Podwójna przynęta - Aleksander Janowski - ebook

Podwójna przynęta ebook

Aleksander Janowski

3,0

Opis


Podwójna przynęta to pierwszy polski „kryminał ironiczny” umieszczony w realiach brytyjskich, w środowisku bankowym. I nie tylko. Autor ukazuje naszych rodaków za granicą w sposób sympatyczny, dowcipny i interesujący. Liczne polonica ubarwiają wartką narrację. Akcja mocno osadzona jest na kanwie sensacyjnej. Mamy w niej niezbędne atrybuty dobrej powieści kryminalnej – piękne kobiety, wielkie sumy pieniędzy, przemyt, szantaż, co najmniej trzy grupy mafijne, szybkie samochody sportowe, zagmatwane wątki i pogmatwane losy skorumpowanych policjantów oraz Interpol. I jednego uczciwego bankowca. No, w miarę uczciwego.

Wspaniała lektura dla mężczyzn. I kobiet... którzy umieją się na niej poznać. Uwaga! – czytać z przymrużeniem oka. Nie dla ponuraków. Dla miłośników piwa i piłki nożnej. Szczególnie.

Aleksander Janowski, autor wielu popularnych powieści uporczywie przyswajał oporną wiedzę w Wyższej Szkole Języków Obcych Uniwersytetu Warszawskiego. Nie mając głowy do handlu, manipulacji ani kombinowania, poszedł po drodze najmniejszego oporu, uzyskując magisterium z ekwiwalencji tłumaczeniowej na Wydziale Lingwistyki UW. M. in. w Wiedniu zaliczył dwutygodniowy kurs zastosowania sił pokojowych, zorganizowany przez Akademię Pokoju Organizacji Narodów Zjednoczonych. Nie miał, niestety, okazji do aplikowania zdobytej wiedzy w praktyce – stąd tyle konfliktów na świecie. W czasie wolnym ima się pisania książek, z których nie śmieje się ostatni. Śmieją się inni. Dla urozmaicenia repertuaru przełożył z rosyjskiego ”Polowanie na Stalina, polowanie na Hitlera” Borysa Sokołowa. Autor ma także w zanadrzu kilka świetlanych pomysłów na zbawienie świata. Na szczęście… nie zdradzi ich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Janowski "Podwójna przynęta"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013 Copyright © by Aleksander Janowski, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Projekt okładki: Wojciech Ławski

ISBN: 978-83-7900-119-4

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Aleksander Janowski
Podwójna przynęta
Wydawnictwo

Rozdział I

Rzuciłem palenie kilkanaście lat temu i dlatego moje ponownie uczulone powonienie wychwyciło od razu ostry zapach niemytego ciała i ludzkiego potu we wnętrzu mojego jaguara. Bukiet zapachowy, przyznam, dla niego absolutnie niewłaściwy. Zawsze pachnie nową skórą na fotelach i drogimi perfumami. Nie, nie moimi. Nie używam. Zostawiam to kobietom.

Nie wożę z zasady nikogo, kto nie kąpie się co najmniej raz dziennie. Mam i takie przypadki, że biorą i dwa prysznice w krótkim czasie. Jeden przed – drugi po. Tak, po tym, o czym pomyśleliście. Z powodów oczywistych. Tak.

Wiec tym bardziej takich aromatów żadna z nich nie zwykła po sobie pozostawiać. Żadna, zapewniam.

A już na pewno nie panna Alicja, czyścioszek do przesady.

Kolegom wozu nie pożyczam – mają swoje nie gorsze. Nie potrzebują mojego.

Chłopak parkingowy wczoraj w tej snobistycznej restauracji japońskiej rozsiewał na cały placyk duszącą woń Yardleja. Aż się trochę zdziwiłem - ten zapach jest raczej zarezerwowany dla starszych panów. Potem zrozumiałem – użył czyjegoś. Wyglądał mi, zresztą, na takiego, co pozwala się innym utrzymywać. Chyba całą swoją czerwoną marynarkę miał naperfumowaną, jak mu wtykałem niezły napiwek w kieszonkę za podstawienie wozu. Czyli, to też nie on.

- No to mamy zagadkę - jak mawia pewien zazdrosny mąż po nieoczekiwanym powrocie do domu. Dalej w tym dowcipie, bo to jest powiedzonko z dowcipu, jest wytłumaczone, dlaczego on tak sądzi i to ma być śmieszne. Opowiadał mi tę śmiesznostkę mój mechanik przed miesiącem, ale mnie się dowcipy nie trzymają.

Jak sobie przypomnę, to dopowiem.

Uważnie rozglądam się po wnętrzu samochodu.

Szyby całe. Zamki nietknięte. Tylne siedzenie nadal ozdabia mój pozostawiony tam wieczorem płaszcz, od samego mistrza Armaniego. Nieco snobistyczny, zgadzam się. Wymaga tego moje stanowisko. Jako bankowiec reprezentuję sobą całą firmę. O wizerunek musimy dbać wszyscy. Od renomy i wyników finansowych tej szacownej instytucji zależy, między innymi, moja pensja. Nie powiem, nie najniższa. I ten oto jaguar to też wyznacznik osiągniętego statusu jego właściciela, do jakiegoś tam stopnia.

Nic nie zginęło. Nawet numer tygodnika dla mężczyzn, z mocno rozebraną Chineczką na lśniącej okładce. Za chuda trochę, na mój gust.

A co to? Siedzenie kierowcy jest za bardzo przysunięte do przodu. Rozumiem, ktoś musiał być znacznie niższy ode mnie i po wykonaniu swojej czynności, jakakolwiek by ona nie była, zapomniał odsunąć fotel do pierwotnej pozycji. Roztargniony czy spłoszony przez przypadkowego przechodnia?

Na włamanie to mi absolutnie nie wygląda. Dziwne też, że nie zadziałał patentowy przecież system alarmowy. Co to oznacza? Myśl, chłopie – dopinguje sam siebie.

To znaczy, że nie był to przygodny miłośnik cudzych aut, co chciał zaimponować maczyzmem nowo poderwanej dziewczynie i odjechać wozem w filmowy zachód słońca. Ani też tani ćpun, zżerany głodem narkotykowym, kradnący z zaparkowanych samochodów wszystko, co dałoby się natychmiast sprzedać za cenę jednej dawki marychy. Zresztą, nie w tej dzielnicy.

Skoro tak, to co? Zawodowcy?

Ależ to nie miałoby sensu. Kto i czego miałby tu szukać? Wszyscy potencjalnie zainteresowani moją skromną osobą powinni wiedzieć przecież, że od dawna nie zajmuje się niczym, co mogłoby ich choć trochę obchodzić.

