżej drzwi, tym coraz rzadszy. Gdy mężczyzna spojrzał w jej stronę, stwierdziła, że to strażnik leśny z Biura Gospodarowania Ziemią. Co miało sens: do strzelaniny doszło na terenie federalnym, więc to ci z BGZ byli odpowiedzialni za pilnowanie aresztowanego. Mieli do tego wyszkolonych ludzi, ale stosunkowo niewielu i rozrzuconych po całym kraju, dlatego obowiązek ten spadał zwykle na tych stojących na niższym szczeblu drabiny.

– Agentka specjalna Swanson, FBI. – Pokazała mu zwisający na smyczy identyfikator. – Przyszłam przesłuchać aresztowanego.

Strażnik wstał i obraźliwie długo oglądał identyfikator. W końcu kiwnął głową.

– Dużo szczęścia życzę – rzucił, podając jej podkładkę, żeby wpisała się na listę odwiedzających.

– Dlaczego? – spytała, biorąc długopis.

– Nie powiedział ani słowa, odkąd tu jest, nie licząc przekleństw, którymi obrzuca pielęgniarki, kiedy zmieniają mu opatrunek.

Strażnik zabrał podkładkę, otworzył drzwi, wpuścił ją do środka i przekręcił klucz w zamku. Corrie przystanęła tuż za progiem i rozejrzała się. Szpitalne sale nie grzeszą luksusem, ale w tej nie było zupełnie nic. Ani obrazów, ani telewizora, ani nawet szafki. Było tylko elektrycznie sterowane łóżko, a na nim – z ręką przykutą do podniesionej poręczy – leżał postrzelony szabrownik.

Corrie podeszła bliżej. Ćwiczyła przesłuchiwanie podejrzanych i widziała, jak przesłuchują ich inni, ale pierwszy raz robiła to sama.

– Pan Rivers? – zaczęła. – Pick Rivers?

Mężczyzna spojrzał na nią obojętnie. Szczupły, średniego wzrostu, dobiegał sześćdziesiątki. Choć policzki pokrywał mu kilkudniowy zarost, włosy miał krótko ostrzyżone i zadbane.

Znów wyjęła identyfikator.

– Agentka specjalna Swanson, FBI. Chciałabym zadać panu kilka pytań.

Żadnej reakcji. Rivers wciąż patrzył na nią bez najmniejszego zainteresowania czy choćby cienia emocji. Corrie odczekała chwilę, przeglądając w myśli plan przesłuchania, który sobie ułożyła.

– Oskarżono pana o próbę celowego zabójstwa funkcjonariusza organów ścigania. Zrobił pan to na naszym terenie, czym dopuścił się pan przestępstwa drugiego stopnia. Przestępstwa federalnego. Użył pan broni palnej, a konkretnie rewolweru Smith & Wesson kalibru dziewięć przecinek dwanaście setnych milimetra, co dodatkowo pana obciąża i zostanie wzięte pod uwagę w sądzie. Krótko mówiąc, grozi panu wieloletni pobyt w więzieniu. Jak pan zapewne wie, w prawie federalnym nie ma systemu warunkowego zwolnienia, dlatego odsiedzi pan cały wyrok. Przejrzałam pańską kartotekę i wiem, że spędził pan dwa miesiące w miejscowym więzieniu. Ale w porównaniu z tym, do którego pan teraz trafi, więzienie hrabstwa to sanatorium.

Zrobiła pauzę, żeby sprawdzić, jakie wywarło to na nim wrażenie. Ale z tego, co widziała, nie wywarło żadnego. Mężczyzna obmacał tylko spojrzeniem jej ciało, to wszystko.

Podeszła bliżej, aby wiedział, że nie da się zastraszyć jego milczeniem.

– Ale może pan sobie pomóc – dodała. – Choćby odpowiadając na moje pytania. Co pan chciał tam wykopać?

Cisza.

– Działał pan sam czy z kimś?

Wciąż cisza.

– Szukał pan tam czyichś zwłok? Czy znalazł je pan przypadkowo?

Nic. Tylko milczenie.

– Przez kilka lat nie miał pan żadnych zatargów z prawem. Dlaczego akurat to odkrycie warte było próby zabójstwa szeryfa? Dlaczego było aż tak ważne?

