Sandy. Część 2 - Aleksander Janowski - ebook

Sandy. Część 2 ebook

Aleksander Janowski

0,0

Opis

„Sandy II”to kontynuacja powieści Aleksandra Janowskiego - lektura dla osób o mocnych nerwach. Głównie o pieniądzach, a wiadomo, że tam, gdzie chodzi o miliony dolarów, ludzie życie staje się bezwartościowe. Młody prawnik-finansista, związany z kobietą, która dzięki wujowi obraca się w amerykańskim świecie filmowym, chcąc dorobić, zgadza się na napisanie scenariusza do filmu przygodowego o zamachu terrorystycznym. Zastraszany przez lokalną mafię popada w tarapaty, kiedy okazuje się, że przerwano zdjęcia do filmu.

Taki obrót spraw krzyżuje też szyki lokalnej władzy, która mając chronić plan filmowy, doprowadza do powstania irracjonalnych wypadków, które miały zapewnić jej awans i szerokie horyzonty oraz profity poza małym Rosylin, w którym kręcono sceny filmowe. Również huragan „Sandy”, który nawiedza Nowy Jork i czyni niewiarygodne spustoszenia najniżej położonych terenów, nie okazuje się dziełem przypadku.

Czy jest możliwym, by ktoś dołożył rękę do manipulowania czynnikami atmosferycznymi? Jeśli tak, to po co? Czy planowany w filmie zamach terrorystyczny jest rzeczywiście tylko wymysłem fantazji scenarzysty? Kto działa przeciw komu i czy w dzisiejszym świecie można komukolwiek jeszcze ufać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 242

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Janowski "Sandy cz.II"

 

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2014 Copyright © by Aleksander Janowski, 2014

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

 

Skład: Arkadiusz Woźniak INFOX e-booki Projekt okładki: Juliusz Kłosowski oraz Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. Zdjęcie okładki: Juliusz Kłosowski – www.JulisSimo.com

 

ISBN: 978-83-7900-210-8

 

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail:

Aleksander Janowski

 

 

Sandy cz. II

 

 

Wydawnictwo Psychoskok Konin

Rozdział I

Budyneczek policji w Roslyn świadczył najlepiej o miejscu wydatków na służbę ochrony porządku w budżecie miejskim – jednopiętrowy, bunkropodobny i równie mało obszerny. W sam raz dla czterech mundurowych. Większych kłopotów w mieście nie notowano od lat, Bogu nich będzie dzięki, to i taki stan posiadania wystarczał.

Pisemne apele o zwiększenie funduszy do przełożonych w oddalonym Wielkim Mieście i powoływanie się na niezbite fakty, że w związku ze wzmożonym napływem ludności latynoskiej wzrosła ostatnio liczba drobnych przewinień - napadów na samotne kobiety po zmroku, wyszarpywania torebek czy nocnych kradzieży z włamaniem do samochodów, nie skutkowały w ogóle.

„Nic znów wielkiego i nic, co usprawiedliwiałoby nagłe zwiększenie budżetu policyjnego, a tym samym i zatrudnienie dodatkowych policjantów na etacie. Radźcie sobie sami, w ramach przyznawanych środków„ – nieodmiennie słyszał szef posterunku McDermont na dorocznych odprawach, kiedy udawało mu się podczas uroczystego przyjęcia złapać za guzik Samego Pana Wiceburmistrza, bo o dostępie do Jego Wysokości Mera mógł tylko pomarzyć. Trzeba powiedzieć bez ogródek – wymienione mizerne środki konsekwentnie pomniejszano, gdyż „wystąpiły pilne potrzeby gdzie indziej”, a wy tam „nie macie żadnych naprawdę poważnych problemów”, jak mu wielokrotnie wyjaśniano. Co roku.

Taka polityka finansowa szczególnie irytowała komisarza. Nieraz myślał, by podać się do dymisji i przejść na zasłużoną emeryturę o kilka lat wcześniej, nawet przy zmniejszonych świadczeniach. Natychmiast jednak następowało otrzeźwienie – ukochana jedynaczka ma przed sobą jeszcze trzy lata nauki w uniwersytecie. Otrzymuje wprawdzie stypendium, gdyż jest wyjątkowo uzdolniona do języków, ale widział kto dziewczynę, której by wystarczała skromna zapomoga naukowa? Musi przecież wyglądać i odpowiednio się ubrać, by pokazywać się w swoim środowisku.

- Ta koszulina, tato, przy mundurze galowym wymaga zmiany – zauważyło dziecko podczas ostatniej weekendowej wizyty w domu. Tak, ale mała nie wie, że ojciec pobrał wprawdzie przysługujące pieniądze na nowe sorty mundurowe, ale zamiast je wydać na kupno nowych butów, koszuli i krawata, w całości przesłał ukochanej córeczce. Postanowił, że jeszcze roczek może ponosić stare umundurowanie.

Takie to rzeczy. „Małe dzieci, mały kłopot, duże dzieci, duży…” – nie dokończył tej myśli, gdyż uwagę jego przyciągnął dokument z nagłówkiem znanej stacji telewizyjnej. Coś podobnego. „Chyba nie poproszą mnie o wywiad na żywo, przed kamerami?” – mignęła frywolna myśl.

Przysunął do siebie papier. Przeleciał szybko pierwszy paragraf. Nieistotne – wyrazy szacunku i tym podobne wstępne uprzejmości. Trafaret. Czego chcą?

„Wzorem lat ubiegłych, w związku z kręceniem filmu fabularnego oraz reportażu tematycznego w okolicach wieży ciśnień w Roslyn itp., itd. - niecierpliwie przelatywał oczami drobny druk – prosimy o stosowną pomoc przy policyjnym zabezpieczeniu terenu w dniach od… do…. Szczegółowy harmonogram dni zdjęciowych – w załączeniu”.

Podpisano Fred Kinley, producent.

Data, miejsce, podpis.

