Spirala - Aleksander Janowski - ebook + książka

Spirala ebook

Aleksander Janowski

0,0

Opis

Oto kolejna, zapierająca dech w piersi, sensacyjna powieść Aleksandra Janowskiego. Tym razem akcja rozgrywa się w Ameryce Południowej, a dotyczy nieustającej, brutalnej batalii potężnych, międzynarodowych gangów, walczących o przechwycenie narkotycznych szlaków transportowych i związanych z tym niebotycznych zysków.

W boliwijskiej puszczy campesino Pedro i jego kobieta ciężko harują od świtu do późnej nocy, by wyżywić liczną rodzinę. Pedro nieustannie ssie liście koki z dziko rosnących krzaków, jak czynili jego przodkowie od stuleci – koka wspomaga i dodaje sił. Ciężka sytuacja zmusza Pedro zmaga do sięgnięcia po mniej legalne metody zarobku – uzyskuje rządową licencję na legalną uprawę koki dla amerykańskiej wytwórni napojów orzeźwiających. Ale to jedna strona medalu, ta oficjalna i zgodna z prawem. Druga strona jest o wiele mniej legalna, ale przynosi pieniądze.

Młody bankowiec o polskich korzeniach ulega urokowi przygodnie poznanej sympatycznej dziewczyny. Sielanka trwa. Przeznaczenie jednak brutalnie wyrywa go z chwilowego błogostanu, rzucając na mętne i spienione wody międzynarodowej przestępczości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 478

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Aleksander Janowski "Spirala"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2014 Copyright © by Aleksander Janowski, 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Projekt okładki: Krzysztof Krawiec

ISBN: 978-83-7900-157-6

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Aleksander Janowski
Spirala
Wydawnictwo

S P I R A L A

 

W dusznym powietrzu unosił się cierpki zapach wodorostów i jakby świeżej rybiej łuski. Szczerbaty księżyc mozolnie przedzierał się przez splątane gałęzie wysokich topoli po wschodniej stronie parku. Nad równo przystrzyżoną trawą stadnie roiły się świetliki, jak migotliwe żółte paciorki.

Koreańczyk Kim, właściciel sklepu warzywnego przy College Point Boulevard, skradał się po żwirowanej ścieżce w kierunku zadrzewionej skarpy stromo opadającej ku zatoce, z widokiem na majestatyczny most Whitestone nad Rzeką Wschodnią. Zamierzał po kryjomu wyciąć ręczną piłą, bo spalinowa nadmiernie hałasuje, młode osiki, co wystrzeliły z obrzeża łączki tej wiosny zasłaniając mu „widok z okna wart miliona dolarów” jak określiła lokalny krajobraz miejscowa bulwarówka. Nikt nie musi wiedzieć, że ten pochlebny artykulik ze stosowną kolorową fotografią umieścił w poczytnym tygodniku jego własny zięć. W obcym kraju trzeba sobie pomagać wszelkimi sposobami.

O tej porze zielona dzielnica na dalekim przedmieściu Nowego Jorku od dawna już śpi i nic nie powinno mu przeszkodzić w realizacji powziętego zamiaru. Nikt go też nie zobaczy i nie doniesie do Urzędu Zieleni. Za ścięte bez zezwolenia drzewo grozi przecież kara do tysiąca dolarów. A jakże nie ścinać, kiedy niepokorna roślinność pnie się nieustannie w górę i zaczyna przysłaniać mu piękny krajobraz. W ogłoszeniu o zamierzonej sprzedaży nieruchomości było przecież napisane, że „widok z okna zapiera dech” i ten niemało ważny fakt znajduje swoje odbicie w nieco wygórowanej cenie wygodnego parterowego mieszkania - dwóch sypialni, stołowego, widnej kuchni, dwóch pełnych łazienek, sporej garderoby oraz wielkiego tarasu. Więc jakże bez widoku? Sprzedawca byłby stratny, przecież przybył do Ameryki by pieniądze zarabiać, nie tracić. Jeżeli wszystko ułoży się pomyślnie, na jesieni przeprowadzi się do nowego wolnostojącego domu nad samą wodą, gdzie miała powstać wioska olimpijska, gdyby miasto wygrało rywalizację o organizację Igrzysk 2016.

Ucięte drzewka zrzuci w dół do wody i poranny odpływ zabierze je na sam środek rzeki, skąd wartki prąd poniesie do niezbyt odległego oceanu. Nic już wtedy nie zakłóci mu porannego i wieczornego podziwiania ażurowej estetyki zgrabnych stalowych konstrukcji wdzięcznie zawieszonych wysoko nad rozlanym wodnym żywiołem. Ileż spokojnej, kojącej harmonii kryje w sobie przyroda. Jakie dobre feng - shui! Zięć w artykule napisał także, że spacer po tej okolicy oddziaływuje terapeutyczne. On zna więcej takich amerykańskich słów, bo kilka lat studiował w Queens College. Na wydziale dziennikarstwa. Jest „debeściak”, jak mówi o sobie.

Ale co to? Z ulicy doleciał odgłos nadjeżdżającego samochodu i światła reflektorów omiotły przydrożne drzewa, wychwytując też na chwilę z mroku wysokie, równo przycięte tuje przy samym domu. Kim aż przysiadł z wrażenia. Kto tu może przyjeżdżać o tej porze? Chyba nie ten wesołek polski farmer z nocną dostawą swoich ekologicznych ziemniaków. Karol zawsze jednak uprzedzał o swoim przyjeździe. Ciekawy z niego typ. Zawsze ze złotym krzyżykiem na piersi. I ciężko pracujący, nie tak jak ci rozpieszczeni rodowici Amerykanie, na których obecnie harują Azjaci i Latynosi.

Z tym Polakiem to było tak - jego rodzice przyjechali do USA z jakieś zapadłej wsi tuż po wielkiej europejskiej wojnie i zatrudnili się jako parobki na farmie kartoflanej na dalekim Long Island, ponieważ nie znali angielskiego i nic innego nie potrafili robić. Tkwili tam uparcie, harowali całymi dniami, nie prostując grzbietu i ciągle odkładali jakieś pieniądze. Po kilku długich latach nabyli kilkaset akrów piaszczystych nieużytków tuż przy oceanie, których nikt rozsądny nie chciał nawet za darmo. Trzymając kilka krówek i kóz użyźnili naturalnym nawozem jałowy teren na tyle, że z czasem zaczęli uprawiać na nim ziemniaki i inne warzywa. Objechali wtedy, jak opowiadali, każdy sklep spożywczy w okolicy, proponując na sprzedaż swoje produkty. Ponieważ żądali śmiesznie niskich cen, zbyt mieli zapewniony na długo.

Po latach odległe miejscowości stały się na tyle modne wśród artystów teatru i filmu oraz tych wszystkich przytupujących do szaleńczego rytmu czarodziejów estradowych, że ceny gruntu sięgnęły chmur. Za równowartość jednego akra jałowej pustyni nad oceanem, porośniętego tylko rzadką ostrą trawą, można obecnie kupić niezły dom z gruntami na przykład w Arizonie czy Montanie. Rodzicom Karola już w latach 70-ch proponowano zawrotną kwotą 3 milionów dolarów za ich siedzisko. Za taką sumę mogli wtedy sobie pozwolić na nabycie wielkiej, zagospodarowanej farmy w Pensylwanii, z żyzną, urodzajną ziemią. Odmówili, „bo tu ich pot i wysiłek” - jak dumnie zacytował kiedyś ich słowa Karol i „chcą przekazać dziedzictwo dzieciom”.

Sam Karol pojawił się w Ameryce po jakichś tam kolejnych wstrząsach społecznych w Polsce i mówił o sobie, że jest ”polityczny”, „solidarny” i „zmanipulowany”. Początkowo pracował u rodziców i na rodziców, potem ożenił się z polską pielęgniarką z pobliskiego Commack, następnie przejął całe gospodarstwo. Zawzięty na robotę, dokupił na kredyt nowe maszyny i po cichu zatrudniał sezonowo kilku „Meksyków” do pomocy. Miejscowy szeryf rozumiejący, że „ręka ręką myje” lojalnie uprzedzał go o planowanych obławach na nielegalnych imigrantów i tak interes się kręcił. Nie, Karol by się nie pojawił bez uprzedzenia. Jest na to za solidny. Kogo więc po nocy licho nosi?

Kolejny wóz, wydłużona limuzyna, najeżdżająca tym razem z prawidłowego kierunku ruchu, oślepiła reflektorami zaskoczonego Koreańczyka. Zapiszczały hamulce. Z taką szybkością pędzi? Tu? O tej godzinie? Co się dzieje?

Ostrożnie wychynął zza krzaka. Samochód zgasił światła i w tej samej chwili jeszcze jeden długi wóz wysunął się zza rogu ulicy, cicho sunąc na światłach postojowych. Zrównał się z poprzednimi. Wysiadło kilku mężczyzn. Szofer został przy wozie. Pozostali weszli do magazynu, przy którego drzwiach ustawiło się kilka osób w długich, rozpiętych płaszczach.

Taki samochód rodzina żony Kima zamawiała na pogrzeb w ubiegłym miesiącu, kiedy zmarł jej ukochany wujek z Brooklynu. Ale pogrzeb o takiej godzinie?

Kim znieruchomiał. Trzeba się kryć. Mimo że jest ciemno, stoi przecież na prawie otwartym miejscu i następne wozy mogą złapać go w światła reflektorów jak zająca na szosie.

Coś tu jest nie tak! Mieszka tu już osiem lat i czegoś takiego nie widział. Dlatego tu właśnie nabyli z żoną mieszkanie, że okolica - z braku restauracji i innych rozrywek - jest tak sennie spokojna, że samochodów nadal na noc się nie zamyka i - posłuchajcie tylko - maluchy z tornistrami na plecach same drepcą co rano do pobliskiej szkoły. Bez opieki dorosłych. W Ameryce! Niesłychane! Nawet w telewizji ich pokazywali i gadające głowy na ekranie cmokały z podziwu. A może to jest recepta na spokój? Nie otwierać żadnych knajp w najbliższej okolicy, tylko parki i boiska sportowe. Chcesz się, chłopie, zabawić publicznie, wsiadaj do autobusu i po kilkunastu przystankach masz wszystkie rozrywki świata. Kim zna kilka takich miejsc. Nawet ciekawe, na swój sposób. I niedrogo. Bywał tam z kolegami. Za kawalerskich czasów.

Kto to może być? Przecież nie klienci sauny koreańskiej, położonej na rogu ulicy, wystrojonej w marmury i pozłoty, która zrobiła się tak sławna, że przyjeżdżają do niej nawet wybredni Rosjanie z dalekiej Brighton Beach. Co jak co, ale Ruscy na łaźniach parowych umieją się poznać. I jeśli chce się im tłuc taki kawał potężnymi, błyszczącymi SUVami prawie godzinę w jedną stronę, to znaczy, że warto. Nie, żaden Rosjanin taki kawał po nocy do łaźni nie pojedzie. Nawet nietrzeźwy. I nie są to stodołopodobne SUVy, tylko eleganckie, długie, czarne limuzyny. Kto po nocy takimi jeździ w tej sennej okolicy?