Nawet gdyby któryś był nie do końca poinformowany, to po to właśnie, między innymi, wynaleziono telefony i inne środki komunikacji międzyludzkiej. Nazwisko moje widnieje w każdej książce telefonicznej. Po co zadawać sobie zbędny trud, kiedy można wprost i bezpośrednio się poinformować? Zadzwonić do mnie. Legalnie. Bez dodatkowego wysiłku fizycznego.

Widocznie, ten ktoś nie chce w sposób prosty i woli drogę skomplikowaną. Poza tym, jak widać, nie chce też, abym się tego domyślał. Czyli, chodzi o coś, o czym ja jeszcze nie wiem. Pośrednio mogę być w jakiś sposób dla kogoś użyteczny? Tylko dla kogo? Same zagadki. A może gliniarze prowadzą sprawę przeciwko komu innemu i wypłynęło przy okazji moje nazwisko? Zaczynałem skłaniać się w myślach ku przekonaniu, że to ich robota. Prawdopodobne. Chyba tak.

Co więc mam uczynić? Ponieważ na tym etapie nie wiem kto i nie wiem co, mogę podjąć tylko ograniczone środki zaradcze.

A może po prostu zmieniali baterie w dawniej założonym urządzeniu podsłuchowym? Teoretycznie, być może, ale dopiero co mój mechanik zapewniał, że wózek jest czysty, pod każdym względem, i nie miał on bynajmniej na myśli pobliskiej myjni. Muszę do niego wpaść, najlepiej już jutro.

Tak, chyba chodzi o podsłuch, bo przecież gdyby tylko zamierzali śledzić samochód, wystarczyłoby podczepić gdzieś na podwoziu malusieńki guziczek - nadajnik, bez wchodzenia do środka. Do głowy by mi nie przyszło szukać tam czegokolwiek.

I jeśli już zainstalowali cokolwiek w jaguarze, to czy pozostawią w spokoju mieszkanie i biuro? Raczej nie. Ja bym na ich miejscu nie pozostawiał.

Należy więc założyć, że albo to już zrobili albo zrobią w najbliższym czasie. Usiłuję sobie przypomnieć, kiedy widziałem ostatnio przy moim domu jakiś zaparkowany na dłużej furgon z napisem KWIATY lub POGOTOWIE GAZOWE z kręcącymi się przy nim robotnikami w odpowiednich kombinezonach. Nie przypominam sobie. Czyli, wszystko przede mną. Należy się spodziewać wizyty.

A w korespondencji? Było coś nadzwyczajnego? Nie, sama rutyna. Zaraz, zaraz. Przed kilkoma tygodniami otrzymałem pismo od dealera, abym się stawił z samochodem do wymiany jakiegoś czipa komputerowego w układzie wtrysku paliwa, co to niby fabryka wadliwie zainstalowała i teraz wymienia na swój koszt.

Przyznam się, że zlekceważyłem to pisemko - po co mam wymieniać, kiedy silnik gra jak skrzypce, prawda? Zresztą, zapomniałem o tym. To co, fabryka w swojej uprzejmości posuwa się tak daleko w obsłudze klienta, że wymienia mu wadliwą część w środku nocy, pod jego domem, nie powiadamiając o tym samego właściciela?

Nie sądzę, aby to był ten ciekawy przypadek, jak mawia pewien przyjaciel mojego polskiego przyjaciela, z zawodu lekarz - ginekolog.

Wczesnym rankiem podjechałem pod warsztat, położony dogodnie na przedmieściu, nienarażony na niedyskretne spojrzenia. Słońce już odbijało się w kałużach, gołębie zawzięcie gruchały, zapachy wiosny walczyły z zastarzałą wonią benzyny i smarów. Mechanicy w overallach opukiwali i osłuchiwali kilka sportowych wozów na podnośnikach.

- Boss się ocknął? - rzuciłem żartobliwie do jednego z nich, w firmowej koszulce HARLEY - DAVIDSON. Wskazał głową za siebie.

W kącie hali, w oszklonym pomieszczeniu zobaczyłem Stana z komórkowcem przy uchu. Wskazał mi ręką na krzesło przed biurkiem, pod portretem tego ich Papieża i na express kawowy na stoliku obok.

Owszem, nalałem sobie pół styropianowego kubka – oni tu nie piją z porcelany - z mlekiem. Lekarz ostatnio coś wspominał o mleku w kawie, że niby coś osłania. Może ma rację?

Stan skończył wreszcie i obrócił się w moją stronę.

- Nie powiesz chyba, że moje chłopaki spieprzyli coś w twoim rzęchu? chcesz coś do tej lury? – sięgał do szafki na ścianie.

- Nie, dziękuję, za wcześnie na mnie. Nie powiem, oni są świetni. Wózek gra jak prezydent Clinton na saksofonie.

- Musi grać – co roku ktoś z ekipy fabrycznej Jaguara przyjeżdża tu na tydzień, a ostatnio Jack spędził u nich calutki tydzień. Pokazywali mu takie nowe komputery diagnostyczne. Mówię ci, najlepsze szpitale takiego czegoś nie mają... a powinny...

- Czy ten twój osławiony Jack potrafi znaleźć w moim wozie coś, czego tam nie było jeszcze dwa dni temu?

Spojrzał na mnie uważnie. Podszedł do drzwi, zamknął.

- To może potrwać... a gdzie ma szukać? Możesz wskazać, w przybliżeniu, oczywiście?

- Sądzę, że gdzieś przy kierownicy, może pod... może z boku... nie wiem...

- Pali się?

- Niespecjalnie, ale niech on nie zasypia przy tym...

- Zostaw kluczyki... zadzwonię... jak coś znajdzie... Żebyś nie chodził piechotą, weź sobie tego białego wyścigowca pod ścianą... klient wraca za trzy tygodnie... Widziałeś ostatniego gola Ronaldo? Chłopie, ta piłka szła jak w róg bramki jak zaczarowana...

- Kaka by to zrobił lepiej - wrzuciłem dla podtrzymania konwersacji i zacząłem się żegnać. Akurat znam to nazwisko piłkarskie, bo podawali je w porannych wiadomościach obok zawrotnej sumy idącej w miliony funtów brytyjskich. I że jest, cytuję, obunożny. A jaki niby ma być? Trzy?

O piłce nożnej Stan może perorować kilka godzin z rzędu, podobne jak o blondynkach, motorach, paralotniach i piwie. Wszystkie zdrowe zainteresowania.

Nigdy nie wiem, co stawia na czołowym miejscu, widując go na przystani z wiotkimi, długonogimi panienkami o szeleszczącej wymowie, ładującego na potężną motorówkę skrzynki dobrego piwa, whisky i lodu. Uprawia te wszystkie swoje hobby jednocześnie? Chciałbym to zobaczyć.