Czytający rozchmurzył się. Wspaniale mu się współpracowało z sympatyczną i chętną do zabawy ekipą filmową. Kiedy to było? Dwa lata temu? Kręcili wtedy jakieś ckliwe romansidło, typowy wyciskacz łez, ze scenami w starym, porzuconym młynie. Lało się mnóstwo piwa i dobrej whisky, na koszt ekipy zdjęciowej. Naliczono mu kilkanaście godzin nadliczbowych. Płatnych, ponieważ głównie czekano na słońce, które uparcie nie chciało „współpracować”. Fajnie było.

O co chodzi tym razem? „Wyciąg ze scenariusza – w załączeniu”. Gdzie to jest? Osobno spięte dwie kartki. Przeleciał wzrokiem środkowy paragraf – „pozorowane zniszczenie wieży ciśnień przez grupę terrorystów islamskich”.

- Ha! Ha! – zaśmiał się pod starannie wypielęgnowanym wąsem. „Ci to mają fantazję. Terroryści? Islamscy? U nas? Ha! Ha! dobre.

Nabazgrał na marginesie – „Martinez – Singh, do wykonania” i przełożył do stalowego koszyka z napisem „Wychodzące”. Niech chłopaki mają frajdę.

***

Sekretarz podłożył pod prawy łokieć kapitana kolejny papierek do podpisu.

- Powiem wam, Di Valencia, nigdy nie myślałem, że w tej robocie czeka na mnie taka lawina papierzysk. Pogrzebałaby mnie, gdyby nie wasza pomoc… przyznaję – spojrzał dobrodusznie na górującego nad nim mężczyznę o włoskiej urodzie taniego amanta.

- Od tego jestem, panie kapitanie. Pana poprzednik, przepraszam, to niczego nie chciał czytać i wszystko mu musiałem opowiadać. Taki był „niecytaty” – pozwolił sobie na luźną uwagę.

John Jay Robertson Junior II uniósł brwi. Wiadomo, że poprzednik był ciamajdą, niedojdą i nieudacznikiem, ale personel pomocniczy nie powinien pozwalać sobie na krytykę przełożonych, jacy by nie byli.

- Tu odpis pisma filmowców. Zawiadamiają, że będą kręcili film w Roslyn – urzędnik wskazał na papierek na filmowym druku. „Tamtejszy szef posterunku policji przesłał do nas, zgodnie z nowym rozdzielnikiem.”

- Tak? – ziewnął zwierzchnik. - I czego od nas chcą?

- Taki przypadek już był… ponad dwa lata temu… w Glen Cove – wyjaśnił pomocnik. Jak aktorzy grali w takiej scenie przy młynie, to myśmy musieli na cztery godziny zamknąć drogę dojazdową nad zatokę. Skierowaliśmy ruch w drugą stronę. Lokalni strasznie się wnerwiali, bo to lato było...

- A teraz co kręcą? – dopytywał się kapitan Robertson.

- Tu piszą, że coś o terrorystach - sekretarz podsunął papier bliżej kapitana.

- A co dokładnie? – ożywił się zwierzchnik i już szukał oczami w tekście odpowiedniego fragmentu.

- O tu… „Obiektem zdjęć będzie scena rzekomego wysadzenia wieży ciśnieniowej na wzgórzu północnym nad wiaduktem prowadzącym nad szosą dojazdową do popularnego miejsca wypoczynku weekendowego mieszkańców miasteczka Roslyn i okolic”… - gładko odczytał zapytany. W piątej klasie w szkole podstawowej czytał najładniej ze wszystkich, podczas gdy połowa uczniów zaledwie dukała poszczególne sylaby.

- Wysadzenie wieży, mówisz? – oczy rozbłysły kapitanowi. - Przecież to terroryzm czystej wody.

Sekretarz oniemiał.

- Ale oni … tak na niby… w filmie – wyjąkał wreszcie. - Takie udawanie na ekranie.

- Mało widzieliście w życiu, szeregowy – warknął przełożony. - Dziś wam ukradną sznurek od uwiązanego cielaka, a jutro samego cielaka – wyjaśnił niezrozumiale. - Nosił wilk razy kilka, poniosą i wilka – dorzucił tytułem wyjaśnienia, czym wprawił sekretarza w całkowitą konfuzję. Chłopak pochodził z Nowego Jorku i nie podejrzewał nawet, że cielęta się uwiązuje, a wilki oglądał tylko na ekranie telewizora w programie „National Geographic”.

***

Tego wielkiego czarnego Jeepa z przyciemnionymi szybami zauważyłem już kilka dni wcześniej. Zawsze też czaił się gdzież w pobliżu czarny ford. Rozejrzałem się uważnie po bliskiej okolicy. Jest, sukinsyn. Nawet się nie kryje. Parkuje bezczelnie przy hydrancie pożarowym, na samym zakazie postoju. Przez ciemne szyby nie dojrzę, czy ktoś siedzi w środku. Niech sobie siedzi, skoro tak chce. Jego sprawa.

Krótki, a pobieżny rachunek mało używanego sumienia nie wykazał na moim koncie poważniejszych grzechów – nie ściga mnie żaden zazdrosny mąż (zawsze unikałem mężatek jak ognia, dlatego właśnie). Nie prześladuje była małżonka z powodu niepłaconych alimentów. Nie uprawiałem bigamii czy innego wielożeństwa, jakkolwiek ponętnie by to brzmiało dla niektórych. Nie szperałem nielegalnie w tajnej bazie danych Pentagonu czy Białego Domu. Nie fałszowałem banknotów z podobiznami amerykańskich prezydentów. Nie włamywałem się do banków przechowujących ich podobizny. Nie miałem żadnych zatargów z partnerami handlowymi, głównie z powodu braku takowych. Nie wyniosłem od byłego pracodawcy pilnie strzeżonych tajemnic handlowych i nie sprzedałem ich rodzimej konkurencji ani Rosjanom czy Chińczykom. Z tych oto wyżej wymienionych przyczyn śpię spokojnie i cieszę się dobrym trawieniem.

Zaparkowałem przy parkometrze, zapłaciłem telefonem komórkowym i spokojnym krokiem skierowałem się do ulubionej greckiej restauracyjki z polską kelnerką i meksykańskimi kucharzami. Mimo to, albo może właśnie dlatego, jedzenie mają znakomite. Właściciel – stary Grek powitał mnie entuzjastycznie. Nie dziwię się - w ciągu ostatnich pięciu lat pozostawiłem u niego majątek, nabierając za to większego wymiaru w pasie. Zauważyłem, że od kiedy nie pracuję regularnie, ważę więcej. Dużo więcej.