A może film kręcą? Ależ skąd - skarcił sam siebie. Byłyby kamery, światła, zamieszanie, gapie, wystrojone panienki, statyści, cały ten barwny, hałaśliwy, artystyczny tłum. Kim widział kiedyś, jak ustawiali aparaturę filmową na głównym bulwarze, bo miał przyjechać mer miasta z okazji święta narodowego. Trzema autobusami dowozili tamto kinowe towarzystwo. Nie, filmu tu na pewno nie kręcą.

Zaraz, zaraz, przecież ta scena z samochodami wygląda jak z najnowszego serialu telewizyjnego o gangsterach, który wczoraj oglądali z żoną późnym wieczorem. Też tak podjeżdżały do magazynów długie samochody, a w środku zorganizowano nielegalne gry karciane i robiono zakłady bukmacherskie.

Ocknął się. Położył piłę na trawie. Osiki poczekają. Zdąży je wyciąć jutro.

Pochylił się i szybko pobiegł drobnymi krokami do gęstego żywopłotu przy samej drodze, starając się nie hałasować. Z tego miejsca lepiej będzie widział wszystko, co się dzieje.

Naraz jeszcze jedna wydłużona limuzyna wjechała w uliczkę, zbliżyła się do już zaparkowanych przy magazynie i zgasiła światła. Wysiadły trzy osoby. Przy wozie pozostał kierowca, nie próbując zagadywać do pozostałych.

Kim wstrzymał oddech. Taka gratka nie każdemu się zdarza. Ciekawe, ile policja odpali za taką informację. Wczoraj na miejskim autobusie widział naklejony wielki plakat, informujący, że za wskazanie osoby, która postrzeliła policjanta, nagroda wynosi całe 10.000 dolarów. A w takim przypadku jak ten? Za wskazanie prawdziwych mafiosów? Na pewno więcej.

Nigdy nie rozstawał się z jednym z dwóch prywatnych telefonów komórkowych - klienci i dostawcy dzwonili o najbardziej nieoczekiwanych porach. Godzina druga czy trzecia w nocy - to standardowa pora rozpoczynania pracy w biznesach koreańskich. Tylko rodowici Amerykanie pozwalają sobie gnić w łóżku do szóstej rano. Lenie.

Jaki jest numer na dzielnicową policję? Nie pamiętał. A co tam, zadzwoni na 111, na straż pożarną. Oni będą wiedzieli.

Wystukał numer. Miły kobiecy głos nagrany na taśmie poinformował: „język hiszpański - wciśnij jeden, język angielski, wciśnij dwa”. „No tak, Ameryka ma już 35 procent ludności hiszpańskiej” - zaklął po swojemu.

Wcisnął cyfrę dwa.

Tenże głos: „Przy zagrożeniu terrorystycznym, wciśnij jeden, przy pożarowym - dwa, przy powodziowym - trzy, przy zagrożeniu dla życia wciśnij cztery, przy zagrożeniu włamaniem - pięć, przy każdym innym - czekaj na zgłoszenie się operatora”.

Postanowił czekać. Mijały długie minuty. Już chciał się wyłączyć i spróbować ponownie, kiedy usłyszał żywy głos, ciemniejszej barwy, chyba hinduski: „dobrej nocy, czym mogę pomóc? Proszę o podanie imienia i nazwiska oraz adresu…”

Nie spodziewał się tego. Wyjąkał po chwili.

- A nie można bez podawania?

- Takie są przepisy - usłyszał w odpowiedzi udzielonej niezmiernie znudzonym, mechanicznym jakby tonem. Nic dziwnego, w środku nocy. Chociaż to może być i połączenie przez Indie, bo przecież tam taniej się płaci telefonistkom.

- Proszę tylko o połączenie mnie z policją, bo nie znam ich numeru. Im podam nazwisko i adres -upierał się przy swoim.

- Proszę bardzo - z westchnieniem jakby ulgi.

I prawie natychmiast, energicznym „białym” głosem: „posterunek numer 166 przy Northern Boulevard, dyżurny aspirant Johnson - słucham… imię, nazwisko i adres proszę…

Kim przełknął ślinę.

- Kim Bumin, 23 Aleja, 133 ulica, College Point …

- Numer kodu pocztowego - rozkazujący tonem w słuchawce …

- 11356 - posłusznie wyrecytował Koreańczyk.

- Czym mogę pomóc? - policjant starał się być uprzejmy. Widocznie tak ich wyszkolili. Inaczej niż tych gburów od wypisywania mandatów pieniężnych za parkowanie. Sępy spasione.

- Chciałbym wiedzieć, jaka jest nagroda, jeżeli wskażę miejsce nielegalnych gier hazardowych…

Po drugiej stronie coś głośno kliknęło. Nagrywają - domyślił się Kim. Niech sobie, przecież mówi prawdę.

- Gdzie jest to miejsce? - ostrożnie zapytał głos w słuchawce.

- A ile dostanę? - nie ustępował Koreańczyk.

- Jeżeli to jest poważne, to od jednego do pięciu procent zarekwirowanej na miejscu gotówki - wolno odpowiedział naraz zupełnie inny głos.

Chyba zwierzchnik tamtego - pomyślał właściciel sklepu warzywnego w tak zwanym dobrym punkcie, tuż przy przystaniu autobusowym i na samym rogu.

- Przyjeżdżajcie, oni tu teraz są. Naprzeciw mnie. Cztery duże limuzyny. I inne wozy. Wielki magazyn. Samochodowe części zamienne. Dwa domy od salonu masażu i sauny.

Podał dokładny adres. Ukrył się za żywopłotem i postanowił zaczekać. Miał nadzieję, że żona już zasnęła i nie wyjdzie naraz na taras, głośno wykrzykując jego imię. Chciało mu się palić, ale nie wziął ze sobą papierosów. Trudno, wytrzyma.

Nie ma co tu tkwić tak bezczynnie - zdecydował po pół godzinie siedzenia w niewygodnej pozycji. Widać, policja go zlekceważyła. No cóż, wstanie i pójdzie wreszcie ściąć te nieszczęsne osiki - postanowił. Namacał piłę w trawie obok, wstał i ostrożnie stawiając stopy ruszył w kierunku skarpy.

Trawę pokryła już obfita rosa i musiał uważać, by się na niej nie poślizgnąć w domowych kapciach. Przeszedł ostrożnie kilka jardów. Wdepnął w pozostałość psiego spaceru. Niech to licho. Co za ludzie! Nie sprzątają po swoich pupilkach. Zaczął wycierać kapeć o kępkę trawy.

Wydało mu się naraz, że słyszy jakiś oddalony szum dolatujący zza wysokich topoli, od zatoki, od strony lotniska La Guardia. Co to? Przecież samoloty o tej porze już nie latają. A może pocztowe? Uniósł głowę.

Jaskrawy, oślepiający słup światła z wiszącego nad głową helikoptera i ogłuszający głos z nieba:

- Rzuć broń, bo strzelam. Padnij!

Kim odrzucił wąską piłę i plackiem pacnął na mokrą trawą, zakrywając głowę rękami.

W uliczce zawyły nagle syreny policyjne i rozległo się trzaskanie drzwiczek samochodowych, zaraz potem tupot wielu stóp. Głośne okrzyki.

Ktoś wielki i ciężki zwalił mu się na plecy, boleśnie wykręcając ręce do tyłu i wiążąc je plastikowymi kajdankami. Kopniakiem przewrócił na plecy.

- Nazwisko - zażądał.

- Ki…ki...Kim - to ja zadzwoniłem na policję - wyjąkał trzęsącym się głosem, w stronę oślepiającego światła. Bolał go stłuczony bok. Chyba żebro pękło. Taki buhaj ten glina.

- Dobra, leż tu. Tylko cicho.

Naraz na ulicy padły strzały. Najpierw kilka pojedynczych, potem krzyki, potem seria… Głośny wybuch granatu i krzyk bólu i przerażenia. Znów tupot stóp. Zgrzyt opon po asfalcie, odłosy zderzenia samochodów, brzęk rozbitego szkła, znów strzały… wozy wylatują z uliczki. Syreny wyją. W oknach domów zapalają się światła.

- Przerwać ogień - słychać przez megafon.

Helikopter płynnie przechyla się na bok i odlatuje w stronę rzeki. Znów jest ciemno.

W oddali słychać przejmujące dwutonowe sygnały karetek pogotowia. Zbliżają się szybko.

 

***

To tylko na filmach kryminalnych komisarz policji po otrzymaniu wiadomości o znalezieniu kolejnego zimnego ciała, pozbawionego życia w sposób przymusowy, wdziewa długi płaszcz i koniecznie w strugach deszczu udaje się na miejsce wypadku. Po obejrzeniu zwłok denata udziela beznamiętnym głosem rzeczowych wskazówek tłoczącym się wkoło podwładnym, poucza fotografa oraz domaga się od lekarza, który ma prowadzić sekcję zwłok, by wyniki były „na wczoraj, a nawet jeszcze przed tym terminem”. To wszystko na filmie.

Kiedy starszego detektywa Michalaka powiadomiono nad ranem o strzelaninie na College Poincie, gdzie zginął na miejscu jeden policjant a trzej inni zostali ranni, z których jeden zmarł później na stole operacyjnym w szpitalu na Flushingu, nawet mu do głowy nie przyszło, by zrywać z łóżka komisarza Johnsona o tak nieodpowiedniej porze. Przy znacznej liczbie zgonów, jaką ostatnio odnotowuje się w tym mieście, komisarz musiałby nie sypiać w ogóle i spędzać w rozjazdach dwadzieścia pięć godzin na dobę, gdyby chciał osobiście odwiedzić każde miejsce zbrodni. To nie jest kino. To jest posterunek policji, w realnym życiu, do tego w Nowym Jorku.

Upewnił się tylko, czy ranni policjanci pozostają pod troskliwą opieką lekarzy i czy im czegoś nie potrzeba. Spytał, kto powiadomi wdowy po Martinezie i Le Braunie. Po namyśle stwierdził, że uczyni to sam - we właściwej chwili.

Spojrzał na zegarek. Komisarz Ptolomey Johnson Junior, jak wiadomo, zasiadał przy swoim wytartym, dębowym biurku, odzyskanym z jakiegoś likwidowanego składu mebli, niezmiennie za pięć siódma rano. Biurka tego nie pozwolił wynieść ani podczas pierwszej reorganizacji wydziału, kiedy przywieziono nowiutkie, lśniące, metalowe meble do wszystkich pomieszczeń, ani w czasie późniejszej likwidacji całego posterunku, oficjalnie z powodu oszczędności. Wspomniane biurko komisarz nakazał zamknąć w magazynie i dobrze pilnować. Pozostałe lekko używane sprzęty trafiły gdzieś na Williamsburg, bo tam istniała potrzeba wzmocnienia sił policyjnych, jakoby z powodu wzmożonego zagrożenia terroryzmem tej właśnie dzielnicy, zamieszkałej przez ortodoksyjnych.

Kiedy statystyka zbrodni popełnionych z użyciem broni palnej, wykazała zatrważającą tendencję rosnącą, wydział przywrócono, a jakże. Przywieziono i wstawiono nowe, lśniące metalowe sprzęty, komputery, ekrany telewizyjne, ekspresy do kawy oraz wielkie butle z wodą. Nawet żywą palmę. Wtedy świeżo awansowany detektyw Michalak polecił odnaleźć i wydostać z magazynu swój stary, wysłużony drewniany mebel. Znaleziono, odkurzono, odkorniczono i - a jakże - dostarczono w trybie pilnym. Od tego czasu „ozdabia” jego gabinet.