Używając wolnej ręki, Rivers opróżnił zawartość nozdrza do kubka stojącego obok łóżka. Nie odpowiedział.

To wyzywające milczenie zaczynało być irytujące. Corrie wzięła głęboki oddech. Musiała zachować obojętną twarz.

– Ma pan ostatnią szansę, żeby sobie pomóc, tu i teraz – powiedziała głosem płaskim i spokojnym. – Ale stawiam twardy warunek: proszę odpowiedzieć na moje pytania. W przeciwnym razie przed panem ciężkie chwile.

W oczach szabrownika pojawił się w końcu cień zainteresowania. I wreszcie się odezwał, pierwszy raz.

– Twardy warunek?

Choć wypowiedział tylko dwa słowa, Corrie z trudem ukryła podekscytowanie. Dwa słowa to dwa słowa więcej, niż udało się wyciągnąć z niego innym.

– Tak – odparła.

– Mam propozycję – wychrypiał. – Może jakoś... się dogadamy.

– Bardzo mądra sugestia. – Wyjęła z torebki magnetofon cyfrowy i włączyła go, nie ukrywając, że zamierza nagrać jego zeznania. – Zna pan już swoje prawa, ale dla przypomnienia powtórzę, że wszystko, co pan powie, może zostać wykorzystane przeciwko panu.

Rivers machnął ręką, jakby opędzał się od komara.

– Wspomniałaś o twardym warunku... – powiedział pewnym, spokojnym głosem.

Corrie zerknęła w dół, aby sprawdzić, czy magnetofon pracuje.

– Tak się dziwnie składa, że ja też mam teraz twardego. Przychodzi tu mała, zgrabna suczka, a ja w łóżku, i w ogóle. Dlatego odpowiem na wszystkie pytania, ale dopiero po tym, jak mi obciągniesz.

Odebrało jej mowę. Zaczerwieniła się ze wstydu. Z trudem opanowała gniew.

– Aha – dodał Rivers z cichym, prowokacyjnym śmiechem. – I rozkuj mnie, żebym mógł przytrzymać ci głowę.

Wciąż się śmiał, gdy kilka sekund później wyszła z pokoju, gestem ręki kazała strażnikowi zamknąć drzwi i szybkim krokiem pomaszerowała korytarzem w stronę wyjścia.

5

PŁYNĄCA SKRAJEM MIASTA RIO GRANDE, nawodnione pola, w oddali nieośnieżone szczyty gór – Socorro wcale nie wyglądało tak źle. Ale wciąż było płaską siecią krzyżujących się ze sobą ulic – w dodatku piekielnie gorących – i kiedy dojeżdżała na miejsce, pustynny wiatr przetoczył przez ulicę kilka biegaczy stepowych, co przypominało jej, gdzie trafiła. Zaparkowała przed biurem szeryfa i gdy wyjmowała torbę z bagażnika, usłyszała długi, żałosny gwizd pociągu, co tylko spotęgowało poczucie pustki i samotności. Pomyślała, że właśnie do takich miasteczek FBI zsyła agentów, którzy zawalili. I po raz setny powtórzyła sobie w duchu, że dostała w miarę obiecującą sprawę.

Natomiast biuro szeryfa mieściło się w ładnym budynku z niewypalanej cegły, który otaczał popękany asfalt parkingu łatany tyle razy, że potworzyły się na nim plackowate wzory. Choć był już koniec września, jej trapery kleiły się do smolistej nawierzchni.

Szeryf natychmiast wyszedł jej na spotkanie i przeżyła pierwszy szok tego poranka. Spodziewała się zobaczyć żylastego, starszawego wąsacza z obwisłą twarzą, tymczasem Watts, mężczyzna mniej więcej w jej wieku – dwadzieścia trzy lata – był wysoki, szczupły i przystojny jak diabli. Miał kręcone czarne włosy, gładkie czoło, brązowe oczy i uśmiech gwiazdora filmowego, a jego urodę podkreślały dwa antyczne rewolwery, które nosił na biodrach. Z zabandażowanym płatkiem ucha, w fantazyjnym kowbojskim kapeluszu z ozdobną taśmą z końskiego włosia sprawiał wrażenie równie zaskoczonego jej widokiem jak ona jego.