Na dworze dla odmiany siąpiło. Gołąb nad bramą kapnął mi na klapę płaszcza.

Na szczęście?

Lało już porządnie, kiedy zaparkowałem na automacie przy sklepiku z artykułami sprzętu gospodarczego. Łysawy czterdziestolatek za ladą oderwał się od przeglądu sportowego z wyraźną niechęcią.

- O widzę, że pan też lubi Ronaldo - zaryzykowałem.

- On jest... proszę pana... to jest...

- Drugi Zidane - brnąłem dalej. To, z kolei, nazwisko zapamiętałem z niezliczonych dialogów ojczulka z telewizorem.

- Tak jest... on jest...

- Nawet lepszy od Kaki – zauważyłem, że dobrze mi się rozmawia z samym sobą.

- Tak jest...

- To może mi pan pomoże, jak kibic kibicowi, tym bardziej, że pan tak się świetnie zna na piłce... rzadko dziś się spotyka takich koneserów...

- Że co?

Zapomniałem o nakazie mojego najlepszego polskiego przyjaciela – „nigdy nie rzucaj perłami w świnię... nie poczuje, rzucaj dużym kijem... jak najgrubszym...”

- Tak wspaniale się pan zna na piłce...

- O tak... jest.

- Stan mnie przysyła i kazał pana pozdrowić.

- Ach, ten... on się dopiero zna na nożnej... jak ostatnio byliśmy...

- Więc może mi pan pomóc? – przerwałem. Wiem, to nieładnie.

- Mogę... a w czym?

- Proszę pana, jaki zamek do drzwi zainstalowałby pan, aby ukochana teściowa za nic nie mogła do pana się dostać w momencie jak pan się zabawia z uroczą sąsiadką, wysławszy uprzednio żoneczkę z dziećmi na wakacje?

- To zależy od gatunku teściowej – facet za kontuarem odzyskał dar mowy.

- Dwieście funtów żywej wagi, ponad sześć stóp wzrostu, nawet na płaskich obcasach, wytrenowana we wschodnich sztukach walki, ukrywa twarz za kominiarką, porusza się bezszelestnie, unika dziennego światła, nie lubi hałasować, nie pozostawia śladów wizyty, nie rozstaje się z czymś twardym...

- Współczuję panu... takiej nic się nie oprze... żałuję, ale...

- A za podwójną opłatą?

- Wie pan, jak kibic kibicowi... na rękę... czasami... Czy chodzi o to, aby teściowa...

- Ukochana, zresztą...

- Czy żeby ona nie weszła, czy aby weszła i niekoniecznie wyszła?

- To i tak można wyperswadować?

- Jak kibic sędziemu piłkarskiemu po sprzedanym meczu...

Chyba polubię tę piłkę nożną, pomyślałem.

- Wie pan co? Czy można tak urządzić, żeby ona weszła i wyszła, a żebym ja potem wiedział, co ona tam robiła i co pozostawiła, ewentualnie?

- Jak pan się orientuje, za takie zagrania sędzia może podyktować rzuty karne... bezapelacyjnie.

- Trzeba by zaangażować kilku zawodników o bardzo wysokiej technice. Jak Beckham, co najmniej. Albo Kaka.

- Absolutnie... a wie pan ile oni teraz zarabiają?

- Coś słyszałem... od Stana...

- Jeśli Stan tak powie.. i odpowiedni sponsor się znajdzie... to pomyślimy...

- Dobrze, tu... zostawiam... na wstępne wydatki... i rozmowy... O reszcie pogadamy jak od pana coś usłyszę... Nie, żadnych telefonów... będę tu wieczorem.

Teraz można porozmyślać, przekonywałem sam siebie sadowiąc się przy stoliku, z dala od okna, w libańskiej restauracyjce. Dobry kawał jagnięciny moczonej przez dwa dni w specjalnej zalewie z ziół i kwaśnego mleka, à la Bonifacy, z przepisu mojego polskiego przyjaciela, bije na głowę każde danie w spisie wszystkich snobistycznych restauracji w słynnym przewodniku gastronomicznym ZAGATa. Szczególnie z kieliszkiem australijskiego Shiraza. Boskie.

Czy będą mnie śledzić na mieście? Nie powinni, jeśli sprawa jest błaha i owszem, jeśli – ich zdaniem - jest poważniejsza. I jeśli tak, to ilu ich będzie do tej roboty? Kilku zaledwie, jeśli sprawa jest rutynowa i odpowiednio więcej, jeśli będą przekonani o jej większym wymiarze.

Więc co mam robić?

Jak w klasycznym filmie kryminalnym - udawaj na razie, że niczego nie dostrzegasz. Do momentu, aż zrozumiesz, w co oni z tobą grają. Wtedy można zastosować środki, jak je nazywam, antykoncepcyjne lub zmienić klimat, jak mawia mój polski przyjaciel. Czy dlatego tak nagle wylatuje na Dominikanę?

Po powrocie do domu wyciągam z szuflady starego, wiernego Polaroida. Robię natychmiastowe zdjęcia obu stron mojej ulicy z zaparkowanymi przy niej samochodami sąsiadów. O, wróciła już ta szatyneczka od granatowego vw beatla. Niezła, gdyby tylko jej dół zrekonstruować. Najlepiej, gdyby zamieniła się z tą czarnulką od audi, której góra zresztą nie wyszła. Gdyby tak je dwie połączyć na etapie pierwotnej inżynierii genetycznej, można by wystawić produkt końcowy do konkursu na Miss Świata.

No, dość tych marzeń. Zrobimy jeszcze tych staruszków na ławeczkach, spacerujące mamusie z wózkami dziecinnymi, nastolatków wystających po bramach. Oraz tych parę wozów serwisowych i dostawczych. Rano o szóstej pstryknę następną partię, potem kolejną w południe i jeszcze jedną około godziny osiemnastej – będę miał przegląd całej sytuacji całodobowej w swojej najbliższej okolicy. Powinno wystarczyć.

Wychodząc na wieczorny spacer pytam dozorczyni, czy nie planuje się jakiegoś całościowego lub częściowego remontu w naszej kamienicy, przeglądu sieci cieplnej, powszechnej wymiany telefonów czy innej lokatorskiej tragedii na miarę Szekspira.

- Ależ nie, dzięki Bogu, zima się skończyła i przynajmniej do lata niczego się nie zamierza, chyba że wydarzy się niespodziewana awaria w jakimś mieszkaniu. Podziękowałem kobiecinie i poprosiłem, aby mnie pilnie zawiadomiła, kiedy, na przykład, się okaże, że sąsiad z góry zalewa mi apartament albo pogotowie gazowe naraz zechce zakręcić u mnie jakiś kurek podczas mojej nieobecności. Tożsamo na wypadek wizyty panów z kompanii telefonicznej. Oraz wszystkich innych, nagłych a niezapowiedzianych.