Starszy detektyw zrobił sobie kawy i zawezwał podwładnych, by osobiście przekazać im wiadomość o zdarzeniu i wydać niezbędne dyspozycje. Podkreślił, że mają działać zgodnie z regulaminem i zwyczajową w takich wypadkach praktyką, unikając woluntarystycznych inicjatyw własnych. Sprawa rozrasta się do dużego kalibru i zwierzchnicy nie wybaczą najmniejszego uchybienia bądź odchylenia od obowiązujących instrukcji. Mają powiadomić, kogo trzeba, z ekipy śledczej. Należy natychmiast dokonać oględzin miejsca wypadku oraz przepytać ewentualnych świadków - czynności te powinni zakończyć do godziny szóstej trzydzieści rano. Zameldować jemu osobiście o wykonaniu. On sam przedstawi wstępne wyniki komisarzowi, który wyda dalsze polecenia. Niczego dobrego ta sprawa nie wróży.

Po wypiciu kilku filiżanek kawy z prawdziwej porcelany - nie nauczył się jeszcze korzystać ze styropianowych kubków - westchnął głęboko i wystukał o godzinie szóstej numer prywatnego telefonu komisarza. Przeprosił, że niepokoi i krótko przedstawił sytuację informując o poczynionych krokach. Podał na samym końcu straty osobowe. Własne.

- Jak to się mogło stać? - spokojny, opanowany głos w słuchawce nie wykazywał oznak niepokoju czy niezadowolenia.

- Z księgi wyjazdów wynika, że najbliższy wolny wóz patrolowy wysłany został w celu sprawdzenia obywatelskiego doniesienia o nielegalnej melinie bukmacherskiej w jednym z magazynów na obrzeżach Queensu…

Głos z tamtej strony nie przerywał.

… niestety, z nieznanych powodów policjanci powitani zostali ogniem… bez ostrzeżenia… Może przestraszyli się helikoptera, który wracał z lotniska… przypadkowo… w tym samym czasie…

Nadal milczenie.

- ostrzeliwano ich ze szturmowych karabinków automatycznych M-7, z pociskami o wzmożonej sile rażenia, jakimi posługują się europejskie oddziały specjalne w Afganistanie i Iraku… przeciwko nim policjanci ze swoimi regulaminowymi pistoletami nie mieli szans…takiej agresywnej broni przedtem w napadach nie stosowano…Tamci użyli też grantów zaczepnych.

- Nasi chłopcy nie mieli kamizelek kuloodpornych? – w głosie zabrzmiały stalowe notki.

- … nie planowano akcji zbrojnej… miało być rutynowe sprawdzenie nielegalnego salonu gier… sam pan wie, jak reagują zazwyczaj takie elementy kryminalne… wypuszczają hazardzistów przez tylne wejście, a sami udają niewiniątka… starają się nie konfliktować z policją - usiłował usprawiedliwić się starszy detektyw. Poza tym, pociski z M-7 przebijają kamizelki na wylot. I tak nie pomogłyby.

- Straty po tamtej stronie? - pytanie zadane oschłym tonem.

Detektyw przestąpił z nogi na nogę. Rozmawiał stojąc. Jak uczniak przed dyrektorem szkoły - zdał sobie sprawę. Czuł się winny.

- Policjanci z drugiego wozu twierdzili, że postrzelili co najmniej jednego z bandytów. Na jezdni pozostały ślady krwi… obfite. Niestety, ranny został wyniesiony z miejsca zdarzenia… i napastnikom udało im się zbiec. Zarządziłem blokadę dróg i sprawdzenie wszystkich znanych nam samochodowych warsztatów naprawczych oraz „dziupli” paserskich…

Spojrzał ukradkiem na swoje odbicie w lustrze, szukając w nim aprobaty dla swoich słów. Daremnie.

- Poza tym, w środku, w magazynie znaleziono ciało jednego z szefów czterech znanych nowojorskich rodzin mafijnych, razem z jego ochroniarzem. Wygląda na to, że zostali zwabieni w pułapkę i rozstrzelani jak siedzące kaczki na stawie - detektyw, o czym wszyscy wiedzieli, kochał polowania na ptactwo wodne. „Usytuowanie zwłok i brak broni w ręku nie wskazują na ogólną strzelaninę…”

Chrząknął.

- Pozwoli komisarz, że szczegóły przedstawię u niego w biurze, o siódmej. Do tego czasu będę miał pełniejszy obraz. Ekipa śledcza zamelduje się u mnie za kilkanaście minut.

- Kogo lub czego bandyci aż tak zawzięcie bronili? Przecież, zgadzam się tu z panem, gangsterzy nie wdają się w dłuższą wymianę ognia z policją . Zdają sobie sprawę z konsekwencji, w razie umyślnego spowodowania śmierci policjanta na służbie - komisarz przemawiał równym beznamiętnym głosem, jakby bezosobowym. „Proszę nie odpowiadać od razu. Proszę to ustalić możliwie szybko…, w miarę możliwości. Nie wątpię, że nakazał pan również sprawdzić tę obywatelską informację o nielegalnej melinie hazardowej, jak pan ją trafnie nazwał…

- Absolutnie - zapewnił spocony naraz starszy detektyw - właśnie nasza ekipa to ustala. Odłożył słuchawkę.

Głośne pukanie w futrynę otwartych drzwi zwiastowało nadejście sierżanta McJohna z trzema innymi policjantami.

- Skończcie wreszcie z tym wersalem - obruszył się zwierzchnik - tyle razy mówiłem, jeśli widzicie otwarte drzwi, wchodzicie bez pukania... Zróbcie sobie sami tej lury i siadajcie - zachęcił ich wskazując na maszynkę kawową. Nie dali się prosić. Znużone twarze mówiły o braku snu. Taka to jest służba. Nie dla wygodnisiów.

Odczekał, aż umoczyli usta w parującym czarnym płynie i skrzywili się z niesmakiem.

- Darujcie sobie szczegóły - uprzedził. „To potem. Dawajcie gotowe wnioski”.

McJohn odstawił kubek.

- Nigdy dotychczas w swojej pracy nie spotkałem się z takim zjawiskiem. Popatrzył na swoich podwładnych. Zgodnie kiwnęli głowami.

- Strzelano by zabić… by zabić…nie obezwładnić czy zranić - powtórzył wolno, czekając aż sens tych słów głęboko zapadnie w umysł starszego detektywa - nie po to, by odstraszyć i przebić się przez dwa samochody policyjne. Zamierzali od razu zabić. Po to też rzucili dwa zaczepne granaty odłamkowe. Nie mieliśmy dotychczas takiego zdarzenia na naszym terenie. Podejrzewam, że to robota obcych. Nawet nie mam na myśli Chicago czy Miami. Tamci też nie stosują takich metod.

Zapadło milczenie. Policjanci uparcie patrzyli w podłogę.

- i co z tego wynika ? - ponaglił zwierzchnik.

- Tylko zorganizowane oddziały wojskowe tak atakują. Cztery laty odbębniłem w piechocie morskiej, zanim tu trafiłem, uczestniczyłem w paru akcjach, więc wiem…. Ustaliliśmy, którędy się wycofali … - dodał sierżant. „Znaleźliśmy świadków… młodą parę… właściwie sami się zgłosili… po tych… wydarzeniach… przebywali w parku tamtej nocy.

- Zbiegli samochodami? - zgadywał detektyw.

- Musieli się rozdzielić… nie jest wykluczone, że kilku uciekło samochodami, ale większość raczej motorówką, przycumowaną przy brzegu… może kilkoma… ta para młodych zeznała, że po strzelaninie minęło ich z głośnym tupotem kliku mężczyzn biegnących w kierunku skarpy i zaraz potem usłyszeli jakby odgłos silników motorowych… od strony wody…

- Przeprawili się przez szeroką w tym miejscu rzekę na Bronx… - wyjaśnił oczywistą rzecz jeden z policjantów, o włoskim typie urody.

- Na pewno płynęli pod samym mostem, by z góry ich nie było widać - dodał inny, o słowiańskiej twarzy, o szerokich kościach policzkowych.

- A ich samochody? - zainteresował się Michalak.

- Wszystkie kradzione…sprawdziliśmy… porzucili je przed terenami budowy przy Home Depot… pod wiaduktem nad drogą szybkiego ruchu. Oblali benzyną i spalili doszczętnie… nie pozostawili żadnych śladów… musieli być zawodowcy.

- Wszystkie lotniska i drogi wyjazdowe obstawione? - pro forma zainteresował się Michalak.

- Naturalnie, szefie - potwierdził sierżant. Porucznik Fofani już nas pytał.

- Czy jeszcze coś? - detektyw spojrzał na zegarek wstając. Pora iść do komisarza.

- Ten helikopter… szefie.

- Jaki niby? Z lotniska?

- Tak. Otóż kontrola lotów twierdzi, że żadna maszyna od nich nie wykonywała innych czynności poza patrolowaniem przestrzeni powietrznej samego lotniska oraz ruchu samochodowego nad Whitestone Expressway… tym bardziej nie lądowała w parku na College Poincie.

Detektyw cicho gwizdnął, czego nigdy nie robił przy podwładnych.

- Jasne jak halogenowy reflektor w oczy…Odlecieli śmigłowcem. Kilku uciekło motorówką. Pozostawili spalone samochody - dla zamydlenia nam oczu. Postąpił w kierunku drzwi. Do komisarza nie wolno się spóźnić.

- Zaraz, zaraz, a ten… informator… jak mu tam… który powiadomił policję o tym nielegalnym kasynie gry? Znaleźliście go? - jedną nogą już był za drzwiami.

- Tak jest, szefie… Koreańczyk… ze związanymi rękami… pod żywopłotem przy tamtym magazynie… ze skręconym karkiem…

Starszy detektyw Michalak znieruchomiał na progu. Zaklął dosadnie w języku swojej starej ojczyzny. „Przepytajcie szybko tę parę, co widziała niby – sprawców” - rzucił, dwoma długimi susami wskakując do kabiny windy, ku zdumieniu przechodzącej korytarzem przysadzistej czarnej stażystki o prostowanych włosach.

 

***

Przesiadując tak każdej soboty przy swoim biurku w banku w oczekiwaniu na klientów, którzy powierzyliby mojej pieczy swoje ciężko ukradzione miliony, nie mogłem nie zauważyć, że do Nicka, Greka z pochodzenia, już od rana ustawiają się kolejki chętnych do skorzystania z jego fachowych usług. No dobrze, rozumiem, że ludzie potrzebują pożyczki bankowej - na rozwój biznesu, na kupno samochodu, na remont mieszkania. Jak to w życiu. Szkopuł polega jednak na tym, że w Ameryce do pożyczenia czegokolwiek od banku kwalifikują się tylko nieliczni wybrani - osobnicy o tak zwanej udowodnionej historii kredytowej. Najśmieszniej - nie dla petenta - to wygląda w przypadku nowoprzybyłych do tego rajskiego niegdyś kraju.

Otóż aby otrzymać kartę kredytową, muszą udowodnić, że są pewnymi i godnymi zaufania płatnikami - wykazać się kilkoma regularnymi wpłatami, powiedzmy, za telefon, mieszkanie, światło i tym podobne świadczenia. Dopiero po zgromadzeniu i okazaniu bankowi tych dowodów otrzymuje się upragnioną kartą z linią kredytową do 500 dolarów. Po roku - do tysiąca. Może.