Kiedy wyszli z biura, zaproponował, żeby pojechali radiowozem. Chciał otworzyć dla niej drzwi, ale uznał chyba, że to nieodpowiedni gest, i szybko się wycofał. Było oczywiste, że zburzyła wszystkie jego wyobrażenia na temat agentek FBI.

– Po drodze wpadniemy po Charlesa Fountaina – zapowiedział. – Jest adwokatem i dużo wie o historii tych terenów. To chodząca encyklopedia. Pomyślałem, że mógłby rzucić trochę światła na tę sprawę, odpowiedzieć na kilka pytań.

Nie spodziewała się, że będzie im towarzyszył cywil, lecz nie mogła zaprotestować.

– Dziękuję, szeryfie.

Watts kiwnął głową i odpalił silnik jeepa cherokee przemalowanego i ozdobionego dużą gwiazdą szeryfa. Zastanawiała się, czy nie przejść z nim na „ty”, lecz postanowiła tego nie robić. Lepiej było zachować oficjalny dystans.

– Słyszałem, że rozmawiała pani z Pickiem – powiedział, kiedy jechali powoli przez miasto.

– Chciał pana zabić, a pan mówi o nim po imieniu? Jestem zaskoczona.

Roześmiał się.

– Cóż, chciał, ale mu się nie udało, a ja nie chowam długo urazy. Kiepsko strzela. Po prostu miał szczęście.

– Na pewno. Szczęście, że pan go nie zabił.

– Nie. Gdybym chciał go trafić w środek masy ciała, tobym trafił.

Powiedział to zupełnie swobodnie, bez skrępowania i zarozumiałości. Zmarszczyła brwi. Czyżby znaczyło to, że zaczekał, aż Rivers wystrzeli jako pierwszy? Doszła do wniosku, że niezręcznie byłoby zapytać go o to prosto z mostu, dlatego rzuciła:

– À propos. Trudno nie zauważyć tych rewolwerów z uchwytami ozdobionymi kością słoniową.

Watts znów kiwnął głową, tym razem z odrobiną dumy.

– To colty peacemakery. Powtarzalne, z bębenkiem na pojedynczym sworzniu. Mniej więcej z 1890 roku. Należały do mojego dziadka. Nie chce powiedzieć, skąd je wziął.

– Dlaczego nosi pan dwa?

Wzruszył ramionami.

– To komplet.

– A kabury? Uchwyty rewolwerów są skierowane do przodu.

– Nie słyszała pani o dobywaniu broni „na krzyż”? Chyba nie uczą was tego w Quantico.

Nie odpowiedziała. Zamiast tych antyków bez chwili wahania wybrałaby swojego glocka, lecz nie zamierzała z nim polemizować.

– Ale wciąż zachodzę w głowę, dlaczego Rivers do mnie strzelił – dodał. – Od paru lat był zupełnie czysty. A te zwłoki zainteresowały go do tego stopnia, że gotów był zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę. Ciekawe dlaczego.

Zaparkował przed skromnym, ładnie utrzymanym domem, lecz nie zdążył nawet wysiąść, gdy zza drzwi wypadł jakiś mężczyzna i Corrie przeżyła kolejną niespodziankę tego dnia. Zamiast prawnika rodem z westernu, którego spodziewała się zobaczyć – takiego z fajką z kukurydzianej kolby, w czerwonych szelkach i z wielkim brzuchem – ujrzała wysokiego, trochę korpulentnego sześćdziesięciolatka. Był w ciemnozielonej kurtce Barbour – pewnie jedynej w promieniu stu kilometrów – tak wymiętej, jakby w niej spał. Starannie ogolony, miał gęste, szpakowate, iście filmowe włosy, rozdzielone na środku przedziałkiem i z obu stron opadające niemal do ramion. W okrągłych okularach w złotej oprawce, wyblakłymi niebieskimi, inteligentnymi oczami popatrzył najpierw na Wattsa, potem na nią.

Watts wysiadł i uścisnął mu rękę, a ona poszła w jego ślady. Szeryf ich sobie przedstawił.

– Jest pan prawnikiem, prawda? – spytała.