Czy mam zamiar zacząć uprawiać biegi, by schudnąć? A może zacznę przyjmować specjalnie zalecane środki na zbicie wagi? Ani mi w głowie. Znam siebie. Wystarczy, że zrezygnuję z węglowodanów, to znaczy, zmniejszę spożycie chleba i artykułów mącznych i strzałka wagi uchylnej w mojej łazience zacznie wyraźnie przesuwać się w lewo. Jestem pewien.

Podleciała urocza i sympatyczna pani Irena, która siedzi w Ameryce ćwierć wieku, co roku spędza miesiąc w swojej starej ojczyźnie, ale tym razem nieodwołalnie wraca do Polski na stałe, bo „tam jest tak pięknie… tak pięknie i ludzie są tacy serdeczni, nie to, co tu…”

- Głowonoga z pary? – spytała o moją ulubioną przystawkę. - Owszem, tak.

- Jak pani tam było? – zagadnąłem nieopatrznie. Grek za barem ostrzegawczo przewrócił oczami.

Kochana pani Irenka chwyciła okazję obydwiema pulchnymi rączkami.

- Ach, mówię panu, ta skarpa wiślana w Płocku… jaki cudny widok na szeroką rzekę… jaki słodki zapach kwitnących lip… A ta wielka katedra na stromym zboczu! Arcydzieło! A stary kościół w Czerwieńsku! Kochany! To trzeba zobaczyć. Lecę… lecę już – zapewniła właściciela i pomknęła po zamówioną potrawę. Nawet nie spytała, czy wiem, gdzie szukać tego... Płocka. Nic to, znajdę w Google. Jeśli nie zapomnę.

Naraz zobaczyłem, jak cała krew odpływa ze śniadej twarzy właściciela, tym bardziej uwypuklając potężny nochal nad siwymi wąsiskami. Czego aż tak się przestraszył?

Dwaj nowi klienci stanęli w drzwiach. W milczeniu. Bez „dzień dobry” czy innego przywitania. Dziwne. Grek za ladą, naraz mniejszy i przygarbiony, chyłkiem śmignął na zaplecze. Co się dzieje? Może wierzyciele przyszli? Knajpka jest zadłużona, właściciel nie zwrócił na czas umówionej sumy i obawia się konsekwencji. Raczej dla niego nieprzyjemnych. Taki bywa ten biznes.

Tymczasem dwaj panowie zatrzymali się przy moim stoliku. Jeden z nich bez żadnej charakteryzacji, od zaraz, mógł zagrać rolę mafijnego bandyty w „Ojcu chrzestnym”. Albo i dwóch… taki był szeroki. Drugi wyglądał prawie normalnie, gdyby nie był aż tak opasły - garnitur, krawat, marynarka, wszystko w dobrym gatunku. Kłujące oczka pod gęstymi brwiami, po obu stronach grubego nochala, nie patrzyły zbyt przyjaźnie. Czarne, przylizane do góry włosy. Złowieszczo jakoś wyglądał. Zamarłem. Komornik? Poborca podatkowy? Do mnie? To chyba jakaś pomyłka?

Małpolud bez słowa sięgnął do kieszeni. Własnej. Wyciągnął czarne, eleganckie pudełko. Otworzył raptownie. Położył przede mną.

- To pana Rolex. Odzyskaliśmy – wyjaśnił jego kompan i usiadł bez zaproszenia na krześle obok mnie. Umięśniony podszedł do drzwi, obrócił na zewnątrz kartonik z napisem „zamknięte” i stanął tam, wyglądając przez szybę na ulicę. Kelnerka oraz właściciel restauracyjki naraz zniknęli. Byłem zdany tylko na siebie.

- Przepraszam, że przeszkadzamy panu w konsumpcji – odezwał się biznesowy garnitur.

- To nie jest mój zegarek – stwierdziłem po obejrzeniu. - Ten jest nowy. Mój był używany.

- Nie jest – zgodził się przymusowy rozmówca. - Ten jest droższy i lepszy. Proszę przyjąć… jako znak dobrej woli. Przepraszamy za tamten incydent.

Błyskawica naraz rozświetliła mroki mojego wystraszonego umysłu. Oślepiająca. Scena w Tilles Center. Postawna szatynka... na nogach… w sukni, śmiało odsłaniającej co trzeba. Niby przypadkowe zderzenie dwóch ciał. Pospolita złodziejka? Zawodówka! Ale mnie podeszła.

- Przez pomyłkę zawłaszczyła też i to – położył na stoliku moje prawo jazdy. - Nie tolerujemy takiego zachowania – zapewnił.

Ale sytuacja! Nikt mi nie uwierzy, jak opowiem.

- Trochę czasu panom to zajęło – wypowiedziałem pierwszą nieskomplikowaną myśl, jaka nawiedziła moją głowę. Schowałem prawko, włożyłem zegarek na rękę. Piękny. Z brylantami!!! Ho, ho! Ciekaw jestem, ile taki okaz wykwintnej sztuki zegarmistrzowskiej kosztuje. Na pewno dużo więcej, niż mój poprzedni. Mają dranie gest.

- Czasem trzeba poczekać na dobrą nowinę – odrzekł sentencjonalnie brunet.

- Jestem wdzięczny. Doceniam. Czego panowie ode mnie chcą? – spytałem nalewając sobie drżącą ręką wody z lodem z wysokiej karafki. Partnerowi stolikowemu nie zaoferowałem.

Nie odpowiedział od razu. Ogarnął spojrzeniem wejście do restauracji, napotkał spojrzenie mięśniaka przy drzwiach, który krótkim skinieniem łysej pały zakomunikował, że wszystko jest ok. Karetka pogotowia przebijała się gdzieś przez gęsty ruch samochodowy, wyjąc przeraźliwie… coraz bliżej. Z kuchni restauracyjnej wypłynął jakiś swąd… czegoś przypalonego…

- Jest interes do zrobienia – obrócił głowę w moim kierunku, patrząc jednak gdzieś powyżej okna. - Przyznam się, że chciałem jak najszybciej skończyć z tą nieprzyjemną sytuacją.