Jeśli więc twoje pragnienia wychodzą poza granice kilku tysięcy zielonych papierków, musisz mieć naprawdę imponującą historią kredytową. Jak niżej podpisany, który wszelkie raty zawsze płaci na czas i nigdy nie zalega z opłatami, ponieważ nie zamierza płacić lichwiarskich procentów za małe opóźnienie. Ile? Od szesnastu do dwudziestu dwóch procent. Czyż nie jest to usankcjonowana kradzież i rozbój w biały dzień?

Liczba klientów ubiegających się o pożyczki zwykle nie przekraczała w moim oddziale czterech - pięciu osób dziennie. Banki są niezwykle selektywne w doborze swoich dłużników. „Udowodnij, że nie potrzebujesz pieniędzy, wtedy je od nas otrzymasz” - tak brzmi nieoficjalne hasło każdej instytucji finansowej, niezależnie od szerokości geograficznej.

Skąd więc ten stały strumyczek klientów, nieustannie sączący się pod Nicka biurko? Ostatnio jakby narastał. Poza tym, przepraszam, ale ludzie, nerwowo kręcący się na brzegach podstawionych krzesełek, ubrani w wielokrotnie wyprane koszuliska, wytarte spodnie i zdeptane buciory, nawet po bardzo wnikliwym przyjrzeniu się nie przypominali żadnego z lokalnych biznesmenów, pomyślnie prowadzących i stale rozszerzających swoje interesy. Ani Gelmana, ani Steina, ani nawet Pulkina czy Fofaniego. Raczej zagościli w USA zupełnie niedawno. I tacy chcą otrzymać pożyczkę? Bankową? W Ameryce? Już się zaśmiałem.

Zagadnąłem więc dziś Nicka o te sprawy podczas półgodzinnej przerwy obiadowej. Karmiąc ociekającym tłustym hamburgerem swoją śniadą grecką twarz z prostym rzymskim nosem umazanym keczupem, rzeczowo i po prostu wytłumaczył mi, że ci - cytuję - petenci, czyli biedacy imigracyjni, owszem, zaciągają pożyczki na zakup domów.

Zakrztusiłem się ze śmiechu, żując chrupiącą bułkę z wędliną z pobliskiej polskiej piekarni. Musiałem popić zimną kolą z lodem. Zamerykanizowałem się pod tym względem dawno. I pijam zimne napoje przez długą słomkę. Emalię zębową oszczędzam w ten sposób.

Nick usłużnie walnął mnie szeroką łapą po plecach, powodując kolejny atak kaszlu. Usłużnie podał swoją butelkowaną wodę, „Poland spring” zresztą.

Odmówiłem i otarłem z policzków łzy. Popiłem kolą.

- Na domy? -zapytałem z niedowierzaniem? „A historia kredytowa? A zabezpieczenie? A czym taki jeden spłaci kredyt, jak straci pracę? Nie rozśmieszaj mnie. Jako obcokrajowiec musiałem kiedyś uiścić pierwszą wpłatę w wysokości aż 20 procent wartości nieruchomości. A taki jeden Pedro czy Kamal z pustynnym kurzem na butach skąd weźmie pieniądze?

Nick z zainteresowaniem przyglądał się mojej zaczerwienionej twarzy.

- Jesteś zbyt emocjonalny, jak wszyscy twoi - zawyrokował. „Sytuacja się zmieniła. Nasz bank jako pierwszy w Ameryce kieruje się prawdziwie demokratycznymi zasadami przyznawania kredytów… bez dyskryminacji… - przełknął kawałek białej, waciatej buły.

- A mówiąc po ludzku, bez propagandowej wersji dla prasy? - nie wytrzymałem. „Nie miej mnie za idiotę… to znaczy… Przepraszam.”

- Wcale nie mam - usprawiedliwiał się mój grecki przyjaciel. Przecież tłumaczę - obecnie obniżyliśmy wymagania i wystarczy, że klient, ubiegając się o pożyczkę od nas, zgromadzi kapitał pierwotny w wysokości zaledwie 5 procent ceny kupowanej nieruchomości… Demokraci w Kongresie naprawdę dbają o potrzeby zwykłych ludzi…

Popił wody wprost z butelki. Też się zamerykanizował.

- Poczekaj, poczekaj - nie dawałem za wygraną. Nie wciskaj mi taniej propagandy. Jestem na to uodporniony. Twoi demokraci zawsze chętnie marnują nieswoje pieniądze… Ale wracając do mojego pytania - czy to znaczyłoby, że jeżeli gość zamierza nabyć chatę za 300 dużych baniek, to wystarczy, że wpłaci marne piętnaście kawałków i już nasz wspaniały bank niesie mu na tacy brakujące 285 tysiaków zielonych papierków? Za piękne meksykańskie oczy? - chciałem być dowcipny i zjadliwy jednocześnie.

Nick odrzucił pustą butelkę za siebie, na podłogę. Jest bardziej ode mnie zamerykanizowany. Ja bym jednak doniósł swoją do kosza na śmieci, o cztery kroki dalej.

- Co niby jeszcze można zrobić? Nie sprawdzać historii kredytowej? Ani zarobków? - zaśmiałem się szyderczo. Moim zdaniem.

- Zgadłeś. Takie właśnie zalecenia otrzymałem w zeszłym tygodniu - ułatwiać kredyty w stopniu maksymalnym… - Nick wstał od stolika. Przerwa się kończyła.

Siedziałem tak nadal z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami, aż napotkałem drwiące spojrzenie Estrelli, naszej nowej sympatycznej pomocy kasowej. Opanowałem się. Nie mogę do niej się uśmiechnąć, bo może oskarżyć mnie o molestowanie seksualne i tak dobrze rozwijającą się karierę będę miał złamaną. Pamiętam jak na początku pochwaliłem ładną bluzkę koleżanki. Musiałem się potem gęsto tłumaczyć szefowi i solennie zapewniać, że taki nierozważny krok z mojej strony nigdy się nie powtórzy. Mowy nie ma. „Bo to rozbija zespół i stwarza niezdrową atmosferę w pracy” - grzmiał nad moją głową szef.

Zerwałem się z miejsca, ledwo nadążając za Nickiem.

- Ale przecież to zrujnuje w końcu nasz bank - rzekłem nieco zdyszany, bo kolega na swoich bocianich nogach stawiał długie, posuwiste kroki. „Co oni - podcinają gałąź, na której siedzą? - zauważyłem pod adresem prezesury banku.

- Ich to nie obchodzi. Przyjechali tu z Kalifornii i uważają, że wszystko wiedzą lepiej od miejscowych. Naszych dyrektorów, którzy usiłują im wytłumaczyć nowojorską specyfikę, nie słuchają w ogóle. A zresztą, sam główny prezes odchodzi na emeryturę za dwa lata… Jedyny jego cel - to zdarcie maksymalnych procentów od pożyczek, a po nim choć potop… Poza tym, Demokraci w Senacie przepchnęli ustawę o gwarancjach rządowych dla banków, więc się nie martw… banki będą bezpieczne…

- Ale jak to wszystko rąbnie, to kto zapłaci? Przecież, my, wszyscy podatnicy… w końcu… Zostaniemy bez pracy. Mam potem szukać innej roboty? Dobrze tu się czuję … mam już swoją stałą klientelę - zasapałem się z tego wszystkiego.

- Rozglądaj się za czymś stosownym. Tu jest teraz taki Titanic… Ratuj się. Dzwoń do kumpli w innych bankach, ale nie hipotecznych i nie komercyjnych. Najlepiej, nie amerykańskich. Robię to już od kilku dni. Nie odkładaj na później.

Nick rozsiadał się już przy swoim biurku, przed którym na plastikowych krzesełkach koczowały całe rodziny, z dziadkami, wnukami i niemowlakami. Rozmawiał jednocześnie z pierwszym z interesantów, do którego tuliła się niezgrabna Latynoska w ciąży, w indiańskim ponczo, oraz z sekretarką domagającą się od niego zaległych sprawozdań, na polecenie jednego z szefów działu.

Wolę chyba swój spokojniejszy żywot doradcy bankowego. Gdyby się jeszcze sami zgłaszali się klienci z forsą! Nie muszę ukrywać przed samym sobą - jeśli tak będzie dalej, milionerem w młodym wieku raczej nie zostanę. Jak to określiła ostatnio czarna trenerka na szkoleniu zawodowym?: „jeżeli stosujesz te same metody od wielu lat i nic z tego nigdy nie wychodziło, to dlaczego naraz oczekujesz pozytywnych wyników? Musisz coś w swoim postępowaniu zmienić, by je osiągnąć. Musisz.”

Co mogę zmienić? Wychodzić na staję metra i łapać przechodniów za rękaw? Rozdawać im ulotki ze swoją podobizną i krótkim tekstem, że jaki to jestem jedyny i wspaniały i zagwarantuję im niebotyczny wzrost powierzonych mi oszczędności? Kolega Klaus tak robi i codziennie wpycha na ulicy wizytówki do ręki kilkuset osobom, jeszcze przed rozpoczęciem pracy. Ostatnio został wyróżniony jakąś plakietką honorową za wysiłki na rzecz integracji emigrantów haitańskich z lokalną społecznością. Pieniędzy jednak z tego za wiele nie będzie miał. Każda grupa etniczna ufa wyłącznie swoim, a ponieważ Klaus nie jest Haitańczykiem, więc z poważniejszymi środkami inwestycyjnymi do niego nie pobiegną. Poza tym, on po francusku nie mówi. Czy raczej po kreolsku? Mniejsza o to.

Te kilkadziesiąt tysięcy, jakie zarabiam tu rocznie, wystarczyłoby mi na swoje potrzeby i widziałbym przyszłość w różowawych barwach, gdyby nie nagłe, nieoczekiwane i absurdalne wymagania nowego kierownictwa, iż należy zwiększyć produkcję o 25 procent, poczynając od nowego kwartału. Nie o pięć, dziesięć czy piętnaście - o całe dwadzieścia pięć! W jaki sposób, pytam? Skąd wytrzasnę dodatkowych dwudziestu klientów kwartalnie z milionem dolarów każdy, by sprostać tym zawyżonym wymaganiom?

Odpowiedź prawidłowa - znikąd. Te kilkanaście tysięcy posiadaczy rachunków czekowych, oszczędnościowych i biznesowych w naszym banku od dawna już nie może patrzeć bez obrzydzenia na swojego doradcę finansowego, naprzykrzającego się im codziennie z propozycjami nowych, niezwykle korzystnych inwestycji. Poza tym, oni już nie mają wolnej gotówki. Ostatnie grosze wpakowali na polisy na życie, fundusze emerytalne, konta edukacyjne dla dzieci i ubezpieczenie zdrowotne na stare lata. Sam im to wszystko zaproponowałem i przeprowadziłem odpowiednie czynności. Z tych krówek już się niczego więcej nie wydoi. Trzy do pięciu procent wzrostu kwartalnie byłbym w stanie zapewnić, ale ćwierć setki? Toż to szaleństwo.

Czy proponując swoim klientom korzystne inwestowanie ich pieniędzy naprawdę bezkrytycznie wierzyłem w te reklamowane i niby gwarantowane zwielokrotnione zyski po latach, o jakich solennie zapewniały czterokolorowe bankowe broszury na lśniącym, kredowym papierze? A jakże inaczej? Nasi trenerzy o tym solennie zapewniali. Nie posądzam ich o celowe mijanie się z prawdą. Poza tym, banki to pewność i zaufanie. Pamiętam skądś takie hasło, jeszcze z dzieciństwa. To tak na marginesie.