– Częściowo na emeryturze – odparł Fountain cichym melodyjnym głosem. – Tak jest chyba lepiej. Dla wszystkich.

– Niech pani nie da się nabrać – powiedział szeryf. – Jest znany nie tylko w całym stanie, ale też poza. Trudno o bystrzejszy umysł prawniczy. Nie przegrał ani jednej sprawy.

Corrie nie mogła się powstrzymać.

– To prawda?

– Nie do końca. Przegrałem kilka, kiedy pracowałem w prokuraturze generalnej.

– Ale żadnej, odkąd został adwokatem – wtrącił Watts. – Ma dobry głos. Przeciwnik nigdy nie wie, kiedy oberwie.

– Powiedziałbym, że głos i aparycję – uzupełnił ze śmiechem Fountain. – Wolę to nazywać „rozbrajającym wyglądem”.

– Raczej złachanym. To jego strój roboczy. – Znajome towarzystwo musiało rozluźnić szeryfa, bo tym razem bez wahania otworzył dla niej drzwi samochodu.

– Jadę z wami tylko w charakterze historyka amatora – zapowiedział Fountain, wsiadając. – Nie będę wam wchodził w drogę.

Watts włączył klimatyzację, maksymalnie ją podkręcił i ruszyli.

– Jedziemy do Wysokiej Samotni w górach Azul, wymarłego miasteczka założonego przez poszukiwaczy złota i porzuconego na początku XX wieku, kiedy wyczerpały się złoża. To jedno z najładniejszych tego typu miejsc w stanie, tyle że piekielnie trudno się tam dostać. Czeka nas dwugodzinna przejażdżka. W linii prostej to niby niedaleko, ale tamtejsze drogi są koszmarne.

Dwie godziny? – pomyślała Corrie. Będzie miała szczęście, jeśli wróci do Albuquerque przed północą.

– Trochę muzyki? – Watts wyjął telefon i podłączył go do stereo.

– Chętnie – odparła.

– Jakieś preferencje?

– Wszystko jedno, tylko nie rap i nie chóry gregoriańskie – odpowiedział Fountain z tylnego siedzenia.

Corrie nie przypuszczała, żeby szeryf podzielał jej gust muzyczny.

– Niech pan sam wybierze.

– W każdej chwili możemy zmienić. – Watts poszperał w telefonie i z głośników popłynęło flamenco Gipsy Kings. Ona by tego nie wybrała, ale numer nie był w sumie zły i pasował do krajobrazu.

Watts jechał na południe, w kierunku wystrzępionej linii gór wyrastających z jasnobrązowej pustyni. W pewnej chwili skręcili i szybko pogubiła się w przyprawiającej o zawrót głowy plątaninie kolejnych zakrętów w bite drogi, z których każda następna była bardziej zryta i zerodowana od poprzedniej. W końcu, podskakując na wybojach, zwolnili do ośmiu, dziesięciu kilometrów na godzinę, ale i tak musiała się przytrzymywać górnych uchwytów, żeby nie wyrzuciło jej z fotela. Wspinali się coraz wyżej i sosny ustąpiły wkrótce miejsca sosnom żółtym, a te z kolei świerkom i daglezjom. Na szczycie przełęczy otworzył się przed nimi przepiękny widok.

Zatrzymali się na chwilę i szeryf wskazał ręką na południe.

– Pustynia Jornada del Muerto i góry San Andreas, część Białych Piasków, poligonu wojskowego, gdzie nasi chłopcy bawią się rakietami.

– Jornada del Muerto to po angielsku „śmiertelna podróż” – przetłumaczył Fountain. – Stary hiszpański szlak wiodący z Mexico City do Santa Fe, ponad sto sześćdziesiąt kilometrów przez pustynię. Droga usiana ludzkimi kośćmi i wysadzana krzyżami.

Corrie spojrzała w tamtą stronę, na pustynię poprzecinaną czerwonymi i brązowymi prążkami.

– A dalej, za górami, są Białe Piaski – dodał Watts. – Była tam pani?

– Nie, nie zdążyłam. Przydzielono mnie do Albuquerque osiem miesięcy temu. Pan był?