Dobrze, a teraz trzeba zapoznać się z geografią i inną topografią okolicy, jak mawia zazwyczaj mój polski przyjaciel, aktywnie rozglądając się wkoło, po przybyciu na topless plażę. Wzrok ma sokoli i zazwyczaj to on naprowadza mnie na co ciekawsze widoki, tak jak ostatnio.

Otóż, z odpowiedniej literatury faktu przyswoiłem sobie, że zazwyczaj bywają dwa rodzaje polowania - dajmy na to, z nagonką i bez niej oraz z psami, czyli powiedzmy, na zająca i na lisa. Mniejsza o szczegóły. Nie jestem aż takim znawcą.

W pierwszym przypadku naganiacze ustawiają się w linię i niezmiernie hałasując pędzą szaraki wprost pod lufy myśliwych.

Nie lubię tych zabójców z bronią i moja sympatia jest całkowicie i niepodzielnie po stronie sympatycznych długouchych. Im więcej ich zwieje w krzaki z zachowaniem życia, tym moja satysfakcja z nieudanego polowania jest większa.

Odwrotnie proporcjonalna do wyników – jak podkreśla tenże Stan. On normalnie z zawodu jest matematyk, a z zamiłowania mechanik, a w Wielkiej Brytanii otworzył warsztat, by się utrzymać, bo pożegnał kiedyś ukochaną ojczyznę w niezgodzie z jednym z jej poprzednich rządów. Niezatapialny jest ten Polak. Ot tak, nie a propos, sobie myślę.

W drugim zaś przypadku naganiacze mogą zdzierać przepite gardziele i walić w swoje patelnie do Sądnego Dnia, bowiem lisek przycupnie, pokrąży, wróci po swoich śladach, zmyli tropiące pieski i bez pożegnania zniknie w zagajniku.

„Jak ten wąsaty rudzielec od sąsiadki z góry”, - tak skomentował kiedyś Stan emocjonalne wydarzenie sprzed kilku miesięcy, będące przedmiotem opisu miejscowego reportera.

Po angielsku się pożegnał, jego zdaniem. My w Wielkiej Brytanii mówimy, że po francusku. To żabi konsumenci są niewychowani wobec płci pięknej.

No więc spokojnie spaceruję sobie, kłaniając się uprzejmie napotykanym damom - po prostu zakładam, że wszystkie napotykane kobiety przynależą do tej rzadkiej obecnie kategorii - wymieniam parę słów z telegraczami na wyścigach psów i konikami przy kinie. Jestem miły dla wszystkich i sympatyczny. I odnotowuję w pamięci, które podwórko ma przejście na przeciwną ulicę, który bar jest pułapką bez wyjścia i które kino ma więcej niż jedno wyjście awaryjne.

Chyba już wystarczy tego świeżego powietrza na dziś. Wracam do siebie i robię zdjęcia kamienicy naprzeciwko, z jarzącymi się na piętrach światłami. Jeśli ktoś ma mnie obserwować z ukrycia stamtąd, będę wiedział, które okno jest naraz zaciemnione i na które mam zwrócić uwagę.

Sąsiedzi z góry siedzą w domu, ci z dołu – również. Starsza pani z prawej właśnie wróciła ze spaceru z pieskiem - za płaskim, za niskim i zbyt wydłużonym jak na mój niewyrobiony gust. Młoda para z lewej zacznie dopiero dawać znaki nocnego życia za kilka godzin. A więc z żadnych z tych mieszkań mikrofonów na moje locum nie skierują. To dobrze.

Czas pofatygować się do specjalisty od zamków. Dzwonię do sklepowych drzwi dłuższą chwilę. Wreszcie otwiera.

- Wchodź pan. Przepraszam, nie słyszałem dzwonka. Byłem na zapleczu.

- Nie trwało to długo, nie ma o czym mówić.

- Niech pan siada wygodnie. Więc my to tak widzimy. Teściowa, co pan wspominał, albo wejdzie w nocy, skrycie, unieszkodliwiając system alarmowy w pana mieszkaniu albo też zrobi to w biały dzień, nasyłając ludzi udających fachowców z jakiejkolwiek ekipy naprawczej... po czym oni zainstalują kamery i podsłuch.

- Musimy ich w tym uprzedzić. Zainstalujemy nasze miniaturowe, niewykrywalne, supernanotechniczne systemy bezkablowe – zasilane z baterii 600 - amperowej, co wystarczy na jakieś trzy lata pracy oraz z baterii słonecznej, co pracuje kilkadziesiąt lat, zanim sama aparatura nie zgnije.

- A nie wykryją? Na pewno?

- Spoko, szefie. Po pierwsze, nie będą niczego sprawdzać. Mają zrobić swoje i tyle. I wyjść. Tak im rozkazano.

- Rozumiem. Wynik meczu zostaje ustalony z góry.

- Oczywiście, nie jesteśmy amatorami. Sędzia też musi dostać swoje.

No tak, „my musimy zawsze przestrzegać prawa”, jak mawia mój polski przyjaciel. Od łamania tegoż są jego stróże. Święte słowa.

- Zgoda, tu ma pan na dalsze wydatki. Do mnie proszę nie dzwonić. Najlepiej komunikować się przez Stana, mówiąc, że chodzi o bilety na mecz..

- W porządku.

- A te Nano... mono... coś tam, to ono jest pewne?

- To tak jakby Kaka strzelał do pustej bramki z odległości jednego jardu. Bez pudła. Mur.

- Jeszcze jedno - tu ma pan klucze od mojego mieszkania... nie chcę, żeby mi niszczyli zamki.

- Szefie, szef ich nie docenia. Oni nie potrzebują żadnych kluczy. Pan da im czas do rana.

Pomyślałem, że teraz trzeba się wynieść z miasta, dając czas jednym i drugim na wykonanie ich niecnych czynności. Dzwonię do sekretarki, że nie będę w biurze przez kilka najbliższych dni.

- Nie, nie pracuję w domu, wyjeżdżam do jednego z klientów, który ma inwestować w kopalnię złota w Mongolii i przy okazji spędzę weekend na wybrzeżu. Nie, jeszcze nie postanowiłem. Nie, sam się zajmę rezerwacją. Nie, proszę do mnie dzwonić tylko w naprawdę nagłych wypadkach i tylko na komórkę. Nie, podam inny numer. Nikomu proszę nie dawać. Nie, pannie Alicji też nie. Sam do niej zadzwonię. Do widzenia. Ja też życzę.

Dźwigam torbę podróżną, aktówkę z papierami i laptop. Zawsze podróżuję na lekko. W razie konieczności dokupuję na miejscu różne niezbędne rzeczy.