Poza tym, mam podejrzenie, że specjalnie postawiono pracownikom finansowym tak drastycznie wysokie nowe wymagania by ich się z firmy pozbyć. O co tu chodzi? - spytacie. Dlaczego?

Otóż jak każdy doradca finansowy, otrzymuję coroczny, stały procent od sum pozyskanych dla banku od klientów. Powiedzmy, w ciągu kwartału klienci zainwestowali u mnie w akcje Koka Koli dwa miliony dolarów. Zarobiłem na tym jednorazowo cztery tysiące prowizji. Ponieważ jednak od początku pracy w tym banku zgromadziłem pod swoim zarządem sto milionów dolarów, należy mi się dziesięć tysięcy dolarów rocznie stałego procentu od tego kapitału. Za nic. To znaczy, za całokształt wysiłków. Po wsze czasy, aż do emerytury. I to jest sprawiedliwe, moim zdaniem.

A co się stanie z tymi pieniędzmi, jeżeli mnie, powiedzmy, zwolnią za brak pożądanych wyników finansowych? Tak jest - bank przestanie mi płacić te ciężko zarobione procenty. Bank na mnie zaoszczędzi. Częsta zmiana doradcy finansowego jest dla firmy opłacalna. Nowy doradca zaprzęga się do kieratu, a nielekko zarobione procenty poprzednika przejmuje jego menedżer. Na tym polega polityka „drzwi obrotowych” w firmie. Proste jak kiełbasa w mojej zjedzonej bułce. Chciałem przez to powiedzieć, że jak w kiełbasie, kiedy była prosta, jak salami, zanim została pokrajana na plasterki do bułki. Skomplikowane? Pocieszcie się, że bankowe instrumenty finansowe są bardziej zawikłane.

Do tego wszystkiego zdenerwował mnie poranny raport finansowy za ubiegły tydzień. Wyobraźcie sobie, nasz wiceprezes, zamiast spokojnie pobierać swoje zawyżone wynagrodzenie i grywać w golfa z takimi samymi jak on sam absolwentami najbardziej prestiżowych prywatnych uczelni amerykańskich, pozazdrościł widocznie laurów swoim podwładnym i zaczął zajmować się bezpośrednią działalnością inwestycyjną. Z wymierną szkodą dla podwładnych. To nie licuje z godnością osobistą pracownika na wysokim szczeblu kierowniczym.

O co chodzi? - znów spytacie zapewne. Otóż przy jego nazwisku na zbiorczym arkuszu inwestycyjnym za pierwszy tydzień lipca bieżącego roku widnieje bardzo niezła suma siedemnastu milionów, zainwestowanych w naszym banku przez jakiegoś jego partnera golfowego. A może tenisowego? Może od polo? Nieważne.

O to chodzi, że przy moim nazwisku widnieje kwota tylko dwustu tysięcy, wpłaconych przez pewnego rosyjskiego przedsiębiorcę, co też nie byłoby źle, gdyby… no właśnie… gdyby nie tamte nieszczęsne siedemnaście milionów. Jak wyglądam w porównaniu z nimi? Jak niedołęga, który nie potrafi pozyskiwać dla firmy bogatych inwestorów. Wiceprezes na samej prowizji z tej jednej transakcji zarobił prawiesiedemdziesiąt tysięcy dolarów. Sądzę, że nie powinien odbierać nam chleba, tylko przekazywać takich nadzianych klientów…komu? Mnie, chociażby. Na jego miejscu tak bym uczynił. Sądzę… I podzielilibyśmy się uczciwie prowizją po połowie. Ale ani on ani nikt inny tego nie zrobi. Wszystko garną do siebie. „Tylko kury grzebią od siebie” - skomentował kiedyś mój Grek. „Dyrektorzy - do siebie”. Czy istnieje jakaś granica ludzkiej chciwości?

Dlatego jestem od kilku godzin w nastroju cokolwiek minorowym. Do tego za oknem zaczęło chlustać niemiłosiernie. Chyba dlatego, że zapowiadano „umiarkowane opady”. A widział kto bogatego klienta chroniącego się przed deszczem w banku inwestycyjnym? Oni wolą swoje cadillaki.

W jaki sposób, nie będąc urodzonym w tym kraju, dostać się do takiego towarzystwa, gdzie wypisuje się czeki na podobne i większe sumy? Sama składka do ekskluzywnego klubu golfowego wynosi okrągłe sto tysięcy rocznie. To jest pewny sposób na obronę przed gołodupcami. Takimi jak my z Nickiem, mimo naszych stosunkowo niezłych zarobków.

Zółta wymoczona taksówka zajechała dokładnie pod wymyślny plastikowy daszek imitujący najprawdziwszy włoski biały marmur. Wysiadło z niej trzech dżentel… mężczyzn, chciałem powiedzieć, o wyglądzie… liberalnym, powiedzmy. Smagli, brodaci, niestrzyżeni, odzież mocno stylizowana na sfatygowaną i wymiętą, chociaż bez modnych ostatnio sztucznych dziur na kolanach. Bez parasoli. W ręku - po dwie wypchane brezentowe czarne torby. Co to? Terroryści? Chyba nie napad?

Zaledwie przed tygodniem, kiedy już zamierzałem na przerwie wyskoczyć na kwadrans na kawę do tureckiej cukierni naprzeciwko, zdumiałem się, widząc zajeżdżające z wyciem syren przed nasz bank wozy policyjne. Okazało się, że zaledwie pięć minut wcześniej do jednego z okienek kasowych podszedł młody czar… Afroamerykanin… w bluzie z kapturem na głowie i w milczeniu podał pracowniczce kartkę z napisem koślawymi drukowanymi literami: „MAM PISTOLET. DAWAJ CAŁA FORSE”. Zgodnie z obowiązująca instrukcją, kasjerki mają niby spełniać żądania takich osobników, wydając im znaczone banknoty i powiadamiając jednocześnie policję za pomocą guzika alarmowego.

Traf chciał, że tego dnia w kasie siedziała młoda Rosjanka, o jakże odmiennej mentalności od Amerykanek, zatrudniona tu od niedawna. Krzyknęła na niedoszłego rabusia: „Nie wierzę. Pokaż mi, czy naprawdę masz ten pistolet, dodając w ojczystym języku” Paszoł won, i obraźliwe dla kolorowych określenie…” i dodała jeszcze, już po angielsku: „spadaj stąd, bo wezwę policję”.

Nie wiadomo, czy napastnik zrozumiał słowa czy prawidłowo odczytał tak zwaną mowę ciała zdecydowanej i nieustraszonej kasjerki, w każdym razie wyskoczył z banku jak oparzony. Nikt go nie ścigał, bo nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Dopiero Katia, czyli obecnie Katrine podniosła alarm.

Sądzicie zapewne, że dzielna dziewczyna zasłużyła na wdzięczność dyrektora oddziału za uchronienie cennych depozytów pieniężnych od rabunku? Ha - ha. Tu jest Ameryka.

Została publicznie zmieszana z błotem przez kierownictwo za narażanie klientów na niebezpieczeństwo. Co by było, gdyby rabuś naprawdę miał broń? I z niej skorzystał? I ranił lub zabił kogoś z naszych drogich PT klientów? Kto wypłaciłby gigantyczne wielomilionowe odszkodowania ofiarom napadu lub ich rodzinom? Firma, niestety. Nasza firma. Pracodawca nasz ukochany.

Czy Katarina nie była szkolona we właściwej procedurze postępowania w przypadku napadu zbrojnego? Była? Dlaczego więc nie zastosowała się do obowiązującej instrukcji? Niech nie będzie taka emocjonalna i niech nie płacze. Ma pozostawić stanowisko pracy i udać się do domu. Zostanie powiadomiona o właściwej karze.

Biedną Katię przeniesiono po tygodniu do innego oddziału, na zaplecze. Po cichu wyrażono uznanie dla jej odwagi cywilnej, zalecając jednak niewykazywanie jej w podobnych okolicznościach w nowym miejscu pracy. Tu nie jest Rosja. W USA najważniejszy jest człowiek, to znaczy życie klienta, który potencjalnie może oskarżyć bank o zaniedbanie stosownych procedur. Katrine dostanie czek na 500 dolarów, w dowód uznania, za postawę obywatelską. Po miesiącu, jak sprawa przyschnie, pójdzie jeszcze raz na szkolenie na temat postępowania pracowników w wypadku zagrożenia dla klientów lub personelu placówek finansowych i zostanie przywrócona na poprzednie stanowisko w innej filii tego samego banku, z wyższą grupą uposażenia.

Nie jestem bohaterem i na miejscu kasjerki oddałbym wszystkie bankowe pieniądze za pozostawienie mnie w spokoju. Nie są przecież moje. Wydrukuje się morze nowych banknotów.

Jak na złość, dyżurująca stale w holu panienka właśnie pobiegła do maszyny kawowej prosząc mnie o chwilowe zastępstwo na jej miejscu pracy, jako że moje biurko stoi najbliżej wejścia. Zawsze chętnie się zgadzam, bo po pierwsze jest miła, a poza tym robi naprawdę dobrą kawę. Europejską. Nie to, co w Ameryce nazywają, przepraszam, tym napojem. Cieczą, raczej.

W międzyczasie pasażerowie żółtej taksówki już stali w holu, rozglądając się bez pośpiechu. Na miękkich nieco nogach ostrożnie zbliżyłem się do nich, starając się wyglądać statecznie i godnie, jak przystało na pracownika tak szacownej instytucji.

- Czym mogą panom służyć? - zagadnąłem uprzejmie wyższego z nich. Poczułem emanujący od nich silny zapach jakiejś egzotycznej przyprawy korzennej. Nie, nie czosnku.

- Wano, powiedz temu ch…wi, po co przyjechaliśmy - usłyszałem silnie akcentowany rosyjski.

Drugi z przybyszy załopotał coś do kolegi w gardłowym języku. Nie zrozumiałem ani słówka. Hebrajski? Arabski?

- Mister, my Gruziny… chcemy… o pieniądzach … - natężył się trzeci.

- O, zna pan angielski? - ucieszyłem się. „Możemy rozmawiać po rosyjsku. Uczyłem się na kursach” - wydukałem jąkając się i prowadząc gości do swego biurka.

Zamówiłem trzy herbaty. Dla siebie kolę.

Nie wspomniałem, że mieszkałem z Tanią przez dwa lata i całą znajomość tak zwanego słownictwa nienormatywnego w rosyjskim zawdzięczam jej wybitnym zdolnościom lingwistycznym. Kiedyś byłem w tym niezły. Po prostu wyszedłem z wprawy.

Moi mili goście zdecydowanie odsunęli na bok porcelanowe filiżanki z herbatą, zrzucając na podłogę wszystkie moje papiery z biurka. Patrzyłem na to w niemym proteście. No cóż, „nasz klient - nasz pan”, a poza tym, jesteśmy społeczeństwem multikulturowym i tolerancyjnym na przejawy każdego odmiennego zachowania.

Niski , krępy i mniej zarośnięty z całej trójki, o białych zębiskach przy smolistej brodzie, władował jedną z toreb na blat biurka i zdecydowanym ruchem pociągnął długi, plastikowy zamek błyskawiczny. Uczynił ręką zapraszający gest.