– Wiele razy. Wychowałem się w Socorro, mój tata jest ranczerem. Jako dzieciak zjeździłem konno całą okolicę. Białe Piaski to jedno z najbardziej niesamowitych miejsc na Ziemi: białe jak śnieg wydmy pokrywają setki kilometrów kwadratowych.

– I pan się tu wychował?

Szeryf roześmiał się, słysząc nutę niedowierzania w jej głosie.

– Niektórym się udaje – powiedział Fountain.

Corrie się zaczerwieniła.

– Pan też stąd pochodzi?

– Z Lemitaru. Z malutkiej osady na północ od Socorro.

Nie miała pojęcia, gdzie to jest, więc tylko skinęła głową.

– Nie jest tak źle – ciągnął adwokat. – Mamy tu mnóstwo ciekawych miejsc do zwiedzania. Po prawej stronie jest góra Chimney, a tam Oso Peak, gdzie ukrywał się Czarny Jack Ketchum ze swoją bandą. W dawnych czasach terroryzował Socorro i rabował pociągi. Chcieli go powiesić, ale spartaczyli robotę i stryczek urwał mu głowę. Ketchum podobno spadł, wylądował na nogach i przez chwilę stał, zanim w końcu upadł.

– Imponujący zmysł równowagi – zauważyła Corrie.

Fountain skwitował to śmiechem.

– A na południowy wschód od nas jest rezerwat Indian Mescalero. Piękne tereny. Założono go w miejscu, gdzie osiedliły się niedobitki Apaczów Geronima. Geronimo, Cochise, Victorio... Ci wielcy wodzowie władali kiedyś tymi wszystkimi górami.

Corrie usłyszała głęboką miłość do ziemi w jego głosie i, co dziwne, poczuła ukłucie zazdrości. Ona nie kochała swojego rodzinnego miasta, Medicine Creek w Kansas, nigdy nie zamierzała tam wracać. Wolałaby już raczej iść do piekła.

Minęli przełęcz i zaczęli powoli zjeżdżać drogą wijącą się wśród płaskich skalnych występów na południowym krańcu pasma gór. Stracili na niej większość wysokości, którą przedtem zyskali, i znów wrócili na pustynię porośniętą karłowatymi sosnami i poprzecinaną żlebami i mesami. I nagle zobaczyli wymarłe miasteczko przycupnięte na niskim cyplu górującym nad rozległą równiną, osadę całkowicie odizolowaną od świata. Watts pokonał jeszcze kilka serpentyn i pięć minut później dotarli do celu wyprawy.

– Witajcie w Wysokiej Samotni – powiedział szeryf.

6

JEGO SŁOWA POWITAŁA krótka cisza.

– Nazwa pasuje jak ulał – wymamrotała Corrie. – Co za widok.

Osadę przecinała pojedyncza ulica, bita droga, wzdłuż której stały zniszczone domy z kamienia i suszonego na słońcu błota, jedne z zachowanymi dachami, inne wystawione na działanie żywiołów.

– To hotel. – Fountain wskazał piętrowy budynek z grubo ciosanego kamienia, opasany od frontu przekrzywionym drewnianym krużgankiem. – Bary, sklepy, domy górników, kościół... Na początku lat osiemdziesiątych XIX wieku, gdy w kotlinie odkryto złoto, było to tętniące życiem miasteczko, początkowo dość niebezpieczne, bo w okolicy wciąż grasowali Apacze Geronima. Kiedy w końcu się poddali, złoże zaczęli eksploatować coraz liczniejsi poszukiwacze. Kopalnia jest tak naprawdę w biegnącym pod nami urwisku. Pojedynczy poziomy szyb w twardej skale. Po walkach z Apaczami Geronima zaroiło się tu od zwolnionych z wojska żołnierzy, którzy chętnie zmienili zawód. Rudę przetwarzano w kruszarce stęporowej w górach, nad strumieniem.

– Jakim cudem miasteczko zachowało się w tak dobrym stanie? – spytała Corrie. – Mogłoby służyć za plan filmowy.

– Sama pani widziała te drogi – odparł adwokat. – Poza tym domy zbudowano nie z drewna, tylko z kamienia i cegły, dlatego się nie spaliły. Jak na ironię pomogło również to, że ich mieszkańcy wyprowadzili się szybko i nagle.