Wciskam rzeczy do bagażnika. To sportowe bydle, użyczone przez Stana, ma bagażnik zupełne mikro, chyba lepiej żebym aktówkę wziął do przodu.

Otwieram drzwiczki i pierwsze, co widzę, to maksymalnie przysunięte do kierownicy siedzenie kierowcy.

Aha, chłopaki się bawią dalej. Chciałbym wreszcie poznać nazwę i reguły tej gry. Wynika z tego, że ktoś interesuje się mną permanentnie, jak mawia obecna błękitnooka przyjaciółka mojego polskiego przyjaciela.

Pies was trącał, mam nadzieję, że was o krok wyprzedzam. Nie sądzę, aby wasze zakichane szpiclowskie służby pracowały w weekendy. W poniedziałek będę o wiele mądrzejszy. Wybieram numer ze swojego starego komórkowca.

- Kristi? I co robimy z tak dobrze rozpoczętym wieczorem? – pytam energicznym tonem.

- Poważnie? To zajęcie dla dzieci – ripostuję na wieść, że wybiera się do kina na najnowszy film swego bożyszcza Toma Cruisa.

- Owszem, na weekend do Bridgewater – to odpowiedź na pytanko, co bym jej zaproponował w zamian.

Słyszę wyraźne wahanie w głosiku i zamierzam uprzedzić jej stwierdzenie w rodzaju „nie mam co na siebie włożyć” prostym stwierdzeniem, że nie potrzebuje tam niczego specjalnego wkładać, bo jedziemy jakby na plażę. O dziwo, słyszę:

- To się dobrze składa, bo właśnie kupiłam sobie dwa nowe stroje kąpielowe i nie miałam jeszcze okazji zaprezentować.

To aż taki jestem dla niej przewidywalny? Nie może być.

- Za dziesięć minut? Dużo ciuchów nie bierz.

Po pół godzinie czekania pod jej domem i trzykrotnym zapewnieniu dyżurującego na rogu policjanta z drogówki, że już, już odjeżdżam i na pewno nie zablokuję chodnika dla zapowiedzianej dostawy mebli do pobliskiego sklepu, widzę wyłaniającą się z drzwi Kristi. Nie tylko całkowicie ubraną, nawet dyskretnie umalowaną. Obcmokowuje mnie i obściskiwuje z entuzjazmem nastolatki.

Jej pokaźną torbę podróżną wciskamy za fotel kierowcy. Do Baytownu mamy około dwóch godzin. Po drodze staniemy na późną kolację.

Wypogodziło się całkowicie i nawet zrobiło się niezbyt zimno, jak na tę wczesną wiosnę. Może to globalne ocieplenie ma w końcu jakieś dobre strony?

Prujemy dobrą szybkością uważając tylko na policyjne posterunki radarowe, o czym mnie jednak zawczasu uprzedza właśnie antyradar, zamontowany oczywiście, nielegalnie. A co mi tam, to przecież nie mój samochód. Paliwo ta bestia żłopie jak smok. Jakbym siedział w rakiecie, co najmniej.

Kristi naraz zaczęła mi coś nieskładnie przekazywać o jakimś problemie w swojej pracy, jak się zdążyłem zorientować, ponieważ kilkakrotnie określiła kogoś, jako osobę „pozbawioną gustu, o zerowej wrażliwości tekstualnej, totalnym braku wizji artystycznej i apodyktycznym usposobieniu”. Dalej nie słuchałem. Ciekawe, swoją drogą, o kim ona tak i o czym?

O, tu chyba jest dobre miejsce na postój. Jakaś wiejska dziura, wśród drzew, z niewielkim oświetlonym parkingiem i szyldem u wejścia „Dwór Króla Artura”. Jeśli kuchnia jest tak samo pretensjonalna jak sama nazwa, to nigdy więcej tu moja noga nie stanie.

Ku naszemu zdziwieniu, populacji było dość dużo, sami miejscowi, jak można było wywnioskować ze strojów i głośnego zachowania. Kilku zdradzało już objawy „znajdowania się pod wpływem”, jak to uwielbiają pisać gliny w swoich raportach zatrzymując kierowcę po niewinnych paru kuflach Guinnessa.

Co w Kristi lubię, to że przed i po wiadomych przyjemnych czynnościach z nią jest o czym porozmawiać. Nie, ona też uwielbia szczebiotać o ciuchach, torebkach, butach, fryzurach, nieistniejących zmarszczkach, odchudzaniu, małych dzieciach, pieskach i gotowaniu. A kiedy już się wyszczebiocze i wyćwierka, potrafi naraz palnąć tak oczywiste głupstwo, które człowiekowi normalnemu do głowy by nie przyszło.

Najgorsze w tym wszystkim jest, że okazuje się po jakimś czasie, że to ona miała rację. Absolutną. I to mnie pierwotnie doprowadzało do pasji. Po jakimś czasie się przyzwyczaiłem, a nawet przestałem chcieć zmieniać jej osobowość. Niech pozostanie, jaka jest. Przynajmniej jest ubaw.

Więc zamawiamy na początek dwa aperitify i studiujemy menu. W tle szemrze jakaś muzyczka, aparatura dźwiękowa jest doskonała, nie słychać żadnego z tych młodocianych, pokręconych wyjców, co to najpierw zarabia miliony a potem dopiero uczy się mówić. Jednym słowem, atmosfera jest w miarę stylowa, adekwatna i kultowa.

Kristi decyduje się na jakąś specjalną sałatę, co „nie psuje linii”. Nie widzę powodu do zachowywania czegokolwiek i zamawiam krwawego befsztyka. Mają australijskie wina? A chilijskie? A południowoafrykańskie? Argentyńskie? Kelner uważa to za obrazę majestatu i prostuje się z dumą – „polecam francuskie i kalifornijskie”, - dodaje z godnością.

- No to może być kalifornijskie, ale Shiraz – upieram się przy swoim.

W karcie win tego gatunku nie dostrzegam, ale kelner jeszcze się upewni.

Korzystając z tej przerwy, tłumaczę dziewczynie, że wymienione przeze mnie wina regionalne w żadnym stopniu nie ustępują renomowanym kalifornijskim, włoskim, hiszpańskim czy francuskim. Są, natomiast, od nich wielokrotnie tańsze. I zdrowsze, bo zawierają składniki niemanipulowane przez wielki przemysł.

Mogę zostawić kelnerowi i sto dolarów napiwku, ale proszę o napój, który, mimo że kosztuje w sklepie zaledwie dziesięć baksów, jest lepszy od tego, co tu wyceniono na setkę. A w ogóle, Shiraz pochodzi ze szlachetnego irańskiego szczepu winnego, znanego jeszcze w czasach niejakiego Timura. To było dawno.

- Zwanego też Tamerlanem, czyli Timurem Kulawym - dorzuca Kristi.