- Jaki? – spytałem wprost.

Rozmówca westchnął, jakby z ulgą.

- Trzydzieści procent twojego honorarium za obecny scenariusz i dwadzieścia pięć za wszystkie przyszłe. W zamian proponujemy ochronę i zapewnienie, że najwyżej płatne scenariusze będą przyznawane tobie w pierwszej kolejności. Mamy takie możliwości.

Wbrew swojej woli, roześmiałem się głośno.

- Panowie mnie z kimś mylą - kątem oka zauważyłem panią Irenkę z tacą ukazującą się na moment w drzwiach do kuchni. Jakaś męska ręka objęła ją wpół i cofnęła gwałtownie w półmrok. Twarz natręta przy moim stoliku stężała. Zniknął gdzieś uprzejmy uśmiech.

- Nie graj z nami w palanta… ty… - zasyczał. Jego partner spojrzał z gotowością, postępując krok w naszym kierunku.

- Ależ ja mam obiecane tylko dwadzieścia kawałków za cały scenariusz - wyjaśniłem pośpiesznie. - Dostałem już siedem… w dwóch ratach… zostało tylko trzynaście – wykalkulowałem samodzielnie. Goryl zatrzymał się trzy kroki przed nami, po czym powrócił na swoje przyokienne stanowisko.

- Dwadzieścia? – z niedowierzaniem zareagował elegancki garnitur - Taką jałmużnę? Z kogo, pacanie, frajera robisz?

- Dwadzieścia. Tyle obiecali. Ani centa więcej. To jest film niskonakładowy i Freddy… to znaczy producent… jest skąpy jak cholera… z nim dogadujcie się – wyjąkałem.

Gwałtowne szarpnięcie za lewy przegub pozbawiło mnie naraz złotego Rolexa.

Gangster zerwał się z miejsca ze wściekłym wyrazem twarzy. Szurnął krzesłem tak, że odleciało pod przeciwną ścianę.

- Ty gnojku zawszony – rzucił mi na pożegnanie. Pogroził pięścią. Góra mięsa przy wejściu usłużnie otworzyła przed nim drzwi. Wyszli w pośpiechu. Goryl, jako ostatni, trzasnął drzwiami tak, że zadzwoniły wszystkie szyby. Uff!

- Ośmiorniczka, świeżutka z wody – wypłynęła z kuchni rozanielona pani Irena, z tacą w ręku. Za nią dostojnie wkroczył Grek z pękatą butelką Metaxy. Naprawdę lubię te knajpkę. Jest taka klimatyczna.

***

Tęsknota za kobiecym towarzystwem dopadła mnie znienacka i mocno. Zupełnie niespodziewanie, bez żadnych kroków wstępnych. Cynikom wyjaśniam od razu, że zapragnąłem naraz nie samego aktu finalnego tego, co wiecie i rozumiecie, tylko permanentnego towarzystwa płci odmiennej. Kogoś sympatycznego i ciepłego, z zapachem ziołowego szamponu we włosach, szczebiotaniem przy moim boku o kieckach, butach, pieskach, kwiatkach i małych dzieciach oraz ustawianiem swoich żeńskich parafernaliów łazienkowych na mojej wąskiej szklanej półce.

Pragnąłem, by zaśmiewała się przy mnie bez widocznej przyczyny, by można było w każdej chwili ją przygarnąć, wyściskać i pogłaskać, posiedzieć z nią w kinie, przytulić się do ciepłego boku w nocy i patrzeć rano, jak ładnie ugniata policzkiem moją poduszkę, pogrążona we śnie. Owszem, zgoda, po tymże akcie, którego nie musimy nazywać po imieniu, jako wynik tego właśnie ciepłego uczucia przywiązania.

Wiem, wiem… istnieje cała internetowa służba kojarzenia par katolickich, protestanckich, muzułmańskich, żydowskich, buddyjskich… Nie mówię o panienkach na zawołanie. Nie potrzebuję. Mam na myśli potrzebę – koledzy pękliby ze śmiechu – jakiejś bardziej stałej więzi. Żeby ktoś na mnie w domu czekał. Dłużej.

Czy tak wygląda pierwszy objaw starzenia się? „Chłopie, czy nie myślisz o założeniu rodziny?” Przestraszyła mnie ta myśl. Chyba nie – uspokoiłem sam siebie.

W kalendarzyku mam zanotowane adresy i telefony miłych koleżanek z poprzedniej, przedpoprzedniej i jeszcze wcześniejszej pracy, z którymi spędzałem miłe wieczory, z kontynuacją nocną w swoje kawalerce. Sympatyczne, nieskomplikowane, kulturalne, inteligentne.

Wstawały raniutko, pędziły do łazienki, wyskakiwały umalowane i gotowe do nowego szturmu i zdobycia całego świata, cmokały mnie w niegolony policzek i znikały jak sen złoty, pozostawiając po sobie nieuchwytny i nietrwały zapach kobiecej obecności. Znikał zazwyczaj po kilku dniach. Zaczęło mi go brakować. Coś się we mnie zaczynało zmieniać.

Chińczycy, jak opowiadała jedna z tych właśnie koleżanek, w świetle pulsującego na niebiesko zaokiennego neonu, do malowania hieroglifu „spokój”, używają znaku „dach”, pod którym plasują inny symbol –„kobietę”. Miało to oznaczać, że ten, kto ma kobietę pod swoim dachem, uzyskuje spokój.

- Chce dziewczyna szybko wyskoczyć za mąż – pomyślałem o panience sinolog i postanowiłem, że będę jej starannie unikał. Przyrzeczenia dotrzymałem.

- Ty się, chłopie, naprawdę musisz leczyć – powiedzieliby moi koledzy od piwa i bejsbola, ale na szczęście, ze swoich kłopotów nie zamierzam się im zwierzać. Wyśmialiby mnie. Szydercy.