Corrie zauważyła, że Watts i Fountain wymieniają spojrzenia.

– Dlaczego? – spytała.

Adwokat odchrząknął.

– Cóż, choć miasteczko jest bardzo malownicze, jego historia ma ponure zakończenie. Kiedy złoże zaczęło się wyczerpywać, właściciele kopalni postanowili jak najszybciej je wyeksploatować i przestali zwracać uwagę na zabezpieczenia. Pewnie domyśla się pani reszty: źle obudowany szyb zawalił się, grzebiąc kilkunastu górników.

– Z tego, co ludzie mówili, najprawdopodobniej żywcem – dodał szeryf. – Zginęli straszliwą, powolną śmiercią.

Fountain kiwnął głową.

– Za miasteczkiem są resztki cmentarza. W jego rogu jest kilkanaście nagrobków z tą samą datą. Oczywiście w ziemi nie ma ciał.

Dojechali do końca ulicy, do krawędzi mesy, gdzie stała grupa budynków o zniszczonych ceglanych ścianach, między którymi walały się potrzaskane drewniane krokwie. Watts zatrzymał samochód i wysiedli.

– Idąc za słupem kurzu, dotarłem do piwnicy. Tam, za tymi domami. Widzicie? To wejście.

Ruszył w tamtą stronę. Corrie i Fountain poszli za nim.

– Kiedy skułem i opatrzyłem Riversa, wczołgałem się do środka, żeby zobaczyć, co tam znalazł i dlaczego do mnie strzelał. Okazało się, że odsłonił wierzch ludzkiej czaszki i rękę. Jeszcze kwadrans i wyrwałby z ziemi całe zwłoki i uciekł.

Corrie wyjęła z torby lampę nagłowną, nitrylowe rękawiczki i maskę.

– Zajrzę tam. Sama, jeśli można.

– Proszę bardzo – odparł szeryf.

Corrie opadła na czworaki i zajrzała do piwnicy. Jej mroczne wnętrze przecinały poszarpane smugi słońca. Do połowy zasypana nawianym przez wiatr piaskiem, wciąż miała strop, choć po lewej stronie nieco zapadnięty. Było wyraźnie widać, którędy Rivers się tam dostał, bo wszędzie pozostawiał ślady stóp. Zdążył wykopać kilka dziur. W tej pod ścianą po prawej stronie, największej i najgłębszej, leżała ludzka czaszka, o której wspomniał szeryf, koścista ręka w zniszczonym rękawie koszuli i prochowiec albo ceratowy płaszcz przeciwdeszczowy.

Corrie wczołgała się głębiej, wyjęła aparat i obfotografowała całe wnętrze. Chodząc, musiała się mocno pochylać, bo piwnica była bardzo niska. Na brzegu największej dziury uklękła i znów zrobiła serię zdjęć.

Pierwszą rzeczą, którą zauważyła, przyglądając się dokładniej leżącym w niej ludzkim szczątkom, było to, że składają się one nie tylko z kości, ale i z przywierającego do nich zmumifikowanego ciała. Wyjęła pędzelek i zmiotła luźny piasek z czaszki i ręki pokrytej przypominającymi suszoną wołowinę powrozowatymi mięśniami, które pod każdym dotykiem chrzęściły jak wiązka suchego zboża. W pewnym momencie zobaczyła nawet rzadkie włosy na przedramieniu i mimo wyszkolenia poczuła lekkie obrzydzenie. Po chwili odsłoniła dalszą część ubrania, w tym rozpadającą się kraciastą koszulę. Na małym palcu ręki błyszczał złoty sygnet. Przyjrzała się uważnie i dostrzegła wygrawerowane na nim litery „JG”. Zaskoczony przez szeryfa Rivers nie zdążył go najwyraźniej zabrać.

Rozgarnąwszy piasek wokół czaszki, odkryła kolejny fragment gnijącego płaszcza, kołnierz na szyi mężczyzny – mężczyzny, bo sądząc po ubraniu i grzywce na nagiej czaszce, nie była to kobieta.