Czy ona aby nie jest za bardzo przemądrzała? To widocznie sublimacja umysłu pod wpływem głodu, myślę sobie. Tak zawsze Stan mawia, zabierając się za dużego wieprzowego steka.

Pojawia się nasz kelner. Tak, mają kalifornijski Shiraz z Norman Estate, z osobistych zapasów szefa, po cenie rynkowej, specjalnej. Czy gentleman sobie życzy? Prosimy.

Panience wyjaśniam, że to jest dalszy ciąg oszustwa i nabijania publiki w butelkę, przepraszam za niezamierzony kalambur.

Owszem, szanuję wielkiego golfistę, Grega Normana, chociaż Tigera Wooda cenię bardziej, przyznaję. Uważam jednak, że samo wykupywanie winnic przez bogaczy w celu rozkręcenia produkcji rozwodnionych Shirazów nie gwarantuje pierwotnej jakości wina oryginalnego, właśnie z Australii, w tym przypadku.

Na szczęście, wjechał na salę mój calowej grubości, dwufuntowy, delikatny argentyński befsztyk w sosie ziołowym i pozwoliłem Kristi wypełnić próżnię akustyczną jej miłym głosikiem. Oczywiście, pijemy rozwodniony Shiraz. Może być, trudno.

Muszę stwierdzić, że zarówno kuchnia jak i nastrój w tym przydrożnym zajeździe nam się spodobały. Ciekawe, czy desery i kawę mają odpowiednie?

- Nie, lody nie - dziewczyna stanowczo odmawia. Rozumiem, linia.

- Proszę pana, do pana telefon, o tam w biurze może pan odebrać - to barmanka.

- Do mnie? Kto wie, że tu jestem?

- Nie wiem, powiedziano, że pan w błękitnym swetrze, przy stoliku z blondynką w czerwonej bluzce bez rękawów

Idę. Biorę słuchawkę. Cisza. Tylko głośny oddech. Astma czy zadyszka?

Wracam do stolika.

- Kto to był? - nie wytrzymuje Kristi.

- Jakaś pomyłka.

Siedzimy, pijemy dobrą kawę, delektujemy się wielosmakowym tortem. Kristi, skubiąc swoją porcję, opowiada o podróży do Katmandu i trekkingu po Himalajach. Ależ nie, ona wcale nie jest alpinistką, ta łatwiejsza trasa prowadziła głównie przez kwitnące doliny i niezbyt wysokie przełęcze. Nie, wcale tak drogo nie kosztowało.

Zapadły jej w pamięć wspaniałe widoki niebotycznych, ośnieżonych szczytów dokoła, szczególnie imponujących o wschodzie słońca, co najpierw zabarwiało wierzchołki na jaskrawo-pomarańczowo i jasnoczerwono. Spełniła jedno z marzeń swojego życia.

Chyba czas już na nas, jeśli chcemy przed północą być na miejscu.

Proszę o rachunek. Kelner jest wniebowzięty po dobrym napiwku. Obiecujemy, że może jeszcze kiedyś zawitamy. Wychodzimy na rześkie, krystaliczne powietrze.

Otwieram drzwiczki wozu ze strony pasażera. Po dobrej kolacji jestem dżentelmenem. Kristi wślizguje się na lewe siedzenie. Widzę nagle maksymalnie wsunięty pod kierownicę fotel kierowcy.

Spoglądam na wysoką latarnię przy parkingu. Żadnej kamery monitorującej na niej nie dostrzegam. No tak, ewidentnie tubylcy uważają to za zbytek. Wiadomo przecież powszechnie, że kradzieże samochodów i włamania do nich zdarzają się tylko w dużych miastach, prawda?

- Po co przysuwasz siedzenie tak daleko? To, oczywiście, moja towarzyszka podróży. Zadziwiające - potrafi zabłądzić w odległości pół mili od własnego domu i kręcić się w kółko przez kwadrans, zanim trafi na właściwe skrzyżowanie, a taką rzecz zauważyła od razu. Widocznie kobiece zmysły są jakoś inaczej ukształtowane.

- Ładnie ci w tej brązowej bluzce... – zmieniam temat.

- Czerwonej - chciałeś powiedzieć.

Racja, to co mi się wydaje brązowe, w naturze jest czerwone... czasem zielone. Z tymi kolorami od dziecka jestem nieco... na bakier.

- No przecież... bardzo do twarzy.

- To twój bugatti?

- Ze, co?

- Ten samochód, w którym siedzimy, marki bugatti, to twój?

- A to jest bugatti?

- No przecież, do tego ośmiocylindrowy.

- Ile?

- Sześćset koni, nie wiedziałeś?

Dlatego tyle żre... i tak rwie.

- Nie, to jednego klienta... wraca z rejsu po Karaibach za parę tygodni. „Bogatemu zawsze wiatr w tyłek”,  jak mawia mój polski przyjaciel. On mówi też jakieś inne słowo, oryginalne, na literę „d”. Krótkie takie. Zapomniałem, jakie.

Reflektory samochodowe naraz wychwytują z mroku tablicę „Morski Zajazd. Wolne pokoje. 20 mil”.

- Stańmy tam. Zaczynam być zmęczona - nadaje dziewczyna.

Podjeżdżamy po kwadransie. Cicho i sennie. Spokój. W oddali coś szumi.

- To morze - oświeca mnie koleżanka.

Nigdy bym się nie domyślił, prawda?

Recepcjonista z uznaniem gapi się najpierw na Kristi, potem na bugatti na parkingu, co blokuje wjazd do ich garażu i widać, że jest w rozterce.

- Proszę o pokój... jedno duże łóżko. Przestawię samochód sam.

Widzę w spojrzeniu chłopaka niemy wyrzut pod moim adresem – egoista, wszystko tylko dla siebie.

Sam wnoszę też bagaż - nie potrzebuję nikogo do pomocy. Pokój jest obszerny, ale jednocześnie przytulny, schludny, z kilkoma oknami. Firaneczki, falbaneczki, obrazki.

Kristi od razu pędzi pod prysznic. To właśnie ona jest jedną z tych, co tak się pluskają po kilka razy dziennie. Ciekawe, spod jakiego ona jest znaku - Ryby czy Wodnika? Muszę ją spytać.

Wychodzę jeszcze na parking, przestawiam samochód, wyrywam kartkę z notatnika i kreślę wielkimi kulasami, W CO SIE BAWICIE? Umieszczam napis na przednim siedzeniu, niewidoczny dla przypadkowego przechodnia i wracam do motelu.

Kristi wspaniale ozdabia sobą zieloną... czerwoną pościel. Zapomniała, jak widać, zabrać piżamy... nieumyślnie? Roztrzepana jest.