Trzeba się ruszyć do dyskoteki… albo do baru dla samotnych – postanowiłem. Żeglując ostatnio po Internecie napotkałem taki banner – „bar dla samotnych serc - wygodnie i dyskretnie”. Tak, to byłoby dobre – niby obojętnie siedzę sobie przy kontuarze na wysokim stołku i nienatrętnie oglądam kobiecą podaż. Jeśli któraś mi się spodoba, podchodzę i proponuję drinka. Odmowa z miłym uśmiechem nie pociąga za sobą tragedii osobistej. Wygodnie i dyskretnie. Przechodzę do następnego interesującego mnie obiektu. I tak do pożądanego skutku.

Gdzie to było? W Google na pewno. Wstałem z tapczanu, z którego bezmyślnie gapiłem się na jakiś mordobitny serial policyjny, wystukałem odpowiednie hasło w tablecie.

Jest!!! Raczej są – adresy, telefony. Do wyboru. Gdzie się znajduje najbliższy taki barek dla singli? Nawet niedaleko, nie muszę uruchamiać wozu, co jest o tyle dobre, że po paru drinkach spokojnie wrócę do domu, nie obawiając się o pomiar zawartość alkoholu we krwi. Powrócę z panienką, jeżeli znajdę coś gustownego. Zaraz, zaraz… Przecież niby nie chodziło od razu o te… ruchy sypialniane. A dlaczego nie? – odezwał się we mnie jakiś atawistyczny głos. Przecież, jeżeli sympatyczny obiekt barowego pożądania okaże się do rzeczy, to możesz kontynuować… platonicznie… potem… te swoje przytulanki – przekonywał głos wewnętrzny. I przekonał. Natychmiast właściwie. Nie wiedziałem, że mam taki zgodny charakter. „Poznaj sam siebie”– twierdził jakiś grecki mędrzec. Poznałem właśnie.

W lekko siąpiącym deszczyku przespacerowałem się do pobliskiego płynopoju, jak nazywałem takie miejsca. Ubrałem się normalnie, to znaczy w grantową koszulę i takież dżinsy. Przecież nie w eleganckim ubiorze męskim tkwi sedno sprawy. Tak uważam.

- Świetny masz garnitur - zauważyła kiedyś koleżanka na przyjęciu korporacyjnym.

- A co? Jak go zdejmę, to już mnie nie ma? – miałem chęć spytać. Oczywiście, podziękowałem tylko zdawkowo i nie spytałem.

Jak ktoś potrafi ocenić moje piękno wewnętrzne, to dostrzeże to pod każdym przebraniem, nawet żebraczym. Ubranie tworzy tylko pierwsze, czasem krańcowo mylne wrażenie – wytłumaczyłem teraz sobie rozsądnie, wchodząc w półmroczne wnętrze narożnej „Jaskini pirata”. Nie zamierzałem przekazywać żadnych mylnych sygnałów. Jestem odziany schludnie i czysto, lekko pokropiony męska wodą po goleniu. Owszem, Louis Vuitton. Trochę zdrowej próżności nie zaszkodzi. Poza tym, wysyłam tym jednoznacznie czytelny sygnał – nie jestem bezrobotnym, ani ograniczonym worem mięśni, ani facetem z szóstką puszek z piwem i miską prażonej kukurydzy, spędzającym czas głównie przed pudłem ze szklanym ekranem.

W środku przy barku siedziało kilka rozszczebiotanych matron cedzących przez słomki swoje Margarity, dwie tłustawe dziewoje w różowych sukniach, z pulchnymi ramionami. Przy lewym rogu kontuaru trzech Meksykanów z piwami w ręku wlepiali wzrok w płaski, kolorowy obraz na ścianie z transmisją futbolu europejskiego. Nikogo interesującego nie dojrzałem. Zostać?

- Proszę o pilznera. Radeberger - zdecydowałem. Wiem, że dostanę rozwodniony, ale innego w Stanach nie prowadzą. Takie są przepisy. Trzy i pół procent alkoholu. Nie oryginalne sześć. Dobra, wytrzymamy i tę zniewagę – jak komentował nasz polski kolega w biurze, otwierając kolejną puszkę.

- Zawsze tu jest tak pusto? – zagadnąłem barmana.

Wzruszył ramionami.

- Poniedziałek. Zajrzyj w piątek lub w weekend. Szpilki nie wsadzisz. Nawet na chodniku na zewnątrz dostawiamy stoliki.

I wtedy właśnie się stało.

Weszła i przystanęła niepewnie w progu. Na pewno ogarnęła spojrzeniem i pretensjonalne panie przy barze i tłustawe dziewoje, i Meksykanów. Co ja tu robię? – musiała spytać samą siebie. Mnie mogła nie dostrzec, gdyż właśnie wciskałem się w kąt przy oknie, dalej od głośnych śmiechów, sztucznej poświaty telewizorów i neonowych rozbłysków nad barem. Blondynka, wysoka, szczupła, na szpilkach, krótkie włosy, mały nosek i… po trzydziestce.

- Mogę prosić płaszcz? – jakaś siła pchnęła mnie w jej kierunku.

Drgnęła zaskoczona. Zawahała się.

- Powieszę na wieszaku. Jestem Michael – odnalazłem tupet. - Nie jestem szatniarzem. Czekam tu na panią.

Szybko odzyskała rezon. Przyjrzała mi się – czy nie jestem pod tak zwanym wpływem? Inspekcja musiała wypaść zadawalająco, gdyż zaśmiała się naraz. Wilgotnie zalśniły równe zęby.

- Przecież nie wiedziałeś, że przyjdę i mnie nie znasz.

- Dlatego właśnie czekam – zapewniłem solennie. Słowa są nieważne, ważne jest, aby nie przestawać do niej mówić. Roześmiała się jeszcze szerzej.

- A może mam tu randkę? – powiedziała filuternie z błyskiem w oku. Zielonym. Podjąłem ten ton.

- Jego pech, że nie upilnował – pomogłem uwolnić się od płaszczyka. Jak przyjemnie pachną jej włosy. Kremowa, luźna bluzka z wycięciami, ciemna krótka spódnica, nieco powyżej kolan. Sznur perełek podkreśla delikatną szyję. Doskonałe perfumy. Dziewczyna z klasą. Powiesiłem płaszcz na dębowym stojaku w rogu.