Posłusznie zajrzałem do środka. Ujrzałem przewiązane ostemplowanymi bankowymi banderolami równiutkie cegiełki banknotów USA o nominale studolarowym. Dużo.

Coś mnie ścisnęło w gardle. Pośpiesznie łyknąłem herbaty.

Wyższy uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- Adyn mylon… - powiedział po rosyjsku z gruzińska, podtykając mi pod sam nos brudnawy paluch o ułamanym paznokciu.

- Szess mylon - dodał wyższy, wskazując pozostałe torby i pokazując dwa razy po trzy paluchy. Też o ułamanych paznokciach. Każdy.

Jak to Dobry Bóg pomaga swoim dzieciom - pomyślałem. Podeśle mi jeszcze kilku takich dziwaków i normę finansową na przyszły kwartał miałbym wyrobioną. Zycie nabiera rumieńców.

- Gdzie jest Alex? - nagle spytał po rosyjsku najstarszy z grupki.

Oniemiałem na chwilę. Co im powiedzieć?

Otóż mój poprzednik na tym stanowisku, prawniczego pochodzenia, musiał ukrywać się gdzieś daleko w gościnnej Ameryce po tym jak pewnego ranka zapytali o niego dwaj atletycznego pokroju młodzieńcy posługujący się wyłącznie językiem rosyjskim. Marynarki mieli z jednej strony mocno odstające. Alexa nie widziałem już prawie od roku.

- Jego tu nie ma - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. „Ja go zastępuję. A o co chodzi? Też potrafię wam pomóc. Wykonują te same czynności, co on…” i tu się ugryzłem w język.

Właśnie chodzi oto, że n i e wykonuję tych czynności, co on i dlatego spokojnie śpię i nie wyprowadzam się z domu w trybie nagłym, w nieludzkim pośpiechu , pozostawiając samochód, żonę i dziecko. Wykonuję czynności legalne. Wyłącznie.

- Położyć na konto… tu masz numer… - rzucił mi na biurko wydruk komputerowy.

Poczułem się naraz nieco „nieadekwatnie do sytuacji” jak powiada moja nowopoznana znajoma. Jak by to im wytłumaczyć? Najlepiej wprost.

- Widzicie, panowie… obecnie przepisy się zmieniły - starałem się mówić wolno, by nadążali za moim nieco zardzewiałym, przyznaję, rosyjskim…

Przecież nie ma sensu tłumaczyć im całej otoczki i prehistorii, że w ramach walki z terroryzmem nie wolno nam przyjmować gotówki w wymiarze powyżej trzech tysięcy dolarów jednorazowo. Mało tego, o każdym takim przypadku musimy składać meldunki na specjalnym formularzu. Poza tym, nie moja to sprawa, ale jak oni to wywieźli… i przewieźli?

- Mogę tylko przyjąć po trzy tysiące od każdego z… panów - wydusiłem w końcu z siebie.

Odpowiedział mi głośny i długotrwały rechot z trzech szeroko rozwartych gardzieli. Interesanci przy kasach spojrzeli zatrwożeni w naszym kierunku.

Wyjrzała ze swego boksu kierowniczka zmiany. Pomachałem jej przyjaźnie ręką, że niby wszystko w porządku i zabawiam swoich klientów przyjemną rozmową. Z męskimi dowcipami.

- Dobra żart - podsumował najstarszy. „Przelicz, jak chcesz” - wskazał na torby na podłodze.

- Panowie nie rozumieją, naprawdę nie mogę… przepisy… z pracy mnie wyrzucą… - usiłowałem wytłumaczyć swoją sytuację.

- Durak ty - podsumował krępy i przysadzisty. To on jest przywódcą całej trójki? Naradzali się przez moment w swoim gardłowym języku. „Dyrektor twój dawaj” - rozkazał mi tonem nie znoszącym sprzeciwu. „Jak nie, idziemy do New York bank” - wskazał na gmach po drugiej stronie ulicy, naszego największego rywala.

Nie potrzebuję jego rozkazów. Sam wiem, co mam robić w określonych sytuacjach. Zostałem odpowiednio przeszkolony.

Podniosłem słuchawkę telefonu.

- Przepraszam, Jack, masz chwilkę?… mam sytuację niestandardową - wyjaśniłem wiceprezesowi. „Nie, nie, nic z tego…. zamożni klienci…” dodałem, ponieważ mylnie wywnioskował z moich słów, że padłem ofiarą napadu czy innego zdarzenia o charakterze przymusowym.

Po chwili zbiegał z góry, zabawnie kołysząc pokaźnym brzuszkiem w obszernych płóciennych spodniach na szelkach i zaczesując długi kosmyk włosów z prawej strony spoconej łysej głowy na lewą. Nie pomagało mu to. Łysinę nadal miał wielką jak patelnię. Z kroplami potu.

Wyjaśniłem mu w kilku słowach zaistniałą sytuacją, podkreślając swoją inicjatywę w pozyskaniu dla banku tak obiecujących klientów oraz bezwzględne stosowanie się do obowiązkowego regulaminu. Mój egzotyczny tercet spokojnie czekał z nieprzeniknionymi wyrazami twarzy, bez cienia niepokoju czy jakiegokolwiek zdenerwowania.

- O jakiej kwocie myślimy? - dopytywał się mój bezpośredni zwierzchnik.

- Sześciu milionach, jak sądzę. Jednorazowo.

- Powiedz mu, że to na dziś, a będzie więcej - wtrącił się nagle po rosyjsku najbardziej zarośnięty.

- Ależ oczywiście - ożywił się Jack - proszę do mnie… z bagażami…. mam czarny kawior… a jakże i koniak… woda mineralna Borżomi - dodał po rosyjsku. Skąd stary drań zna ten język? Nigdy go o to nie podejrzewałem.

Przybysze zaśmiali się i zatarli radośnie ręce na dźwięk znajomego słowa.

- Alexa nie ma wprawdzie, ale ja to wszystko załatwię i osobiście dopilnuję - ujął pod rękę najstarszego Gruzina i już go prowadził po schodach do góry, do swojego biura…

- Dziękuję ci - rzucił w moim kierunku i cała czwórka weszła po schodach na pięterko. Przy moim biurku pozostał cierpki zapach jakichś wschodnich przypraw. Deszcz za oknem ustawał. Pojawili się pierwsi przechodnie, przemykający się pod ścianami domów. Wzmagał się wiatr od morza.

Ciekawe, jak to szef załatwi? Ponieważ to ja przyprowadziłem mu klientów, powinienem - zgodnie z przepisami - na sześciu milionach wkładu zarobić dwadzieścia cztery tysiące prowizji, jeżeli ta kwota zostanie zarejestrowana jako zainicjowana przeze mnie inwestycja w wybrane akcje lub obligacje. Zarobię również co najmniej sześć tysięcy dolarów, jeśli zaksięgują ją jako zwykły lub terminowy depozyt bankowy. Tak dobrze i tak nieźle. Okazuję się, że i w deszczowy dzień można ubić niezły interes. Oby tak dalej. Czy zza chmur nie wygląda jakieś słońce?

 

***

Niezmiernie zadowolony z siebie, od razu zadzwoniłem do Iwony i zaprosiłem na wspólny weekend do Wildwood w New Jersey. Nie bardzo kojarzyła, jako nowoprzybyła, gdzie to jest, więc spytałem, czy oglądała kiedykolwiek amerykański film „Szczęki”. Odpowiedziała, oczywiście, twierdząco dodając entuzjastycznie, iż aktor obsadzony w głównej roli jest jednym z jej ulubionych. Byłoby niegrzecznie z mojej strony, gdybym nie zainteresował się tym, kogo jeszcze preferuje moja obecna dziewczyna, na początkowym etapie naszej znajomości.

A jakże - Matta Damona grającego rolę ekranowego Bourna, a przedtem Johna Travoltę i Michaela Jacksona. Nie, Leonarda di Caprio - niezbyt , bo jest jeszcze „dziecinny jakiś i niemęski” - cytuję.

Obawiałem się, że długo jeszcze będzie wyliczała wady i zalety każdego z bóstw ekranu, kiedy dodała rozsądnie, że przecież jedzie na weekend ze mną, więc co moje pytane o słynne „Szczęki” ma z tym wspólnego.

- No bo jest to tam, gdzie grasował kiedyś ten słynny wielki, biały rekin, ukazany w filmie - wyjaśniłem dziewczynie beztrosko.

W słuchawce zapadła zaskakująca cisza, po czym stanowcze:

- Nie nadaję się na pożywienie dla rekinów. „Znajdź sobie inną” - trzask.

Ma panienka temperament, prawda?

Wystukuję numer powtórnie. Czekam. Nikt nie odbiera. Wybieram numer telefonu komórkowego. Słyszę miłe: „Halo, Iwona przy telefonie”.

- E… to ja… Chciałem powiedzieć, że Wildwood to najsłynniejsze kąpielisko w New Jersey, z długą, szeroką i piaszczystą plażą i mnóśtwem miłych hotelików, motelików i pensjonacików…

Przerwałem na moment, by sprawdzić jej reakcję.

- I co? Jednak się zainteresowała.

- I najdłuższym drewnianym deptakiem, jaki widziałem w życiu…a przy nim niezliczone parki rozrywki, z tymi wszystkimi huśtawkami, wielkimi kołami z gondolami…

- Jak w Wiedniu na Praterze? - dodała pytająco.

- Większe - powiedziałem z przekonaniem, mimo że nigdy w Austrii nie byłem. A przecież Ameryka jest nieporównanie większa, więc wszystko musi być większe.

- strzelnicami, zjeżdżalniami… - wyliczałem.

- A co dla dziewczyn? - parsknęła jak kotka.

- E… sklepy, sklepiki, stoiska ze strojami… kąpielowymi, butami, sukienkami, lodami, salony fryzjerskie… kosmetyczne, różne butiki - zabrakło mi fantazji.

- Woda ciepła? - dopytuje się kapryśnym tonem.

- Naturalnie, ciepła i zimna.. prysznice i wanny… wygodne łóżka - kusiłem.

- W oceanie, głupku…Jaka jest temperatura wody morskiej i czy jest czysta?

- A… - ucieszyłem się. Po waszemu dwadzieścia dwa plus Celsjusza… - Iwona nadal liczyła wszystko w metrach i litrach, zamiast w stopach i galonach, więc podawanie temperatury w Farenheitach nic jej nie powie - bo to w tym miejscu Golfstream dotyka wybrzeża, właśnie w New Jersey… czyściutka jak… jak w butelce - wyobraźnia mi dziś wyraźnie szwankowała …ludzie się kąpią prawie do początku października…

- I tak trzeba było od razu mówić - zlitowała się Iwona. Skoro tam jest tak fajnie, to czy rezerwację trzeba robić?

Od tego jestem ja. Nie ona pierwsza tam ze mną jedzie. I chyba nie ostatnia.

- Jest taki przytulny hotelik z basenem, położony tuż przy samej plaży, przez uliczkę. Prowadzony przez bardzo miłą starszą parę. Uciekinierów z Litwy, jak mi tłumaczyli. Mam u nich zarezerwowany pokój z tarasem.

- Byłeś już tam kiedyś - to stwierdzenie. Nie pytanie.

- E… tak, z kolegami - dodałem szybko. „Niedawno”.

- Naturalnie. Na pewno pokażesz mi zdjęcia - to znów stwierdzenie. Z nutkami rozkazu.

- E…naturalnie.