Musiało być dobrze po drugiej w nocy, kiedy zasnęliśmy.

Obudził mnie świergot jakiejś ptaszyny za oknem. I silny głód. Spoglądam na zegarek na stoliku nocnym. O rany – po 10 - ej. Rano. Takim snem mnie Morfeusz nie obdarzał od dawna. Co znaczy wypoczynek za miastem! Resztki sumienia podpowiadają, że dobra kolacja, wino i... wysiłek integracyjny z płcią odmienną też się poniekąd przyczyniły do tego stanu.

No to żeby się utrzymać w niezłej formie sportowej to sobie trochę potruchtam po brzegu morza, bo najwyraźniej ten śpioch Kristi i tak przed południem się nie ruszy. Najwyżej zamówi śniadanie do pokoju.

Na dole w recepcji panienka się wyszczerzyła przyjemnie. Odwzajemniam - pełne trzydzieści dwa zęby, tej sztucznej trójki na przodzie przecież nie zauważy. Jest niedziela i należy być dla wszystkich uprzejmym. Tak nakazuje Pismo Święte. To znaczy, ono chyba to jakoś inaczej ujmuje, ale ogólny sens jest właśnie taki – aby nie czynić wbrew. Bez potrzeby. W niedziele.

Nagle mi się przypomniało i mówię, że tam na górze została jeszcze jedna głodna osoba i proszę o podanie za pół godziny pełnego śniadania do pokoju. Nie, nie żadne tam kontynentalne, nie wiadomo czemu tak zwane, więc poproszę normalne, to znaczy apetyczne świeże bułeczki, masło, boczek i pyszny dżem z prawdziwą kolumbijską kawą. Więc o to właśnie proszę. „I macie tu świeżą prasę? To też. Za pół godziny.”

Zbiegam ścieżyną do plaży. Wiatr ucichł. Powietrze jest świeże, może nawet za bardzo. No, ale jak się będę ruszał, to się rozgrzeję. Ruszam w lewo, w kierunku dalekiej latarni morskiej. Po minucie czuję, jak serce wali mi szybciej. Dobrze, o to chodziło. Plaża po odpływie jest twarda i ten jogging mnie nie męczy. Na razie. Po kilkunastu minutach muszę jednak trochę zwolnić. Wyszedłem z wprawy. Powinienem częściej wyjeżdżać na przyrodę – postanawiam.

Na całym brzegu po tej stronie jestem samiutki, w oddali tylko spaceruje jakaś para. Pojedynczy, biały żagiel sunie wolniutko po ołowianej wodzie.

Na piasku powyżej linii przypływu widzę wydeptany nogami jakiś napis. Zbliżając się odczytuję WHISKY AND... Soda, oczywiście, powinno być. Ktoś nie dokończył napisu. Musiał nieźle być na bani. „Pij, chłopie, mniej” - pomyślałem rozbawiony. „Albo więcej zakąszaj”.

Jak mi to kiedyś w Moskwie opowiadali miejscowi? Ze jakiś minister przyszedł do cara z projektem jakiejś radykalnej reformy politycznej. Przedstawia, argumentuje i usilnie przekonuje władcę. Batiuszka car – po uprzejmym wysłuchaniu – reaguje: „zakąszać, kochani, też musicie”. Tyle o piciu i zakąskach.

Wracają do napisu, to sam kiedyś tak wypisywałem imię jednej z koleżanek, w której się durzyłem platonicznie w wieku kilkunastu lat. Uśmiechnąłem się do swoich myśli, przypominając jak chowałem się za rogiem, aby poczekać aż będzie szła do szkoły i niby przypadkiem ją spotkać i zaoferować pomoc w dźwiganiu tornistra.

Czas na powrót, bo śniadanie ostygnie.

Idąc powoli ku motelowi, bo jednak ten spacerobieg mnie trochę znużył – kto biega na głodno? - odpowiedziałem na uprzejme pozdrowienie sympatycznej rodziny z dwojgiem dzieciaków ubranych przesadnie ciepło, jak na biegun północny.

Charłacieje nam młodzież. Powinni hasać tu z piłką w lekkich dresach. Pamiętam własne dzieciństwo, kiedy to siny z zimna za nic nie dałem się wypędzić z lodowatej wody, aż rodzice musieli uciec się do wykazywania autorytetu. I tęgi klaps idealnie wymuszał posłuszeństwo.

Wtedy jeszcze zneurotyzowane psycholożki, niemające własnego potomstwa, nie wygadywały głupot o bezstresowym wychowaniu młodego pokolenia. A dzisiejszy, na przykład, bandytyzm naszych pseudokibiców piłkarskich na stadionach nie jest tego przyczyną?

Ale trzeba teraz pomyśleć o czymś przyjemnym, bo zepsuję sobie trawienie. O Kristi na brąz... ziel... czerwonej pościeli, bez piżamy? To jednak potem. Już wiem - o chrupiącej bułeczce z masłem i plasterkiem pysznej szynki z tego egzotycznego kraju, co to mój przyjaciel tak chwali. Tak, to jest to. Przez żołądek do przyjemności – cytuję. Jakoś tak zawsze mawia.

Wbiegam do motelu i odszczerzam się recepcjonistce.

- Czy śniadanie już podano?

- Nie, czekaliśmy na pana.

- Znakomicie, poproszę więc teraz. I gazety.

Wchodzę do pokoju. Łóżko zastaję puste. Założę się, że panienka się nawilża pod prysznicem. Wygrałbym zakład, bo widzę przez zaparowane szklane drzwi zarysy jej niezepsutych deserami wdzięków. Właściwie, to aż tak radykalnie tych tortów mogłaby nie unikać, ale to jest kwestia gustu. A o gustach się nie dyskutuje, bo można łatwo oberwać, cytuję wiadome źródło.

- Kochany, wchodź pod prysznic!

- Jestem spod znaku Lwa, a koty unikają nadmiaru wody.

- Musisz, bo się w czasie biegania spociłeś.

Dla świętego spokoju wchodzę do łazienki. Na szczęście dzwonek do drzwi zburzył nasze intencje, bo bym dalej pozostał bez jedzenia.

Wjechał zastawiony stolik, popychany przez wczorajszego chłopaka, w białym kitlu - okazuje się, kucharza i zarazem kelnera. Osobno położył gazety. Opadła mu szczęka na widok Kristi w nieco rozchylonym szlafroku... zaczerwienił się, ukłonił grzecznie i wycofał tyłem.

Smakowało nam wszystko nadzwyczajnie i zgodnie uznaliśmy, że jest to najlepszy pensjonat na tym wybrzeżu i będzie to nasza słodka tajemnica, której nikomu, przenigdy nie zdradzimy – za nic.

- Chcesz jeszcze tej boskiej kawy?