- Przy barze czy… - wskazałem stolik w głębi.

- Czy… - wpadła mi w słowo i wyciągnęła do mnie wąską dłoń. Barbara – przedstawiła się.

Poprowadziłem ją w kierunku „czy”, to znaczy dwuosobowego stolika przy samym oknie. Usiedliśmy. To znaczy, ja zwaliłem się na krzesło, ona wślizgnęła się na siedzenie delikatnym ruchem modelki. Nie, nie…aż taki gbur nie jestem, by siadać przed damą. Usiedliśmy jednocześnie.

- Podobno mają tu pyszne owoce morza. Kraby z Alaski to ich specjalność – patrzyłem na dziewczynę z lewego profilu. Szerokie usta, pełne, może trochę za pełne. Oderwałem wzrok. Nie mogę aż tak bezczelnie się przyglądać.

- Nie daję sobie rady z krabami. Zawsze się ochlapię przy rozbijaniu tych twardych pancerzy. Możemy zamówić krewetki? – spytała głębokim, gardłowym głosem, od którego przeszły mnie ciarki . Tak jestem podatny?

- Czego się państwo napiją? – pucułowata kelnerka w fartuszku, w młodszym babcinym wieku wręczyła nam po dwie oprawione w sztuczną skórę karty – potraw i napojów.

- Białe Chardonnay? – spytałem swoją towarzyszkę. -Skoro owoce morza…

- Troszkę zimniejsze niż normalnie, poproszę – zwróciła się do kelnerki.

- Po lampce czy butelkę? – rzeczowo spytała tamta.

- Butelkę – przejąłem inicjatywę. I te wasze słynne wielkie krewetki w sosie maślanym, z czosnkiem i pietruszką” – dodałem. - Nie za dużo masła.

Dziewczyna kiwnęła z aprobatą.

W tej samej chwili przypomniałem sobie jedną z poprzednich moich kolacji przy świecach z bardzo sympatyczną, przygodnie poznaną na jakimś przyjęciu dziewczyną. Mariolą albo Mariettą. Zamówiłem najdroższe potrawy z karty, z butelką francuskiego szampana i koniakiem do kawy z włoskimi lodami. Tak chciałem jej zaimponować swoimi wysokimi wtedy zarobkami.

Skutek był taki, że panienka przyznała mi się nad ranem w moim mieszkaniu, że dała się zaprosić, „ponieważ strasznie dużo w nią wczoraj zainwestowałem”. Po prostu nie potrafiła być niewdzięczna i „w ten sposób nic mi nie jest już winna”.

- Proponuję poczekajkę – kelnerka postawiła przed nami półmisek z chlebkiem czosnkowym, obficie posypanym koperkiem.

- Co takiego? – nie pojęła Barbara.

- Drobną przekąskę przed głównym daniem, aby umilić czekanie głodnemu klientowi – wyjaśniłem.

Dziewczyna spróbowała.

- Dobre… Chcę, abyś wiedział, że na pierwszym spotkaniu zawsze płacę za siebie i nie daję się potem nigdzie zaprosić – z telepatyczną przenikliwością wyjaśniła nagle Barbara, kładąc swoją szczupłą dłoń obok mojej. - Taką mam zasadę. Jeśli jesteś innego zdania, możemy jeszcze zjeść kolację przy osobnych stolikach – dodała z uśmiechem.

Roześmiałem się.

Kelnerka właśnie stawiała na stoliku wiaderko z lodem, z którego wystawała główka butelki białego kalifornijskiego wina. Wprawnie otworzyła, rozlała do kieliszków.

- Nie miałam zamiaru wstępować do tego baru – Barbara ujęła swój za cienką nóżkę. - Wracałam pieszo od znajomych… chciałam się nieco przewietrzyć – dodała wyjaśniająco. - Nagle, bez wyraźnego powodu, skręciłam do tego wejścia. Dotychczas zawsze unikałam podobnych miejsc.

- Przeznaczenie… ani chybi – zażartowałem.

- Nie wierzysz w to ani przez chwilę. Za co wypijemy? – uniosła kielich.

- Za nasze spotkanie – podpowiedziałem.

- Dość neutralny toast – zaśmiała się. Ładnie się śmieje. Naturalnie.

Upiliśmy trochę wina. Naprawdę dobre. Rocznik 2009. Poczułem się naraz luźno i swobodnie. Panienka i tak nie da się zaciągnąć dzisiaj do mojej jaskini, więc nie muszę tokować i puszyć się. Mogę być sobą. I o to mi chodziło. Chciałem się jej podobać, ale niech kobieta zechce dzielić ze mną towarzystwo dlatego tylko, że akceptuje mnie takiego, jaki jestem. Nic na dzisiejszym zachowaniu nie stracę. Najwyżej więcej się nie zobaczymy. Trudno. Owszem, jest w miarę ładna i wydaje się dość miła, ma pewne chwalebne zasady, ale na razie nic ponadto. Przede wszystkim, niech mnie zobaczy z moimi wadami i jakimiś tam zaletami, a nie urojonego rycerza na białym koniu (co oznacza multimilionera w białym otwartym ferrari za czterysta tysięcy dolarów). Poza tym, moja pierwsza legalna połowica regularnie, pamiętam, dostawała białej gorączki, kiedy zastawała mnie przy ekranie telewizora w poniedziałkowe wieczory. A przecież nigdy nie miałem nic przeciwko jej oglądaniu łzawych „oper mydlanych” kilka razy w tygodniu. Jeszcze jedna niezgłębiona tajemnica kobiecej duszy? Jest w tym, moim zdaniem, jakaś metafizyczna zagadka.

- Lubisz bejsbol? – zagaiłem odważnie, świadomie łamiąc wszystkie przykazania wyszukanej konwersacji przy stole z nieznajomą damą, od wczesnego dzieciństwa nieustannie wpajane mi przez babcię.