Nie mam zdjęć z kolegami, mam z dziewczynami. Każde z inną. Ale coś wymyślę.

- To kiedy mam być gotowa? - dopytuje się rzeczowym tonem.

Ulżyło mi. Nie lubię kłamać. Nie wychodzi mi to. Nick, na przykład, każdej ze swoich blondynek opowiada takie cuda i dziwy, że wprawia mnie w podziw.

- Żeby dziewczynom kłamać, trzeba mieć dobrą pamięć. Ty jej nie masz, więc lepiej mów prawdę. W ten sposób nie pomylisz się - instruował mnie.

Opamiętałem się.

- Bądź gotowa na siódmą rano. Tam trzeba jechać ponad trzy godziny… później jest gęsty ruch i droga nam zabierze co najmniej dwa razy tyle. Siódma byłaby w sam raz - powiedziałem zdecydowanie. Miałem to już obmyślane wcześniej.

- Przyjedź kwadrans przed siódmą - zadecydowała moja urocza rozmówczyni. „Będę gotowa”.

W życiu takiej nie spotkałem. Gotowa? Kwadrans przed czasem? Ha… ha. Udałem, że wierzę. Po co się kłócić przedwcześnie. Powodów przecież każda panienka dostarczy aż nadto, zdążymy jeszcze.

Jak to się zaczęło? - spytacie.

Prawie nijak. W każdym razie, bez żadnej premedytacji czy innego czynnego planowania z mojej strony. Przypadek, po prostu.

W ramach studiowania japońskiego systemu finansowego, a dokładniej mówiąc ich metod interwencjonizmu monetarnego - uczenie mówiąc - włączono mnie w skład grupy odlatującej pewnego wieczoru z lotniska Kennedy,ego do Tokio. I tam się zaczęło.

Nie, nie spotkałem Iwony w Japonii. Skądże.

Po prostu po kolejnych nasiadówkach bankowych wyszliśmy któregoś wieczoru naszą doborową męską grupą na miasto, bez wyraźnie określonego zamiaru. Przeważali wśród nas single tuż przed i tuż po trzydziestce. Nie wiem jak inni, ale mnie interesowało, pamiętam, miejscowe piwo i jakiś niewielki befsztyk. Wymagania minimum. Dalsze aktywności u mnie zawsze bywały wprost proporcjonalne do ilości wypitego napoju. Lub napojów. Dlatego niczego z góry nie planuję w takich przypadkach. Pamiętam tylko niewzruszoną maksymę Pawła, naszego polskiego stażysty: „Piwo najpierw, wino potem - rano nie masz z łbem kłopotów”.

Daliśmy się ponieść kolorowej, hałaśliwej, roześmianej ludzkiej fali, rozlanej po chodnikach i wylewającej się na asfaltową jezdnię, w świetle migających reklam.

Mnie więcej po wyjściu z trzeciego po kolei baru, z panienkami wszystkich ras, kolorów, tuszy i szczegółów anatomii wijącymi się wokół niklowanej rury, zobaczyłem ciągnącą się przy wielkim gmachu kolejkę, znikającą za dalekim rogiem.

- Zobacz, Steve - krzyknąłem do kolegi z nowojorskiego Lehman Brothers - tam to musi być jakaś wielka atrakcja, skoro tyle narodu do niej się tłoczy.

Steve zrobił pogardliwą minę: „Na pewno rozdają darmowe strzykawki miejscowym narkomanom” i wskazał mi szyld niewielkiego barku z neonowymi panienkami o rozbudowanej anatomii jako ośrodek jego aktualnego zainteresowania.

- Wy idźcie, ja zaraz dołączę - krzyknąłem do niego.

Podszedłem bliżej do stojących w kolejce. Oni nie tylko stali. Stali nieliczni. Reszta siedziała na rozkładanych krzesełkach. Niektórzy leżeli w śpiworach. Wszyscy bez wyjątku zdradzali objawy nienaturalnej, wręcz chorobliwej o tej porze nocy trzeźwości. O co tu chodzi? Może i prochy za darmo rozdają? Chyba tylko dla zarejestrowanych w przychodniach odwykowych?

Wiedziony ciekawością, doszedłem do oddalonego rogu. Zobaczyłem długachny, wijący się wąż kolejki znikający za kolejnym dalekim rogiem. Policjanci w wozie pilnowali porządku. Tak sądzę.

Nie miałem zamiaru trudzić zmęczonych nóg dalszym spacerem. Spytałem najbliższego białego, brodatego, czysto ubranego, o odświętnym wyrazie twarzy:

- Przepraszam, po co stoją ci ludzie? Co tu rozdają? Musiałem niechcący na niego chuchnąć. Odchylił się nieco do tyłu.

- Jutro jest ostatni dzień wystawy. Kasy otwierają o ósmej rano, musisz stanąć na końcu tej kolejki. Ja stoję od pięciu godzin - mówił po angielsku z twardym akcentem. Niemiec? Austriak?

- Przepraszam, jakiej wystawy?

Nie ukrywał tym razem rozbawionego wyrazu twarzy. Poprawił okulary na wydatnym nosie. Wyciągnął z kieszeni kurtki złożoną w pół ulotkę, rozwinął i podał mi.

- Możesz zatrzymać. Mam tego więcej.

Spojrzałem na kolorową kartkę papieru.

„MONA LIZA Z WARSZAWY” - głosiły wielgachne litery na samej górze.

NAJSŁYNNIEJSZE KOBIECE DZIEŁO REMBRANDTA - krzyczały czcionki poniżej.

Po środku widniało zdjęcie obrazu z młodą dziewczyną w wielkim kapeluszu, której ręce wychodziły jakby za ramy malowidła. Uderzył mnie uroczysty i niezwykle powiedziałbym szlachetny wyraz jej twarzy i oczu. Jaka uduchowiona twarz. Niewiarygodne.

- Przecież zawsze nam wmawiano, że „Danae”, „Autoportret z Saskią” i inne malowidła starego mistrza na tematy kobiece są najlepsze i najbardziej podziwiane - zwróciłem się do „Niemca”. „Skąd naraz ta dziewczyna w kapeluszu?” Specjalnie ją przywieziono aż z Warszawy?

- O, widzę, że się trochę znasz na malarstwie - zareagował mój nowy znajomy, zmylony widać moim nieco zmęczonym wyglądem i piwnym chuchem. „Japończycy tylko ten obraz zapotrzebowali z odległej Polski… bo jest absolutnie autentyczny. Perła po prostu”.

Przypomniało mi to naraz historię całej mojej znajomości z Marią, która ciągała mnie po wszystkich niemożliwych galeriach, pokazach, wystawach i innych wernisażach, do bólu w nogach i krzyżu. Poczułem się naraz naprawdę zmęczony. Chcę do hotelu.

Zaprosiłem okularnika na piwo. Odmówił stanowczo.

Kiwnąłem mu ręką, chowając bezwiednie ulotkę do kieszeni. Dołączyłem do reszty naszej grupy w narożnym barku. Do hotelu wróciliśmy nad ranem, w samą porę by wyjechać na lotnisko.

Całą prawie drogę powrotną w samolocie przespałem, odmawiając nawet jedzenia. Wypiłem za to po przebudzeniu chyba cały galon soków owocowych i wody mineralnej.

W momencie lądowania czułem się już na tyle wypoczęty, że postanowiłem zaraz po wyjściu z lotniska pojechać prosto do ulubionej Boulder Creek na College Poincie. Zdrowa, obfita i smaczna teksańska kuchnia bez frymusów i zbytecznych naleciałości kulturalnych. Drewniane ściany, bar z długim kontuarem po środku, surowe, drewniane stoły, kilka wielkich, płaskich ekranów telewizyjnych z transmisjami wielu naraz meczów z różnych dyscyplin sportu - do wyboru. Befsztyki serwują o grubości dobrze wypchanego portfela, piwo z beczki zawsze świeże, zimne, klarowne i pieniste. To jest moje pojęcie ziemskiego raju. Druga połowa ludzkości, ta piękniejsza, też jest reprezentowana. Rzekłbym, z niejakim nadmiarem, co również jest pozytywne.

Los jednak, lub ktoś dyżurujący w jego zastępstwie, zrządził zupełnie inaczej.

 

***

Zatrzymaną parę doprowadzono do pokoju obok, bo sierżant Ramirez właśnie miał dziś coś do roboty na lotnisku La Guardia i pomieszczenie stało puste. Przy bliższym spojrzeniu na młodych ludzi można było zaryzykować wniosek, że mogą reprezentować obie spotykane w naturze płcie. Pozostało ustalić, kto - jaką.

- Nazwiska i adresy? - warknął młodszy aspirant Jerome Look, pełen neofickiego zapału, w sztywno nakrochmalonej białej koszuli, z krawatem i w czarnych spodniach o ostrym kancie, rozwalając się niedbale przy biurku. Tak jego zdaniem miał się zachowywać przesłuchujący. W pozycji niewątpliwego autorytetu, pozostającego na odpowiedzialnym stanowisku. Podobał się sam sobie niezwykle. Posadzono go tu w zastępstwie, bo reszta poleciała posprzątać trupy po jakiejś strzelaninie. Wreszcie poczuł się ważny.

- Alex Pinione - odrzekła potulnie niedomyta, rozczochrana blond postać w brudnawej koszulce trykotowej. „Bez adresu. W skwacie”.

- A twoja partnerka? - policjant kiwnął głową w stronę drugiej postaci, równie blond i mocno poczochranej, od której aż tu dolatywał niezbyt subtelny zapach, wyraźnie zmieniający skład powietrza w pokoju.

Wstał i włączył klimatyzator. Druga postać uśmiechnęła się szyderczo. Milcząc.

- Daj mu pan spokój - zachichotała Alex. On jest grzejnik… ze skwatu. Ksywy nie znam. To kseroboy. Jeszcze haluny ma i zgon totalny po pudrze. O mało wczoraj złotej kuli nie wylosował. Nic nie kuma i ciągle dołuje. A ja jestem na flashbacku po abście… chcica mnie naszła dzika, a hermetyk łapsy nam odebrali… działki ani niucha wy tu nie macie, co? Może być wąchadło.

Policjant ze zdumieniem i niedowierzaniem przyglądał się obojgu. Wstał, otworzył drzwi na korytarz.

- Paul, wpadnij na chwilę - wrzasnął gdzieś w przestrzeń.

Po kilku minutach do pokoju lekkim krokiem baletnicy wszedł krótko ostrzyżony blondyn, schludny, w rogowych okularach, brązowych dżinsach i kremowej koszulce golfowej. Typ ascety, naukowca i analityka.

- Co jest, stary?

- Przetłumacz mi na ludzki język, co oni plotą - wskazał palcem na Alex. „Ten tu to jest dziewczyna”.

Alex powtórzyła posłusznie wszystko jeszcze raz. Zużyła nieco mniej słów, niż za pierwszym razem.

- Stary - Paul klepnął aspiranta po ramieniu. „To przecież jest dziecinnie proste. Mój starszy też tak do mnie nadaje. Tamten typ jest narkomanem o nieustalonej tożsamości, taki maminsynek, miał halucynacje i zwidy po wczorajszym zażyciu silnego narkotyku, którego o mało nie przedawkował i nie przeniósł się na tamten świat. W obecnym stanie jeszcze jest niepoczytalny i ma silną depresję. Dziewczyna stara się uniezależnić od nałogu, ale ma straszliwe nawroty i chęć na zażycie, a ponieważ policjanci im zarekwirowali środki odurzające w procesie zatrzymania, to ona pyta, czy nie macie tu jakiejś substancji psychotropowej? Może być niekontrolowana, typu klej albo środek do prania, cokolwiek, co da się wąchać… Tak to wygląda.”