- Nie, dziękuję.

Nagle zrobiło się prawie południe. Trzeba gdzieś się ruszyć. Bo znów wrócimy do pościeli. To nawet może być... hm...

- Chodźmy do tego miasteczka, to tylko niespełna dwie mile, będziemy mieli wspaniały spacer – wpadła na pomysł moja dziewczyna.

- A nie lepiej samochodem? – próbuję oponować.

- Nogi tobie się zatrofują…

O możliwości zaniku innego nie używanego organu mówił żartem mój zaprzyjaźniony, znakomity polski lekarz, o wiele tańszy od naszych…i bardziej jakiś ludzki… Miał czas, na przykład, na wysłuchanie mojego narzekania na stresy w pracy, na ciągle rosnące wymagania … – jak tak będziesz wciąż siedział i siedział…

- Pamiętaj, że to ja byłem na spacerze przed śniadaniem.

- To żebyś nie wyszedł z wprawy.

- A jak wrócimy?

- Tak samo. Piechotą. Nożynami.

- O nie, przecież będziemy po obiedzie, bo nie zamierzam tam głodować.

- No dobrze, wsiądziemy do autobusu.

Nie przypuszczałem, że taki długi spacer wzdłuż brzegu, przy akompaniamencie krzyków mew, które prawie siadały nam na głowie, może być tak relaksujący.

Kristi coś nieustannie szczebiotała, rzucała kamykami, podbiegała do wody, uciekała przed falami, osłaniała nosek przed słońcem, smarowała mi twarz kremem i zadawała mnóstwo pytań, nie czekając zresztą na odpowiedź.

Wychwyciłem tylko z tej słownej nawałnicy, że w miasteczku mieści się szacowne muzeum sztuki – ha – ha, pomyślałem, już pędzę – o czym dowiedziała się od dziewczyny w recepcji, „wiesz, przygrubej takiej, i koniecznie trzeba je zwiedzić, bo jak Monet jeździł do Londynu, to jemu przyjaciele pokazali ten plener”…

- No to co?

- I on te skały namalował. O te tam, ostre takie…

- A musiał?

- Nie musiał. Chciał. On je uwielbiał i malował co godzinę, w ciągle zmieniającym się oświetleniu…

- Dlatego przymierał głodem? Zamiast uczciwie pracować?

- To na początku, potem już nie… już był sławny… i … bogaty.

- Chyba raczej zamożny - wtrąciłem.

Pieniądze to moja specjalność. Od zamożności do bogactwa daleka droga - jak stąd do gwiazd. Poważny pieniądz sam do rąk nie wpada. Trzeba się dobrze natrudzić i nakombinować. I wyeliminować po drodze, a najlepiej już na samym starcie, tak zwane skrupuły moralne.

- No, wystarczało mu na wszystko.

W końcu dobrnęliśmy do celu, o dziwo, w dobrej formie. I humorach. Brzeg się powoli zaludniał weekendowym tłumem. Ale tłoku nie było. To jeszcze nie jest sezon. Mnie to odpowiada.

Chcąc mieć wszystkie drobne nieprzyjemności za sobą, zaproponowałem zwiedzić to nieszczęsne muzeum najpierw. Odwalimy – i spokój. Byle szybko. Gdzie jest ta cała galeria obrazowa?

Widzę, że mój pozorny ciąg do sztuki dziewczynie się spodobał.

Ten cały Monet – ciekawe, czy on też nie pracował kiedyś w banku, bo nazwisko przecież pochodzi od monety? - mi wyraźnie zaimponował. Naprawdę.

Zabazgrywał swoje płótna głównie na żółto i granatowo, więc nie miałem żadnych trudności z rozróżnieniem kolorów. Ujął mnie zupełnie, kiedy zobaczyłem niebieskie drzewa. To jest mój artysta, jeśli już naprawdę muszę mieć swego ulubieńca. Kristi mówi, że wypada mieć, bo o tym się rozmawia w towarzystwie. Nie wiem, może w jej... na pewno nie moim.

O te barwy właśnie chodzi – jak mówię, że widzę na drzewach za oknem liście brązowe albo czerwone, to ze mnie się śmieją… A tu… nowatorstwo w sztuce… hm… też mi… zwyczajnie daltonista jeden. Jak ja. Bratnia dusza.

Porządnie do tej pory zgłodniałem ot tego ruchu, po takim mikro śniadanku. Wychodzimy już?

- Co, jeszcze tu mają kilku takich samych... malowniczych? – zbuntowałem się. Kristi nalega i ciągnie mnie gdzieś w kąt wielkiej sali. Dobrze, ustępuję.

- Ale tylko jeden jeszcze, nie więcej - jestem mistrzem kompromisu.

Faktycznie, wystawiany jest także niejaki Renoir, też żabojad. Stajemy, oglądamy. Ramy ma mniejsze, z reguły, od poprzednika. Rozumiem, trudności finansowe. Płótno i drewno musiały podrożeć.

Na pierwszy rzut oka, obaj prawie tak samo paćkali te swoje materiały. I zdaje się, że sami w końcu nie bardzo mogli się połapać, czyje jest czyje, podobnie pacykując. Musieli nieraz chyba nieźle się o to pokłócić, jak sądzę. Dlatego wpadli na pomysł, by je podpisywać. Dla odróżnienia swoich mazideł.

Kristi wyszeptała z tłumionym chichotem, że jestem jej kochany ignorant. Aż się cała zaczerwieniła ze śmiechu. Ładnie jej jest z rumieńcem.

Po wyjściu wdeptujemy do takiego plażowego sklepiku z pamiątkami, kostiumami kąpielowymi, płytami, kolorowymi pocztówkami, okularami słonecznymi i innymi drobiazgami.Tłoku nie ma. Para umorusanych szczyli pyta o lody.

Wydając radosny pisk, Kristi chwyta jakiś dysk i ekscytując się jak nastolatka, prosi sprzedawcę o nastawienie na jego sprzęcie. Rzucam okiem na okładkę – sympatyczna blondynka o takiej właśnie figurze jak trzeba, myślę, z trzema facetami. Tytuł NOVI SING CHOPIN. Co to – kolejny monet?

Naraz leci muzyka bez słów, jak w kościele, ale same głosy, bez organów czy fortepianu. Coś mnie bezwiednie ściska w okolicy serca. Oczy mi wilgotnieją. Co jest?

- Co za geniusz, mówi Kristi, z jakimś nabożeństwem.

- Naturalnie, odpowiadam. Muszę zadzwonić do sekretarki i spytać, kto to taki ten NOVI. Ale te śpiewy mają w sobie coś. Jak to się mówi? Wznoszącego? Wzniosłego, racja. Uduchowionego.

- Kupujemy ten dysk. Dlaczego aż taka cena?

- Bo