***

- Wybacz, ale jestem ciut za stary na takie bajki - poczerwieniała twarz burmistrza Roberto DeLeone najlepiej świadczyła o stanie ducha, w jakim się znajdował. - Nie mam jeszcze sklerozy i doskonale pamiętam wielkie nagłówki gazet krzyczące o okrutnych zbrodniach zorganizowanych terrorystów spod znaku „Czerwonych brygad”, „Czarnego Września”, Irlandzkiej Armii Republikańskiej czy Szarych Wilków… Należał do nich zresztą tenże Ali Agca, który dokonał zamachu na polskiego papieża. To był prawdziwy, straszliwy terroryzm o światowym zasięgu… I na szczęście wytrzebiono to groźne zjawisko z korzeniami. Skutecznie i do gruntu. O jakim terroryzmie więc teraz mówimy?

Jego rozmówca, zaskoczony nagłym wybuchem temperamentu tak zazwyczaj spokojnego i zrównoważonego urzędnika, zachowywał taktowne milczenie. Burmistrz już się opanował.

- Przepraszam cię. Poniosło mnie. Codziennie prawie telefonują różne bubki z Białego Domu, domagając się nowych sukcesów w walce z terroryzmem. Przepraszam.

Dyrektor nowojorskiego oddziału FBI pochylił ze zrozumieniem mocno posiwiałą na skroniach głowę. Siedzieli w gabinecie mera z widokiem na Statuę Wolności i most Verrazano, z majestatycznie przepływającymi pod nim statkami oceanicznymi. Piękna panorama do podziwiania, w innych okolicznościach. Na biurku stygła nietknięta kawa, której delikatny aromat walczył daremnie z silną wonią tanich papierosów stróża prawa.

- Wybacz – kontynuował włodarz miasta – ale naprawdę nie rozumiem sytuacji, kiedy po zatrzymaniu na lotnisku jakiegoś niedorozwiniętego osobnika przewożącego w butach kilka gramów rudy uranowej, trąbicie na cały świat o niebywałym sukcesie waszych służb w prewencji zamachu. Nie pojmuję tego. Nie ta skala zjawiska. Moim zdaniem, takimi drobnostkami ośmieszacie się i podważacie zaufanie do samych siebie. Amerykański podatnik, czyli mój wyborca, w końcu spyta: „I na co idą miliardy dolarów topione w walkę z terroryzmem? Góra zrodziła mysz…” Przez to możemy przegrać kolejne wybory. To się nie może zdarzyć”.

„Tu cię boli” – pomyślał przedstawiciel FBI. Na głos powiedział jednak co innego.

- To nie moje służby – usprawiedliwiał się i po raz pierwszy sięgnął po kawę. - To sąsiedzi - kiwnął w stronę nowego wieżowca po północnej stronie ulicy - kanionu, przy której mieściła się siedziba rywali do podziału budżetu. - To ich robota. Zawsze byli partaczami – nie krył zadawnionego uprzedzenia do konkurencji.

DeLeone skrzywił się i włączył wentylację wyciągową.

- Wybacz - dyrektor pomachał przed sobą ręką, usiłując rozgonić kłąb papierosowego dymu, jaki zawisł nad polerowanym na wysoki połysk mahoniowym biurkiem. – Zamówiłem wczoraj antynikotynowe przylepce odwykowe. Obiecuję, że od jutra będę stosował.

- Nie obiecuj mi odzwyczajenia się od palenia, chociaż to jest ważne dla twojego zdrowia - burmistrz zmienił ton na łagodniejszy. – Obiecaj mi r e a l n e, podkreślił z naciskiem, realne sukcesy w walce z obecnym terroryzmem. Za to ci płacę i po to wprowadziłem cię na to stanowisko, wbrew opinii większości w Radzie… jak z pewnością pamiętasz.

Dyrektor wyprostował się na niewygodnym, zbyt niskim fotelu.

- Mamy jeszcze chwilę? – chciał się upewnić.

Burmistrz skinął głową.

- Niedawno z Rzeki Wschodniej wyłowiono ciało mojego agenta. Młody chłopak. Żona w ostatnim miesiącu ciąży.

Burmistrz zrobił odpowiednio współczującą minę.

- Najpierw go uduszono… i jego własny obcięty język wciśnięto mu do kieszeni koszuli…

Mer miasta w odpowiedzi wymownie uniósł brwi.

- … co wskazuje, że, zdaniem przestępców, zamordowany był policyjnym szpiclem, który usiłował spenetrować struktury mafijne… - dokończył policjant. - I tak było – przyznał.

- Ach tak – wykazał zainteresowanie gospodarz. - Nie wątpię, że złoczyńcy poniosą zasłużoną karę – dorzucił gładko.

„Boże, dlaczego mnie pokarałeś takim zwierzchnikiem”– pomyślał dyrektor.

- Pokazuje to… – opanował się – jak niezwykle trudno jest uplasować swojego agenta w strukturach przestępczych. To wymaga długich lat uporczywej pracy… Nie zawsze z dobrym skutkiem, jak widać. Ten nieszczęsny chłopak był jednym z najlepiej wyszkolonych – westchnął.

- To chyba nie wszystko, co miałeś mi do zakomunikowania – chłodno spojrzał burmistrz. Nacisnął przycisk na aparacie telefonicznym.

- Dwie świeże kawy – rzucił do selektora.

„Ależ bezwzględny drań” – uzmysłowił sobie dyrektor.

- Skądże. Nie chciałem niepotrzebnie obciążać cię zbędnymi szczegółami operacyjnymi, ale w tej sytuacji czuję się zmuszony – usprawiedliwiał się dyrektor.

- Słucham!

Otworzyły się drzwi. Starsza pani w koku, staromodnej białej bluzce i okularkach ostrożnie postawiła drżącymi rękami na biurku dwie porcelanowe filiżanki z parującą kawą. Co za aromat!

- Dziękujemy, Marlene – skwitował burmistrz. - Słucham – powtórzył.

Dyrektor nabrał powietrza.