- Jesteś geniusz - Jerome spojrzał z podziwem i wdzięcznością na kolegę. „Masz u mnie duże piwo”.

- Dwa, skorygował tamten. Ich jest przecież dwoje - wyszedł salutując żartobliwie.

Aspirant podsunął do siebie papiery na biurku.

- Mniejsza o to…Coście robili tam … o tak później godzinie? Przecież parki zamykane są o zmroku? A to było grubo po północy.

- To nie jest żadne przewinienie, proszę pana - włączył się bezimienny. Pierwsza i piąta poprawka do Konstytucji USA gwarantują obywatelowi prawo korzystania z publicznych zasobów naturalnych bez ograniczeń…

- To on nie jest aż tak nieprzytomny - zdziwił się aspirant. „Mnie nie o to chodzi… Mnie chodzi o to, co widzieliście, jak tam byliście, ponieważ zeznaliście policjantom tam na ulicy... potem, że wiedzieliście jakichś ludzi…przy wodzie…

- On był git wczoraj nawalony - z podziwem wtrąciła się Alex. „Taki chojrak” - wyrzekła z uznaniem. „Ma organizma. On tylko teraz jest przejarany i nic nie wiąże, ale normalnie za dużo w żyłę nie daje i adidas nie jest. „Mówię, że niczego nie pamięta, ale na ogół za dużo nie przyswaja i nie jest hivol, to znaczy nie jest chory na AIDS” - wytłumaczyła w odpowiedzi na nierozumiejące spojrzenie aspiranta. „Jego przodek jest kasowy i przytruł ostatnio, że jak ten jego tu potomek zejdzie z przygrzewania, to git fura dla mnie murowana… bimer albo inny merol… nie jakiś kaszlak.”

Policjant wahał się przez chwilę, czy nie zawołać ponownie „tłumacza” i już sięgał po słuchawkę telefonu, jednak się rozmyślił.

- Dobra, niech będzie… więc opowiedz mi, co tam robiliście…to znaczy, mniejsza o to… tylko, co tam widzieliście…

- a za te działki, co nam łapsy zwinęli, to odpowiemy?

- Posiadanie narkotyku w niewielkich ilościach, dla potrzeb własnych, nie jest karalne - urzędowym tonem wyrecytował Jerome. Szkoda, że go starszy detektyw nie widzi w takiej chwili. Pochwaliłby na pewno.

- No i co?

- A dostaniemy kawy? - spytała dziewczyna rzeczowo. „I sandwicze, bo mnie skręca…”

Młodszy aspirant przez chwilę wyglądał jakby zamierzał sięgnąć po gumową pałę ostentacyjnie leżąca na widoku na krześle obok. Rozmyślił się jednak, zadzwonił gdzieś i nakazał urzędowym, bezapelacyjnym tonem, by ze sklepiku naprzeciwko dostarczono trzy kawy, z mlekiem i cukrem oraz trzy sandwicze z kurczakiem. Tak, on płaci - spojrzał wymownie na dziewczynę, bo jej kompan już spał oparty o ścianę.

- No i co? - powtórzył poprzednie pytanie.

- No i najpierw poleżeliśmy na materacu, co go widocznie wysoka woda wyrzuciła w te krzaki, potem ten gostek - wskazała na śpiącego - dał sobie w żyłę… i zaczął pełny odjazd…

- Ze co? - nie zorientował się Jerome i już wstał, by otworzyć drzwi na korytarz.

- Poczekaj pan, przecież tłumaczę wyraźnie, że wstrzyknął sobie porcję narkotyku, zaczął mieć halucynacje i już nie kontaktował z rzeczywistością…

- I co dalej? - ponaglał policjant.

- Poszłam do rzekli się obmyć.

- I co wtedy?

- I jak wracałam, to naraz huk, strzały wybuchy, wrzaski, syreny, helikopter…

- Jak to helikopter? Skąd się wziął naraz?

- Nie wiem …przyleciał.

Bez pukania otworzyły się drzwi i chłopak w poplamionym fartuchu wniósł brązową papierową torbą z nadrukiem DeliKati i przyczepionym do niej rachunkiem. Jeremy wyciągnął z portfela kilka papierków i wcisnął je w usłużnie nadstawioną dłoń. Poczekał, aż drzwi się zamkną.

Wyjął z torby trzy sandwicze w woskowanym papierze i ostrożnie wydobył trzy kubki styropianowe. Postawił wszystko na stoliku i uczynił zachęcający ruch ręką.

- Cukru nie ma…i mleczka - zauważyła Alex z pretensją. „Miały być”.

Młodszy aspirant stłumił westchnienie i wysuwając szufladę wysypał na blat biurka kilka pakiecików z cukrem, zamiennikiem cukru oraz śmietanką w proszku. Podsunął wszystko dziewczynie.

Nie dała się prosić. Wgryzła się młodymi zębami w smakowitą bułkę z wędliną. Cmoknęła z zachwytem.

- I dalej co? - nie ustawał policjant, odnotowując coś w brulionie.

- I jak odleciał i samochody na ulicy odjechały, to potem przyjechały karetki, z okropnym wyciem.

- A wy co?

- Jemu - wskazała bułką na partnera - było do kitu, a ja wlazłam w krzaki głębiej…

- I wtedy? - policjant notował nie patrząc na nią.

- Przelecieli koło mnie..czterech ich było… przetupotali tak ciężko…Nieśli ze sobą jednego.

Aspirant ożywił się.

- Nieśli? Gdzie go nieśli? Dobrze widziałaś?

- Nie widziałam, bo głowę miałam w trawie. Usłyszałam znów tupot buciorów przy wodzie, potem silnik zapalił…

-Jaki silnik?

- Motorówki, bo jak się uciszyło i podniosłam głowę, to zobaczyłam, jak płynęła już prawie przy moście…

- W którą stronę? - notował coraz szybciej.

Spojrzała z wyraźną pretensją. Tępa jest ta policja, naprawdę. A niby przystojny w tym mundurze.

- No od brzegu przecież. Przez rzekę. Na drugą stronę - popiła kawą.

- I co dalej? - zniecierpliwiony.

- Pomyślałam, że to terroryści…i że chcą most podpalić… było kiedyś w gazecie o takich dwóch muzułmanach, co zamierzali oblać benzyną cały Brooklyn Bridge…

- Było - zgodził się policjant, kręcąc głową i jednocześnie zapisując. „Czy mówili coś do siebie?” - uniósł głowę.

- Nnie… to znaczy tak… coś jak „mer” i jeszcze raz „mer”… dwa razy…

- Mer miasta? Burmistrz? Nie powiedzieli nazwiska? Chodziło o pana Bloomfelda? - długopis latał po papierze coraz szybciej.

- Nie, bo już potem byli na brzegu. Nie słyszałam.

- Dobrze. I dalej co?

- No to pobiegłam na ulicę do policjantów, by ich ostrzec…

- A oni? uwierzyli?

- Gdzie tam… łapskami od razu zaczęli chwytać… wszędzie… samarę jedną znaleźli w torebce i od razu krzyk… i ręce skuli…

- Co znaleźli? - policjant znów podniósł głowę znad brulionu.

- Ojej, przecież mówię… małą działkę koki w plastiku… jest o co raban robić? To kiedy nas wreszcie zwolnią?

Bez pukania wpadł do pokoju zdyszany dyżurny.

- Gdzie jest szef? Telefon ma wyłączony. Masz z nim kontakt? To powiedz mu, że ten helikopter… no ten z College Pointu… skradziono w nocy z firmy, która organizuje dla turystów loty nad Manhattanem. Związali strażników i uśpili psy. Maszynę właśnie odnaleziono porzuconą na parkingu na Bronxie. Trzeba wysłać ekipę? Niech zdecyduje.

 

***

Po błyskawicznej odprawie paszportowej i zabraniu z taśmociągu bagażowego swojej nowej garniturowej torby podróżnej, wyszedłem do sali przylotów z zamiarem udania się na postój taksówek. Zauważyłem przez przeszkloną ścianę, że jest mocno szarawo i zbiera się na deszcz.

Przeniosłem wzrok na wprost siebie…

Na wprost mnie, ubrana cała na brązowo, opierała się o barierkę…. dziewczyna w kapeluszu. Wypatrywała kogoś usilnie za moimi plecami. Ale nie to miało znaczenie.

Ta sama twarz, ten sam wzrok, wyraz oczu i tak samo trzymała ręce. „Dziewczyna w kapeluszu”.

Śnię czy majaczę? Wyszarpnąłem zmiętą ulotkę z kieszeni. Patrzę. Nie wierzę oczom - ona.

Staję przed dziewczyną. Patrzy na mnie w zdumieniu. Oczy ma jednak zielone, nie czarne. Czytam nieme pytanie w jej spojrzeniu.

W milczeniu, bo gardło mam ściśnięte, pokazuję jej kolorową ulotkę. Kiwa głową bez zaskoczenia.

- Mamy takie fotografie w domu. To moja babcia z Krakowa, z Polski. I ten śmieszny, staromodny kapelusz. Kim pan właściwie jest? Dziennikarzem?

Wróciła mi mowa.

- Przepraszam, że niepokoję. To Rembrandt. Obraz nazywa się „Dziewczyna w kapeluszu” - wyjaśniam.

- Naprawdę? - pyta zaskoczona.

- Naprawdę, wystawiany obecnie w Japonii… wracam stamtąd.

- Mogę jeszcze raz zobaczyć ? - pyta wyraźnie rozbawiona.

Wręczam jej ulotkę, z tekstami po angielsku i japońsku.

Spogląda przez chwilę i zanosi się głośnym, zaraźliwym śmiechem.

- A ja pomyślałam, że pan mnie usiłuje tak niezdarnie poderwać…ha…ha…ha - aż zarzuciła głowę do tyłu. „Rembrandt, mówi pan? Babcia na zdjęciach miała dokładnie taki sam kapelusz. Rzeczywiście, podobieństwo jest uderzające. Nikt nigdy w rodzinie tego nie zauważał…może dlatego, że nie interesowali się malarstwem. Ja też się za bardzo nie znam na tym… Iwona jestem - wyciągnęła do mnie wąską, opaloną dłoń ze srebrną bransoletką na przegubie. „Przepraszam, idzie już moja ciocia… opowiem jej o tej historii. Da mi pan tę ulotkę? Dziękuję… Proszę do mnie zadzwonić, ale nie wcześniej niż za trzy dni, bo będę teraz zajęta.”

Podyktowała mi numer. Domowy. To chyba gdzieś na Staten Island, sądząc po cyfrach na początku. Też się uśmiechnąłem, zdając sobie naraz sprawę, że istotnie chciałbym ją poznać bliżej. Tak ładnie i tak życzliwie się śmieje.

I tak się zaczęło. Przypadek? Na pewno. Jakże inaczej?

 

Wypogodziło się już zupełnie i nawet wiatr ustał, kiedy podjechałem rano pod wskazany adres na Staten Island. Spokojna, zielona dzielnica na wzgórku, z widokiem na daleki, zamglony Manhattan i most Verrazano nad cieśniną. Mercedesy na podwórzach. Typowa tak zwana wyższa klasa średnia.

Z