Odłożyła pędzelek. Wydobycie zwłok z tak grubej warstwy piachu stanowiło poważne wyzwanie. Gdyby się okazało, że mężczyzna jest ofiarą morderstwa i gdyby wykopała szczątki sama, mogłaby zniszczyć dowody rzeczowe. Była antropolożką kryminalistyczną, a nie archeolożką. Umiała badać zwłoki w laboratorium, lecz nie potrafiłaby wydobyć ich fachowo z ziemi. Z drugiej strony, gdyby zadzwoniła do Albuquerque i wezwała tych z Zespołu Reagowania Dowodowego, gdyby kazała im jechać trzy godziny po tych strasznych drogach tylko po to, aby stwierdzili, że znalazła ciało ofiary jakiegoś wypadku... wyszłaby na idiotkę. Było oczywiste, że przydałby się jej archeolog, ktoś, kto potrafi wydobyć je w odpowiedni sposób.

I pomyślała o Norze Kelly.

Kelly była starszą kustoszką w Instytucie Archeologicznym w Santa Fe. Już kiedyś z nią pracowała – ich współpraca, choć zupełnie nieoczekiwana, zaowocowała pierwszą i jedyną jak dotąd ważną sprawą, którą Corrie udało się rozwiązać.

Bo rzeczywiście rozwiązała ją wzorowo. Swoją pierwszą sprawę. I jedyną.

Zastanowiła się, patrząc na szkielet mężczyzny. Kilka miesięcy temu Nora kierowała wykopaliskami w Sierra Nevada, gdy Corrie trafiła do jej obozowiska w trakcie śledztwa w sprawie morderstwa i naruszenia grobów. Początkowo darły ze sobą koty, bo Kelly – uparta i trochę zbyt pewna siebie, lecz na pewno świetnie wyszkolona i kompetentna – potrafiła zaleźć jej za skórę. Gdyby przyjechała, byłaby dobrym świadkiem-rzeczoznawcą. Poza tym Morwood, który znał ją z jakiejś poprzedniej sprawy, na pewno udzieliłby zgody na jej zatrudnienie. Uważał, że Nora ma „szwung”.

No i była jej winna przysługę.

Zrobiła jeszcze jedną serię zdjęć, wrzuciła sygnet do torebki na dowody rzeczowe i szybko mrugając, wyszła na jaskrawe wrześniowe słońce. Watts i Fountain rozmawiali przed wejściem do piwnicy.

– No i? – Szeryf zdjął kapelusz i wytarł czoło.

– Cóż, będziemy potrzebowali pomocy – odparła. – Chcę ściągnąć tu specjalistę, żeby wydobył ciało. Na wypadek, gdyby było to zabójstwo.

– Ale po co? – spytał adwokat. – Nawet jeśli to morderstwo, sprawca już dawno nie żyje.

– Możliwe, ale nie możemy zniszczyć dowodów rzeczowych, co znaczy, że musimy zatrudnić zawodowego archeologa. Im szybciej, tym lepiej. – Pokazała im sygnet. – To chyba jedyna cenna rzecz.

– Dobry plan. – Szeryf uśmiechnął się promiennie i spojrzał na zegarek. – Zgłodniałem, a nie zabraliśmy lunchu. W Socorro jest miła restauracja i jeśli się pośpieszymy, zdążymy przed zamknięciem.

„Miła restauracja” – Corrie wątpiła, żeby w Socorro można było taką znaleźć, ale ona też zgłodniała. Poza tym wcale nie cieszyła jej perspektywa długiej podróży do Albuquerque, nie mówiąc już o drodze powrotnej przez góry.

Fountain popatrzył najpierw na nią, a potem na szeryfa. Było oczywiste, że zaproszenie dotyczy tylko jej.

– Mną się nie przejmujcie – rzucił lakonicznie. – I tak jestem na diecie.

– Podrzucę pana do kancelarii. – Watts wyciągnął rękę i podała mu torebkę z sygnetem. – „JG” – przeczytał, oglądając znalezisko. – Szkoda, że nie „HW”. – Oddał jej torebkę. – Idealnie by pasował.

– Popełniłbyś przestępstwo ograbienia zwłok. – Fountain wsiadł do samochodu. – Ale spokojna głowa – dodał, gdy wyruszyli w długą, wyboistą drogę powrotną do cywilizacji. – Na pewno bym cię z tego wyciągnął.

[...]