- Jak wiesz, nakłonienie do współpracy pojedynczego mafioso na odpowiednio wysokim szczeblu w ich hierarchii przestępczej też nie jest łatwym zadaniem i wymaga czasu, dużego wysiłku i jeszcze większych pieniędzy – rozpoczął. - Mały agent – to drobne i nieistotne wiadomości… Aby zdobyć naprawdę ważną informację, trzeba spenetrować mafię na wysokim szczeblu… znaleźć i przekupić gangstera, któremu ufa reszta przestępców i przed którym nie mają tajemnic”.

- Tak, wiem. Twój nieudolny poprzednik na tym stanowisku twierdził, że dlatego przebaczacie niektórym bandytom ich czyny, pozwalając na kontynuowanie swojego niecnego procederu… pod warunkiem, że w zamian za przysługę wydadzą wam wspólników lub rywali.

Rozmówca rozłożył ręce, wskazując, że taka jest specyfika pracy każdej służby policyjnej na świecie i nie ma co na nowo odkrywać Ameryki. Tak już jest ten świat urządzony.

- Powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem – podsumował burmistrz. Spojrzenie zmienił na mniej nieprzyjazne.

- No więc, tak zwana Rodzina Bambinich… jedna z pięciu gangsterskich grup w samej metropolii i bliskich okolicach…

Mer skinął głową, że doskonale jest i o tym poinformowany i że lepiej byłoby przejść do rzeczy.

- Zorganizowaliśmy im taką grupkę dziewczyn… Tych lżejszych… na Penn Station - wyjąkał dyrektor i popił pośpiesznie kawy. Jaki aromat!

- Zorganizowaliście dla mafii grupę ordynarnych kurew? Zamiast prostytucję zwalczać? Wy, ostoja praworządności, strażnicy obyczajów? – mówiło gniewne spojrzenie ojca miasta.

- …by je podstawić takiemu jurnemu mafioso… Mario… nie przepuści żadnej okazji dodatkowego zarobku… Chciwy jest straszliwie… Nie dzieli się z resztą szajki – wyjaśnił dyrektor.

- I co? – niecierpliwie poganiał surowym spojrzeniem.

- I przynęta chwyciła – z ulgą oświadczył spocony naraz jego rozmówca.

- Ale co z tego mamy? – domagał się odpowiedzi pan burmistrz.

Dyrektor poczuł się pewnie w siodle.

- Zapewniliśmy go, że moi ludzie pogonią spod dworca autobusowego wszystkie konkurencyjne grupy, pozwalając tylko jemu na czerpanie profitów.

Burmistrz złapał się za posiwiałą głowę i zaczął przemierzać swój obszerny gabinet w poprzek. Raz, drugi, trzeci. Zatrzymał się dokładnie pośrodku cennego wzorzystego afgańskiego dywanu.

- Dobre sobie – stwierdził ironicznie. Moi policjanci ułatwiają nielegalny proceder mafijnemu sutenerowi. Tylko na to czyhają gazeciarze… Ale co ten gangster obiecuje w zamian? – chciał wiedzieć. - Co z tego mamy mieć?

Dyrektor poruszył się na fotelu, sadowiąc się na nim po raz pierwszy wygodnie.

- Ha… ha… - pozwolił sobie na krótki uśmieszek. - Wydał nam swojego największego rywala, Toma - Śmierdziela z Brooklynu. Dotychczas nieuchwytnego. Nakryliśmy drania z kompanami na gorącym uczynku podczas włamania do tekstylnych magazynów towarowych w New Jersey. Prędko nie wyjdzie z ciupy.

Pan mer zmarszczył się na to wulgarne określenie powierzonego jego pieczy zakładu penitencjarnego i zamyślił głęboko. Ocknął się z zadumy.

- Hm… to dobrze… to dobrze. Nie jestem jednak pewien, czy ten mafioso nie rozgrywa was umiejętnie, dla osiągnięcia swoich specyficznych celów… i czy nie wyciąga z tego więcej korzyści dla siebie.

Mimika twarzy pana dyrektora nie pozostawiała wątpliwości, że „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą” i suma pozytywów przewyższa sumę negatywów – jak uczono na kursach policyjnych - lub „plusy dodatnie górują nad minusami ujemnymi”, cytując znane powiedzenie pewnego polskiego prezydenta, który przeszedł do historii za inne swoje epokowe dokonania.

Naszym zadaniem jest ciągła, nieustająca i bezwzględna walka z patologią społeczną – zwykł mawiać mentorskim tonem pan dyrektor na wykładach w Akademii Specjalnej. - I tylko w absolutnie zaufanym, dobranym, wąskim gronie - dodawał dowcipnie - a nie doszczętne jej zwalczenie, gdyż… zostaniemy bez zajęcia, moi panowie…

- Ale w najważniejszej sprawie zwalczania terroryzmu ten wasz niewątpliwy sukces nie posuwa nas do przodu ani o krok – pan burmistrz oskarżycielsko wysunął palec wskazujący w stronę gościa. - I tego tolerować nie zamierzam – dodał groźnie.

Buńczuczna naraz mina pana dyrektora w żaden sposób nie licowała z ostrzegającą i pełną oskarżenia wypowiedzią poprzednika. Co więcej, zarysował się na niej wyraz jakiegoś tryumfu. Zaskoczony burmistrz przyglądał się swojemu gościowi z niedowierzaniem i niepokojem. Tamten najpierw spokojnie popił kawy. Co za aromat! – zdała się wskazywać jego rozanielona twarz.

Ciężkie, brzemienne milczenie zawisło w gabinecie. Jak lśniące ostrze bezlitosnej gilotyny. Roberto DeLeone zdecydowanym ruchem sięgnął po telefon.

- Ten Mario – wydusił dyrektor, usiłując uprzedzić niechybny cios. – W zamian za umorzenie pewnej sprawy o morderstwo… powiedział…

- Co…konkretnie? – ręka pana burmistrza zawisła nad słuchawką. Dłoń kata w czarnej rękawiczce spoczęła na dźwigni śmiercionośnej maszyny.

- O planowanym zamachu terrorystycznym – wystrzelił dyrektor.

Dłoń burmistrza powoli przeniosła się znad telefonu na uchwyt porcelanowej filiżanki. Czarna rękawiczka kata bez pośpiechu cofnęła się znad dźwigni gilotyny. Czekała jednak w pogotowiu.

- …na naszego